ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pan Julius Churchward, jeden ze słynących z dys
krecji londyńskich prawników z Churchward and
Churchward, bez trudu przybierał odpowiedni wyraz
twarzy w zależności od natury przekazywanych wia
domości. Kiedy zatem przychodziło mącić radość
spadkobiercy informacją, że spadek jest nieco skro
mniejszy, niż się spodziewano, na twarzy jurysty ma
lował się wyraz głębokiej powagi. Marsowe oblicze
ukazywał lekkomyślnemu potomstwu oraz niegodziw
com, nie dotrzymującym słowa. Trzeci, ostatni wariant,
była to twarz całkowicie pozbawiona wyrazu, dosko
nale obojętna, używana w sytuacjach niejasnych, jak
na przykład teraz, kiedy dzwonił do drzwi eleganckie
go domu lady Amelii Fenton, a treść listu, który spo
czywał w jego teczce, była mu kompletnie nieznana.
Przedsięwzięcie długiej podróży w zimie, tuż przed
Bożym Narodzeniem, świadczyło dobitnie, iż sprawa
jest nader pilna. Pan Churchward jechał przez cały
dzień, na noc zatrzymał się w Newbury, w „Star and
Garter". O świcie ruszył w dalszą drogę i kiedy po-
6 PRZEKLĘTY DWÓR Nicola Comick
ranne słońce zdążyło nieco ogrzać kremowe domy ze
słynnego wapnia z Bath, powóz wtaczał się już na
Brock Street. Mimo słońca było bardzo zimno i pan
Churchward, otulając się szczelniej podróżnym płasz
czem, marzył po cichu, że panna Sheridan, dama do
towarzystwa lady Amelii, jest już po śniadaniu i będzie
mogła go zaraz przyjąć.
Ładniutka pokojówka wprowadziła pana Church-
warda do bawialni. Pamiętał ten pokój, to tu, trzy lata
temu przekazywał pannie Sheridan niezbyt radosną
wiadomość, że jej brat, Francis, odszedł z tego świata,
nie zostawiwszy żadnego majątku. A chyba jakieś dwa
lata wcześniej, w tym samym pokoju panna Sheridan
dowiedziała się, że po zmarłym ojcu, lordzie Sherida-
nie, otrzymywać będzie jedynie niewielką rentę. Obie
wiadomości zniosła bardzo mężnie, zapewniając praw
nika, że jej potrzeby materialne nie są wielkie, czym
wzbudziła wielki jego podziw. Tym bardziej więc pan
Churchward odczuwał niesprawiedliwość obecnej sy
tuacji panny Sheridan, która z racji urodzenia i wy
chowania nie powinna być tylko skromną damą do to
warzystwa. Przez kilka lat prawnik żywił cichą na
dzieję, że młoda kobieta poprawi swą sytuację w spo
sób najprostszy, czyli wyjdzie dobrze za mąż. Była
przecież śliczna i obdarzona licznymi zaletami. Nie
stety, lata mijały, a w życiu panny Sheridan nie na
stępowały żadne zasadnicze zmiany.
Pan Churchward smutno pokiwał głową. Wszyst-
7
kich swoich klientów traktował jednakowo, wystrze
gając się jakichkolwiek sentymentów, jednak dobro tej
dzielnej osóbki jakoś dziwnie leżało mu na sercu.
Drzwi otwarły się na oścież. Panna Sara Sheridan
szła ku niemu z ręką wyciągniętą na powitanie, jakby
był długo wyczekiwanym, najmilszym gościem.
- Witam, witam drogiego pana! Jak pan się miewa?
Cóż za miła niespodzianka!
Pan Churchward nie miał pojęcia, czy niespodzian
ka rzeczywiście będzie miła. Spoczywający w teczce
list ciążył mu przez całą drogę niczym wielki kamień.
Chociaż teraz, w pełnym świetle dnia i w obecności
tak czarującej osoby, wszelkie wcześniejsze obawy wy
dały mu się nieuzasadnione. Uroda panny Sheridan
zdolna była oprzeć się najbardziej wnikliwym promie
niom słońca. Jasna cera z leciutkimi rumieńcami na
policzkach była nieskazitelna, tak samo jak wiotka fi
gura, spowita w muślin koloru żonkilów.
- Dziękuję, panno Sheridan, u mnie wszystko
w najlepszym porządku. A pani? Jak pani się miewa?
- odpowiadał uprzejmie, kiedy sadowili się na krze
słach przed kominkiem. Był zdumiony, że on, stary
wyga, jest po prostu zdenerwowany. Zbyt zdenerwo
wany, aby teraz wygłosić kilka gładkich zdań na temat
pogody czy trudów podróży. Bez żadnych więc wstę
pów otworzył teczkę i wyjął z niej dużą, białą kopertę.
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan, że zjawiam się
tak nagle, zostałem jednak zobligowany do przekazania
8
pani tego oto listu. Prośba nieco osobliwa, zanim jed
nak wyjaśnię rzecz do końca, pragnąłbym, aby pani
zechciała ten list przeczytać.
