mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Briskin Jacqueline - Dzieci Kalifornii

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Briskin Jacqueline - Dzieci Kalifornii.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 22 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 831 stron)

Briskin Jacqueline Dzieci Kalifornii

W ramach obchodów dwudziestej rocznicy ukończenia szkoły absolwenci z rocznika 1960 mieli się spotkać w auli głównej czerwonego, zbudowanego z cegły budynku California High. Zostawiwszy samochody na nowym parkingu przy college'u, przypatrywali się sobie spod oka, usiłując odgadnąć, kto kryje się za tą brodą (do tego siwiejącą, na miłość boską!) albo pod tym kunsztownym makijażem. I kiedy tak stali w rozgrzanym, upalnym powietrzu, każde z nich boleśnie uświadamiało sobie niszczące działanie czasu. Jak to możliwe, że owi mężczyźni i kobiety w średnim wieku to ci sami ludzie, którzy, jeszcze tak niedawno młodzi, walczyli ramię w ramię na nie do końca ustawionych barykadach lat sześćdziesiątych?

CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Do California High ściągają uczniowie z terenu kształtem przypominającego kawałek tortu. Najwęższa jego część leży schowana w załomach wzgorz Santa Monica. Ten pofalowany teren stanowi coś bardzo rzadkiego i cennego - dzicz w samym sercu Los Angeles. Można tam napotkać ślady jeleni, lisów, szopów, królików i szarych polnych myszek. Ponieważ wiosna 1960 roku była wilgotna, kalifornijskie maki malowały się niczym złociste wstęgi między ciemnozielonymi krzakami porastającymi stoki. Jeszcze miesiąc, a w niebo, niczym smukłe świece, wystrzelą wysokie białe juki. Straszliwie kręte drogi uniemożliwiają wjazd autobusom turystycznym. Arystokraci szerokiego ekranu, w tym także i Baron York, chętnie płacą bajońskie sumy za odrobinę prywatności w sielskiej okolicy. Wystarczy przejść przez Bulwar Zachodzącego Słońca, a znajdziemy się wśród łagodniejszych wzgórz, mniej okazałych, choć nadal ładnych willi: krytych dachówką domów w stylu włoskim, kolonialnym i angielskim, stojących, zgodnie z lokalnymi przepisami, co najmniej piętnaście metrów od chodnika. Ta okolica - czego nie omieszkają podkreślać pośrednicy w handlu nieruchomościami - jest bardzo w modzie. Obarczonych rodziną zamożnych biznesmenów i ludzi z branży stać na zapłacenie wygórowanej ceny za wielopokojowe, najchętniej parterowe wille na dużych parcelach, zaledwie pół godziny jazdy od centrum, oczywiście poza godzinami szczytu. Wokół California High tłoczą się japońskie i meksykańskie rodziny w niewielkich domkach wybudowanych czterdzieści lat temu przez nostalgicznych mieszkańców stanu Iowa,

którzy przyjechali na Zachód, by dokonać żywota tam, gdzie słońce świeci cały rok, a przed każdym domem rośnie drzewko pomarańczowe. Dalej na południe, w blokach między bulwarem Olympic a bulwarem National, ładne, projektowane przez architektów fabryki mieszają się z rozwalającymi się, brudnymi motelami. Na brzegu „kawałka tortu" usadowiło się nudne betonowe Parkdale. Wybudowano je po drugiej wojnie światowej na bagnistych terenach - rzędy podobnych pudełek, bez trawników, z niewielkimi łazienkami i cienkimi ściankami. Ponad jedna trzecia uczniów California High rekrutuje się z Park- dale i wszyscy oni w szkolnym żargonie są określani mianem Angeli. Zanim leniwe promienie porannego słońca przedrą się przez mgłę znad Pacyfiku, pseudogotyckie gmachy, budynki w stylu misji chrześcijańskich, długie baraki z „tymczasowymi" drewnianymi klasami postawione w tym samym okresie co Parkdale, żeby pomieścić falę nowych uczniów, roz- brzmiewają, dudnią, tupoczą hałasem trzech tysięcy dwunastu par nóg. Prawie wszyscy uczniowie urodzili się w Los Angeles. Mają chłonne umysły i proste zęby, są wysocy, silni, zgrabni, tolerancyjni, opaleni i piękni. Każdy z nich wraz z ukończeniem szesnastu lat nosi przy sobie prawo jazdy -oficjalny dowód dojrzałości w stanie Kalifornia. W przeciwieństwie do zmęczonego wojną pokolenia, które dało im życie, łączy ich ogromne podobieństwo, jakby stanowili odrębną rasę, mimo oczywistych różnic w stanie posiadania i w pochodzeniu. Ale też, jak perorował chrapliwie doktor Schramm, łysy dyrektor szkoły, dlaczego mieliby się różnić? Czyż nie są pierwszym pokoleniem, które dzięki radiom tranzystorowym może wszędzie słuchać swojej muzyki, pokoleniem wychowanym w smogu i na książce doktora Spocka, przyzwyczajonym do ustępliwości rodziców i pornografii na każdym rogu, karmionym przeżutą papką telewizyjną i czekoladowymi płatkami śniadaniowymi, obytym z kartami kredytowymi oraz czarnymi skórzanymi fotelami ortodontów i psychologów dziecięcych, oswojonym z lodami robionymi ze skażonych odpadów oraz szczepionką przeciw polio, pokoleniem, które na co dzień ma do czynie- nia z nauką o popędach i edukacją seksualną w pierwszej klasie podstawówki? Dzieci aniołów...

