mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Briskin Jacqueline - Marzyć to za mało

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Briskin Jacqueline - Marzyć to za mało.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 498 stron)

JACQUELINE BRISKIN Marzyć to za mało

Beverly Hills, 1986 Owej szczególnej, grudniowej środy 1986 roku przed świtem jeszcze padało, ale już o dziewiątej słońce ogrzało zupełnie zielone - cenniejsze niż gdziekolwiek - posiadłości leżące w kanionie Beverly Hills. W oknie sypialni stała kobieta, wpatrzona w rozjaśniony słonecznym blaskiem poranek. Mimo że nie umalowana, mimo że gęste ciemne włosy surowo zaczesała do tyłu, mimo że peniuar skrywał wspaniałe krągłości, wyglądała ślicznie. Przymknęła oczy i wówczas na jej twarzy wyraz zamyślenia ustąpił miejsca lękowi. Otrząsnęła się jednak z tego szybko, jakby przypominając sobie o czekającym ją zadaniu, i przeszła do długiej i wąskiej garderoby. Pośród rozrzuconych kosmetyków leżał egzemplarz „Los Angeles Times", złożony tak, by ukazać jej fotografię na pierwszej stronie. Odrzucona do tyłu głowa z fryzurą w artystycznym nieładzie i rozchylone w niemym uśmiechu mocno uszmin­ kowane wargi sprawiły, że czarno-biały wizerunek w gazecie przedstawiał kobietę mocną, zdecydowaną, o prowokującej zmysłowości. Tytuł głosił: ALYSSIA DEL MAR, POWRÓT ŻYJĄCEJ W SAMOTNOŚCI GWIAZDY Alyssia del Mar nie zagrała w ciągu minionych sześciu lat w żadnym filmie. Zniknęła na wiele miesięcy. Jeśli się gdzieś pojawiała, ów fakt natychmiast odnotowywały tele­ wizja i prasa. - „Star" oraz „Inquirer" od ręki sprzedawały cały nakład, kiedy tylko zamieściły pogłoski, że przebywa w ja­ kimś pałacu w Katmandu, w mauretańskim zamku, w nale­ żącej do wicekróla estancii w brazylijskiej dżungli, gdzie 5

JACQUELINE BRISKIN towarzyszy jej miliarder pokroju Adnana Kashoggi czy ktoś w rodzaju księcia Rainiera. Wszelkie legendy prawie zawsze kryją w sobie źdźbło prawdy, a Alyssia del Mar przerosła własną legendę. Czy może być coś bardziej intrygującego niż gwiazda - gwiazda o międzynarodowej sławie - która porzuca ekran u szczytu powodzenia, w największym roz­ kwicie urody? Wierni jej widzowie razem z nią cierpieli w czasie choroby, wspólnie przeżywali tragedię, sensacyjny skandal, nic więc dziwnego, że usiłowali za wszelką cenę wytropić tę tajemnicę. Alyssia zapaliła wszystkie lampy i pochyliła się, by w ja­ skrawym oświetleniu dokładniej przyjrzeć się swojej twarzy w lustrze. Brodę i nos miała raczej zbyt delikatne, lecz ka­ mera potrafiła w jakiś sposób uczynić je zachwycającymi. Górna warga z kolei była może trochę za wąska w stosunku do dolnej, lecz skaza ta prowokacyjnie wręcz nadawała twarzy wyraz bezbronności. Przede wszystkim jednak uwa­ gę przyciągały ogromne, ciemnoniebieskie oczy, kryjące ta­ jemniczą głębię. Malowała się długo i precyzyjnie, co jakiś czas przechyla­ jąc głowę i nasłuchując dźwięku, który - jak się dało wyczy­ tać z jej twarzy - już teraz napełniał ją lękiem. Dokładnie o wpół do jedenastej na stromy, długi podjazd do domu przy Laurel Way wjechały trzy samochody, jeden za drugim, i pokonawszy rozliczne zakręty, zatrzymały się przed rozłożystym bungalowem, którego różowe stiuki nie­ wątpliwie wymagały odnowienia. Barry Cordiner nie spieszył się z wysiadaniem z zakurzo­ nego BMW i bawił się kluczykami. Beth Gold uważnie wpa­ trywała się w pomarszczoną, lecz nadal ładną twarz odbitą w bocznym lusterku Cadillaca Seville, poprawiając i tak już nienagannie zawiązaną kokardę ciemnoszarej bluzki. Z ob­ licza PD Zaffarano wyraźnie dało się wyczytać, że nie ma większej ochoty na wyjście z Rolls-Royce'a ze specjalnie dla niego sporządzoną plakietką: AGENT 1. Nagle, jakby na odgłos niesłyszalnego dzwonka, wszyscy równocześnie wysiedli z samochodów i głośno wykrzykując aż do przesady serdeczne słowa powitania, z pewnym ocią­ ganiem zbliżyli się do siebie. Zanim dotarli do drzwi fronto­ wych, zza różowego płotka, osłaniającego wejście dla służby, 6

MARZYĆ TO ZA MAŁO wyłoniła się tęgawa Murzynka w średnim wieku w uniformie pokojówki. - Panna del Mar prosi tędy, od tyłu - rzekła. Goście ruszyli za nią wąską ścieżką, przy czym Beth bardzo ostrożnie omijała wielkie strzępiaste liście rozłożystych strelicji. Wyrównaną część ogrodu zajmowało rozległe patio i ba­ sen w kształcie serca - ów skromny basenik, który zdobył już sobie pewien rozgłos dzięki często reprodukowanemu portretowi Alyssii autorstwa Andy Warhola, aktorki z obfi­ tym biustem wdzięcznie unoszącym się na błękitnej wodzie. Poranny deszcz spłukał dokładnie ostatnie resztki smogu i każdy z przybyłej trójki mógł z zachowaniem wszelkich norm przyzwoitości zignorować obecność pozostałych, uda­ jąc, że jest pochłonięty podziwianiem panoramy, która roz­ taczała się od dalekich, pokrytych śniegiem gór San Bernar- dino, przez ciągnące się jakby w nieskończoność miasto, aż po Pacyfik, gdzie można było dostrzec lawendowe wybrzu­ szenie na horyzoncie - wyspę Catalina. . Ciszę przerwała Beth. - Czy ktoś z was wiedział o jej powrocie? - Mimo nerwo­ wo zaciśniętych dłoni, głos brzmiał miło i melodyjnie. - W branży nic się o tym nie mówiło - odparł PD. - Ja wiedziałem - rzucił Barry. Kiedy pozostali spojrzeli na niego z zaciekawieniem, on oparł kapciuch z tytoniem na zażywnym brzuchu i powoli zaczął nabijać fajkę z pianki morskiej, stosując typowy dla pisarzy wybieg, by pobudzić ciekawość słuchaczy. - Pisali o tym dzisiaj na pierwszej stronie „Timesa". PD oraz Beth westchnęli pełni rozczarowania. Po dłuższej chwili milczenia usłyszeli podjeżdżający pod dom samo­ chód i na patio wkroczył Maxim Cordiner. Na widok pozostałych wzruszył kościstymi ramionami i uśmiechnął się do nich złośliwie. - Proszę, proszę, czyż to nie jest przypadkiem nasza Złota Wdowa, superagent Paolo Dominick Zaffarano oraz znany pisarz amerykański Barry Cordiner? A więc jesteśmy w komplecie. - A może ty masz jakieś pojęcie, czego ona od nas może chcieć? - burknęła Beth, pamiętając czasy, kiedy czwórka była jeszcze piątką. Maxim umieścił swe długie chude ciało na leżance. 7