Sara odruchowo spojrzała na adres na kopercie i
w jej olbrzymich, orzechowych oczach pojawił się wy
raz bezbrzeżnego zdumienia.
- Przecież to list od...
- Tak, od pani brata.
Pan Churchward rozpaczliwie usiłował zastosować
wariant trzeci, czyli twarz bez wyrazu, świadom jed
nocześnie, że efekt jest mizerny i jego twarz doskonale
oddaje prawdziwy stan ducha - stan bezsilności.
- Panno Sheridan! Bardzo proszę, niech pani ła
skawie przeczyta ten list.
Panna Sheridan niespiesznym ruchem odebrała ko
pertę i pochyliła nad nią kształtną główkę w koronko
wym czepeczku, spod którego wymykały się pasma
włosów o barwie ciemnego złota, miejscami przybie
rające odcień bursztynu.
- Czy pan zna treść tego listu?
- Nie, nie znam - wyznał pan Churchward, tonem
lekko obrażonym, jakby dając do zrozumienia, że po
zostawienie go w niewiedzy było niewybaczalnym wy
kroczeniem ze strony Franka Sheridana.
Sara wstała z krzesła i podeszła do biureczka. Pan
Churchward słyszał, jak nożyk do rozcinania kopert
przesuwa się po papierze.
W bawialni zapadła cisza, tylko gdzieś z głębi do-
9
mu, zapewne z kuchni, dochodziło cichutkie pobrzę
kiwanie porcelany i odgłosy jakiejś rozmowy. Ktoś
o coś pytał, ktoś odpowiadał. Pan Churchward dyskret
nie rozejrzał się dookoła. W szafie za szkłem zobaczył
równe szeregi książek. Księgozbiór lorda Sheridana.
Sir Ralph Covell, wprowadzając się do domu odzie
dziczonego po dalekim kuzynie, kazał usunąć wszyst
kie książki. Natomiast panna Sheridan ustawiła je na
poczesnym miejscu...
Skończywszy czytanie, Sara bez słowa wróciła na
swoje miejsce przed kominkiem.
- Panie Churchward - odezwała się po chwili. -
Sądzę, że powinien pan zapoznać się z treścią tego
listu.
- Jak pani sobie życzy.
Sara pomilczała jeszcze chwilę, po czym zaczęła
czytać równym, cichym głosem:
Moja droga Sal! Jeśli ten list dotrze do Twych rak,
oznaczać to będzie, że mnie nie ma już wśród żywych.
Ciebie, droga siostrzyczko, poproszę o przysługę zza
grobu, gdyż darzę Cię całkowitym zaufaniem. Sal, ja
mam córkę. Nigdy Ci o niej nie mówiłem, żywiąc na
dzieję, iż potrzeby takiej nie będzie. Nasz ojciec wie
dział, i to on w tej sprawie poczynił pewne starania.
Jednak ojciec zmarł, a kiedy i mnie już nie będzie, zo
staniesz tylko Ty, moja miła, a dziecko musi przecież
mieć kogoś, do kogo będzie mogło się zwrócić w pilnej
10
potrzebie. Resztę, dopowie pan Churchward, a mnie po
zostaje tylko wyrazić Ci wdzięczność. Niech Bóg Cię
błogosławi, droga Sal!
Twój brat Frank
Sara westchnęła cichutko, westchnął również pan
Churchward. Oboje, choć ich myśli zapewne biegły
różnymi torami, pogrążyli się w rozmyślaniach o nie
frasobliwym Franku Sheridanie, który sprawami swego
dziecka obarczał innych. Pan Churchward oczami
wyobraźni widział tego lekkoducha, pospiesznie kreś
lącego parę słów do siostry przed ostatnią szaloną pró
bą zbicia fortuny dzięki East India Company .
- Panie Churchward! - odezwała się po chwili Sa
ra. - Czy byłby pan łaskaw, zgodnie z sugestią Franka,
rozświetlić mi nieco tę sprawę?
Z ust pana Churchwarda wydobyło się kolejne cięż
kie westchnienie.
- Muszę się przyznać, droga pani, że o istnieniu
panny Oliwii Meredith wiedziałem od samego począt
ku. Siedemnaście lat temu ojciec pani polecił mi po
czynić kroki w związku z przyjściem na świat pew
nego dziecka. Myślałem, że...
- Że to było dziecko mego ojca? - spytała Sara
chłodnym tonem, jednak zdumiony pan Churchward
East India Company - spółka rządowa, założona w 1600 r., zajmująca
się handlem ze wschodnimi Indiami. Rozwiązana w 1874 r.
mógłby przysiąc, że w spokojnych, orzechowych
oczach mignęła jakaś wesoła iskierka.
- Tak przypuszczałem - przyznał się odruchowo,
natychmiast wielce z siebie niezadowolony, jako że
dobry prawnik unika wszelkich założeń i przypusz
czeń, bo to rzecz niebezpieczna.