Właśnie takiego mglistego poranka, w kwietniu, po California High rozniosła się wieść. Dorot McHenry usłyszała ją z dobrze poinformowanych źródeł i czym prędzej przekazała koleżankom z klubu Rondelay. - Żenią się w niedzielę! - Tak szybko? Hmmm... - Szybko, sprawnie, bez hałasu, byle szybciej? - Czyżby się spodziewała? - Nie doceniasz świętej instytucji małżeńskiej - oświadczyła Dorot. - Michele twierdzi, że nie. - Skąd wiesz? - Z pierwszej ręki. Spytałam. - Och, Dorot! - Dziewczęta były podeskcytowane. - Chyba się nie odważyłaś... - A czemu nie? Jesteśmy przyjaciółkami. Powiedziała, że nie, oczywiście że nie, to nie tak. Ale... Rozmawiałyśmy w przebieralni i... - I? - I, wierzcie albo nie, ale z trudem dopinała szorty. - Umieram. - Ruth Abby Heim się wachlowała. - Michele Davy i Clay Gillies! - Kochają się. Dlatego się pobierają. - Leigh, tobie się wydaje, że wszyscy są tak samo nieskalani jak ty, i na tym polega twój problem. - Hej, a gdzie będą mieszkać? - U jej rodziców. - W takim razie, po co się żenić, skoro nie można się starym urwać? - Czy ty kompletnie nie myślisz, Ruth? - zawołała ze złością Dorot. - Przecież ci tłumaczyłam. A zresztą, jeśli nie to, to z jakiego powodu? - Nie pojmuję, jak to się stało. Przecież w byle sklepie możesz dostać tego śmiecia, ile dusza zapragnie - jęczała Ruth Abby. - Młoda dziewczyna nie dostanie żadnego porządnego środka bez recepty.

- Próbowałaś, Dorot? - spytał ktoś złośliwie. - Ha, ha, ha. - Tylko pomyśleć... - Leigh Sutherland westchnęła. - Michèle Davy wychodzi za mąż... - Pierwsza z naszej paczki. - Czy nie czujecie się, jak zgrzybiałe staruszki? Parę minut później Leigh Sutherland stała samotnie przed sztalugami w sali na pierwszym piętrze, malując zieloną pastelową farbą nieudane jabłka. Leigh można by uznać za piękną, choć do skończonej piękności trochę jej brakowało: miała zbyt duże usta, a marzycielskie brązowe oczy ciut za szeroko rozstawione. Jej najmocniejszy punkt, jak zapewniały koleżanki z Rondelay, stanowiły ciemnorude włosy -nigdy nie obcinane, najwyżej wyrównywane - które opadały aż za szczupłą talię. Przedstawiciele płci męskiej jednak dostrzegali nogi Leigh. Zerkali na owe długie, kształtne nogi o delikatnych kościach - wprost graniczyło z cudem, że się nie łamią - i mamrotali zawstydzeni niemodne słowa jak „z klasą" czy „rasowa". Zza otwartych okien dobiegało ochrypłe scherzo uczniów California High spożywających zasłużony przedpołudniowy posiłek. Leigh poświęciła swoją dwudzie-stominutową przerwę; martwa natura - szkicowana, wycierana, ledwo napoczęta - dziś po południu miała trafić do nauczyciela, a Leigh Sutherland nie należała do osób, które chlubiłyby się niewykonaniem pracy domowej, nawet jeśli chodziło tylko o wychowanie plastyczne. Drzwi gwałtownie się otworzyły. Stanął w nich młody, wysoki Japończyk. Trzymając rękę na klamce, ze zmarszczonym czołem przyglądał się niestarannemu szkicowi pseudogotyckiego audytorium, który zajmował honorowe miejsce na środku pomieszczenia. Leigh ze swoją akwarelą stała w głębi pomieszczenia. Chłopak nie zauważył jej i powoli ruszył w stronę szkicu. Coś dumnego, wręcz aroganckiego kryło się w sposobie, w jaki nosił głowę, w wyprostowanych ramionach, w lekkich ruchach. Zachowywał się, jakby pracownia stanowiła jego wyłączną własność. Leigh nie znała go osobiście, ale wiedziała, kim jest. Przyjaciel Claya Gilliesa. Ken Igawa. Zakaszlała, żeby dać mu znać, że nie jest sam.

Nie odwrócił się. Z kieszeni dżinsów wyciągnął żółty ołówek i trzymając go w długich, szczupłych palcach, poprawił dachówkę na budynku. Leigh miała we krwi zasady dobrego wychowania. Zakasłała głośniej. Nadal brak reakcji. Odchrząknęła. - Panny Verney tu nie ma - odezwała się wreszcie. Chłopak dalej rysował. To pewnie przez ten hałas? Może nie dosłyszał? Leigh zdawała sobie sprawę, że mówi za cicho. Wszyscy - a już szczególnie nauczyciele - wiecznie powtarzali: „Mów głośniej, Leigh, nic nie słychać". Odchrząknęła raz jeszcze. Tym razem niespokojnie. Od kiedy Dorot McHenry - jej własna przyjaciółka! - wykopała gdzieś i rozpowszechniła pisemny dowód, że Sutherlandowie, w tym także i Leigh, znajdują się w „Kto jest kim w Los Angeles", Leigh zamartwiała się, żeby nie zasłużyć na opinię snobki. Tym razem prawie krzyknęła: - Jesteś przyjacielem Claya Gilliesa, prawda? Odwrócił się. Odszukał ją wzrokiem. - Hę? - Jesteś przyjacielem Claya Gilliesa, prawda? Potaknął. - Wiesz, że Clay żeni się z Michele? - Powaga? Nie żartujesz? - Uśmiechnął się. - Kiedy? - W niedzielę. Prawda, że wspaniale? - Jej entuzjazm, choć szczery, wykrzyczany ponad hałasem, rzędami sztalug i krzeseł, sprawiał wrażenie udawanego. - Naprawdę, poważnie... - Poważnie, jesteś Lee, tak? - L-E-l-G-H. Jak zwykle przeliterowała swoje imię. - Ta ta ta. Wiedziałem, że to nie mogło być zwykłe, nudne, pospolite L-E-E. Czuła, jak zalewa ją żar, zapłonęła jej nawet szyja nad białym swetrem. Szybko pochyliła się nad nieudanymi zielonymi jabłkami.