JACQUELINE BRISKIN - Sądząc po stanie tego domu, nie wiedzie się jej najle­ piej. Może sprowadziła nas tutaj, żeby się nam wyżalić? - Zły stan domu o niczym nie świadczy - zauważył Barry. - Wynajmowała go. A poza tym nigdy tak naprawdę nie dbała o jego wygląd. - No cóż, na ten temat nie będę się z tobą sprzeczał, w końcu to ty byłeś mężem tej pani. Zebrana czwórka reprezentowała absolutnie różnorodne style ubioru. Maxim miał na sobie nie wyprasowaną koszulę w kratę i tak stare levisy, że na kolanach prześwitywały białe plamy. Barry nosił dwurzędowy granatowy blezer o niemod­ nych za wąskich klapach, zbyt już ciasny na brzuchu, żeby go można było zapiąć. PD ubrany był w szyty na miarę i nienagannie leżący na jego wysportowanej sylwetce garni­ tur. Beth z kolei do swego spokojnego szarego kostiumu włożyła sznur tak olbrzymich pereł, że ludzie brali je oczy­ wiście za sztuczne, gdy tymczasem perły okazały się naj­ prawdziwsze z prawdziwych - pochodziły z Oceanu Indyj­ skiego gdzieś u wybrzeży Cejlonu - były ubezpieczone na bajońskie sumy. Mimo tej różnorodności strojów, całą czwórkę charaktery­ zowało pewne podobieństwo. Beth i Barry byli bliźniakami - i tylko oni właściwie z ca­ łego towarzystwa rozmawiali ze sobą, choć trudno to nawet było zauważyć, bo rzadkie wymiany zdań sprowadzały się do tematu opieki nad wojowniczo usposobionym osiemdzie­ sięcioletnim ojcem. Natomiast Maxima i PD, swoich braci ciotecznych, nie widzieli od prawie dwóch lat. A jednak kiedyś - kiedy jeszcze było ich pięcioro - stano­ wili tak nierozłączną grupę, że klan Cordinerów przezwał się „naszą paczką". - Dużo łatwiej przyszłoby nam czekać, gdybyśmy wie­ dzieli, po co tu przyjechaliśmy. - Najwyraźniej to było dla Beth najważniejsze. - Nie wiem jak ty, Beth - Maxim wyciągnął pomięty list z kieszeni dżinsów - ja zjawiłem się dlatego, że kilka godzin temu posłaniec przyniósł mi to do domu... - Zamilkł na chwilę, po czym odczytał: - „Koniecznie bądź na Laurel Way 108950 wpół do jedenastej. Alyssia". - Ja też dostałam taki list. - Rozkoszny głosik Beth za­ brzmiał nieco piskliwie. - Tyle że mnie jeszcze prosiła, bym 8

MARZYĆ TO ZA MAŁO przyjechała z Jonathonem, ale on już zdążył wyjść do szko­ ły. - Przy ostatnim zdaniu jej głos zadrżał, jakby błagała ich o wybaczenie nieobecności syna. - Ja musiałem odłożyć spotkanie ze Spielbergiem. - PD zerknął w kierunku okien, pokrytych substancją odbijającą promienie słońca, co sprawiło, że szyby robiły wrażenie zielonkawych luster. - Dlaczego jeszcze do nas nie wyszła? - Od kiedy to damy zjawiają się punktualnie na umówio­ ne spotkania? - zapytał ze zjadliwym uśmiechem Maxim. - Albo też dotrzymują słowa? W odpowiedzi Beth i Barry żachnęli się. Tym jednoczesnym i mimowolnym ruchem bliźniaki pokazały, że chociaż pępowi­ na, która ich kiedyś łączyła, nie tworzy już silnych więzów, to nadal jedno i drugie pamięta ów tajemniczy i słodki zarazem dla obojga raz, kiedy Alyssia dotrzymała obietnicy. - Prawdę mówiąc, ostatnie z nas durnie, że się tutaj zja­ wiliśmy - zauważył PD. - No bo spójrzmy prawdzie w oczy, to przecież ona zrujnowała nasze życie... - Paolo! - przerwała mu Beth, z twarzą wykrzywioną prze­ rażeniem. - Masz rację, Paolo - rzekł Maxim. - Możemy wymienić choćby te drobniejsze rany, jakie nasza dama nam zadała. Na przykład, że rozbiła twój związek z Beth, że rozpiła Barry'ego. Wyszedłby z tego niezły serialik. - Złożyłbym ci korzystną propozycję, gdybyś zechciał zostać jego producentem - wtrącił ponuro PD. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Maxim Cordiner był błyskotliwym i niezwykle nowatorskim produ­ centem. Krytycy go chwalili, on robił olbrzymią forsę, a jego filmy przyniosły mu mniej więcej tyle samo sławy, co głośne małżeństwa i romanse. Jednak w roku osiemdziesiątym pierwszym po tragedii, jaka spotkała jego brata, wycofał się z przemysłu filmowego. - Zanim usłyszymy od Alyssii, dlaczego nas tutaj zebrała, może ktoś zechciałby się czegoś napić? - spytał Barry wstając. Beth zdjęła ciemne okulary i spojrzała na niego ponurym wzrokiem. - Nic się nie martw, Beth - uspokoił ją. - Jeśli właścicielka tej rezydencji w ogóle czegokolwiek mnie nauczyła, to tego, że alkohol jest dla mnie substancją szkodliwą. - Otworzył barek. - Wszyscy piją to co zawsze? 9

JACQUELINE BRISKIN Tak, każdy chciał to co zawsze. A stojące w prawie pu­ stym barku butelki sugerowały, że gospodyni pamiętała o ich upodobaniach. Beth zażyczyła sobie szprycerka z Chablis, Maxim polską wódkę, PD Campari z wodą sodową, dla siebie Barry otworzył butelkę wody Perrier. Popijając drinki mężczyźni się trochę rozluźnili i rozpo­ częli rozmowę na temat własnych spraw. Barry przygotowy­ wał się do przetargu nowej powieści szpiegowskiej, która miała się ukazać w twardej okładce w kwietniu przyszłego roku, dla wydawnictw specjalizujących się w dużych nakła­ dach. PD finalizował kontrakt dla Roberta Redforda i Sissy Spacek. Maxim z kolei pracował ze starymi przyjaciółmi Jane Fondą oraz Tomem Haydenem w komisji praw człowieka. Beth milczała. Wszyscy mówili o swych obecnych zaję­ ciach. Bali się wracać do przeszłości. Ona natomiast nie mogła nic powiedzieć o swej teraźniejszej sytuacji. Jona- thon, pomyślała z dreszczem, dlaczego chciała, żebym go przywiozła? Barry powtórnie napełnił szklaneczki gości. Nagle wszyscy zamarli na odgłos metalicznego skrzypnięcia. Przeszklone drzwi, prowadzące do sypialni pani domu, otwarły się i wyłoniła się z nich Alyssia. Miała na sobie strój w swoim ulubionym kolorze - czerwonym. Olśniewająca w ob­ cisłej szkarłatnej sukni, rozjaśnionej śmiałym rozcięciem, ze starannym makijażem i z rozchylonymi w uśmiechu, błysz­ czącymi wargami, była tak inna jak oni - była kobietą nieziem­ ską! Kiedy szła w ich kierunku kołysząc biodrami, robiła wra­ żenie najwspanialszej bogini srebrnego ekranu. Nawet z bliska, w ostrych promieniach słońca wyglądała, jakby miała dwadzie­ ścia pięć lat, a przecież wszyscy doskonale wiedzieli, że zaczę­ ła pracować w Magnum na początku lat sześćdziesiątych, a więc dwadzieścia sześć lat temu. - Ogromnie jestem wam wdzięczna, że przybyliście tutaj, mimo że zawiadomiłam was dopiero w ostatniej chwili - rzekła cicho, lekko ochrypłym głosem. - Zastanawiamy się tylko, po co? - odparł Maxim. Posłała mu nieznaczny uśmiech, a następnie spojrzała pytająco na Beth. - Gdzie jest Jonathon? Beth zbladła tak bardzo, że na jej twarzy dało się wyraźnie dostrzec piegi. 10

