mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Chima Cinda Williams - Siedem Królestw 2 - Wygnana Królowa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Chima Cinda Williams - Siedem Królestw 2 - Wygnana Królowa.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 421 stron)

CINDA WILLIAMS CHIMA WYGNANA KRÓLOWA Seven Realms: The Exiled Queen SIEDEM KRÓLESTW - KSIĘGA DRUGA PRZEŁOŻYŁA DOROTA DZIEWOŃSKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Brama Zachodnia Porucznik Mac Gillen z Gwardii Królewskiej Fells wtulił głowę w ramiona, bo wokół hulał silny wiatr, głośno przeliczający się z mroźnych pustkowi na północy i zachodzie. Zaczepił wodze za łęk siodła i pozwolił swojemu koniowi Maruderowi samodzielnie prowadzić na ostatnim odcinku do strażnicy przy Bramie Zachodniej. Zasługiwał na coś lepszego niż ten żałosny posterunek na żałosnym końcu królestwa Fells. Patrolowanie granic to zajęcie dla zwykłych żołnierzy - zagranicznych najemników zwanych belkowcami albo wysokogórskiej straży wewnętrznej. Nie dla członka elitarnej Gwardii Królewskiej. Poza miastem przebywa dopiero od miesiąca, ale wciąż me może się pogodzić z utratą stanowiska w Południomoście. To był teren z charakterem, pełen rozrywek, na które Mac Gillen mógł liczyć podczas patroli - karczmy, salony gry, dziewczęta do towarzystwa. W stolicy miał wysoko postawionych protektorów z zasobnymi kieszeniami, czyli duże możliwości dorabiania sobie na boku. Z dnia na dzień wszystko legło w gruzach. W strażnicy Południomostu wybuchł bunt i jedna z Łachmaniarzy o imieniu Rebeka przytknęła mu płonącą pochodnię do twarzy. W rezultacie nie widzi na jedno oko, a na jego twarzy pozostały płaty czerwonej, zbliznowaciałej tkanki. Pod koniec lata zabrał Magota, Sloata i kilku innych, żeby odzyskać ukradziony amulet ukryty w Łachmantargu. Zrobił to na rozkaz lorda Bayara - Wielkiego Maga i doradcy królowej. Przeszukali nędzną stajnię od fundamentów aż po dach, przekopali nawet podwórze, ale nie znaleźli ani amuletu, ani Bransoleciarza Alistera, ulicznego złodziejaszka, który go ukradł. Kiedy wypytywali mieszkającą nad stajnią kobietę i jej córkę, te twierdziły, że nigdy nie słyszały o Bransoleciarzu i nic nie wiedzą o amulecie. W końcu Gillen podpalił całe to barachło z nędzarkami w środku. Jako ostrzeżenie na przyszłość dla wszelkiej maści złodziei i oszustów. Wyczuwając brak uwagi ze strony jeźdźca, Maruder chwycił wędzidło w zęby i zaczął biec, powłócząc nogami. Gillen pociągnął za wodze i rumak po krótkiej demonstracji oporu poddał się jego woli. Porucznik spojrzał z wściekłością na swoich ludzi, gasząc uśmiechy na ich twarzach. Jeszcze tego mu trzeba - żeby spadł z konia i skręcił kark w dzikim pędzie donikąd.

Dla niektórych skierowanie Gillena na Ścianę Zachodnią było awansem. Otrzymał stopień porucznika i został mianowany dowódcą potężnej, ponurej twierdzy, i setki takich jak on zesłańców - wszystkich z regularnej armii - oraz własnego szwadronu gwardzistów. Dowodził więc większą liczbą podwładnych niż na dawnym posterunku w strażnicy Południomostu. Jednakże cieszyć się z tego awansu to jak radować się z panowania nad stertą gnoju. Twierdza Bramy Zachodniej strzegła Zachodniej Ściany i ponurej, ubogiej wioski o nazwie Brama Zachodnia. Ściana oddzielała górzyste Fells od Trzęsawisk. Bagna i torfowiska tych terenów były zbyt gęste, by w nich pływać, i zbyt rzadkie, by je orać - właściwie nie do przebycia inaczej niż pieszo aż do przymrozków po przesileniu jesiennym. W każdym razie twierdza Bramy Zachodniej stwarzała niewiele możliwości komuś tak przedsiębiorczemu jak Mac Gillen. Traktował on swoje nowe stanowisko jako to, czym w istocie było: karę za niedostarczenie lordowi Bayarowi tego, czego żądał. Miał szczęście, że Wielki Mag w ogóle pozwolił mu ujść z życiem. Porucznik i jego drużyna przejechali przez brukowane ulice wioski i zsiedli z koni na dziedzińcu twierdzy. Gdy Gillen prowadził Marudera do stajni, oficer dyżurny Robbie Sloat przyłożył dłoń do czoła w niezdarnym salucie. - Mamy trzech gości z Fellsmarchu, którzy chcą się z wami spotkać, poruczniku - powiedział. - Czekają w twierdzy. Gillen poczuł iskierkę nadziei. To może oznaczać rozkazy ze stolicy. A nawet kres jego wygnania. - Przedstawili się? - Rzucił rękawiczki oraz wilgotną pelerynę Sloatowi i przesunął dłonią po włosach, by je przyczesać. - Chcą rozmawiać z wami osobiście - rzekł Sloat. - To szlachetnie urodzone dzieciaki. Młodzi chłopcy. Iskra nadziei zgasła. Pewnie zadufani synowie arystokratów w drodze do Oden’s Ford. Tylko tego mu jeszcze trzeba! - Zażądali zakwaterowania w skrzydle dla oficerów - ciągnął Sloat, potwierdzając obawy porucznika. - Niektórzy szlachcice myślą chyba, że prowadzimy tu hotel dla ich bachorów - burknął Gillen. - Gdzie oni są?

- W sali oficerskiej - odpowiedział Sloat. Strząsnąwszy z siebie krople deszczu, Gillen ruszył do twierdzy. Idąc przez wewnętrzny dziedziniec, usłyszał muzykę - bazilkę i flet. Popchnął drzwi do sali oficerskiej i zobaczył trzech chłopców, mniej więcej w wieku uzyskiwania imienia, siedzących przy ogniu. Dzbanek piwa na kredensie był prawie pusty, przed nimi stały opróżnione kufle. Chłopcy mieli otępiałe, błogie twarze osób, które ucztują już od pewnego czasu. Na stole rozłożone były resztki po obfitym posiłku, w tym wyborny kawał szynki, którą Mac Gillen trzymał dla siebie. W rogu stali muzycy: ładna dziewczyna grała na flecie, a mężczyzna - prawdopodobnie jej ojciec - na bazilce. Gillen przypomniał sobie, że już widział ich w wiosce, gdzie zarabiali grą na ulicach. Gdy porucznik wszedł, muzyka ucichła. Muzycy stali bladzi, z szeroko otwartymi oczyma, jak zwierzęta prowadzone na rzeź. Ojciec objął drżącą ze strachu córkę, pogładził ją po jasnych włosach i czule do niej przemówił. Nie zwracając uwagi na Gillena, chłopcy wokół paleniska zaklaskali leniwie. - Nic nadzwyczajnego, ale lepsze to niż nic - powiedział jeden z nich, znacząco mrugając jednym okiem. - Tak jak te kwatery. - Jestem Gillen - oznajmił porucznik głośno, teraz już pewien, że to spotkanie nie przyniesie mu korzyści. Najwyższy z trójki przybyłych wstał z gracją i odrzucił do tyłu grzywę czarnych włosów. Kiedy spojrzał na pokiereszowaną twarz gwardzisty, jego szlachetne rysy wykrzywiły się w grymasie obrzydzenia. Gillen zacisnął zęby. - Kapral Sloat doniósł mi, że chcecie się ze mną widzieć - powiedział. - Tak, poruczniku Gillen. Jestem Micah Bayar, a to moi kuzyni Arkeda i Miphis Manderowie. - Gestem wskazał swoich dwóch rudowłosych towarzyszy. Jeden był szczupły, drugi dość krępy. - Jesteśmy w drodze do Oden’s Ford, ale ponieważ nasza droga wiedzie przez wasz teren, poproszono mnie o przekazanie wam, poruczniku, wiadomości z Fellsmarchu. - Wymownie spojrzał na pustą dyżurkę. - Może pójdziemy tam? Czując, że serce bije mu szybciej, Gillen zauważył na ramionach chłopaka stułę ozdobioną pikującymi sokołami. Herb rodziny Bayarów.