- Pańskie przypuszczenie było jak najbardziej uza
sadnione - uspokoiła go panna Sheridan. - Tym bar
dziej że w owym czasie Frank nie mógł mieć więcej
niż dziewiętnaście lat.
- No cóż, mężczyzna młody, to i krew gorąca -
mruknął pan Churchward, znów karcąc siebie w du
chu, gdyż takie kwestie nie powinny być poruszane
w rozmowie z młodą panną.
Zmieszany nieco, odchrząknął i poprawiwszy oku
lary na nosie, mówił dalej tonem celowo suchym
i urzędowym.
- Dziecko oddano na wychowanie doktorowi Me-
redithowi i jego żonie, mieszkającym w wiosce Blanch-
land. Raz do roku lord Sheridan wypłacał doktorowi pew
ną kwotę, także w testamencie poczynił zapis na jego
korzyść. Doktor Meredith zmarł w ubiegłym roku, jego
żona i córka pozostały w Blanchlandzie, to znaczy wiem,
że po jego śmierci nigdzie nie wyjeżdżały. Tyle mogę
powiedzieć.
- Pamiętam doktora Mereditha - powiedziała nie
co zamyślona Sara. - Miły człowiek, leczył mnie, kie
dy przechodziłam odrę. I... Tak, pamiętam, doktoro-
12
stwo mieli córkę, bardzo, ładną dziewczynkę, młodszą
ode mnie o jakieś osiem lat. Podobno wysłali ją do
bardzo dobrej szkoły. A ludzie mówili, że doktor ma
jeszcze jakieś inne dochody, nie tylko z leczenia... No
tak, teraz wszystko rozumiem.
Do drzwi zapukano dyskretnie. Weszła pokojówka,
niosąc na tacy kawę dla gościa i mocną herbatę dla
panny Sheridan. Rozmowa urwała się na kilka minut
i pan Churchward miał okazję zastanowić się nad tym.
co właściwie należałoby teraz powiedzieć.
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć - zaczął po
wyjściu służącej. - Bardzo mi przykro, że sprawiłem
pani tak niezwykłą niespodziankę...
- Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów - prze
rwała Sara z miłym uśmiechem. - Przecież pan nie ma
z tym nic wspólnego. Chociaż... Czy pana obecność
tutaj oznacza, że panna Meredith ma kłopoty i szuka
pomocy?
Pan Churchward skinął potakująco głową i z zafra
sowaną miną nachylił się nad teczką. W jego ręku
znów pojawiła się biała koperta, tym razem jednak in
na, mniejsza, z papieru pośledniejszego gatunku
i zaadresowana dziecinnym, okrągłym pismem.
- Bardzo proszę, aby pani przeczytała i ten list -
powiedział, wyjmując z koperty białą kartkę. - Dorę
czono mi go trzy dni temu.
Sara rozpostarła kartkę i znów zaczęła czytać na
głos:
13
Szanowny Panie! Proszę wybaczyć moją śmiałość,
ale rozpaczliwie potrzebuję pomocy, a nie wiem, u ko
go jej szukać. Matka moja powiedziała, że nieboszczyk
lord Sheridan zobligował ją, abym w razie potrzeby
zwracała się do Pana. Dlatego usilnie proszę, aby ze
chciał Pan przyjechać do Blanchlandu. Pragnęłabym
bardzo, żeby Pan poznał moje kłopoty i łaskawie udzie
lił mi rady.
Pozostaję z szacunkiem
Oliwia Meredith
I znów, jak za pierwszym razem, zapadła cisza. Pan
Churchward zasadniczo nie miał podstaw, aby czuć się
zakłopotany. Dla prawników z Churchward and Church
ward dzieci z nieprawego łoża i stwarzane przez nie pro
blemy były chlebem powszednim. Jednak ten przypadek
był kuriozalny. Brat nieboszczyk, który kiedyś zszedł na
manowce, prosi zza grobu, aby jego młodsza siostra za
jęła się jego nieślubnym dzieckiem! No tak, Francis
Sheridan był nie tylko lekkomyślny, ale i bezmyślny,
bowiem przez niego jego siostra znajdzie się w bardzo
kłopotliwej sytuacji. Nadzwyczaj kłopotliwej.
- Panie Churchward - odezwała się po chwili Sara.
- Może ja teraz zbiorę fakty, a pan łaskawie powie, czy
wszystko dobrze pojęłam. A więc... Mój brat napisał do
mnie list i przekazał panu z prośbą, aby pan mi go do
ręczył, jeśli on... umrze, a jego dziecko będzie potrze
bowało pomocy. Czy tak, panie Churchward?
14
- Tak, droga pani.
- Panna Meredith, córka Franka, zwróciła się o po
moc po raz pierwszy. List od niej otrzymał pan trzy dni
temu. Przedtem nie miał pan z nią żadnego kontaktu?
- Nie, panno Sheridan. Wszystkie moje kontakty
z doktorem Meredithem i jego rodziną urwały się po
śmierci ojca pani. Wspomniałem pani, że lord Sheridan
w testamencie zapisał doktorowi pewną sumkę, dlate
go trochę to dziwne, że...