Stryker Halvorsen, ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, urodzony sportowiec, zatrzymał się na wysypanej ceglaną mączką bieżni, żeby zrobić parę leniwych skłonów. Mięśnie ramion napinały się bez wysiłku. Wszedł na trawnik poroś-

nięty młodą, gęstą trawą i zbliżył się do ławki, na której odpoczywał Ken Igawa. Przepocona koszulka przyklejała się Kenowi do żeber, które unosiły się i opadały w nierównym oddechu. - Przebiegłem milę - wysapał w charakterze wyjaśnienia. - Pięć, pięćdziesiąt siedem. - Niezły czas - przyznał Stryker. Słońce rozproszyło mgłę i lśniło jasno na błękitnym niebie. Chłopcy patrzyli na bieżnię. Biegacze startowali; pierś wysunięta, spod tenisówek unosił się obłok ceglanego pyłu. Kenowi przywodzili na myśl sylwetki na starych greckich fryzach. Dla Strykera - który od dwóch lat reprezentował szkołę nie tylko na bieżni, ale i boisku do koszykówki, a także baseballu - stanowili garstkę chłopaków, którzy trenują bieg na milę, a w dodatku kiepsko sobie z tym radzą. Oddech Kena nieco się wyrównał. - Słyszałeś, że Michèle i Gillies się żenią? Stryker utkwił w nim spojrzenie jasnoniebieskich bystrych oczu: - Jak to? - Wstępują w święty związek małżeński. - Rany... czyli mu dawała - oświadczył pogodnie Stryker. - Niezła laska. A ty co byś na coś takiego powiedział? Japończyk zerknął na kolegę. Czuł się niezręcznie. Pocił się. Może dlatego że przebiegł milę w pięć minut pięćdziesiąt siedem sekund, może jeszcze się nie otrząsnął po tym, jak ta L-E-I-G-H zmierzyła go wyniosłym spojrzeniem, a może po prostu dlatego, że w takich chwilach zawsze się pocił. Tak, tak, tak, wiem, że ostatnio w modzie jest równość, braterstwo i cała reszta, ale jak by to ująć...? W owym pytaniu, które sobie w duchu postawił, nie zabrzmiało zrzędzenie ani wyrzekanie upośledzonej mniejszości; po prostu Ken właściwie nie wiedział, na ile to kwestia rasy i czy biali chłopcy też to przechodzą, ale, jeśli chodzi o te sprawy, jego nękało całe

mnóstwo staromodnych wątpliwości i niepewność. Jednak na zuchwałej twarzy Strykera Halvorsena obok pożądliwości nie malował się niepokój. Mimo to Ken odparł wymijająco, wściekły, że się w ogóle odezwał: - Teraz to już własność prywatna, tylko dla Gilliesa. - Skąd się dowiedziałeś? - Ta ruda snobka z paczki Michèle mi powiedziała, wiesz, ta, która tak zadziera nosa. Adam York przemierzał gwarne korytarze tak, jak to robią wszyscy samotnicy: patrząc prosto przed siebie. Inteligentną, bladą pełną napięcia twarz zasłaniały ogromne, ciemne okulary. Niski i szczupły, kaleką rękę trzymał w kieszeni specjalnie uszytej marynarki.1 Nie istniało najmniejsze podobieństwo między nim a jego sławnym ojcem i choć to oznaczało, że młody York nie jest ani przystojny, ani dobrze zbudowany, ani wysoki, te różnice ogromnie mu się podobały. Kto chciałby wyglądać jak głupkowaty, nadęty kinowy elegancik, obiekt westchnień nastolatek? Drogę zaszedł mu Clay Gillies. - Michèle i ja pobieramy się w niedzielę - oświadczył bez żadnych wstępów. York się odwrócił. W jego ciemnych szkłach odbijało się światło okrągłych lamp. - Chryste! Gillies, trzeba było uważać, ty głupku. Przechodzili właśnie obok męskiej toalety. Clay Gillies spurpurowiał, pchnął wahadłowe drzwi i wpadł do środka. York wpatrywał się w kołyszące się drzwi. Choć szczycił się tym, że potrafi zachować obojętność i inni nic go nie obchodzą, w gardle nagle go ścisnęło i pomyślał: Czemu, cholera, to powiedziałem? A potem przyszedł mu do głowy pomysł: Może się przydam. Ruszył pędem, jakby uciekał przed odruchem dobroci. Oczywiście, mógł się szczycić swoim chłodem, ale równocześnie przyznawał, że ów chłód nigdy właściwie nie przeniknął go do głębi. Nauczył się go dawno temu, kiedy miał sześć lat, bo był wrażliwy i upośledzony, i już wtedy się przekonał, że lepiej pierwszemu odrzucić niż ryzykować, że zostanie się odrzuconym. To był jeden z głównych powodów jego podziwu dla Claya Gilliesa. Gillies posiadał dokładnie te cechy, na które on nigdy sobie nie pozwolił. Gillies nie był