Tak. Teraz dostrzegł podobieństwo - coś w kształcie oczu i tym charakterystycznym zarysie czaszki. W czarnych włosach młodego Bayara widać było pasma czarodziejskiej czerwieni. Pozostali dwaj także nosili stuły, lecz z innym herbem. Górskie koty. Czyli wszyscy trzej należeli do rodów czarowników, a jeden z nich był synem Wielkiego Maga. Gillen chrząknął. Jego zdenerwowanie walczyło z ciekawością. - Oczywiście, oczywiście, wasza lordowska mość. Mam nadzieję, że poczęstunek wam smakował. - Był… pożywny, poruczniku. - odparł młody Bayar. - Ale niestety, zalega w żołądku. - Poklepał się po brzuchu dwoma palcami, a jego dwaj kompani parsknęli pogardliwie. Zmienić temat, pomyślał Gillen. - Przypominacie, panie, ojca. Od razu poznałem, że jesteście jego synem. Młody Bayar zmarszczył czoło, spojrzał na muzyków i ponownie na Gillena. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Gillen go uprzedził: - To nie wasza wina, panie, z tym amuletem. Ten Bransoleciarz to dzikus i sprytny szczur. Ale wasz ojciec wybrał właściwego człowieka. Jeśli ktokolwiek może go znaleźć, to tylko ja. I odzyskam ten amulet. Muszę tylko wrócić do stolicy. Chłopak słuchał ze spokojem, patrząc na Gillena zmrużonymi oczyma, z ustami zaciśniętymi w grymasie dezaprobaty. Wreszcie, kręcąc głową, zwrócił się do kuzynów: - Miphis, Arkeda, zostańcie tu… Napijcie się jeszcze, jeśli dacie radę. - Machnął dłonią w stronę muzyków. - I miejcie na nich oko. Niech się nie oddalają. Młody Bayar wycelował palcem w Gillena. - A wy, poruczniku, chodźcie za mną. - Nie oglądając się, by sprawdzić, czy Gillen za nim idzie, ruszył do dyżurki. Gillen zdezorientowany poszedł za nim. Młody Bayar trzymał ręce na parapecie i wyglądał przez okno wychodzące na dziedziniec stajenny. Poczekał, aż drzwi za jego plecami się zamknęły, i wtedy obrócił się w stronę gwardzisty. - Ty… kretynie! - powiedział. Jego twarz była blada, a oczy zimne, połyskujące niczym węgiel z Delphi. - Nie wierzę, że mój ojciec zaangażował kogoś tak głupiego. Nikt nie może wiedzieć, komu służysz, rozumiesz?! Jeśli to dotrze do kapitana Byrne’a, mój ojciec może mieć poważne kłopoty. Mogą oskarżyć go o zdradę!

Gillen poczuł suchość w ustach. - Słusznie. Tak - wybąkał. - Ja… eee… założyłem, że ci dwaj są z wami, i… - Nikt wam nie płaci za przyjmowanie założeń, poruczniku Gillen - przerwał mu Bayar. Szedł w kierunku Gillena wyprostowany, wiatr od okna poruszał jego stułą. Gdy się zbliżył, Gillen cofnął się do stołu. - Jak mówię nikt, to znaczy nikt - powiedział Bayar, chwytając za złowieszczo wyglądający wisior na swojej szyi. Był to sokół z lśniącego czerwonego kamienia, amulet jak ten, którego Gillenowi nie udało się znaleźć w Łachmantargu. - Komu jeszcze o tym mówiłeś? - Nikomu, przysięgam na krew Demona, że nikomu - szepnął Gillen, czując, jak żołądek mu się ściska. Stał w lekkim rozkroku, gotów w każdej chwili odskoczyć w bok, gdyby czarownik strzelił w niego płomieniami. - Chciałem tylko zapewnić jego lordowską mość, że zrobiłem, co w mojej mocy, żeby zdobyć tę rzeźbę, ale się nie udało. Na twarzy chłopaka pojawił się niesmak, jakby wolał nie kontynuować rozmowy na ten temat. - A wiecie, poruczniku, że kiedy szukaliście amuletu w Łachmantargu, Alister zaatakował mojego ojca i omal go nie zabił? Krew i kości, pomyślał Gillen i zadrżał. Jako herszt gangu Łachmaniarzy Alister słynął z tego, że był nieustraszony i bezwzględny. Teraz na pewno pała żądzą zemsty. - Czy… lord Bayar dobrze się czuje? Czy Alister żyje? Młody Bayar odpowiedział na oba pytania - to wypowiedziane i to niewypowiedziane. - Mój ojciec doszedł do siebie. Alister, niestety, uciekł. Ojciec z trudem wybacza niekompetencję - dodał. - I dotyczy to wszystkich bez wyjątku. - Ostry ton głosu młodzieńca uśpił czujność Gillena. - Hmm, racja - przyznał i znów zaczął się pogrążać. - Marnuję się tu, panie. Przenieście mnie z powrotem do miasta, a znajdę tego łotra, przysięgam. Alister wcześniej czy później zjawi się w Łachmantargu, chociaż jego matka i siostra twierdziły, że nie widziały go od tygodni. Młody Bayar zmrużył oczy i zacisnąwszy pięści, pochylił się do przodu. - Jego matka i siostra? To Alister ma matkę i siostrę? I są nadal w Fellsmarchu? Gillen uśmiechnął się szeroko. - Spaliły się, jak sądzę. Podpaliliśmy dom z nimi uwięzionymi w środku.

- Zabiłeś je? - Chłopak wpatrywał się w niego zdumiony. - Nie żyją? - No… uznałem, że to wszystkim pokaże, że z Gillenem nie ma żartów. - Ale z ciebie idiota! - Bayar powoli kręcił głową, patrząc na rozmówcę. - Mogliśmy użyć jego matki i siostry, żeby wywabić go z kryjówki. Mogliśmy mu zaproponować wymianę za amulet! - Mocniej zacisnął pięść. - Mogliśmy go dorwać! Kości, pomyślał Gillen. Nigdy nie umiał rozmawiać z czarownikami. - Możecie tak myśleć, panie, ale wierzcie mi, taki pomiot jak Alister ma serce zimne jak woda w Dyrnie. Myślicie, że dba o to, co się stanie z matką i siostrą? On przejmuje się tylko sobą. Młody Bayar machnął ręką lekceważąco. - Tego się już i tak nie dowiemy. W każdym razie mój ojciec nie potrzebuje waszych usług do polowania na Alistera. Wyznaczył już do tego innych. Udało im się oczyścić miasto z gangów, ale nie znaleźli Alistera. Mamy podstawy sądzić, że opuścił Fellsmarch. - Chłopak pocierał czoło dłonią, jakby bolała go głowa. - Nieważne. Gdybyś kiedykolwiek natknął się na tego Alistera, przypadkiem albo i nie, masz go dostarczyć żywego, razem z amuletem. Gdyby się to udało, zostaniesz oczywiście sowicie wynagrodzony. - Starał się nie okazywać zdenerwowania, ale jego zmarszczone czoło świadczyło o czym innym. Ten chłopak nienawidzi Alistera, pomyślał Gillen. Czy dlatego, że próbował zabić jego ojca? W każdym razie Gillen zrozumiał, że nie ma sensu wracać do kwestii jego powrotu do stolicy. - Dobrze - powiedział, starając się ukryć rozczarowanie. - Co was zatem sprowadza do Bramy Zachodniej? Mówiliście, że macie dla nas wiadomość. - To delikatna sprawa, poruczniku. Wymaga dyskrecji - Bayar dał jasno do zrozumienia, że wątpi w dyskrecję Gillena. Cokolwiek przez nią rozumie. - Oczywiście, panie, możecie na mnie liczyć - zapewnił go Gillen. - Słyszeliście, że księżniczka Raisa zaginęła? - znienacka zapytał Bayar. Gillen starał się niczego po sobie nie okazać. Wykazać się kompetencją. Całkowitą dyskrecją. - Zaginęła? Nie panie, tego nie słyszałem. Niewiele tu do nas dociera. Czy wiadomo…? - Uważamy, że może próbować opuścić kraj. O nie, pomyślał Gillen. Czyli uciekła. Czy po kłótni z matką? Nieodpowiedni romans? Z