- Kłopoty panny Meredith wcale nie muszą być
natury finansowej - zauważyła spokojnie Sara. -
A poza tym panna Meredith, niezależnie od okolicz
ności, jakie towarzyszyły jej przyjściu na świat, jest
moją bratanicą.
- Naturalnie, droga pani - przyznał z ciężkim wes
tchnieniem prawnik. - Nie mogę jednak powstrzymać
się od uwagi, że pani wyjazd do Blanchlandu byłby
bardzo niefortunny.
Pan Churchward czuł, jak skóra mu cierpnie na sa
mą myśl, że ta delikatna, śliczna panna o nieposzla
kowanej opinii, ozdoba socjety w Bath, mogłaby wy
brać się do Blanchlandu. Niestety, nowy właściciel
Blanchlandu, sir Ralph Covell, który odziedziczył ma
jątek po śmierci Franka, uczynił z rezydencji prawdzi
we siedlisko rozpusty. Hazard, pijackie bibki, przera
dzające się w wyuzdane orgie...
- Czy pani kuzyn, sir Ralph Covell, nadal rezyduje
w Blanchlandzie? - spytał ostrożnie.
15
- Sądzę, że tak - przytaknęła Sara z miłym uśmie
chem, jej twarz natychmiast jednak spoważniała. -
Słyszałam, co tam się dzieje, panie Churchward, i bo
leję nad tym. Jak można było tak zbrukać to piękne
miejsce!
- I dlatego, droga pani, nie powinna pani tam
jechać! Byłoby to nadzwyczaj niestosowne. A poza
tym - twarz prawnika nagle rozjaśniła się - panno
Sheridan, przecież nikt nie nalega, żeby jechała
pani tam osobiście! Może pani po prostu kogoś wy
słać! Tak będzie lepiej.
Sara wstała z krzesła i bez słowa podeszła do okna.
- Ktoś mógłby działać w pani imieniu - przeko
nywał już nieco ciszej pan Churchward, modląc się
w duchu, żeby to nie on był tym szczęśliwcem. Jego
małżonka nigdy by mu tego nie darowała.
- Nie, drogi panie - odezwała się nagle mocnym
głosem Sara, odwracając się od okna. - Jestem prze
konana, że Frank pragnąłby, abym zajęła się tym oso
biście. Należy uszanować jego wolę. Naturalnie, kiedy
dowiem się, na czym polegają kłopoty panny Meredith,
pozwolę sobie zwrócić się do pana po poradę. Ale po
jadę tam sama.
Panu Churchwardowi kamień spadł z serca i choć
jednocześnie pojawiło się lekkie poczucie winy, roz
grzeszył się natychmiast. Zaczął chować papiery do
teczki. W trakcie tej czynności przypomniał sobie o je
szcze jednej, jakże istotnej wiadomości.
16
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, ale mam je
szcze coś do przekazania. Otóż pozwoliłem sobie
pchnąć posłańca do Blanchlandu, do panny Meredith,
z wiadomością, że jej list dotarł do mnie. Przypadkiem
spotkałem go w drodze do pani, wracał już do Lon
dynu. No i...
- I co, panie Churchward?
- Niestety, nie zdołał przekazać mojej wiadomości.
Pannę Meredith po raz ostatni widziano przed dwoma
dniami, jak wybiegała przez frontowe drzwi rezydencji.
Od tej chwili wszelki słuch po niej zaginął.
W drodze powrotnej do Londynu pan Churchward
przypomniał sobie, że nie powiedział pannie Sheridan
o trzecim liście. Liście Franka do lorda Woodallana,
ojca chrzestnego Sary Sheridan, człowieka majętnego
i bardzo wpływowego. Chwała Bogu, że Frank, wplą
tując siostrę w tę godną pożałowania sytuację, zacho
wał resztkę zdrowego rozsądku i poprosił lorda, aby
ten wspierał Sarę w jej poczynaniach. Nastrój praw
nika natychmiast nieco się poprawił. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie kazać stangretowi zawracać,
lecz po chwili zrezygnował z tego pomysłu. O, nie,
był już tak blisko domu, zmęczony nieludzko, a pan
na Sara Sheridan i tak na pewno niebawem się do
wie, że lord Woodallan przygarnie ją pod swoje
skrzydła.
17
Lady Amelia zaraz po śniadaniu udała się z po
ranną wizytą, tak więc Sara, pożegnawszy pana
Churchwarda, nie mogła zwierzyć się kuzynce. Zwykle
nie miała przed nią żadnych tajemnic, ale teraz nie
obecność Amelii była jej nawet na rękę. Tak ważną
sprawę powinno się najpierw przemyśleć w samotno
ści, a poza tym droga kuzynka nie należała do osób
dyskretnych. Co prawda Frank nie zobowiązywał
siostry do dochowania tajemnicy, lecz to jeszcze
nie powód, aby za sprawą Amelii całe Bath w cią
gu kilku godzin dowiedziało się o jego nieślubnej
latorośli.