MARZYĆ TO ZA MAŁO - W szkole - błagalnym tonem zwróciła się do byłej żony swego brata. - Kiedy nadeszła wiadomość od ciebie, już zdążył wyjść. PD rozejrzał się po swoich kuzynach. I po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że Alyssia zebrała tę zgraną paczkę specjalnie: Barry'ego z jego wspaniałą posiadłością, Beth, znającą się na finansach, i Maxima będącego producentem. - Czyżbyś myślała o powrocie na ekran? - spytał z typo­ wą dla siebie bezceremonialnością. - A może po prostu chcę pobyć trochę z rodziną? - Taka możliwość też mi przyszła do głowy, to prawda - zauważył Maxim. - Ale, jakby to powiedzieć, znasz przecież niektóre epizody z życia rodziny Cordinerów, które my chcielibyśmy okryć milczeniem, a więc... - Ach, tak uważasz? - spytała Alyssia. - Myślałeś, że zaprosiłam was tutaj po to, by was szantażować? Z twarzy Maxima zniknęła zjadliwość. - Powiedz nam, czego chcesz - warknął. - Wtedy będzie­ my mogli sobie pójść. Alyssia bez słowa się odwróciła. I chociaż w jej postawie i chodzie było coś, co sugerowało jak gdyby strach, a może pewien smutek, zebrani odebrali stukot jej szpilek jako dźwięk złowieszczy. Zasunęła za sobą przeszklone drzwi. Maxim zwęził oczy, spoglądając na matowe, zielono za­ barwione szkło. - Zjawia się, nie mówi ani słowa i znika. O co tutaj, do diabła, chodzi? Barry, staruszku, ty przez wiele lat dzieliłeś blaski i cienie małżeńskiego pożycia z tą panią. Może po­ wiesz nam, co sądzisz o przyczynach zwołania tego szum­ nego zebrania? Barry podszedł do basenu, ściągając w zamyśleniu brwi i patrząc na zeschnięty liść eukaliptusa pływający po powierzchni chlorowanej wody. Po co tutaj przybyliśmy? Nie nadążał za biegiem swoich myśli. Jego trzeźwe rozumowa- nie gdzieś zniknęło.Spotkanie twarzą w twarz z byłą żoną, po tylu latach, było dla niego silnym przeżyciem. Przywró­ ciło wspomnienia oficjalnej wersji ich nieszczęsnego mał­ żeństwa - wersji, która winą za wszystkie niepowodzenia obarczała tę szczupłą kobietę. Teraz, widziawszy ją zaledwie przez dwie minuty, nie wydało mu się to tak oczywiste i słuszne, by wiecznie pozostała w tym unurzana.

CZĘŚĆ PIERWSZA 1959 BARRY

1 W upalną sobotę ósmego października 1959 roku, trzy tygodnie po rozpoczęciu zajęć na ostatnim roku wydziału prawa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, Barry Cordiner podjął najśmielszą decyzję w swoim dwudziesto­ letnim życiu. Uciekł do Las Vegas z Alicją Lopez - dziewczy­ ną, poznaną dokładnie siedemnaście dni wcześniej. Barry nie pamiętał, że matka stale mu powtarzała swym dość nosowym głosem, że ponieważ nie jest zbyt zamożny, w każdym razie nie tak zamożny jak jego kuzyni, musi więc mieć najlepsze stopnie, powinien być bystry i unikać na uczelni ludzi, którzy mogliby go wplątać w jakieś tarapaty. To samo dotyczyło Beth. Bliźniaki doszły zatem do wniosku, że ich zobowiązania niewątpliwie zostały genetycznie zapro­ gramowane: od Beth wymagano, aby skończyła college, a na­ stępnie wyszła za mąż za Żyda, człowieka z dobrym zawo­ dem, który albo już się wybił, albo wkrótce to zrobi, Barry natomiast winien rozpocząć niezwykle lukratywną karierę prawniczą i dopiero potem poszukać równie odpowiedniej partnerki życia. Żadne z nich nie oponowało. Bo jakżeby mogli? Klara Cordiner kupowała sobie suknie w tanich skle­ pach, no, na przykład na Broadwayu, dzieci natomiast ubie­ rała u Saksa czy Magnina w Beverly Hills, przygotowywała im pożywne, pełnowartościowe posiłki i uczyła dobrych ma­ nier, bo sama została dobrze wychowana. Ojciec Klary Friedman-Cordiner był właścicielem dużego sklepu obuwniczego, więc niczego jako jedynaczce jej nie brakowało. Któregoś dnia, tuż przed swoimi dwudziestymi drugimi urodzinami, oglądała wystawy sklepów przy bulwa­ rze Hollywood, kiedy Tim Cordiner, pędzący właśnie tą ulicą i będący troszkę pod działaniem ginu domowej roboty, po- 15

JACQUELINE BRISKIN trącił dziewczynę, przewracając ją na ziemię. Zatrzymał, oczywiście, samochód, przeprosił ją i zaproponował wspólny podwieczorek na werandzie pobliskiego hotelu Hollywood. Był bardzo wysoki, jego śmiech brzmiał donośnie i niezwy­ kle szczerze. Ponieważ obracał się w światku filmowym, znał Glorię Swanson, Toma Mixa, Irvinga Thalberga, Louisa B. Mayera, Arta Garrisona, Douglasa Fairbanksa oraz Mary Pick- ford. Klara nie spotkała jeszcze w życiu tak zachwycającego mężczyzny. Naturalnie jej ortodoksyjni rodzice nigdy by nie pozwolili, żeby chodziła na randki z gojem, musiała więc stale wyrywać się z domu pod różnymi pretekstami. W nie­ cały tydzień później straciła cnotę w łóżku Tima Murphy'e- go. W następnym miesiącu nie miała okresu. Tim, który także stracił dla niej głowę, zaproponował: „Chodźmy powie­ dzieć o nas twoim starym". Klara szlochała w olbrzymim, nieskazitelnym rodzicielskim domu i przysięgała, że przy­ szłe dzieci wychowa na porządnych Żydów. Tim skwapliwie na to przystawał, na co z kolei jego pradziadowie - węgier­ scy chłopi, wielcy antysemici, przewracali się chyba w gro­ bie. Kiedy Friedmanowie wyklęli córkę na zawsze i skończyli zawodzić, oddali się tradycyjnej shivie, trwającej siedem dni, opłakując córkę, którą zaliczyli w poczet zmarłych z powo­ du małżeństwa z gojem, czyli nie-Żydem. Brak miesiączki okazał się fałszywym alarmem, a bliźniaki Klara poczęła dopiero po jedenastu latach. Już w pierwszych tygodniach małżeństwa odkryła, że mąż, rzekomo ważny pracownik w studiu filmowym, zatrudniony jest po prostu jako chło­ piec do noszenia ciężkich rekwizytów, a znajomość wielkich gwiazd Hollywoodu czerpie z opowiadań starszego brata Desmonda Cordinera, wielkiej fiszy w Magnum. Poza tym Tim pił i zdradzał ją. Kiedy jednak brakowało pieniędzy - a w domu Tima Cordinera zdarzało się to dość często - małżonkowie od razu się godzili. Barry rozumiał, że jego obowiązkiem, jako jedynego syna, jest wynagrodzić matce wszystkie braki, jakich doświadczyła z powodu ojca. W czasie długiej podróży przez rozgrzaną pustynię Moja- ve do Las Vegas Barry właściwie nie mógł usunąć ze swych myśli napełniającego go przerażeniem obrazu kruchej po­ staci matki. Kiedy jednak stał przed pretensjonalnie poma­ lowanym ołtarzem z Alicją u swego boku i widział łzy na jej 16