kimś z ludu? Księżniczki z rodu Szarych Wilków słynęły z uporu i skłonności do awanturnictwa. Gillen raz widział księżniczkę Raisę z bliska. Była drobna, ale dość kształtna, z talią, którą można by objąć dwiema dłońmi. Obrzuciła go szybkim spojrzeniem swych zielonych oczu, a potem coś szepnęła do stojącej obok damy. To było kiedyś. Teraz kobiety odwracają głowy, gdy proponuje im drinka. Dawniej ktoś taki jak on - światowiec, wojskowy - mógłby zawrócić księżniczce w głowie. Nawet czasami myślał o tym, jak by to było… Głos Bayara wyrwał go z zamyślenia. - Słuchacie, poruczniku? Gillen wrócił do rzeczywistości. - Tak, panie, oczywiście. Hmmm… o czym to mówiliście? - Mówiłem, że według nas istnieje prawdopodobieństwo, że znalazła schronienie u miedzianolicych krewnych jej ojca w kolonii Demonai albo Sosen Marisy. - Wzruszył ramionami. - Ale oni twierdzą, że jej tam nie ma, że musiała pojechać na południe. Południowa granica jest dobrze strzeżona. Może więc próbować się przedostać przez Bramę Zachodnią. - Ale… dokąd by jechała? Wszędzie jest wojna. - Może nie myśli tak logicznie - stwierdził Bayar, a na jego bladą twarz wpłynęły rumieńce. - I dlatego tak ważne jest, żeby ją zatrzymać. Następczyni tronu może się narazić na niebezpieczeństwo. Może wyruszyć tam, gdzie nie uda nam się jej znaleźć. To by była… katastrofa. - Nerwowo szarpiąc za rękawy, zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył, że Gillen uważnie mu się przygląda, i ponownie wyjrzał przez okno. Aha, pomyślał Gillen. Albo chłopak ma talent aktorski, albo naprawdę się martwi. - To znaczy, że mamy jej wypatrywać tutaj, przy Bramie Zachodniej - podsumował Gillen. - Czy tak? Nie odwracając się od okna, Bayar skinął głową. - Chcieliśmy utrzymać to w tajemnicy, ale już się rozeszło, że uciekła. Jeśli wrogowie królowej znajdą ją przed nami, to… rozumiecie. - Oczywiście - powiedział Gillen. - A czy są jakieś podejrzenia, że ona… że podróżuje z kimś? - Oto sprytny sposób zadania pytania, żeby się dowiedzieć, czy uciekła w czyimś towarzystwie. - Nie wiemy. Może być sama, a może też podróżować z miedzianolicymi.

- Czego dokładnie oczekuje ode mnie lord Bayar? - zapytał Gillen, lekko się nadymając. Dopiero teraz chłopak spojrzał na niego. - Dwóch rzeczy. Chcemy, żebyście wypatrywali księżniczki Raisy i byście ją zatrzymali, gdyby próbowała przejść przez Bramę Zachodnią. I potrzebujemy grupy gwardzistów, którzy pojadą do kolonii Demonai, żeby sprawdzić, czy jej tam nie ma. - Demonai! - powtórzył Gillen, już nie tak pewnym siebie tonem. - Ale… Chyba nie… nie myślicie, panie, że będziemy walczyć z wojownikami Demonai? - Oczywiście, że nie - powiedział Bayar w taki sposób, jakby przemawiał do upośledzonego umysłowo. - Królowa powiadomiła już Demonai, że jej gwardziści odwiedzą górskie tereny i będą przesłuchiwać tych dzikusów. Nie mogą odmówić. Oczywiście będą uprzedzeni o waszym przybyciu, więc będziecie musieli być bardzo dociekliwi, by wybadać, czy księżniczka tam jest albo była. - Na pewno się nas spodziewają? - upewnił się Gillen. Wodni Wędrowcy to jedno - oni nawet nie używają metalowej broni - ale Demonai… Gillen nie miał ochoty wchodzić im w paradę. - Nie chciałbym skończyć podziurawiony strzałami miedzianolicych. Ci z Demonai mają takie trucizny, od których czernieje… - Nie martwcie się, poruczniku - ostro przerwał mu Bayar. - Będziecie całkowicie bezpieczni, o ile oczywiście nie przyłapią was na węszeniu. Pojadą Magot i Sloat, postanowił Gillen. Lepiej się do tego nadają. On powinien zostać i wypatrywać księżniczki. To wymaga działania w białych rękawiczkach i z otwartym umysłem. No i dyskrecji. - Sądzę, że potrzebny będzie co najmniej salwon żołnierzy do dokładnego przeszukania. - Salwon! Wszystkich żołnierzy mam tylko koło setki, do tego szwadron gwardzistów. Nie ufam tym najemnikom i mieszkańcom wyżyn. Mogę dać tylko szwadron. Bayar wzruszył ramionami. Nie do niego należy rozwiązywanie problemów Gillena. - W takim razie szwadron. Sam bym pojechał, ale jestem czarownikiem i oczywiście nie mogę wchodzić na teren Gór Duchów. - Znowu bawił się wielkim klejnotem na swojej szyi. - Moje zaangażowanie na pewno wzbudziłoby wiele wątpliwości. Pewnie, że by wzbudziło, pomyślał Gillen. I bez tego sprawa jest dziwna - bo czemuż to czarodziej osobiście angażuje się w sprawy wojska? Ochrona królowych z rodu Szarych Wilków

to zadanie Gwardii Królewskiej i armii. - Macie zacząć działać natychmiast - powiedział Bayar. - Czy szwadron może wyruszyć jutro? Gillen otworzył usta, żeby przedstawić wszystkie powody, dla których to niemożliwe, ale młody Bayar uniósł dłoń. - Dobrze. Ja i moi towarzysze zostaniemy tutaj do waszego powrotu. - Zostaniecie tu? - wybąkał Gillen. Tylko tego mu brakowało. - Skoro królowa chce, żebyśmy udali się w góry szukać jej córki, powinna przysłać nam wsparcie. Nie mogę zostawić Bramy Zachodniej bez ochrony, gdy my… - Gdybyście znaleźli księżniczkę, przekażecie ją nam pod opiekę - ciągnął Bayar, jakby nie słyszał protestów Gillena. - Moi kuzyni i ja odprowadzimy ją z powrotem do królowej. Gillen przyglądał mu się podejrzliwie. Czy to nie jakaś pułapka? Czemu miałby przekazać księżniczkę tym młodym czarownikom? Czemu nie miałby sam zawieźć jej do Fellsmarchu, gdzie czekałaby go chwała i, zapewne, nagroda pieniężna? Czasami, wykonując zadania z polecenia Wielkiego Maga, nie był pewien, dla kogo pracuje - dla czarownika czy dla królowej. Tym razem jednak miał do czynienia z czymś bardzo poważnym. Zamierzał wyciągnąć z tego większą korzyść niż tylko dozgonną wdzięczność Bayarów. Jakby czytając w myślach Gillena, Micah Bayar powiedział: - Jeśli odnajdziecie księżniczkę i dostarczycie ją nam, zapłacimy pięćset koron i załatwimy wam, poruczniku, powrót na posterunek w Fellsmarchu. Gillen starał się nie okazywać zdumienia, choć przychodziło mu to z trudem. Pięć tysięcy panienek? Toż to majątek. Więcej, niż można by się spodziewać od Bayarów za sprowadzenie księżniczki na zamek. Coś się tu dzieje. Coś, o czym lepiej nie wiedzieć, żeby nie musieć odpowiadać na ewentualne pytania. To sprawiło, że tym lepszym rozwiązaniem zdało się wysłanie w góry Sloata i Magota. I tym więcej powodów Gillen miał, by bacznie obserwować granicę. - Zrobię, co w mojej mocy, żeby księżniczka wróciła do swej matki. Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt - oświadczył Mac Gillen. - Możecie na mnie liczyć. - Nie wątpię - stwierdził Bayar sucho. - Zatrudnijcie ludzi, którzy umieją trzymać język za zębami, i nie mówcie im nic ponad to, co konieczne do wykonania zadania. Nie ma potrzeby,