cyniczny, z przekonaniem mówił o ludzkiej dobroci; jego brązowe oczy potrafiły płonąć en- tuzjazmem. Nie bał się zaangażować. Mijając w pędzie uczniów California High, schodzących po okutych metalem

schodach, York nie potrafił się powstrzymać od myśli, jak bardzo to szybkie małżeństwo może Gilliesowi zaszkodzić. Równie dobrze można go było zamknąć w więzieniu w Leavenworth i wyrzucić klucz - Clay i Michèle zupełnie do siebie nie pasowali. York ściągnął wąskie brwi. Z bardzo bliska - we własnym domu - mógł oglądać i przekonać się, jak wygląda nieudane małżeństwo. Może się przydam - pomyślał znowu. Na trzeciej godzinie Dorot McHenry, skarb jedenastej klasy, uczestniczyła w spotkaniu samorządu uczniowskiego, obowiązkowym dla wszystkich, którzy pełnili w szkole jakieś funkcje. Siedziała w drugiej ławce, nie słuchając, jak doktor Schramm, dyrektor szkoły, w ramach nieoczekiwanej wizytacji lamentuje na temat wiecznego śmietnika wokół szkoły. Dorot miała ważniejsze sprawy na głowie: Michèle Davy i Clay Gillies. Zacisnęła kształtne wargi. Potarła garbaty nos, na którym okulary zostawiły zaczerwienienie - dla Dorot, wzorowej uczennicy, szkła stanowiły atrybut intele- ktualistki. Jednak znacznie bardziej niż nauka fascynowali ją ludzie. Wszystko co ludzkie przyjmowała bez uprzedzeń i z ogromną ciekawością. A teraz jeszcze - alleluja! - jej własna nastoletnia przyjaciółka wychodzi za mąż! Uśmiechnęła się mimowolnie. - Miło mi, że ktoś się ze mną zgadza - zwrócił się doktor Schramm sucho wprost do niej. Marshall Mosgrove, przewodniczący samorządu uczniowskiego, także uczestniczył w zebraniu. Po odejściu doktora Schramma podzielili się na pięć grup, żeby zastanowić się nad kampanią pod hasłem: „Dbaj o czystość wokół szkoły". Przewodniczący poszczególnych grup konsultowali się między sobą, potem z Marshallem. Po jakimś czasie Dorot wyskoczyła. Wieczne zadawanie osobistych pytań i wyjątkowa otwartość w rozmowach o seksie, to było coś, co kogo jak kogo, ale Marshalla napawało obawą. Właśnie przewodniczący dyskutowali nad pomalowaniem koszy na śmieci na żółto, kiedy Dorot spytała donośnym głosem: - Słyszałeś o Michèle Davy i Clayu Gilliesie? Marshall mruknął coś niewyraźnie. Michèle wymierzyła

mu cios poniżej pasa, zrywając z nim (bądź co bądź przewodniczącym samorządu!) i chodząc z Clayem Gilliesem, nowym, kimś zupełnie nieznanym w szkole. - Żenią się - ciągnęła Dorot. - W niedzielę. Marshall poczuł się, jakby go uderzyła prosto pod klamrą eleganckiego parcianego paska. Natychmiast przypomniał mu się charakterystyczny zapach nowego samochodu. To właśnie w nowym Buicku sedanie swojej babki w ową ciemną noc po zabawie w Dzień Dziękczynienia usiłował pomacać jedną z pełnych, krągłych piersi Michèle, o co dziewczyna zrobiła taką scenę ("Za kogo ty mnie masz!"), że następne pół godziny spędził na gorączkowych przeprosinach. Jakżeż ona musiała się z niego śmiać! Jakiż z niego był głupek! Teraz już wiadomo, że dawała każdemu, tylko nie jemu. Dorot przyglądała mu się bacznie przez grube oprawki. Dostrzegła jego zmieszanie. - Chodziłeś z nią, prawda? - Pewnie. - Marshall błysnął w uśmiechu naprostowanymi przez ortodontę zębami. - Przyjaźnimy się. I to od dawna. Należycie do tego samego klubu? - Tak, do Rondelay - potwierdziła Dorot. - Wszyscy w szkole tylko o tym mówią. Rzeczywiście. Michèle Davy, która umawiała się na randkę prawie z każdym interesującym chłopakiem w okolicy, była najbardziej popularną dziewczyną w średnich klasach. W czasie lunchu plotka ruszyła w świat niczym woda z przerwanej tamy; wezbraną falą popłynęła przez bar, od kolejki do części zajmowanej przez najstarszy rocznik, później przez porośnięte trawą stoki do stolików z odłażącą farbą, gdzie siedzieli zwykli śmiertelnicy, spienioną kaskadą popędziła przez wydeptane trawniki, gdzie w bezlitosnym słońcu grano w siatkówkę, żeby dotrzeć wreszcie do zakątka za męską przebieralnią, ulubionego schronienia palaczy. Szepty niosły się przez zakurzoną bibliotekę, gdzie chowały się smutne samotne wilki. Spekulacje mnożyły się w nauczycielskiej stołówce. Doktor Schramm dudnił chrapliwie, po raz kolejny przedstawiając stanowisko szkoły wobec zamężnych uczennic: nie można odmawiać im edukacji. Dziewczy-