MARZYĆ TO ZA MAŁO delikatnych, zaróżowionych policzkach, czuł, że serce mu rośnie; uznał, że nie ma już odwrotu od szaleństwa, jakie go ogarnęło, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją sączącą colę w barze Shipa w Westwood. Miłości od pierwszego wejrzenia towarzyszyły normalne w takich sytuacjach symptomy - bezsenność, utrata apetytu, niemożność myślenia o czymkolwiek poza Alicją, niemal nieustająca erekcja. Kochali się z wielkim zapałem w jego kabriolecie De Soto rocznik 1950. Ale były to jedynie piesz­ czoty - bardzo śmiałe. Barry otaczał Alicję wielkim szacun­ kiem, a ponadto bał się porażki. Jego jedyne doświadczenie ze starzejącą się prostytutką na Main Street okazało się raczej nieudane. Barry był wyjątkowo szczupły. Kiedy tak stał przed ołta­ rzem, w szarym wymiętoszonym garniturze, sprawiał wra­ żenie niedożywionego młodzieńca, który zbyt szybko wy­ rósł. Przestępował z jednej nogi na drugą i czuł, jak spod pachy wypływają mu strużki potu, mimo że poprzedniego wieczora, kiedy wybierał się na randkę z Alicją zastosował szczególnie mocny dezodorant. Możliwość ucieczki z uko­ chaną, by wziąć ślub, zaczął właściwie rozważać dopiero wtedy, kiedy ich pieszczoty stawały się coraz bardziej śmiałe i namiętne. Teraz niepokoił się i włosy mu się jeżyły na myśl o tym, że wpatrują się w niego kuzyni oraz siostra, i przez chwilę zaczął żałować, że ich w ogóle zaprosił. Alicja wyzwo­ liła drzemiącą w nim dotychczas opiekuńczość. Przez całe sześć godzin spędzonych w rozpalonym, pozbawionym kli­ matyzacji samochodzie Barry'ego Alicja zamartwiała się, że na swoim ślubie zaprezentuje się żałośnie. I rzeczywiście, z miejsca, jakie zajmowali zaproszeni goście, wyglądała nie najlepiej. Tył szkarłatnej sukni z krepy strasznie był pognie­ ciony, co jeszcze bardziej skróciło minispódniczkę, ukazując szczupłe kształtne uda. Spoglądając spod oka na pannę młodą, Barry zorientował się, że już nie potrafi odwrócić od niej wzroku. Jemu Alicja wydawała się wspaniała, nie był natomiast pewien, czy inni też tak myślą. Sądząc jednak po liczbie głów, które odwra­ cały się w ślad za dziewczyną, zrozumiał, iż większość ludzi uważa, że jest szałowa. To prawda, że jej spódniczki były nazbyt krótkie, a bluzeczki przyciasne, tak że ledwo dopi­ nały się na pełnych, kształtnych jak dojrzałe brzoskwinie 17

JACQUELINE BRISKIN piersiach, ale to nie wyjaśniało całkowicie zainteresowania, jakie wzbudzała, bo kobiety odwracały się za nią równie często jak mężczyźni. Nie zważając na urzędnika stanu cywilnego, który bredził coś o obowiązkach wynikających z faktu zawarcia związku małżeńskiego, Barry wpatrywał się w profil Alicji, starając się przekonać siebie, że to nie jest zauroczenie, że ona napraw­ dę jest wspaniała. Jak zwykle nie potrafił zanalizować jej twarzy. Niewątpliwie miała wyjątkową cerę. Ale cerę bez zarzutu spotykał również u innych kobiet, jednak u żadnej nie zauważył tego aksamitnego blasku. Alicja po prostu cała promieniała, i to światło nie było czymś zewnętrznym, lecz zdawało się emanować z jej wnętrza, tak jakby prąd elektry­ czny płynął w jej żyłach wraz z krwią, która teraz pulsowała szybko w delikatnej niebieskiej żyłce widocznej na szyi. Uświadomił sobie, że narzeczona ściska zwiędły bukiet ślubny (kupił go w korytarzu przed kaplicą, w której odby­ wały się ceremonie) tak mocno, że aż biedulka drżała. Przy­ sunąwszy się bliżej, próbował dodać jej otuchy, dyskretnie biorąc ją za rękę. W południe temperatura w Las Vegas wynosiła dobrze powyżej czterdziestu stopni, a w kaplicy nie było klimaty­ zacji. Nabrzmiałe karmazynowe policzki urzędnika jakby roztapiały się w fałdach drugiego podbródka. W równie opłakanym stanie byli Hap, Maxim, Beth oraz PD. Cała piątka ciotecznego rodzeństwa urodziła się w latach 1938-39, czyli w tak zwanych złotych latach Hollywood. Hap i Maxim byli synami Desmonda Cordinera, tego ważniejsze­ go w rodzinie. Jeszcze przed ich narodzinami Desmond uchodził za główną siłę napędową w przemyśle filmowym. W zarządzie firmy był drugim po Arcie Garrisonie, założy­ cielu Magnum Pictures. Zaś po śmierci Garrisona stanął na czele studia. Ojcem PD był Frank Zaffarano, reżyser, którego sentymentalne, patriotyczne filmy zarabiały krocie dla wy­ twórni Magnum, tylko Tim Cordiner, ojciec Barry'ego i Beth, nie zaszedł wysoko. Cała rodzina należała zatem do wy­ ższej, średniej oraz najniższej klasy w świecie filmowym, gdzie obowiązywała ściśle określona hierarchia. To nie prze­ szkodziło im jednak zadzierzgnąć więzów przyjaźni jesz­ cze we wczesnym dzieciństwie i umocnić ich w okresie 18