żeby wszyscy wiedzieli o naszej prywatnej umowie. - Sięgnął do sakiewki przy pasie i wyjął mały oprawiony w ramkę portret, który podał Gillenowi. Była to księżniczka Raisa, a właściwie jej głowa i odsłonięte ramiona o barwie miodu. Jej twarz okalały ciemne włosy, ozdobione koroną lśniącą klejnotami. Głowa była przechylona na bok, na twarzy widniał delikatny uśmiech - usta księżniczki były lekko rozchylone, jak gdyby miały powiedzieć coś, co on chce usłyszeć. Na obrazie napisano: Micahowi, z wyrazami miłości, R. Było w niej coś… coś znajomego, co Gillen… Poczuł na ramieniu dłoń Bayara. Ukłucie przebiło wełnę oficerskiego munduru i Gillen omal nie upuścił trzymanego w ręku malowidła. - Nie zachwycajcie się, poruczniku Gillen - powiedział Bayar takim tonem, jakby poczuł brzydki zapach z jego ust. - Proszę dopilnować, żeby pańscy ludzie zapoznali się z wyglądem księżniczki. I nie zapominajcie, że będzie w przebraniu. - Zaraz się tym zajmę - obiecał Mac Gillen. Cofnął się i ukłonił przed młodym Bayarem, by nie pozostawić mu czasu na zmianę zdania. Albo na ponowne chwycenie go za ramię. - Rozgośćcie się - dodał. Pięć tysięcy monet zwanych panienkami potrafiło kupić uprzejmość Mac Gillena. - Każę kucharzowi przygotować dla was, czego sobie zażyczycie. - A co zamierzacie zrobić z tymi muzykami, poruczniku? - nagle zapytał Bayar. Gillen nie wiedział, co odpowiedzieć. - Jak to? Chcecie, panie, żeby tu zostali? Owszem, mogą umilić człowiekowi czas, a i dziewuszka niczego sobie… Młody Bayar kręcił głową. - Za dużo słyszeli. Mówiłem już, że nikt nie może was kojarzyć z moim ojcem ani wiedzieć, że dla niego pracujecie. - Gdy Gillen wciąż wyglądał na nieprzekonanego, Bayar dorzucił: - To wasza wina, poruczniku, nie moja. Ja zajmę się moimi kuzynami, ale wy musicie wziąć na siebie tych grajków. - Czyli mam ich odesłać? - Nie. - Bayar wygładzał swoją stułę, unikając wzroku Gillena. - Macie ich zabić.

ROZDZIAŁ DRUGI Na pograniczu Han Alister zatrzymał kuca w najwyższym punkcie Przełęczy Sosen Marisy. Spojrzał na wierzchołki Królowych na południu, za którymi ciągną się dalej niziny Ardenu. To nieznane mu góry, siedziby dawno zmarłych władczyń, których imion nigdy nie słyszał. Najwyższe szczyty, sięgające chmur, omiatane zimnymi wiatrami, nie miały żadnej osłony. Niższe stoki pokryte były osikami i jesienną roślinnością. Im wyżej się wspinali, tym temperatura bardziej się obniżała. Han wkładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Teraz był w wełnianej czapce naciągniętej na uszy, a mroźne powietrze szczypało go w nos. Hayden Tancerz Ognia zbliżył się do Hana, by również się rozejrzeć. Wyjechali z kolonii Sosen Marisy dwa dni temu. Kolonia była strategicznie usytuowana przy północnym krańcu przełęczy - głównego szlaku przez południową część Gór Duchów do miasta Delphi i dalej na niziny Ardenu. Droga, która zaczynała się jako Trakt Królowych w Fellsmarchu, stopniowo zmieniała się w wąską ścieżkę dla dzikich zwierząt w najwyższej części przełęczy. Choć był to sezon wędrówek, nie spotykali po drodze wielu podróżnych - zaledwie kilku wynędzniałych uciekinierów z terenów ogarniętych wojną. Tancerz wskazał ręką na południowy stok pod nimi. - Lord Demonai mówi, że przed wojną w sezonie od rana do wieczora ciągnął się tędy sznur wozów z towarami z nizin. Przywozili głównie żywność: zboże, trzodę, owoce, warzywa. Tancerz już wcześniej podróżował przez Przełęcz Sosen Marisy, gdy uczestniczył w wyprawach kupieckich z Averillem Lekką Stopą - kupcem i Strażnikiem kolonii Demonai. - Teraz na tych terenach panoszą się armie - ciągnął Tancerz. - W dodatku dużą część ziem uprawnych pochłonęły pożary i inne zniszczenia. To dlatego nie dają plonów. A więc Fells czeka kolejna głodna zima, pomyślał Han. Wojna domowa w Ardenie trwała, odkąd Han sięgał pamięcią. Zginął w niej jego ojciec, który zaciągnął się jako najemnik na służbę u jednego z pięciu książąt Montaigne - braci, z których każdy zgłaszał roszczenia do tronu Ardenu. Kuc Hana sapał ciężko po długiej wspinaczce z kolonii Sosen Marisy. Na tej wysokości powietrze było rozrzedzone. Han wsunął palce w splątaną grzywę wierzchowca i podrapał go za

uszami. - Hej, Łach - mruknął - nie śpiesz się. - W odpowiedzi Łach obnażył zęby, na co Han się roześmiał. Han był niezwykle dumny ze swojego humorzastego rumaka - pierwszego, jakiego w życiu posiadał. Zwykle jeździł na pożyczonych koniach. Każde lato spędzał w górskich sadybach, wysyłany tam przez matkę, przekonaną, że ciąży na nim klątwa. Teraz wszystko jest inaczej. Klany podarowały mu konia, ubranie, wyposażenie, prowiant na drogę i zapłaciły za jego naukę w akademii. Zrobiły to dlatego, że mają nadzieję, iż opętany przez demona Han Alister okaże się potężną bronią w walce z coraz silniejszą Radą Czarowników. Han przyjął ich ofertę. Oskarżany o morderstwo, przez wrogów pozbawiony rodziny, ścigany przez Gwardię Królewską i potężnego Wielkiego Maga Gavana Bayara, nie miał wyboru. Działał pod presją tragicznych wydarzeń - potrzeby ucieczki przed wszystkim, co przypominało mu o stratach, i pragnienia, by znaleźć się gdzieś daleko stąd. Zżerała go też żądza zemsty. Wsunął dłoń pod koszulę i dotknął amuletu w kształcie węża, który parzył go w skórę na piersiach. Poczuł, jak magiczna moc gromadzona przez cały dzień przepłynęła z niego do amuletu. To już weszło mu w nawyk - owo odprowadzanie mocy, która inaczej mogłaby wydostać się spod kontroli. Regularnie sprawdzał, czy amulet wciąż jest na miejscu. W dziwny sposób przywiązał się do niego, odkąd ukradł go Micahowi Bayarowi. Ten lśniący magiczny przedmiot niegdyś należał do jego przodka Algera Waterlowa, powszechnie nazywanego Królem Demonem. Tymczasem amulet Samotnego Łowcy, wykonany dla niego przez strażniczkę klanu Elenę Demonai, leżał nieużywany w worku. Powinien nienawidzić tego wężowego czaromiota. Zapłacił zań śmiercią mamy i Mari. Niektórzy twierdzili, że ten amulet to narzędzie czarnej magii zdolne wyrządzać tylko zło. Była to jednak jedyna rzecz, jaka mu pozostała po siedemnastu latach życia, poza zwęgloną książką Mari i złotym medalionem matki. To było wszystko, co miał. Teraz on i jego przyjaciel byli w drodze do Mystwerku - akademii czarowników w Oden’s Ford, gdzie mieli rozpocząć naukę za pieniądze klanów. - Nic ci nie jest? - Tancerz pochylił się w jego stronę. Na jego smagłej twarzy widać było