Sara, przysiadłszy na brzegu swego łóżka, zagłębiła
się w smutnych rozmyślaniach. O Franku i jego dziec
ku, o ojcu, który to dziecko zabezpieczył, i o tym, że
i Frank, i ojciec nie powierzyli jej tego sekretu. I tak
by zapewne pozostało, gdyby Frank nie miał przeczu
cia, że nigdy nie wróci z podróży do Indii. I kiedy
gasł w dalekim kraju, trawiony straszliwą gorączką,
może było mu trochę lżej, że jednak uczynił coś dla
swojej córki.
Sara otarła łzę i powoli uniosła się z łóżka. Smutne
rozmyślania mogą zająć cały dzień, a ona przecież ma
do załatwienia sprawunki w mieście, w związku z ju
trzejszym balem, który urządza Amelia. Trzeba kupić
wstążki i odebrać kwiaty. Sara szybko zmieniła koron
kowy czepeczek na kapelusz, włożyła skromną, ciemną
pelerynę podbitą futrem i zbiegła na dół, natykając się
18
na gospodynię, panią Anderson, czatującą w pobliżu
schodów.
- Panno Saro! No i jak? - pytała gospodyni, nie
kryjąc ciekawości. - Czy ten dżentelmen przywiózł
dobre nowiny?
Sara, poprawiając kapelusz przed lustrem, nie mogła
powstrzymać się od uśmiechu. W tym domu nic się
nie ukryje.
- Niestety, Annie, nikt nie zostawił mi fortuny
w spadku - powiedziała wesoło. - Pan Churchward
przekazał mi tylko pewną prośbę mojego zmarłego
brata.
Na twarzy pani Anderson pojawiło się wielkie roz
czarowanie. Cała służba w domu lady Amelii użalała
się nad losem biednej panny Sheridan. Taka elegancka
dama, z takimi manierami, a musi zadowolić się po
zycją ubogiej krewnej! To woła o pomstę do nieba!
A do tego, choć lady Amelia jest aniołem i traktuje
kuzynkę nieomal jak siostrę, panna Sheridan umyśliła
sobie, że będzie chodzić po sprawunki i wykonywać
pewne prace. Teraz też, sama jak palec, wybiera się
do miasta!
- Może wstąpię po warzywa? - Pytała uprzejmie.
- Będę u kwiaciarza, a to tuż obok.
- Nie - odparła stanowczym głosem gospodyni,
nie kryjąc wzburzenia.
Otwierając przed Sarą drzwi, zauważyła korpulentne
go jegomościa, wychodzącego z sąsiedniego domu.
19
- Panno Saro! Pan Tilbury wychodzi do miasta!
- krzyknęła. - Proszę się pospieszyć, będzie pani miała
towarzystwo!
- Jakie to szczęście, że mnie ostrzegłaś - odparła
z uśmiechem Sara. - Będę szła powoli, modląc się
w duchu, żeby się nie odwrócił!
Pani Anderson z niezadowoleniem potrząsała gło
wą, odprowadzając wzrokiem smukłą postać, zbiega
jącą po schodkach, a potem przesadnie powolnym kro
kiem ruszającą ulicą. No cóż, są gusta i guściki, ale
tak bogaty dżentelmen jak pan Tilbury wcale nie
był złą partią! Niestety, panna Sara nie wykazywała
najmniejszych chęci do małżeństwa z rozsądku,
a szkoda...
Gospodyni energicznie zatrzasnęła drzwi i ruszy
ła do kuchni, notując po drodze w pamięci, że jeden
stopień w schodach prowadzących na górę nie jest
wyfroterowany jak należy. Myśli gospodyni zajmo
wało jednak przede wszystkim rozważanie wad i za
let ewentualnych kandydatów do ręki panny Sheri-
dan. Bath było spokojnym, trochę sennym miastem
i niewiele pod tym względem miało do zaoferowa
nia. Ale i tu znalazłoby się na pewno kilku emery
towanych oficerów. Albo na przykład taki sir Ed
mund Place. Co prawda inwalida, ale za to jaki ma
jętny! No, a lord Grantley! Straszny jeszcze z niego
młokos, rodzice dopiero niedawno popuścili mu cug
li. Ale jak on szaleje za panną Sarą! Tylko patrzeć
20
jak lady Grantley, biorąc odwet za swoją latorośl, za
cznie rozgadywać, że panna Sheridan jest kobietą złą
i podstępną! Pani Anderson aż sapnęła z oburzenia. Ta
cała Augusta Grantley nie dorasta pannie Sarze do pięt!
No i jeszcze coś. Podobno w ,3ath Register"
podano całą listę nowych gości, którzy zjadą niebawem
do kurortu. Wśród nich był lord Renshaw, syn lorda
Woodallana. Podobno miał zatrzymać się u swego
przyjaciela, Greville'a Baynhama, jednego z wielbicie
li lady Amelii...