MARZYĆ TO ZA MAŁO młodzieńczym, a także później, gdy byli już dojrzałymi ludźmi. Sztywny kołnierzyk koszuli PD klapnął bezkształtnie, a na jego twarzy pojawiły się ogromne krople potu. Świeża chu­ steczka, którą wyjął, aby otrzeć swoje przystojne oblicze bez skazy, była nienagannie wyprasowana. Matka PD, Lily Zaffa­ rano, z domu Cordiner, miała stałą służącą, kucharkę, a na dodatek praczkę, przychodzącą w każdy wtorek, by wyprać i wyprasować wymyślne sukienki i halki jej córek, Annette i Deirdre. Bielizną męża oraz syna zajmowała się jednak sama. Frank Zaffarano, który w wieku szesnastu lat opuścił górskie miasteczko Enna na Sycylii, nie odstępował od starej włoskiej zasady, że kobieta żyje po to, by usługiwać w domu mężowi. Dużo swobodniej wyglądali Hap i Maxim, chociaż niebie­ ska plama potu na plecach sportowej koszuli Hapa, między jego szerokimi ramionami, rozrastała się coraz bardziej. Obaj bracia mieli prawie po metr dziewięćdziesiąt wzro­ stu, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa między nimi. Starszy o trzynaście miesięcy Hap był grubokościsty, miał inteligentne szare oczy i szerokie czoło. Nos, złamany kie­ dyś podczas treningu piłki nożnej, nadawał jego twarzy pewną nieregularność rysów. Maxim schylił się po leżący na podłodze kawałek starej gazety i zaczął się nią wachlować, rozciągając jednocześ­ nie wąskie, kształtne wargi w kwaśnym uśmiechu. Po ojcu odziedziczył mniejszą, udaną, wersję zakrzywionego nosa, a cała postać - szczuplejsza dużo niż brata - tchnęła niedba­ łą elegancją. Kobiety za nim wprost szalały. W rodzinie Cor- dinerów cieszył się sławą największego koguta. Jedynie Beth pozostała opanowana, choć niepokój zdra­ dzały kropelki potu na karku, gdzie jedwabiste kasztanowe włosy obcięte na pazia skręcały się z wilgoci. Delikatna, pozbawiona rumieńca twarz była opalona tak jak i krągłe odkryte ramiona; jasnoniebieską luźną sukienkę uzupełniał sznur małych pereł hodowlanych. Skrywając swoje nieco przygrube nogi pod ławkę, Beth wyglądała jak typowa uczen­ nica kalifornijskiego college'u. Zupełnie nie zdradzała wewnętrznego cierpienia, jakie ją przepełniało na myśl, że oto brat bliźniak ją opuszcza i łączy

JACQUELINE BRISKIN się teraz węzłem małżeńskim z tą pospolicie wyglądającą dziewczyną, o której istnieniu nie miała nawet pojęcia do dzisiaj, gdy o wpół do szóstej rano Barry zastukał w okno, szepcząc, że ma się ubrać i jechać z nim do Las Vegas na jego ślub. - Tylko ani mru mru, Beth - ostrzegał ją stojąc na ze­ wnątrz. - Mama i tata nie są mi do tego potrzebni. Beth miała znacznie głębiej zakorzenione poczucie odpo­ wiedzialności niż brat. Siedząc na twardej drewnianej ławce zastanawiała się, jak powiedzieć o tym matce, która cierpiała na chorobę wieńcową, tak żeby cios nie spowodował pogor­ szenia choroby. - Czy ty, Barry, bierzesz tę oto Alicję za żonę i ślubujesz jej miłość i wierność małżeńską? - spytał urzędnik patety­ cznym tonem. - T... tak - zająknął się Barry. - I czy ty, Alicjo, bierzesz tego oto Barry'ego za męża i ślubujesz mu miłość i wierność małżeńską? Alicja cichutko wyraziła zgodę. Urzędnik oznajmił, że w imieniu stanu Newada, którego prawo reprezentuje, ogłasza stojącą przed nim parę mężem i żoną. Alicja odwróciła się i zatrzepotała rzęsami, kiedy Barry nachylił się, by ucałować ślubną małżonkę. Urzędnik podszedł do pierwszej ławki i PD, który siedział najbliżej, poczuł zapach przestarzałego potu zmieszanego z surową cebulą. - Czy mogę pana i panią prosić na świadków szczęśliwej pary młodej? - Chodźmy, Bethie - rzekł PD. Teraz już na gładkiej twarzy Beth dało się zauważyć delikatny rumieniec. Nikt, nawet Barry, który na całym świe­ cie był jej najbliższy, nie wiedział, że szaleje na punkcie PD. Najcudowniejszym wspomnieniem z dzieciństwa było wspomnienie wyjazdu z nocowaniem do cioci Lily oraz wuj­ ka Franka, gdzie zawsze zajmowała maleńki pokoik tuż obok sypialni PD. Jej uwielbienie nabrało czysto fizycznego zabar­ wienia, gdy skończyła jedenaście lat. Wtedy właśnie zaczęła miesiączkować i uczyła się o włoskim renesansie. W swej wyobraźni nazywała PD pełnym imieniem - Paolo Dominick - i wyobrażała go sobie jako księcia z rodu Medyceuszów 20

MARZYC TO ZA MAŁO ubranego w aksamity i atłasy. Beth wiedziała, że jej miłość nie ma najmniejszych szans - ona była Żydówką z krwi i kości, PD głęboko wierzącym katolikiem. Poza tym łączyło ich zbyt bliskie pokrewieństwo. Jako istota wrażliwa, a na dodatek śli­ czna, chodziła z wieloma chłopcami i wkrótce stała się naj­ popularniejszą dziewczyną z ostatniego roku college'u. Czekała wraz z PD, aż urzędnik przygotuje dla nich akt do podpisania. Potem PD wziął ją kurtuazyjnie pod ramię wilgotną ręką i wyszli na zewnątrz. Reszta stała w zbitej grupce, wykorzystując skrawek cie­ nia, jaki o tej południowej godzinie rzucało zwieńczenie kaplicy, będące parodią wieży kościelnej. - Dokąd idziemy na weselne śniadanie? - spytał Hap. To on pełnił rolę nieoficjalnego drużby i przywódcy „naszej paczki", po pierwsze, że był najokazalszy, a po drugie dla­ tego, ponieważ powszechnie uznawano jego nieomylne wy­ czucie sprawiedliwości. - To całkiem poważna sprawa - odrzekł Barry sztywno. - Ja zapraszam - rzucił Hap. - Nie, my zapraszamy - zaprotestował Maxim. Hap i Maxim uznawali to za rzecz oczywistą, iż czerpiąc dochody z funduszu powierniczego, to oni właśnie pokry­ wają koszty wszelkich ekstrawagancji „paczki". PD mógł sobie pozwolić na szeroki gest, gdyż jego ojciec był znanym reżyserem. Beth jeszcze jako dziewczyna została przyzwy­ czajona do tego, że rachunki płacą mężczyźni. Tylko Barry czuł się jak ubogi krewny, i przy każdym tego typu zapro­ szeniu cierpiała jego męska ambicja. - W pełni doceniam wasz gest... - zaczął. - Daj spokój, Barry, Alicji należy się choćby maleńka uroczystość. - To zbyteczne - zaczął Barry niezręcznie. - My... - O Boże, może przestalibyście się kłócić w tym upale? - przerwał im PD. - W Fabuladorze podpiszę się nazwiskiem ojca. Ma u nich specjalne zniżki. Fabulador, gdzie zawsze można było spotkać najsłynniej­ szych artystów i filmowców, ze swoimi bogato urządzono- nymi lokalami, pięcioma najwykwintniejszymi restauracja­ mi, był uznany za najlepszy w całej sieci hoteli. Chodziły słuchy, że elegancki wuj Frank wydał w kasynach Fabuladora 21