troskę, a włosy wyginały się na wietrze niczym grzechotniki. - Wyglądasz, jakby cię kto zaczarował. - Nie, nic - odparł Han. - Ale mam już dość tego wiatru. - Nawet w pogodne dni w przełęczy stale wiało. Teraz, pod koniec lata, porywy niosły ze sobą zapowiedź zimy. - Granica musi być niedaleko - powiedział Tancerz, a wiatr natychmiast porwał jego słowa. - Gdy już ją przekroczymy, będziemy blisko Delphi. Może dzisiaj uda nam się przenocować pod dachem. Han i Tancerz podróżowali jako kupcy prowadzący kuce obładowane towarami. Strój klanowy stanowił pewnego rodzaju ochronę. Tak samo jak długie łuki zarzucone na plecy. Złodzieje na ogół nie chcieli zadzierać z klanami z Gór Duchów na ich własnym terenie. W Ardenie podróż będzie bardziej niebezpieczna. Kiedy schodzili w stronę granicy, odnosili wrażenie, że kalendarz się cofa - wczesna zima zamieniała się w jesień. Gdy dotarli do linii drzew, otoczyły ich najpierw niskopienne sosny, a następnie osiki stanowiące osłonę od wiatru. Nachylenie stoku było coraz łagodniejsze, a warstwa gleby coraz grubsza. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać małe poletka z przytulnymi domkami oraz łąki, na których pasły się krępe górskie owce z zakręconymi rogami. Wystarczyło udać się kawałek dalej, by zobaczyć ślady wojny pustoszącej ziemie na Południu. Na wpół widoczne pośród chaszczy po obu stronach drogi walały się różne przedmioty - puste siodła i części mundurów porzucone przez uciekających żołnierzy, a także prywatne skarby, które stały się zbyt kłopotliwe w drodze pod górę. Han zauważył w rowie lalkę domowej roboty wciśniętą w błoto. Powstrzymał konia, by zsiąść i zabrać ją dla swojej siostry, i wtedy przypomniał sobie, że przecież Mari nie żyje i już nie potrzebuje lalek. Tak właśnie wyglądała jego rozpacz. Stopniowo przekształcała się w tępy ból, aż jakiś zwykły widok, dźwięk lub zapach uderzał go niczym cios obuchem. Minęli kilka oświetlonych pochodniami gospodarstw z kamiennymi kominami przypominającymi nagrobki na zniszczonych mogiłach. Dalej przeszli przez spaloną wioskę, w której pozostały zgliszcza świątyni i budynku rady. Han spojrzał na Tancerza. - To dzieło doliniarzy? - Albo najemników dezerterów - przytaknął Tancerz. - Na granicy jest twierdza, ale

strażnicy nie bardzo się przejmują patrolowaniem tej drogi. Wojownicy Demonai nie mogą być wszędzie. Rada Czarowników twierdzi, że czarownicy mogliby się tym zająć, ale się im nie pozwala i nie daje odpowiednich narzędzi, a to wina klanów. - Wywrócił oczami. - Już widzę, jak czarownicy pchają się w tę dzicz, nawet gdyby im pozwolono. - Hej - przerwał mu Han. - Uważaj, co mówisz. My jesteśmy czarownikami w tej dziczy. Obaj roześmiali się z tego żartu. Zaczęli już podchodzić do własnego losu z wisielczym humorem. Trudno im było pozbyć się zwyczaju naśmiewania się z arogancji czarowników - to zawsze jest jedyną bronią bezsilnych wobec tych, którzy są u władzy. Dotarli do rozstajów, gdzie schodziły się drogi ze wschodu i z zachodu, i dalej biegła już jedna droga do przełęczy. Tutaj podróżnych było więcej, i zmniejszało się tempo marszu. Mijał ich strumień wędrowców zmierzających w przeciwną stronę, do Sosen Marisy i prawdopodobnie dalej do Fellsmarchu: mężczyźni, kobiety, dzieci, rodziny i samotni podróżni, grupy, które połączył ze sobą przypadek lub które trzymały się razem ze względów bezpieczeństwa. Obładowani tobołkami i torbami uchodźcy, wynędzniali, z zapadniętymi oczyma, posuwali się w milczeniu z takim trudem, jakby wykonanie kolejnego kroku kosztowało ich wszystko, co mieli. Zarówno dorośli, jak i podrostki nieśli kije, patyki i inne prowizoryczne narzędzia do obrony. Niektórzy byli ranni, z zakrwawionymi gałganami na głowach, rękach i nogach. Wielu miało na sobie lekkie nizinne ubrania, część była bez butów. Widocznie opuścili Delphi o świcie. Skoro tyle czasu zajęło im dotarcie w to miejsce, niemożliwe było, by przeszli przez przełęcz przed zapadnięciem zmroku. Dalej czekały ich jeszcze dwa dni do Sosen Marisy. - Zamarzną tam w górze - powiedział Han. - Pokaleczą sobie stopy na kamieniach. Jak te dzieci się tam wdrapią? Na co oni liczą? Pośrodku drogi stał zapłakany mały chłopiec w wieku około czterech lat. Mocno zaciskał piąstki, a jego twarz wykrzywiał grymas rozpaczy. - Mamo! - wolał w nizinnym języku. - Mamo! Jestem głodny! - Jego mamy nie było widać. Zdjęty litością Han pogrzebał w torbie i wyjął jabłko. Wychylił się z siodła i wyciągnął je w stronę malca. - Trzymaj - powiedział z uśmiechem. - Spróbuj. Chłopiec zaczął się cofać, zasłaniając twarz rękami.

- Nie! - krzyczał przerażony. - Odejdź! - Upadł na pupę, nie przestając wrzeszczeć jak zarzynany. Jakaś dziewczyna z wychudzoną twarzą, po której nie dało się poznać wieku, wyrwała jabłko z dłoni Hana i uciekła, jakby goniły ją demony. Han patrzył za nią, niczego nie rozumiejąc. - Zostaw, Samotny Łowco - powiedział Tancerz, używając klanowego imienia przyjaciela. - Chyba nie mieli dobrych doświadczeń z podróżnymi na koniach. Nie możesz wszystkim pomóc. Nie mogę nikomu pomóc, pomyślał Han. Dotarli do zakrętu i zobaczyli fortyfikacje graniczne w dole: zaniedbaną twierdzę i postrzępiony kamienny mur, w którym szczeliny pozatykano żelaznymi ćwiekami i drutem kolczastym. Mur biegł w poprzek przełęczy, przez szczyty po obu stronach, a jego środek stanowiła masywna kamienna strażnica tworząca łuk ponad drogą. Krótka kolejka zmierzających na południe obładowanych kupieckich wozów i wędrowców przesuwała się powoli przez bramę, podczas gdy ruch na północ odbywał się bez przeszkód. Wokół twierdzy jak grzyby po deszczu wyrastały swoiste osady: nędzne przybudówki, proste chaty, namioty i kryte brezentem wozy. Prosta zagroda otaczała kilka kulawych koni i kościstych krów. Przy bramie kręciły się grupy jaskrawoniebieskich postaci, niczym kępki jesiennych astrów. Niebiescy. Gwardia Królewska. Han poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Złe przeczucie. Co niebiescy tu robią? - Rozumiem, że sprawdzają napływających uchodźców - powiedział, krzywiąc się. - Pewnie chcą wyłapać szpiegów i renegatów. Ale po co kontrolować tych, którzy opuszczają królestwo? Tancerz spojrzał na niego i przygryzł dolną wargę. - No… wyraźnie kogoś szukają - urwał na chwilę. - Myślisz, że gwardia zadałaby sobie tyle trudu, żeby złapać akurat ciebie? Han wzruszył ramionami, by tym gestem zaprzeczyć. Gdyby był niebezpieczny, to czy nie woleliby, żeby znalazł się poza królestwem, a nie wewnątrz? - Wydaje się mało prawdopodobne, żeby Jej Łaskawość Królowa zorganizowała to wszystko z powodu kilku zabitych Południarzy - powiedział. - Zwłaszcza że ostatnio nie było już