Pani Anderson, cały czas pochłonięta wdzięcznym
tematem, nie zaniedbywała jednak swoich obowiązków
i odszukawszy służącą, udzieliła jej porządnej repry
mendy. Konkury konkurami, ale schody w domu lady
Amelii Fenton muszą lśnić jak lustro!
Tymczasem przedmiot rozważań życzliwej gospo
dyni spokojnie załatwiał sprawunki. Po zakupieniu
w pasmanterii dwóch bardzo ładnych wstążek do sta
niczka balowej kreacji Amelii, Sara odebrała również
kwiaty. Szła teraz ulicą, z naręczem pięknych róż, wy
hodowanych specjalnie na ten dzień, ani na chwilę nie
przestając myśleć o tym, co wydarzyło się godzinę te
mu. Siedemnastoletnia bratanica! A Sara miała dopiero
dwadzieścia cztery lata. Starszy o jedenaście lat Frank
bardzo wcześnie zaczął interesować się płcią przeciw
ną. Oglądał się za każdą ładną dziewczyną. Ciekawe,
która z nich została matką jego dziecka? Przecież nie-
21
możliwe, żeby była to układna żona doktora Meredi-
tha! Sara uśmiechnęła się leciutko.
Nagle krzyknęła cicho. Jakiś nieuważny mężczyzna
wpadł na nią całym impetem. Piękne róże posypały
się na bruk, ona sama zachwiała się niebezpiecznie
i gdyby nie silne ramię, na pewno upadłaby.
- Najmocniej panią przepraszam - usłyszała zde
nerwowany męski głos. .- Jak mogłem być tak nie
uważny!
Niezdarny dżentelmen pomógł Sarze odzyskać rów
nowagę, po czym odwrócił się szybko, aby ratować
kwiaty. O sekundę za późno, ponieważ przejeżdżający
powóz dokonywał już dzieła zniszczenia.
- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Sara, rzucając się
na kolana. Niestety, nawet te róże, które uniknęły cał
kowitego zmiażdżenia, miały zniszczone płatki. Róże,
które miały być głównym elementem dekoracyjnym
w sali balowej! No tak, kuzynka Amelia wpadnie w fu
rię. Sara prawie ze łzami w oczach zbierała z jezdni
zmaltretowane kwiaty. Jak mogła być taka nierozsądna!
Trzeba było spokojnie poczekać do wieczora, kiedy
kwiaciarz sam rozwozi zamówione kwiaty po domach!
- Proszę wstać, bo zaraz podzieli pani los tych
kwiatów!
Głos nieznajomego był teraz mniej uprzejmy, prze
de wszystkim bardzo stanowczy. Dżentelmen zdecy
dowanym ruchem złapał dziewczynę za łokieć, zmu
szając, aby wstała i weszła na trotuar.
22
- Dziękuję panu za troskę - oświadczyła Sara, pa
trząc na niego bardzo nieprzychylnie. - Szkoda, że nie
okazał pan jej wcześniej, może wtedy moje róże unik
nęłyby tak smutnego losu.
Dżentelmen nie odpowiadał, zapatrzony w śliczną,
oburzoną dziewczynę. Jego ciemne oczy prześlizgnęły
się po całej bardzo powabnej postaci, od przekrzywio
nego kapelusza po skromne trzewiki, zatrzymując się
nieco dłużej na zarumienionej twarzy. Sara dumnie
uniosła głowę. Może jej wiedza na temat mężczyzn
nie była imponująca, doskonale jednak zrozumiała, że
nieznajomy to typowy bon vivant. Bardzo przystojny,
wysoki, postawny, w eleganckim ubraniu, skrojonym
do figury. Londyński szyk! Tak na pewno wyglądali
ci młodzi dżentelmeni, którzy zlatywali się na bale
i wieczorki Amelii, kiedy przez dłuższy czas bawiła
w Londynie. A ten konkretny dżentelmen miał też
nadzwyczaj gęste, jasne włosy, nieco teraz rozwichrzo
ne, silnie kontrastujące z ciemnobrązowymi oczami.
Teraz bez żenady wpatrywał się w Sarę. W odpowiedzi
jej oczy zapłonęły najświętszym oburzeniem, co tylko
rozbawiło nieznajomego.
- Mogę jedynie nąjusilniej prosić o wybaczenie -
tłumaczył się gładko. - Podziwiałem piękne ko
biety na ulicach Bath i tak byłem tym zaabsorbowany,
że zupełnie...
Głos był przemiły, a uśmiech ujmujący. Sara czu
ła, że jej usta również składają się do uśmiechu. Stłu-
23
miła go jednak w zarodku. Owszem, ten dżentelmen
wydał się jej bardzo pociągający. Przede wszystkim
był młody, rozpierała go energia, a Bath pełne było
inwalidów. Poza tym, co najdziwniejsze, ten dżentel
men wydał jej się znajomy. Tak, na pewno nie po raz
pierwszy w życiu widzi to niezwyczajne przecież ze
stawienie jasnych jak len włosów z brązowymi ocza
mi. Teraz ona bez żenady wpatrywała się w swego in
terlokutora.