na, jeśli jest w ciąży (a jakżeby inaczej?) może chodzić do szkoły do trzech miesięcy przed terminem rozwiązania. Rozmowom towarzyszyły pogardliwe prychania, ale jako że płynąca woda nie niesie ze sobą zanieczyszczeń, nikt nie potępiał młodych - oczywiście z wyjątkiem pokoju nauczycielskiego. Chłopcy odziani w sprane Levisy zgodnie przyznali, że Michèle Davy to prawdziwa lala i Clay Gillies to » a) szczęściarz, b) partacz i w związku z tym c) pechowiec. Wśród dziewcząt zaś panowała zgodna opinia, że Michèle Davy skończywszy szesnaście lat i siedem miesięcy osiągnęła swój życiowy cel: miłość aż po grób i jej naturalne ukoronowanie - małżeństwo. - Moja matka! - jęczała Ruth Abby Heim przy stoliku dziewcząt z Rondelay, kiedy Michèle poszła trzymając się za ręce z Clayem. - Nie popuści mi, póki nié skończę college'u. - Myślisz, że tylko twoja jest taka? - A mimo to nigdy nie wykorzystują zdobytej wiedzy -nie omieszkała zauważyć Dorot, logiczna jak zwykle. - Michèle dobrze zrobiła - upierała się Ruth Abby, dopijając czekoladę z kartonu i nie zauważając kropel, które skapnęły na jej różowy sweter. Ruth Abby uważano powszechnie za fajtłapę. Była pulchna, miała różowe policzki, gęste, kręcone kasztanowe włosy, grube kostki, szerokie, nie depilowane brwi; śpiewała czystym, słodkim głosem. Nawet jej najserdeczniejsze przyjaciółki (z wyjątkiem Leigh Sutherland) przyznawały, że Ruth Abby nie grzeszy inteligencją, ale za to wychwalały jej piękny głos. Nigdy nie rozstawała się z gitarą firmy Martin, od czasu do czasu wyjmując ją z futerału i nucąc słodkie, proste piosenki. - A teraz wyfrunie ze szkoły i w ogóle - ciągnęła. - Dużo jej z tego przyjdzie - stwierdziła Dorot. - Wyobraź sobie kochanie się, kiedy za ścianą śpią rodzice? Dorot, która miała zacięcie socjologiczne, zastanawiała się, co dwójka jej idoli - Kinsey i Terman - powiedziałaby na ten aspekt małżeństwa nastolatków.

- Sądzicie, że... - podjęła, ale w tej samej chwili ktoś włączył tranzystor. - .....a teraz nasza wspaniała, fantastyczna, fenomenalna pierwsza piątka - rozległ się głos speakera radia KRLA. I po chwili efektownej ciszy: - Temat z Summer Place Percy"ego Faitha, Sixteen Reasons Connie Stevens, Puppy Love Paula Anki, Stuck on You Elvisa Presleya i Wild One Bobby^go Rydella. - Summer Place to moja ulubiona melodia. - Leigh westchnęła. - Mam nadzieję, że to puszczą najpierw. - Michèle to prawdziwa szczęściara - upierała się Ruth Abby. - Czas pokaże - odparła Dorot. - Przecież wszystkie znamy okropne statystyki dotyczące liczby rozwodów w mło... - Och, Dorot - rozległ się oburzony chór. - No przecież znamy, prawda? - spytała Dorot, z nie udawanym zdumieniem patrząc na nie przez okulary. - A teraz, jeden, jedyny, pierwszy, wspaniały Bobby Rydell i Wild One!

2 Siedząc na piątej lekcji, Michèle Davy dostrzegła dwie nieznane dziewczyny, które na jej widok nachyliły do siebie pokryte trądzikiem policzki i zaczęły coś szeptać. Rozmawiały o niej. A niech gadają! Oczywiście że gadają. Przecież to ta Michèle Davy! Michèle miała zawsze starannie ułożone, wspaniałe blond włosy, duże, okrągłe oczy koloru morza i pełne wargi, które jakoś nigdy się nie domykały. A jednak to nie twarzą przede wszystkim zachwycali się chłopcy. Niska i krągła Michèle posiadała ogromny wybór świetnie skrojonych koronkowych staników - rozmiar miseczki D. Trzymała się prosto, wysuwając do przodu kształtne piersi, które wyglądały zachęcająco, niczym owoce na tacy, czekające, by ktoś ich skosztował. Dziś była ubrana w nową różową sukienkę bez rękawów. Nowe ubrania stanowiły dla Michèle zbroję, a w tej różowej była niewrażliwa na ciosy. Szepczące dziewczęta znowu na nią zerknęły. Michèle napotkała spojrzenie grubszej i zimno zmierzyła ją wzrokiem. Wypchaj się - pomyślała. - Niech cię szlag. Otworzyła Historię narodu amerykańskiego na rozdziale poświęconym pierwszej wojnie światowej. Na marginesie obok zdjęcia Woodrowa Wilsona, dwudziestego ósmego prezydenta Stanów Zjednoczonych, napisała: Pani Claibour-ne'owa Peterowa Gillies, a na dole strony Michèle Davy Gillies, kończąc zawijasem każdą literę; zamiast kropek nad „i" narysowała drobne stokrotki. Z uśmiechem przyglądała się swojemu dziełu. Zachwycała ją myśl o zamążpójściu.