żadnych morderstw. - Ale wpakowałeś nóż w jej Wielkiego Maga - zaznaczył Tancerz. - Może nie żyje. Racja. Było jeszcze to. Ale Han nie wierzył, że lord Bayar nie żyje. Z jego doświadczenia wynikało, że źli przeżywają, a niewinni giną. Mimo to Bayarowie mogli przekonać królową, że warto go schwytać. Bayarowie chcą odzyskać amulet, myślał Han. Czy ryzykowaliby tym, że przejmie go Gwardia Królewska? Podczas tortur mogłaby wyjść na jaw historia tego przedmiotu. Zresztą, czy Han nie powinien być po stronie królowej? Przypomniał sobie słowa Eleny Cennestre w dniu, w którym wyjawiono mu prawdę. Po skończeniu nauki wrócisz tutaj i będziesz wykorzystywał zdobyte umiejętności dla dobra klanu i prawowitej linii królowych. Prawdopodobnie nikt nie powiedział o tym królowej Mariannie. Pewnie starają się utrzymywać to w tajemnicy. - Wiemy, że na pewno nie szukają ciebie - powiedział Han, odwracając wzrok od Tancerza. - Rozdzielmy się, tak dla pewności. Ty jedź pierwszy, a ja za tobą. - W ten sposób mógł zapobiec ewentualnym bohaterskim działaniom przyjaciela, gdyby sam został złapany. Tancerz zbył tę propozycję pogardliwym parsknięciem. - Już to widzę. Nawet jeśli zasłonisz sobie włosy, to jak tylko otworzysz usta, i tak nikt nie uwierzy, że jesteś z klanu. Ja będę mówił. Tędy przechodzi wielu kupców. Uda nam się. - Han zauważył jednak, że Tancerz naciągnął cięciwę łuku i umieścił sztylet w zasięgu ręki. Han przygotował dla siebie broń, po czym wsunął włosy pod czapkę. Powinien był znowu je zafarbować, żeby mniej się rzucać w oczy. Do tej pory przeżycie nie wydawało się tak bardzo istotne. Wsunął dłoń pod koszulę i dotknął amuletu. Po raz tysięczny poczuł żal, że nie potrafi go używać. W razie kłopotów odrobina czarów mogłaby się przydać. Nie, lepiej nie. Lepiej, żeby nikt nie wiedział, iż Bransoleciarz Alister, uliczny złodziejaszek oskarżony o morderstwo, okazał się czarownikiem. Wolno posuwali się w stronę granicy. Wyglądało na to, że gwardia przeprowadza dokładne kontrole. Kiedy dotarli na początek kolejki, dwaj gwardziści wystąpili naprzód i chwycili wodze ich wierzchowców. Strażnik na koniu w randze sierżanta zagrodził im drogę i z kwaśnym grymasem przyglądał się ich twarzom.

- Nazwiska? - Tancerz Ognia i Samotny Łowca - odparł Tancerz w mowie powszechnej. - Jesteśmy kupcami z Sosen Marisy, w drodze do Ardenscourt. - Kupcy? A może szpiedzy? - warknął gwardzista. - Jacy szpiedzy? - zapytał retorycznie Tancerz. Uspokoił swojego kuca, który rzucał łbem i wywracał ślepiami w reakcji na ton strażnika. - Kupcy nie mieszają się do polityki. To nie służy interesom. - Wojna przynosi wam korzyści i wszyscy o tym wiedzą - burknął niebieski, wyrażając powszechną opinię doliniarzy o mieszkańcach klanów. - Co tam wieziecie? - Mydło, zapachy, jedwab, wyroby skórzane, leki - wymienił Tancerz, poklepując dłonią swoje juki. Wszystko to było prawdą. Planowali dostarczyć te towary kupcowi w Ardenscourt, żeby uzyskanymi pieniędzmi zapłacić za naukę i zakwaterowanie. - Zobaczymy… - Gwardzista rozwiązał sakwę na pierwszym kucu i zanurzył rękę. Rozeszła się woń drzewa sandałowego i sosnowego. - Broń i amulety? - zapytał. - Jakieś magiczne przedmioty? Tancerz spojrzał na niego ze spokojem. - W Ardenie nie prowadzi się handlu magicznymi towarami - wyjaśnił. - Kult Malthusa tego zabrania. I nie handlujemy bronią. To zbyt ryzykowne. Sierżant wpatrywał się w ich twarze. Jedną brew wciąż miał uniesioną. Han nie podnosił głowy. - No nie wiem… - powiedział gwardzista. - Obaj macic niebieskie oczy. Nie wyglądacie mi na klanowców. - Jesteśmy mieszańcami - oświadczył Tancerz. - Adoptowano nas, gdy byliśmy dziećmi. - Raczej was porwano - rzekł sierżant. - Tak jak następczynię tronu. Niechaj Stworzyciel ma ją w swojej opiece. - Co z księżniczką? - zainteresował się Tancerz. - Nic nie słyszeliśmy. - Zniknęła - poinformował ich gwardzista. Wyraźnie należał do tych, którzy lubią się dzielić złymi wiadomościami. - Niektórzy mówią, że uciekła. Ja tam sądzę, że nie mogła uciec sama. A więc o to chodzi, pomyślał Han, nieco podniesiony na duchu. Te zwiększone kontrole

na granicy nie miały nic wspólnego z nim. Niebieski jednak jeszcze z nimi nie skończył. Rozejrzał się, jakby chciał się zorientować, czy ma wsparcie, po czym powiedział: - Niektórzy twierdzą, że uprowadzili ją wasi. Miedzianolicy. - To bez sensu - odparł Tancerz. - Księżniczka Raisa ma w sobie krew klanu po ojcu i przez trzy lata była wychowywana w kolonii Demonai. Niebieski parsknął: - Cóż, nie ma jej w stolicy, to pewne. Może dotrzeć tutaj, dlatego sprawdzamy każdego, kto tędy przechodzi. Królowa proponuje wysoką nagrodę za jej znalezienie. - Jak ona wygląda? - zapytał Tancerz, jakby miał ochotę na tę wielką nagrodę. - Też jest mieszanej krwi - powiedział niebieski. - Ale podobno mimo to jest piękna. Drobna, z długimi ciemnymi włosami i zielonymi oczami. Hanowi nagle stanął przed oczyma obraz zielonookiej Rebeki Morley, która weszła do strażnicy Południomostu i wyciągnęła trzech członków gangu Łachmaniarzy z łapsk Mac Gillena. Ten opis pasowałby do niej jak ulał. Tak jak i do tysiąca innych dziewcząt. Ponieważ jego życie rozpadło się na strzępy, Han nie myślał o Rebece. W każdym razie niewiele. - Dzięki, sierżancie… - powiedział Tancerz. W tym momencie do rozmowy wtrącił się nowy głos, ostry i zimny jak nóż. - Co się tam dzieje, sierżancie?! Co to za zwłoka? Han podniósł głowę i ujrzał dziewczynę mniej więcej w jego wieku, przepychającą swego konia przez tłum wędrowców stłoczonych przy bramie, jakby zupełnie nie zważała na to, czy kogoś stratuje. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Nie przypominała żadnej innej dziewczyny, jaką kiedykolwiek widział. Jej platynowe włosy były zebrane w długi warkocz sięgający talii, pośrodku którego przez całą długość ciągnął się czerwony kosmyk. Jej brwi i rzęsy miały barwę pyłków bawełny, oczy były blade, jasnoniebieskie, jak niebo po deszczu. Otaczała ją świetlna aura - świadectwo nieodprowadzonej mocy. Jechała na nizinnym ogierze tak samo czystej krwi jak ona sama. Prężyła się w siodle, jak gdyby chciała rozciągnąć swoją i tak rosłą sylwetkę. Kanciaste rysy twarzy wydały się Hanowi znajome. Nie była to piękna twarz, ale z pewnością zapadała w pamięć. Zwłaszcza gdy widniał