- Proszę wybaczyć - zreflektowała się po chwili.
- Czy myśmy się przypadkiem już gdzieś nie spotkali?
Jest w panu coś dziwnie znajomego...
Zamilkła przestraszona, że dżentelmen może nie
właściwie zrozumieć jej słowa. Niestety, jej niepokój
był uzasadniony, gdyż mężczyzna uniósł znacząco brwi
i odezwał się głosem bardzo chłodnym:
- Pani mi pochlebia, droga pani! Ale jeśli pani so
bie życzy, możemy zostać przyjaciółmi, nawet... bar
dzo bliskimi przyjaciółmi.
Aluzja była oczywista. Policzki Sary zrobiły się pur
purowe. Przez chwilę piorunowała dżentelmena wzro
kiem, nieświadoma, że ludzie, wychodzący ze sklepów
przy Milson Street, zaczynają zerkać na nią ciekawie.
Dopiero po kilku minutach udało jej się wyrzucić z sie
bie miażdżącą ripostę.
- Moje intencje były zupełnie inne, łaskawy panie!
I gdyby nawet okazało się, że rzeczywiście kiedyś zna
łam pana, nie pozostawałoby mi nic innego, jak wy-
24
kreślić z pamięci znajomość z dżentelmenem, który
pozwala sobie na uwagi, nie przynoszące mu zaszczy
tu! Żegnam pana!
Nie zdążyła jednak odwrócić się na pięcie i oddalić
z dumnie uniesionym czołem. Dżentelmen, wyraźnie
skonfundowany, zastąpił jej drogę.
- Proszę poczekać - powiedział szybko, przytrzy
mując ją za ramię. - Ja naprawdę nie chciałem pani
urazić. -
- A mnie się wydaje, że pan właśnie to zamierzał!
- Proszę mi wybaczyć - sumitował się i gdyby nie
wesołe iskierki w jego oczach, można by rzeczywiście
przypuszczać, że jest skruszony. - A co do róż, myślę,
że najlepszym rozwiązaniem byłoby zamówienie no
wego bukietu, czyż nie?
Mówił to lekko, tonem mężczyzny, któremu zapła
cenie za dwa tuziny róż w środku zimy nie nastręcza
żadnych trudności. Sara czuła, że jej gniew zaczyna
niebezpiecznie topnieć. Na szczęście znalazła w sobie
dość hartu, by odpowiedzieć surowym tonem.
- Niestety, łaskawy panie! Jak pan na pewno zdążył
zauważyć, jest zima i bieganie po Bath w poszukiwa
niu róż byłoby raczej bezcelowe. Moje róże zostały
wyhodowane na specjalne zamówienie! A teraz mam
nadzieję, że nie będzie pan stwarzał dalszych trudności
i łaskawie pozwoli mi się oddalić!
Niestety, nie pozwolił. Kiedy ruszyła ulicą, dżen
telmen najspokojniej w świecie poszedł za nią.
25
- Mam nadzieję, że nie poniosła pani żadnego usz
czerbku podczas tego hm... zderzenia? - pytał uprzej
mie, ale w jego głosie nieustannie słychać było rozba
wienie. - Przepraszam za opieszałość, powinienem był
spytać o to wcześniej. Uważam, że po tak nieszczęś
liwym incydencie jestem zobowiązany odprowadzić
panią do domu.
Sara, porażona jego oburzającą pewnością siebie,
gorączkowo zastanawiała się w duchu, jakich słów
użyć, aby grzecznie pozbyć się natręta.
- Naprawdę nie musi się pan fatygować. Czuję się
doskonale.
- Sądzę jednak, że damie, spacerującej samotnie po
ulicy, trudno pozostać niezauważoną. Bath to nie Lon
dyn, i w oczach szacownych matron takie zachowanie
na pewno jest godne potępienia!
Wyczuwając kpinę, Sara z trudem powstrzymała
uśmiech, jednak jej replika zamykała całą sprawę.
- Ale pojmuje pan również, że jeszcze więcej plo
tek wywoła fakt, iż spaceruję po ulicy z dżentelmenem,
który nie został mi przedstawiony. Dlatego bardzo pro
szę, aby uwolnił mnie pan od swego towarzystwa. Ży
czę miłego pobytu w naszym mieście!
Skinęła głową jak królowa i przyspieszyła kroku.
Guy, lord Renshaw, uszanował wolę damy. Pozostał
w miejscu i dość smętnym wzrokiem odprowadzał
wiotką postać w ciemnej pelerynie, oddalającą się od
26
niego zdecydowanym krokiem. Dama doszła do rogu
ulicy i tam zatrzymała się na moment, zamieniając
kilka słów z jakimś dżentelmenem. Guy wytężył wzrok
i nagle jego twarz rozpromieniła się. Ów dżentelmen
to nikt inny, tylko jego stary druh, Greville Bayn-
ham, który teraz szybkim krokiem szedł właśnie w tę
stronę.