To się Michèle ogromnie podobało. Nie zachwycała jej za to myśl o dziecku. Wcale nie zachwycała. To wszystko wina Claya. W końcu to chłopak powinien zadbać, żeby do czegoś takiego nie doszło? Wpatrywała się w kościstą twarz Woodrowa Wilsona i wiecznie rozchylone usta Michèle na chwilę się zamknęły. Nie chciała przyznać, nawet przed sobą, że gdyby Clay zostawił ją w pewnej chwili, żeby pójść do łazienki w norze, którą dzielił z ojcem, i nałożyć gumę czy przynieść z wnęki kuchennej kawałek cienkiej folii do żywności - każdy przecież znał jej pozakuchenne zastosowanie - poczułaby się zbrukana. To by się równało powiedzeniu na głos, że nie poniosła ich namiętność. A we wszystkich powieściach, które Michèle czytała -a właściwie przerzucała, zatrzymując się tylko na momentach - kochankowie padają na łóżko, które szczęśliwie znalazło się pod ręką, miękkie futro, kanapę, drżącą ziemię, piasek (mokry bądź suchy), podłogę w łazience (mokrą bądź suchą), siedzenie w samochodzie, pachnące jesienne liście; kochankowie porwani przez tętniące fale namiętności. Ko- rzystanie z gumy albo folii oznaczało, że oboje doskonale wiedzą, do czego to wszystko zmierza. Michèle zatrzasnęła książkę. Po raz kolejny powtórzyła w duchu, że to wszystko wina Claya. Oczywiście prawda wyglądała zupełnie inaczej. Wszystko zaczęło się od niemal neurotycznego zadurzenia Michèle w zmarłym Jamesie Deanie. Umawiała się z chłopcami już jako dobrze rozwinięta dwunastolatka. Wszyscy oni - cieszący się w szkole popularnością - świadczyli o jej powodzeniu, tak samo jak książeczka bankowa świadczy o bogactwie jej właściciela. Ale miłość? Dreszcz, jaki ją przebiegał, gdy patrzyła na zdjęcia z pochmurnym Jamesem Deanem - to była miłość. To, jak się czuła, oglądając Na wschód od Edenu - to była miłość. Chłopcy stanowili po prostu dowody wpłaty na osobistym rachunku bankowym Michèle Davy. - Chcę go poznać - oświadczała pani Davy przed każdą pierwszą randką.

- Oczywiście, mamo. - I masz być w domu przed północą. - A czy kiedykolwiek się spóźniłam? - Michèle unosiła ze znudzeniem wyskubane brwi. - I Michèle... - Tak, mamo? - Nie pozwalaj chłopcom... na zbyt wiele. Pani Davy, krępa matrona o szerokich biodrach, przepadała za wszelkimi odcieniami brązu. Nawet jej specjalnie wybrany yorkshire terier, Dozer - szczekająca, kudłata piłeczka- nie miał charakterystycznych dla swej rasy czarnych punktów, ale był od stóp do głów brązowy. Miała czterdzieści sześć lat, kiedy na świat przyszło jej jedyne dziecko, Michèle. Ta ogromna różnica wieku ją przerażała. Siadała w schludnym brązowym salonie swojego domku w Parkdale, kładła na otomanie szerokie stopy w klapkach, by ulżyć chorym na żylaki nogom, i dumała nad współczesną młodzieżą... Och, dziewczęta w ogóle straciły niewinność; gdzie się człowiek nie obejrzy wszędzie seks i przekleństwa, a chłopcy chodzą w tych nieprzyzwoicie obcisłych dżinsach. Pani Davy, wciągając z drżeniem oddech, gorąco pragnęła móc sama wybierać chłopców dla Michèle, tak jak sama sobie wybrała tego małego pieska, który teraz gryzł jej kapcie. Ale pani Davy niepotrzebnie się niepokoiła. Bo czy biznesmen ryzykuje swój ciężko zarobiony kapitał? Czy Michèle Davy pozwoliłaby chłopcu na coś więcej niż pocałunek z otwartymi ustami na pożegnanie, gdy stała w słabym świetle latarni przed drzwiami domu? Pod koniec trzeciej klasy Michèle dostrzegła nowego ucznia. Przyszedł z University High. Był rok starszy; niewysoki, ale zgrabny, smukły, dobrze zbudowany. Gęste ciemnokasztano-we włosy spadały mu na czoło, zasłaniając głęboko osadzone oczy i przydając mu pewnej mroczności, jakby spotkała go kiedyś tragedia. Michèle spytała Leigh Sutherland - miały wspólną szafkę w szatni - czy nie uważa, że ten nowy chłopak przypomina nieco Jamesa Deana. A

ponieważ drzwiczki schowka były oblepione zdjęciami zmarłego aktora, Leigh przyznając, że rzeczywiście, przypomina, musiała zdawać sobie sprawę, że za pytaniem Michèle kryje się coś więcej. Nazywał się Clay Gillies. Marnował czas na tych apolitycznych wiecach; trzymał z Yorkiem, który - choć jego ojciec był gwiazdą kina -zupełnie się nie liczył w środowisku szkolnym, czy Kenem Igawą, Japończykiem, i jemu podobnymi. W Clayu Gilliesie coś jednak było... Michèle zaczęły nękać te dziwaczne sny, w których James Dean mieszał się z Clayem Gilliesem, sny, po których budziła się z zaciśniętymi udami i dziwnym uczuciem pustki w środku. To ona zaplanowała całą kampanię. W pokoju nauczycielskim, pod pozorem szukania adresu panny Paton, nauczycielki gimnastyki, Michèle nauczyła się na pamięć rozkładu zajęć Claya Gilliesa. Lekcje miał w innych budynkach, zupełnie nie po drodze. Ale jeśli będzie trochę nadkładała... Czwartego ranka wypatrzyła go w altance. Odepchnęła grupkę Meksykańczyków, odwróciła głowę, jakby odprowadzała wzrokiem znikającą przyjaciółkę, i z całej siły zderzyła się z Clayem Gilliesem. - Och, p'szam - powiedziała, kładąc drobną rączkę na jego męskim ramieniu, żeby utrzymać równowagę. - ...się nie stało - mruknął i poszedł dalej. Cóż, motto Michèle brzmiało: jeśli nie powiodło ci się za pierwszym razem, próbuj do skutku. Postanowiła więc uczęszczać na wiece, namówiwszy Leigh Sutherland, która wykazywała największe zacięcie humanitarne spośród członkiń Rondelay, by jej towarzyszyła. Zlawszy się hojnie Jean Nate, wraz z przyjaciółką przepychała się przez tłum jakichś ludzi, póki nie znalazła się obok Claya Gilliesa. Z nieba lał się żar. Tym lepiej. W upalnym powietrzu bardziej czuć perfumy. Jakaś Murzynka zaczęła czytać nudną przemowę o restauracjach w Alabamie. Michèle upuściła książki na betonową posadzkę. - Ciii! - syknął Clay Gillies.