JACQUELINE BRISKIN znacznie więcej niż rodzina przypuszczała. PD pierwszy ruszył w kierunku Champs-Elysees, najdroższej z restaura­ cji, i kiedy wyjaśnił, czyim jest synem, rozpromieniony kie­ rownik sali zaprowadził ich do specjalnej loży. Rozkładając sztywno wykrochmalone białe serwetki przed Alicją i Beth, zaproponował ostrygi na przystawkę. Kiedy pozostali polewali je sosem chrzanowym, tabasco i chilli, Alicja kurczowo gniotła rożek serwetki. Dostrzegłszy to, Hap podniósł do ust widelczyk i zjadł z apetytem na­ dziany nań mięsisty mięczak. Przyjrzała mu się i spróbowała zrobić to samo. Połknąwszy pierwszą ostrygę, pośpiesznie zakryła usta serwetką. Następne ostrygi zgrabnie już nabie­ rała na widelczyk. Z początku towarzystwo czuło się dość nieswojo, tak jakby małżeństwo Barry'ego przesunęło wszystkich do inne­ go pokolenia i nie bardzo jeszcze wiedzieli, jakie obowiązują tam reguły gry. Nawet sarkastyczne poczucie humoru Maxi­ ma uległo przytępieniu. Jednakże butelka szampana - do­ brego, starego rocznika Mumma - zrobiła swoje i kiedy na stole pojawiły się desery, całe towarzystwo żartowało i do- cinało sobie jak dawniej. - Powiedz mi, Barry, jak zamierzasz przekazać tę nowinę rodzicom? - spytał Maxim. - Bardzo prosto. Przypomnę im, że i oni uciekli, żeby wziąć ślub. - Nie jest to jednak sposób rozumowania, jaki rodzice w rodzinie Cordinerów łatwo akceptują - odpowiedział Ma- xim. - A jak z twoją rodziną, Alicjo? - spytała Beth, odwracając się do świeżo upieczonej bratowej i ubierając swoją twarz w pełen zainteresowania uśmiech, jakiego używała na towa­ rzyskich herbatkach. - Co o tym wszystkim sądzi twoja rodzina? Alicja utkwiła wzrok w talerzu. - Są w El Paso - odparła jakby zbyt pospiesznie. Po tym stwierdzeniu zapadła cisza. - Czy jesteś katoliczką? - zapytał PD. - Yhm. - Po chwilowym wahaniu skinęła głową. - A więc tym samym jest już nas dwoje, i obydwoje wiemy, że wynikną z tego pewne konsekwencje, bo nie wzięłaś ślubu kościelnego. 22

MARZYĆ TO ZA MAŁO Jej miękkie, pełne usta zadrżały, a oczy stały się ciemniej­ sze. - Nie martw się, jakoś to przeżyją - rzekł Hap. - Barry, a gdzie będziecie mieszkać? - spytał PD. Dotychczas Barry mieszkał wraz z rodzicami w niezbyt eleganckim domu, w którym były trzy sypialnie, jedna ła­ zienka i cienkie ściany. - Jeszcze nie podjęliśmy żadnych decyzji - odparł, nie umiejąc opanować nieznacznego drżenia. - Jestem pewna, że mój szef udostępni nam ten śmieszny domek na tyłach rezydencji, o którym ci wspominałam - Alicja dotknęła dłoni Barry'ego, próbując dodać mu otuchy. - Wiejski domek? - spytał Maxim. - Hodujesz owce, wy­ piekasz chleb czy co? - Jestem służącą - odrzekła Alicja. Rumieniec Barry'ego był tak intensywny, że zakrył mu wszystkie piegi. Rzucił serwetkę na stół i rzekł szybko do Alicji: - Powinniśmy już iść. - Doskonały pomysł. - Maxim uśmiechnął się. - W tym mieście zdarza się, że motele są przepełnione. - Naprawdę? - spytała Alicja. - On sobie żartuje z nas - wyjaśnił Barry, zapominając o swoim zażenowaniu i odczuwając jednocześnie napływ poczucia męskiej wyższości. - Dzięki, PD. - Niby za co? - odparł PD wspaniałomyślnie. - To przecież Fabulador funduje. Nowożeńcy przeszli między nakrytymi stołami, a kiedy dotarli do holu, Barry objął ramieniem wąską talię Alicji. - Oto idzie Barry Cordiner, który właśnie porzuca karierę prawniczą - zauważył Maxim. - Nic nie słyszałem o tym, że chce przerwać naukę - odparł jego brat Hap. - Dlaczego koniecznie musieliście ściągać tu tego biedaka na śniadanie, nie pozwalając mu pójść z tą szałową laleczką prosto do hotelu? - dopytywał się PD. - O Boże, meksykańska służąca! - Maxim pokręcił głową. - On szaleje na jej punkcie - rzuciła Beth, starając się ukryć rozpacz wesołym tonem. - Jeśli to matki nie zabije, to znaczy, że jest niezniszczal­ na - zauważył Maxim. - Prawdę mówiąc i patrząc na to 23

JACQUELINE BRISKIN zwyczajnie po ludzku, twój braciszek powinien odstąpić od tych legalizmów, choćby z miłości do ciotki Klary. - O matce mogę na pewno powiedzieć jedno: nie jest bigotką - rzekła Beth z przekonaniem. - Uhm, ale chciałaby, żeby jej półżydowskie kurczaczki zaszły wysoko - dodał Maxim. Maxim, PD oraz Hap żartowali sobie z katolicyzmu PD oraz z faktu, że Desmond Cordiner, który niegdyś nie był człowiekiem religijnym, nagle stał się członkiem Kościoła episkopalnego. Nigdy nie udało im się jednak wciągnąć do rozmowy Beth i Barry'ego, którzy czym prędzej zmieniali temat, gdy tylko ktokolwiek zaczynał mówić o ich żydo­ wskim pochodzeniu. - Gdyby nie ten makijaż, powiedziałabym, że Alicji jesz­ cze daleko do osiemnastu lat- rzekła Beth, spuszczając oczy na talerz z resztkami deseru. - Może ci się tylko wydawało, bo tak jakby troszkę wolno myślała - zauważył Maxim. - Dzisiaj brała ślub. I za bardzo była onieśmielona naszą obecnością, by cokolwiek mówić - rzucił Hap, wpatrując się szarymi oczyma w brata. - Ty zawsze wstawiasz się za uciśnionymi - odparł Maxim. - W tym wypadku jednak, kiedy ktoś ma taki tyłe­ czek i takie cyce, nikt jej nie będzie robił testów na inteli­ gencję. - Maxim, proszę cię, daruj sobie te uwagi, przecież mó­ wimy o mojej bratowej - powiedziała cicho Beth. PD posłał jej ciepły uśmiech, ukazując białe zęby. - Pożądanie, które słyszysz w głosie Maxima, należy naj­ wyraźniej przypisać zazdrości, Bethie. - Zdrowie naszej nowej kuzynki! - zaproponował Hap, wznosząc kieliszek. - Zdrowie Alicji i Barry'ego! 2 Barry jechał powoli wzdłuż kolorowej ulicy, wypatrując właściwego motelu. - Nigdy w takim hotelu nie byłam - rzekła Alicja. Chociaż Barry pogardliwie ocenił neon na fasadzie, przed- 24