na niej grymas niezadowolenia. Jak teraz. Jej krótki żakiet i rozcięta spódnica do jazdy konnej były wykonane z dobrych materiałów, obszyte skórą. Stuła czarowników, którą miała na ramionach, była ozdobiona symbolem sokoła z małym ptakiem w szponach, a z jej szyi zwisał lśniący amulet na ciężkim złotym łańcuchu. Han zadrżał, jego ciało zareagowało szybciej niż mózg. Ależ ten herb należy do… - Oj… prze… przepraszam, lady Bayar - wyjąkał sierżant. Choć powietrze było chłodne, na jego czoło wystąpiły krople potu. - Ja tylko… kontrolowałem tych kupców. Dla pewności, pani. Bayar. Micah Bayar. To jego przypominała Hanowi ta dziewczyna. Widział syna Wielkiego Maga tylko jeden raz, wtedy, kiedy odebrał mu amulet, który odmienił całe jego życie. Kim ona jest dla Micaha? Wygląda na jego rówieśniczkę. Siostra? Kuzynka? - Złap za amulet - szepnął Tancerz do Hana, wsuwając dłoń pod własną kurtkę ze skóry jelenia. - To wyciągnie moc i może nie zauważą twojej aury. Han skinął głową i chwycił za wężowy amulet ukryty pod koszulą. - Szukamy dziewczyny, idioto - zrugała go lady Bayar i spojrzała przelotnie na Hana i Tancerza. - Śniadej, karłowatej dziewczyny. Po co tracić czas na tych dwóch miedzianolicych? - dodała, używając nizinnego określenia mieszkańców klanów. Dwaj strażnicy natychmiast puścili konie Hana i Tancerza. - Fiono, uważaj, co mówisz. - Za plecami lady Bayar zjawił się inny czarownik, starszy pulchny chłopak z włosami koloru słomy. Na jego stule widniał herb ostu. - Co? - Fiona spojrzała na niego ze złością. Jej spojrzenie sprawiło, że skulił się jak szczeniak. Albo ma do niej słabość, albo się jej boi, pomyślał Han. A może i jedno, i drugie. - Fiono, proszę… - Młody czarownik odchrząknął. - Nie powiedziałbym, że księżniczka Raisa jest karłowata. Właściwie jest dość… - Nie jest karłowata? No to jaka? - przerwała mu Fiona - Lilipucia, konusowata, nikczemnej postury? - No… ja… - I jest śniada, może nie? Właściwie to prawie ciemnoskóra przez tę jej zmieszaną krew. Przyznaj, Wil, że jest… - Fiona widocznie nie znosiła, gdy ją poprawiano.

Han starał się nie okazywać zdumienia. Nie był fanem królowej ani jej dynastii, ale nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego z ust któregoś z Bayarów. Fiona uniosła wzrok ku niebu. - Nie wiem, co mój brat w niej widzi. Ty chyba jesteś bardziej krytycznym sędzią. - Uśmiechnęła się do Wila czarująco i Han zrozumiał, czemu ten czarownik był nią tak urzeczony. Wil oblał się rumieńcem. - Ja tylko myślę, że powinniśmy okazywać szacunek - szepnął, nachylając się ku niej tak, by sierżant go nie słyszał. - Jest następczynią tronu Szarych Wilków. Tancerz spiął konia, licząc na to, że uda mu się odjechać, gdy miotacze uroków będą rozwiązywać własne spory. Han ścisnął Łacha kolanami i ruszył za przyjacielem. Głowę miał opuszczoną, twarz odwróconą od czarowników. Minęli zaklinaczy, wjechali w bramę, już prawie przejechali, gdy… - Hej, wy tam! Stać! To była Fiona Bayar. Han zaklął pod nosem, przybrał obojętny wyraz twarzy i obrócił się w siodle, by zobaczyć, że ona się w niego uważnie wpatruje. - Spójrz na mnie, chłopcze! - rozkazała. Han podniósł wzrok i spojrzał prosto w jej porcelanowe niebieskie oczy. Amulet zasyczał pod jego palcami, a wtedy jakiś diabelski duch podkusił go, by unieść podbródek i rzec: - Nie jestem chłopcem, lady Bayar. Już nie. Fiona osłupiała. Siedziała nieruchomo, wpatrując się w niego, z wodzami w jednej dłoni. Jej długa szyja zadrżała przy przełykaniu śliny. - Owszem - powiedziała, po czym oblizała wargę. - Nie jesteś chłopcem. I nie wyglądasz też na miedzianolicego. Wil zbliżył się do niej i dotknął jej ręki, jakby próbował zwrócić na siebie uwagę. - Znasz tego… kupca, Fiono? - zapytał głosem pełnym pogardy. Ona jednak nie odrywała wzroku od Hana. - Jesteś ubrany jak kupiec - szeptała jakby sama do siebie. - Masz strój miedzianolicych, ale wokół ciebie unosi się aura! - Popatrzyła na własne połyskujące dłonie, a potem na niego. - Krew i kości, ależ ty masz aurę! Han spojrzał w dół na siebie i ku swemu zdumieniu zobaczył, że płonąca w nim magia jest nad wyraz widoczna, nawet w popołudniowym słońcu. W każdym razie błyszczał silniej niż

zwykle, moc połyskiwała pod jego skórą niczym światło słońca na wodzie. Przecież amulet miał to niwelować, przechwytywać. Może w trudnych chwilach Han wydzielał więcej magii, niż ten przedmiot był w stanie przyjąć? - To nic - powiedział szybko Tancerz. - To od handlowania czaromiotami na targu. Po jakimś czasie to znika. Han spojrzał na przyjaciela z podziwem. Miał talent do „nawijania”, jak by powiedzieli w Łachmantargu. Tancerz chwycił za wodze Łacha, próbując pociągnąć go za sobą. - A teraz, chociaż bardzo byśmy chcieli odpowiedzieć na wszystkie pytania miotaczy uroków, to musimy się śpieszyć, jeśli nie chcemy, żeby nas noc zastała w lesie. Fiona nie zwracała na niego uwagi. Wciąż wpatrywała się w Hana. Oczy miała zmrużone, głowę przekrzywioną. Zaczerpnęła tchu i wyprostowała się w siodle. - Zdejmij czapkę! - rozkazała. - Jesteśmy poddanymi królowej, miotaczko uroków, a nie twoimi - odparł Tancerz. - No chodź, Samotny Łowco - mruknął gniewnie. Han nie spuszczał wzroku z Fiony, a ręki z amuletu. Czuł ciarki na skórze, gdy magia i nieposłuszeństwo buzowały w nim niczym alkohol. Pomału wolną ręką złapał czapkę i ściągnął ją, po czym potrząsnął głową. Wiatr hulający w Przełęczy Sosen Marisy rozwiewał mu włosy, odsłaniając czoło. - Przekaż wiadomość lordowi Bayarowi! - krzyknął. - Niech mi nie wchodzi w drogę, bo zniszczę całą waszą rodzinę! Fiona nie przestawała się w niego wpatrywać. Przez chwilę wydawało się, że nie może wydobyć z siebie słowa. W końcu przemówiła chrapliwym głosem: - Alister. Ty jesteś Bransoleciarz Alister. Ale… jesteś czarownikiem. To niemożliwe! - A kuku! - zawołał Han. Stanął w strzemionach, z amuletem w jednej ręce i z drugą ręką wyciągniętą przed siebie. Jego palce zacisnęły się na wisiorze na piersiach, jakby kierowały się własną wolą, i z jego ust wydobyły się słowa zaklęcia. Wtem droga się wybrzuszyła i zaczęła przybierać kształt kolczastej ściany oddzielającej Hana i Tancerza od pozostałych czarowników. W jednej chwili wysokość tej przegrody sięgnęła jeźdźcom do piersi. Han, zaskoczony, puścił amulet i otarł dłonie o nogawki, Jakby chciał się w ten sposób