Nie zaofiarował się z pomocą przy zbieraniu podręczników. Cóż, jeśli nie powiodło ci się... i tak dalej, i tak dalej. Przez następne kilka tygodni pchała się za nim w kolejce po soki, stała przed nim w kolejce do biblioteki, zatrzymywała się na pogawędki z przyjaciółkami w pobliżu jego szafki. Ziewając z nudów, odstała każdy południowy wiec. Bez skutku.

Oczywiście Michèle się nie poddała, ale zaczęła chodzić z Marshallem Mosgrove, przewodniczącym samorządu szkolnego. Pewnego piątku Marshall wziął ją na film z Natalie Wood w Bruin w Westwood. Michèle śmiała się, płakała, dobrze się bawiła. Po filmie udali się do pobliskiego Hamburger Hamlet. Wszystkie obite czerwoną skórą alkowy obsiedli uczniowie California High, studenci UCLA i dołki z biednych szkół stanowych, przed Michèle i Marshallem czekało na miejsce co najmniej siedem innych par. - Poszukajmy innej restauracji - powiedział Marshall. - Och, spójrz, spójrz! - zawołała Michèle. - Czy to nie Ken Igawa? I ten nowy chłopak, jak mu tam? Zajmują cały stolik. To mówiąc odsunęła kelnerkę protestującą przy drzwiach i omijając inne z tacami, przedarła się do stolika przez gęsty zapach pieczonej na ruszcie wołowiny. - Ken! - krzyknęła. - Michèle! - zawołał z takim samym rozradowaniem Ken i uśmiechnął się lekko, pogodnie. Kącikiem lewego oka dostrzegła, że Clay Gillies im się przygląda. - Ken - przyłożyła dłoń do płaskiego brzucha - konam z głodu. - No, no, no, chyba do tego nie dopuścimy. Ken ścisnął się z Clayem po drugiej stronie stolika, Michèle zajęła jego wygrzane miejsce, obok niej przysiadł Marshall. Kiedy już wymienili wstępne uprzejmości (Clay Gillies: „Chyba widziałem cię w szkole", Michèle: „Nie przypominam sobie") i złożyli zamówienie, Marshall wspomniał, że właśnie obejrzeli Cash McCall. - Wspaniały film - dodał. Wierzył w siłę pozytywnego myślenia i Michèle nigdy nie słyszała, by coś skrytykował. - Jak można uznać za wspaniałe coś, w czym się pokazuje James Garner i Natalie Wood? - wycedził Ken sarkastycznie, jak to on.

- Ten film zmusza do myślenia - bronił się Marshall. - Dużo czasu upłynie, zanim w Hollywood nakręcą coś, co zmusza do myślenia - stwierdził Clay Gillies. Głos, choć dość wysoki, brzmiał melodyjnie i Michèle przypomniała sobie, jak ktoś wspominał, że Clay pochodzi z Południa. - Ale na pewno starali się... - zaczął Marshall. - Daj spokój! - wpadł mu w słowo Clay. - Popatrz chociażby na prawa obywatelskie. Jedna wielka klęska. Jeśli w filmie pokazuje się Murzyn, to będzie albo szoferem, albo wiecznie wznoszącą oczy ku niebu Mammy z Przeminęło z wiatrem. - Nie wiem, co problemy rasowe mają wspólnego z przesłaniem Cash McCall- odparł cedząc słowa Marshall. Zawsze kiedy się denerwował, mówił powoli i dobitnie. Michèle zaczęła się zastanawiać, czy napięcie między Clayem a Marshalem nie ma jakiegoś związku z wiecem bojkotującym wybory, zorganizowanym przez Claya pod koniec ubiegłego semestru. Otworzyła walizeczkę trzymaną na kolanach i zerknęła w lusterko pod pokrywką, żeby sprawdzić, czy nie zlizała już całej szminki - „srebrzystej brzoskwini" Revlona. Polityka w każdej postaci śmiertelnie ją nudziła. Clay Gillies coś odparł. Marshall Mosgrove przemawiał z wyższością. Ken Igawa nie szastał słowami. Michèle zatrzasnęła wieczko. - Oto znajdujemy się - perorował Clay Gillies - w samym środku rewolucji naszego stulecia, a przemysł kinematograficzny udaje, że świat jest śnieżnobiały. Brązowe włoski porastały nadgarstek, na szczęce widać było wyraźny ślad ciemnego zarostu. Michèle uznała, że woli owłosionych mężczyzn. Clay musiał zapewne się golić przed każdą randką. - Zgadzam się z Clayem - oświadczyła. - Szkoda czasu na bzdury typu Cash McCall. Z boku dobiegło ją pełne urazy chrząknięcie Marshalla. Ale Clay zwrócił na nią uwagę, a ona pewnie spojrzała mu w oczy.