MARZYĆ TO ZA MAŁO stawiający postać kobiety, on również pozostawał pod wra­ żeniem wspaniałości Fabuladora. - Przytłacza mnie swoim ogromem. - Twoja rodzina wyprawiła nam pożegnanie z klasą, nie da się ukryć. - Tak, mają gest - potwierdził skinieniem głowy. - Gest - powtórzyła, jakby chciała to słowo dobrze zapa­ miętać. Przez chwilę Barry przeżywał raz jeszcze ten potwornie upokarzający moment, w którym Alicja oświadczyła, czym się zajmuje. Kiedy jednak przysunęła się teraz bliżej na wytartym siedzeniu samochodu i przytuliła się do męża, wszelkie niepokoje i wątpliwości zniknęły. Gdy Barry był z żoną sam na sam, świat zewnętrzny jakby się od nich odda­ lał, a z chudego, niezbyt pewnego siebie młodego Cordinera wyłaniał się inny człowiek - delikatny, ale i pewien siebie światowiec. Jego oblubienica pochodziła z licznej, bardzo ze sobą zżytej rodziny w El Paso. I chociaż wspominała o rodzicach tylko pobieżnie - jej ojciec jeździł olbrzymim wozem za­ przęgniętym w konie, a pani Lopez gotowała fantastyczną zupę albóndigas - Barry potrafił doskonale wyobrazić sobie ciemnowłosą matkę Alicji, kobietę przy kości, jak obejmuje szczupłą talię wysokiego pana Lopeza, a przed nimi stoi szeregiem rozliczne potomstwo. W wieku lat osiemnastu Alicja, najstarsza z dzieci, nie miała żadnych szans na naukę w college'u, chyba że zarobiłaby na to pieniądze. Dlatego też opuściła dom rodzinny, aby poszukać pracy w Los Angeles. W obliczu biedy Alicji Barry zapomniał, że sam u progu małżeńskiego życia ma w portfelu zaledwie jedną pięcio- dolarówkę oraz dwa banknoty dolarowe. W tym momencie brak gotówki nawet go setnie bawił. Przez zakurzoną przednią szybę dostrzegł nagle długi wąski motel, który wyglądał jak karzeł przy wysokich okry­ tych pyłem palmach. Zauważalna z daleka tablica w kształ­ cie trapezu głosiła: $3, $3, $3. To najtańsze pokoje, jakie dotychczas widzieli. - No, jak ci się to podoba? - spytał, zwalniając. - Doskonale - odparła z drżeniem w głosie. Przyciągnął ją bliżej, straszliwie podniecony tym, co jej za chwilę zrobi, a jednocześnie pełen wyrzutów sumienia. 25

JACQUELINE BRISKIN Miał całkowitą pewność, że jako dobra katoliczka, była dzie­ wicą. Zatrzymując samochód, pocałował ją namiętnie, po czym z ociąganiem odsunął ją od siebie. - Powinienem załatwić formalności - rzucił, wierzchem dłoni ścierając z twarzy szminkę i mimo upału wkładając marynarkę, by w jakiś sposób ukryć erekcję. Niewielka recepcja była pusta. Naciskając dzwonek na kontuarze, wyjrzał przez okno. Alicja malowała usta. Uśmiechnął się. Stuprocentowa kobieta - po co smaruje sobie usta tym świństwem, skoro i tak, jak tylko znajdą się razem, scałuje szminkę z jej warg. Zza zamkniętych drzwi z mosiężną tabliczką „Biuro kie­ rownika" nie dochodziły żadne odgłosy. - Halo! - krzyknął, naciskając ponownie brzęczyk. Nikt nie zareagował. Wchodząc za kontuar, Barry zastukał do drzwi. - Jest tam kto? Cisza. Zdjął z haczyka klucz i żeby uspokoić swoje sumie­ nie, przyzwyczajone do poszanowania prawa, nagryzmolił na kartce: „Ponieważ nikogo tutaj nie było, wziąłem klucz do siódemki. Zapłacę później". Parkując samochód przed właściwym numerem, sięgnął po torebkę z brązowego papieru, w której znajdował się cały ich bagaż - dwie nowe szczoteczki do zębów i pasta Pepsodent (prezerwatywy, zakupione w tej samej drogerii, miał dyskretnie schowane w kieszeni marynarki). Potem przeniósł Alicję przez wypaczony drewniany próg. Powietrze w pokoju było aż gęste od duchoty, tak jakby od dłuższego czasu nikt tutaj nie mie­ szkał. Barry zamknął drzwi nogą i zanim postawił oblubienicę na podłodze, włączył klimatyzację. Pocałował ją bardzo na­ miętnie, wsuwając język głęboko w jej rozchylone usta. Obie­ ma dłońmi mocno przytrzymywał wspaniałe jędrne pośladki dziewczyny, przyciskając ją do siebie. Delikatnie opierając dłonie na jego piersi odsunęła się. - Barry... - szepnęła. - Czy moglibyśmy najpierw wziąć prysznic? Poczuł lekkie ukłucie zawodu, lecz zdał sobie sprawę z tego, że po nocnej jeździe przez pustynię, w nieklima- tyzowanym samochodzie, to dobry pomysł. - Rzeczywiście, że też o tym nie pomyślałem - dotknął wargami jej czoła. 26

MARZYĆ TO ZA MAŁO Słysząc szum wody w malusieńkiej łazience, poczuł, że szampan oraz nie przespana noc dają o sobie znać. Wyciąg­ nąwszy się na przesiąkniętej kurzem kapie, zapalił papierosa i rozejrzał się po pozbawionym sprzętów, brzydkim pomie­ szczeniu. Zaczął wyobrażać sobie którąś tam rocznicę ślubu w jakiejś dalszej przyszłości, kiedy będą stukać się kryszta­ łowymi kieliszkami i chichotać na wspomnienie tych szalo­ nych chwil młodości. Wtedy on będzie już głównym udzia­ łowcem w prestiżowej firmie prawniczej (Cordiner i tak da­ lej), z włosami przyprószonymi siwizną, mającym na koncie kilka wyjątkowo udanych książek. Alicja stanie się jeszcze piękniejsza w długiej czarnej, dopasowanej sukni o pro­ stym, lecz eleganckim kroju, jakie nosiły jego ciotki, aby tym wyraźniej uwidoczniły się diamenty. Woda przestała lecieć. Barry, pełen oczekiwania zgasił papierosa. Dziesięć minut do momentu otwarcia się drzwi mijały wolno aż do bólu; Alicja stanęła na progu łazienki - w peł­ nym makijażu, ze spuszczonymi na ramiona ciemnymi wło­ sami, jedynie w ręczniku skąpo zakrywającym jej fantasty­ czne ciało. - Twoja kolej - rzekła. Musiał się mocno trzymać w garści, by nie zerwać z niej ręcznika, ale posłusznie wszedł pod prysznic, szybciutko natarł się mydłem pod pachami i nawet nie marnował czasu na wycieranie. Kapa wisiała zwinięta na krześle. Alicja leżała przykryta prześcieradłem aż po samą szyję. Siadając na krawędzi małżeńskiego łóżka powiedział „cześć". Dziewczyna zdobyła się na skromny, nerwowy uśmieszek. Całując ją, wolno ściągnął prześcieradło. Przy wcześniej­ szych pieszczotach zdążył się zaznajomić nieco z jej nago­ ścią. Kiedy ją jednak ujrzał teraz całą - tak piękną, że nie potrafiłby tego wyrazić słowami - aż zachłysnął się z za­ chwytu. Zadziwiająco świetliste ciało dziewczyny zdawało się sku­ piać na sobie całą jasność w mrocznym hotelowym pokoju. Miała niezwykle wysmukłą figurę, jednak o miękkich krągło­ ściach, młodych piersiach ozdobionych złotoróżowymi, jak herbaciane róże, sutkami, z wąską talią i wyrazistą ciemną 27