pozbyć magii. Przez chwilę kręciło mu się w głowie, po czym odzyskał trzeźwość umysłu. Spojrzał na Tancerza, który wpatrywał się w niego takim wzrokiem, jak gdyby nie wierzył własnym oczom i uszom. Fiona odzyskała głos. - To on! To Bransoleciarz Alister! - krzyknęła. - Próbował zabić Wielkiego Maga! Łapać go! Nikt się nie poruszył. Kolczasty żywopłot rósł, wyciągając gałęzie ku niebu. Niebiescy rozdziawili usta na widok kupca, który okazał się zabójcą, zdolnym do wznoszenia żywopłotów w powietrzu. Tancerz zamachnął się ramieniem, rozsiewając płomienie we wszystkich kierunkach. Żywopłot zaczął dymić i po chwili zapłonął. Łach stanął dęba, próbując zrzucić z siebie jeźdźca. Strażnicy padli na ziemię, zakryli głowy i jęczeli przerażeni. Han ścisnął boki Łacha piętami, tak że wystraszony kuc rzucił się w bramę. Za nimi podążał Tancerz z rozwianymi włosami, leżąc płasko na koniu. Podróżni rozstępowali się przed nimi, uskakiwali do rowów po obu stronach drogi. Han słyszał dobiegające z tyłu krzyki rozkazów i dźwięk trąbek. Zaraz potem rozległ się szum wystrzałów z kusz - to żołnierze strzelali na oślep ponad strażnicą. Han przywarł głową do szyi Łacha, by trudniej było weń trafić. - Brać go żywcem, idioci! - krzyknęła Fiona. - Mój ojciec chce go żywego! - Po tej komendzie grad strzał ustał, co miało niemałe znaczenie, gdyż droga od granicy do Delphi była szeroka i lekko opadała w dół. Kiedy ich prześladowcy pokonają żywopłot, Han i Tancerz staną się łatwymi celami. Han obejrzał się za siebie akurat w chwili, gdy Fiona przepaliła postrzępiony otwór w płonącej przeszkodzie. Przez tę szczelinę najpierw przedarli się oboje czarownicy, a za nimi drużyna wystraszonych strażników na koniach. Niebiescy najwyraźniej nie mieli ochoty zetknąć się z kimś, kto potrafi stwarzać płomienie i kolce. - Gonią nas! - krzyknął Han, poganiając Łacha. - Chyba chcą ci pokrzyżować szyki! - odkrzyknął Tancerz. Han wiedział, że później Tancerz będzie miał jeszcze wiele do powiedzenia. O ile będzie jakieś później. Goniący ich czarownicy byli coraz bliżej. W końcu ich dopadną, bo droga jest szeroka, a

ich długonogie rumaki są szybsze od górskich kuców. Nie było możliwości, by Han i Tancerz mogli wygrać z dwoma wyszkolonymi czarownikami. Nie wspominając o dziesięciu niebieskich. Co cię napadło, Alisterze? zastanawiał się Han. Miał różne wady, ale nie było wśród nich głupoty. Konfrontacja z Fioną Bayar mogła być kusząca, ale nigdy nie wciągnąłby Tancerza w potyczkę, w której był na straconej pozycji. Przypomniał sobie to uczucie, gdy magia krążyła w nim jak alkohol. I tak jak mocny trunek uderzyła mu do głowy. Prawdopodobnie dlatego nie wiedział, co robi. Zacisnął palce na wodzach i powstrzymał się przed ponownym chwyceniem za amulet. - Musimy zjechać z drogi! - krzyknął i poczuł w ustach kurz spod kopyt. - Możemy tu gdzieś odbić? - Skąd mam wiedzieć? - odparł Tancerz. Spojrzał przed siebie pod zachodzące słońce i zmrużył oczy. - Dawno tu nie byłem. - Przebyli kolejny odcinek drogi i Tancerz zawołał: - Wiesz co jest takie miejsce, gdzie możemy ich zgubić! Droga do Delphi biegła wzdłuż strumienia w tej samej dolinie, którą wyżłobiła woda płynąca z Gór Duchów na południe. Tancerz spojrzał w lewo, szukając punktu odniesienia. Han podjechał bliżej, starając się nie zwalniać. - Gdzieś tutaj strumień Kanwa skręca na zachód, a droga biegnie dalej na południe - powiedział Tancerz. - Możemy odbić wzdłuż strumienia i może uda się ich zgubić. To wąski kanion, skalisty i stromy. Dobry dla naszych kuców, a nie dla nizinnych koni. Wypatruj skały w kształcie śpiącego niedźwiedzia. Nie mogli się doczekać tego skrętu. Gdy odgłosy pościgu stały się wyraźniejsze, Han obrócił głowę i zauważył, że czarownicy są już zaledwie o trzy czy cztery długości koni za nimi. Fiona stanęła w strzemionach i puściła wodze. Jedną rękę odrzuciła w bok, a drugą chwyciła coś wiszącego na szyi. W kierunku Tancerza wystrzelił snop płomieni. Gdyby siedziała na koniu, może by go trafiła. Z tej pozycji jej strzał tylko musnął Zbója w bok. Kuc zarżał i skręcił w lewo, gdzie zderzył się z Łachem, tak że wszyscy omal nie wypadli z drogi. Han z trudem zapanował nad swoim wierzchowcem, a Tancerz przyciągnął łeb Zbója do poprzedniej pozycji. Komunikat był jasny: Fiona Bayar chce Hana żywego, ale Tancerz jest dla niej zwierzyną łowną.

Han wyciągnął nóż, spodziewając się, że pogoń będzie tuż za nimi. Kiedy się obejrzał, ze zdumieniem zobaczył, że Fiona i Wil zostają w tyle, z trudem próbując opanować parskające i szarpiące się konie. Niebiescy, bojąc się narażać na spotkanie z czarownikami, tłoczyli się za nimi. Wydawało się, że rasowe rumaki czarowników nie były przyzwyczajone do noszenia jeźdźców atakujących płomieniami. - Jest! - Tancerz wskazał miejsce, gdzie w drogę wrzynał się granitowy głaz, zwężający szlak po lewej. Istotnie przypominał śpiącego niedźwiedzia, którego głowa spoczywa na dwóch ogromnych łapach. Zbój szarpnął naprzód, jakby uznał, że znajdzie tam schronienie, a Han na Łachu podążył za nim. Gwardziści i miotacze uroków widocznie już się pozbierali, bo Han znowu usłyszał tętent ścigających ich koni. Uciekinierzy skryli się za wystającą skałą, chwilowo osłaniającą ich przed wzrokiem prześladowców. Dalej teren opadał, a stok miał formę stromych skalnych tarasów. Strumień Kanwa spływał szeregiem wodospadów po gołych kamiennych ścianach, aż niknął z widoku. Ryk opadającej wody niósł się echem po kanionie. - Chcesz zejść na dół tędy? - Han rozglądał się za inną drogą. Łach był jego pierwszym koniem i nie chciał go okaleczyć w pierwszym tygodniu wyprawy. Nie mówiąc już o tym, że mogli się potknąć i runąć w przepaść głowami w dół. Tancerz ponaglił konia do zejścia pierwszą wyboistą ścieżką. - Byłem tu już. Wolę zaryzykować wędrówkę kanionem Kanwy niż spotkanie z lady Bayar. - W porządku - odparł Han. - Jedź przodem, bo ty możesz poruszać się szybciej. Ja cię dogonię. - Han rozumował, że Fiona będzie mniej chętna do strzelania płomieniami, jeżeli to on będzie z tyłu. Na ich korzyść działało to, że nikt nie wybrałby tej trasy, mając inną możliwość. Zwłaszcza na nizinnych koniach. Tancerz i Zbój zniknęli za zakrętem na stoku kanionu. Schodzili niebezpiecznie szybko - byli razem już od dwóch lat. Han przyłożył głowę do szyi Łacha i pozwolił mu iść za Zbójem własnym tempem. Chciałby zniknąć z pola widzenia, zanim czarownicy miną skałę Śpiącego Niedźwiedzia i zaczną miotać w nich płomieniami z góry, ale nie poganiał konia. Łach pewnie stawiał nogi na zboczu stromego wąwozu, strącając kopytami w przepaść drobne kamienie. Przerażony kuc trzymał się tak blisko skalnej ściany, że siedzący na nim Han