- Filmy powinny zmieniać sposób myślenia. - Zwracała się do Claya, wyłącznie do Claya. - Zamiast kasowego śmiecia typu Cash McCall, które wyrzuca z siebie maszynka Hollywood, powinny dotykać najbardziej bieżących problemów, kształtując podejście ludzi do świata. Nie odrywając od niej wzroku, Clay Gillies włożył do ust kostkę lodu.

- Telewizja też - ciągnęła Michèle. - W końcu, czy kiedykolwiek widzieliśmy czarnego aktora w dobrej roli? - Oderwała wzrok do Claya, żeby spojrzeć na Kena. - Albo Japończyka czy Hindusa? - Ej, nie zawracaj sobie nami głowy. My być baldzo mala glupa etniczna. Wszyscy się roześmiali. Z wyjątkiem Marshalla, który zwrócił się do Claya: - Cóż, nie spodziewałem się takiego liberalizmu po tobie, południowcu. - Doprawdy? - odparł Clay lodowato, i to nie dlatego, że trzymał w ustach lód. - Och, Marshall! - zawołała na to Michèle. - Co za truizm! Nie wszyscy południowcy to bigoci! Zdradzony Marshall tak mocno przyciskał kwadratowe palce do stołu, że starannie przycięte paznokcie pobielały. Jednak najwyraźniej w drodze do domu jego uraza i gniew zniknęły. Kiedy rozstawali się przed imitacją latarenki, Marshall zaprosił Michèle na następną sobotę do Cavaliera. Michèle, która marzyła, żeby tam pójść, odmówiła, twierdząc, że już ktoś inny ją zaprosił. Postawiła na jedną kartę. Wygrała. W następną sobotę koło piątej zadzwonił Clay Gillies, pytając, czy może wpaść. Był bardzo poważny, zaangażowany w ruch na rzecz praw obywatelskich. Tylko o tym rozprawiał i, prawdę mówiąc, Michèle musiała się zgodzić z Marshallem Mosgrove, że, jak na południowca, ma bardzo rewolucyjne poglądy. Clay urodził się i wychował w małym miasteczku w Wirginii, Port Claibourne. Claibourne, tak brzmiało pełne imię Claya i miejscowość została założona przez jego przodków. Choć bardzo biedny, Clay był typem, który powieściopisarze określają mianem „urodzonego dżentelmena"; pochodził z arystokratycznej rodziny, która posiadała niewolników. Michèle hołubiła wprawdzie w duchu te romantyczne skrawki informacji, musiała jednak przyznać, że w żaden sposób nie wyjaśniają one liberalnej postawy Claya. Po raz pierwszy w życiu wiedziała, że tp coś poważnego. Wcześniej, kiedy jakiś chłopiec ją całował i czuła na biodrach tę jego dziwną, twardniejącą kulę, nieodmiennie ogarniało ją obrzydzenie. Z Clayem było inaczej. Gdy to się stało,

poczuła, jak coś w niej się topi, jakby chciało oboje ich wchłonąć. Jeździli do Mulholland, parkowali samochód i spędzali całe godziny pieszcząc się na sfatygowanym przednim siedzeniu starego dwudrzwiowego Chevy. Otwierali drzwiczki, żeby móc się wygodniej ułożyć, Michèle czuła w biodrach dziwną miękkość, podczas gdy nogi Claya były twarde, jakby żądały czegoś więcej. Oboje byli zlani potem, którego kwaskowaty zapach, cokolwiek by twierdziły reklamówki dezodorantów w telewizji, wcale nie działał odpychająco, lecz jak cudowny afrodyzjak. Michèle nienawidziła rodziców - a właściwie matki - za nieprzekraczalną granicę dwunastej. Pani Davy, czując, że Clay Gillies może się okazać czymś poważniejszym niż wszyscy dotychczasowi wielbiciele córki, uparcie oglądała do późna telewizję. Kiedy Michèle wracała do domu, matka wołała ją, gdy tylko zaczynali się serio całować na dobranoc: - Chodź, kochanie i zaproś Claya na filiżankę gorącej czekolady. Już po północy. - A co się stanie po północy? - jęknęła Michèle. - Zamienię się w dynię? Ale w tej kwestii pani Davy, zwykle tak miękka w wymanicurowanych rączkach Michèle, pozostawała zdumiewająco nieugięta. - Północ to i tak bardzo późno - mówiła. A jednak. To, co się robi po północy, równie dobrze można zrobić i przed. Pan Gillies wyjechał na weekend. Michèle zażyczyła sobie, by Clay pokazał jej mieszkanie, tak że zawiózł ją do zapuszczonego bloku w pobliżu fabryki przypraw do sałatek, dwie mile od California High. Po otwarciu okna do pokoju wdzierał się przyprawiający o mdłości zapach octu winnego, przypraw, czosnku i oleju. Ale to nie zmieniło uczuć Michèle do Claya. 1 tak go kochała. Malutki salonik zagracały ponure, duże meble z mahoniu przywiezione z Port Claibourne, a nad pozapadaną kanapą, na której sypiał Clay, wisiała ostrzami w dół para skrzyżowanych szabli; ze startych rękojeści zwisały chwasty, niczym wyleniałe końskie ogony. - Broń starego wiarusa, pułkownika Maxwella Gilhesa, walczącego po stronie konfederacji - wyjaśnił Clay. - Jak to się rozpina, Miche? Zginął od kuli pod Gettysburgiem.