JACQUELINE BRISKIN plamą włosów u nasady ud. Gdy tak na nią patrzył, przycho­ dziły mu na myśl boginie miłości: Astarte, Wenus, Afrodyta... I po chwili klęczał już u stóp łóżka, całując po kolei szkarłatno polakierowane paznokcie jej drobnych, pachną­ cych mydłem stóp o wysokim łuku podbicia. Położył się potem obok niej, przyciągając silnie nagie ciało dziewczyny do swej nagości. Jego podniecenie było tak wielkie, że nie potrafił powstrzymać się na tyle, by nałożyć kondom, a kiedy nakrył Alicję sobą, z głowy wyleciały mu wszystkie techniki, jakich nauczył się z podręczników. Wszedł w nią i zaledwie wykonał trzy, cztery ruchy, już było po wszystkim. W momencie wytrysku cały był zlany potem. Przytulił ją, oddychając ciężko. Po kilku minutach uspo­ koił się trochę i sięgnął po kolejnego papierosa. - W porządku? - spytał pełnym czułości głosem. - Tak... - Nie bolało? - Teraz jestem naprawdę twoja. W tych wyszeptanych kilku słowach brzmiało to samo głębokie wzruszenie, jakie dało się słyszeć podczas składa­ nia przysięgi małżeńskiej. Uśmiechając się, przymknął oczy. Zasnął szybko, a kiedy jego oddech stał się równy i głę­ boki, Alicja wolno wysunęła się z rozluźnionego uścisku Barry'ego, wstała i musnęła go wargami w czoło. Poruszył się, a ona zamarła, wstrzymując oddech do chwili, gdy prze­ wrócił się na bok i przywarł mocno do poduszki, wydając z siebie długie, pełne zadowolenia, chrapnięcie. Sięgnęła po dużą błyszczącą, nową kosmetyczkę i przeszła na palcach do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Otworzyła zamek w największej z wewnętrznych prze­ gródek i wyciągnęła na wpół zużytą tubę pianki antykonce­ pcyjnej. Kucnęła, żeby ją zastosować. Na jej twarzy malowa­ ło się skupienie. Właśnie spłukiwała z siebie resztki przypominającego le­ karski gabinet zapachu, gdy dobiegło ją walenie w drzwi. - Otwierajcie, do cholery! - wrzeszczała jakaś kobieta. - Jestem kierowniczką motelu! Alicja szybko owinęła nagie ciało ręcznikiem i przebiegła 28

MARZYĆ TO ZA MAŁO do drugiego pokoju, gdzie Barry pospiesznie naciągał spo- denki. Na jego pobladłej twarzy malowało się poczucie winy, - O co chodzi? - spytała szeptem Alicja. - W recepcji nie było nikogo, więc sam wziąłem klucz - mruknął. - Jak to teraz wyjaśnić? - Nic się nie martw. - Alicja wygładziła niedbale pościel i położyła się do łóżka, nakrywając prześcieradłem. - Po­ mogę ci. Krzyki i walenie w drzwi przybrały na sile. Barry przekręcił klucz i zdjął łańcuch. W drzwiach stała kobieta z platynowymi włosami nakręconymi na różowe wałki. Jej obwisła twarz zastygła jak prymitywna maska, która ma stanowić uosobienie wściekłości. - Ty pieprzony skurwysynu! - wrzasnęła. - Nie wiesz, że prawo zabrania włamywania się do pokojów? Mam znajo­ mych w biurze szeryfa! Dostaniesz sześć miesięcy! - Nikt nie reagował na dzwonek. Napisałem pani kartkę! - Barry chwycił spodnie i wyciągnął portfel. - Proszę, może od razu zapłacę. - Wy bananiarze! Wydaje się wam, że jak tylko komuś zamachacie przed nosem dolarem, to już wam wszystko wolno! - Proszę pani! - odezwał się nie znany Barry'emu drżący głos nieszczęśliwego dziewczątka. Odwrócił głowę, by się upewnić, że w pokoju jest tylko Alicja. - O Boże, i ma pan do tego ze sobą dzieciaka! - Popatrzyła na niego kobieta. - Za to grozi ci, łajdaku, dożywocie! - To moja żona - wyjaśnił Barry. - Ta, no jasne. - My naprawdę jesteśmy małżeństwem - rzekła Alicja, unosząc do góry lewą dłoń, na której błyszczała nowa złota obrączka. Potem podciągnęła jeszcze wyżej prześcieradło i dodała szeptem: - Moi rodzice też by nas wcale nie uważali za męża i żonę. Byliśmy w tej kaplicy, wie pani, tam przy drodze. Całą ceremonię odprawił urzędnik. A nie... ksiądz. - Zakryła twarz dłońmi. - No... nie ma potrzeby aż tak rozpaczać. - Głos kierow­ niczki jakby złagodniał. - To... to... śmiertelny grzech. - Kochanie, nic się nie martw, wszystko w porządku. 29

JACQUELINE BRISKIN Alicja nie podnosiła jednak głowy. Jej ciałem wstrząsało przejmujące łkanie, które dochodziło spod czarnej zasłony opadających zmierzwionych włosów. Dyrektorka dotknęła nagiego ramienia Barry'ego. - Zapłaci mi pan później - syknęła. - Niech pan teraz lepiej pójdzie pocieszyć tę małą. Kiedy drzwi się zamknęły, Barry popatrzył na Alicję. Łkała przejmująco. - Och, nie, proszę cię, nie płacz. Wiem, co czujesz. Pamię­ tasz, opowiadałem ci o tym, że rodzice wydziedziczyli moją matkę dlatego, że ojciec nie był Żydem. Słuchaj, jeśli ci na tym zależy, mogę przejść na katolicyzm. Religia jest bardzo ważna dla Beth, ale dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Alicja uniosła głowę. Skręcała się ze śmiechu. - Stara raszpla - zdołała wykrztusić. Przez dobrą chwilę nie mógł wykrztusić słowa, zaskoczo­ ny tym, że dał się tak nabrać. Po trzech zajęciach z pisania tekstów na uniwersytecie był przekonany, że obdarzony jest doskonałą wrażliwością doświadczonego pisarza. A tu, teraz zdał sobie sprawę, że Alicja, zupełnie naga, bez żadnego przygotowania, zdołała wyratować ich z rąk tej wiedźmy. Jemu nigdy by się coś podobnego nie udało. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że niewiele dziewcząt po­ trafiłoby równie doskonale odegrać podobną komedię. - Zasługujesz na Oscara - rzekł. - Czy zawsze mogę liczyć, że będziesz mi pomagać w podobny sposób? - Naturalnie - odparła radosnym głosem. - Jesteś przecież moim mężem. Ta uwaga wyraźnie go podnieciła. Istotnie, był jej mężem. Ściągając prześcieradło, opadł na to jakże bujne ciało. - Barry Cordiner i Alicja Lopez Cordiner - szepnął. 3 Wcale nie miała na imię Alicja, jej ojciec nie nazywał się Lopez, nie pochodziła z Teksasu i wcale nie ukończyła osiemnastu lat, a zaledwie piętnaście. Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętała nie kończące się grządki intensywnie pachnącego selera. 30