- Wybacz, przyjacielu, że musiałeś na mnie czekać!
- Nic się nie stało, nie brakło mi rozrywki - odparł
z leniwym uśmiechem Guy, nie odrywając wzroku od
Sary, znikającej już z pola widzenia. Tak. Ta dziew
czyna jest pełna gracji, mogłaby konkurować z naj
większymi londyńskimi pięknościami. No i te oczy...
Urzekające! Ogromne, orzechowe, lśniące jak dwie
gwiazdy...
- Popijałeś wodę leczniczą, czy znalazłeś sobie cie
kawsze zajęcie? - spytał Greville. - Niestety, Bath
nie jest zbyt zajmującym miejscem, zwłaszcza poza
sezonem.
- Nie jest tak źle - mruknął Guy. - Powiedz mi,
proszę, kim jest ta dama, z którą witałeś się przed
chwilą?
- Jaka dama? A, tam? Chodzi ci o pannę Sheridan?
O, daruj sobie, Guy! Panna Sheridan nie ma zwyczaju
flirtować, a takich gagatków jak ty w ogóle nie za
uważa!
- Odczułem to na własnej skórze - przyznał
z uśmiechem Guy. - Wystaw sobie, że ta panna wspo-
27
mniała coś o znajomości ze mną. Niestety, niewłaści
wie pojąłem jej intencje, no i miałem się z pyszna.
Chyba jeszcze nigdy żadna dama nie zmyła mi tak
głowy! Ale zaraz... Grev, jak powiedziałeś? Sheridan?
Nie do wiary! Przecież ja ją znam!
Greville spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Kpisz sobie ze mnie?
- Naturalnie, że ją znam! - wykrzyknął triumfalnie
Guy. - Ta panna jest córką zmarłego przed kilku laty
lorda Sheridana, prawda? A więc wystaw sobie, że jest
również chrześnicą mego ojca. Tak, to Sara Sheridan!
Nie widziałem jej przez całe wieki. A przecież znałem
ją bardzo dobrze, kiedy była dzieckiem.
- Do diabła - zaklął zdumiony Greville. - Co za
cudowny zbieg okoliczności!
- Cudowny? - powtórzył Guy ponurym głosem. -
Przecież zblamowałem się jak diabli. I teraz ty, przy
jacielu, musisz przetrzeć mi do tej panny drogę!
- Co to, to nie! - zaprotestował żywo przyjaciel.
- Panna Sheridan jest kuzynką lady Amelii Fenton. Już
ja wiem, co ci chodzi po głowie. A Amelia mnie po
wiesi, jeśli będziesz próbował flirtować z Sarą!
Guy uśmiechnął się. O beznadziejnej miłości swego
przyjaciela do nadobnej lady Fenton nasłuchał się sporo
wczorajszego wieczoru, kiedy obaj mieli już nieźle
w czubie. No cóż, a więc nawet w tym sennym mie
ście można przeżyć jakąś awanturkę... A panna She
ridan warta była zachodu. Guy przypomniał sobie bły-
28
ski w orzechowych oczach, kiedy dawała mu odprawę.
Zauważył ją, kiedy z tymi nieszczęsnymi różami wy
chodziła od kwiaciarza. Jej włosy, wymykające się
spod skromnego kapelusza, miały kolor jesiennych li
ści, były i rdzawe, i złociste, i bursztynowe. Szczu
plutka, wyprostowana, stąpała z taką gracją... Mimo
surowego ubioru wcale nie sprawiała wrażenia oschłej.
W jej oczach, oprócz gniewnych błysków, zapalały się
wesołe iskierki...
A więc to Sara Sheridan, chrześnica lorda Woodal-
lana... Nie szkodzi, ten fakt sam w sobie jest niezwy
kle korzystny, otwiera bowiem furtkę do kontynuowa
nia znajomości odnowionej po tylu latach w dość burz
liwy sposób. Tak, pomysł kontynuacji wydał się Guyo-
wi niezwykle pociągający.
- Powiedz mi, Greville, czy panna Sheridan nie
wybiera się czasami za mąż? - spytał, niby od nie
chcenia.
- Niestety, w Bath poluje się na posagi, a Sara żad
nego nie posiada. Mieszka u Amelii, bywa razem
z nią, pisze jej listy i tak dalej. Jednym słowem jest...
- Damą do towarzystwa? - spytał z niedowierza
niem Guy. - To niemożliwe!
- Właściwie trudno to tak nazwać - zaczął skwap
liwie wyjaśniać Greville, odruchowo broniąc Amelii.
- Lady Fenton jest bardzo przywiązana do kuzynki
i wcale nie zachowuje się jak chlebodawczyni. Ona
i Sara są jak dwie przyjaciółki. Trudno zresztą, że-
NICOLA CORNICK PRZEKLĘTY DWÓR
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pan Julius Churchward, jeden ze słynących z dys krecji londyńskich prawników z Churchward and Churchward, bez trudu przybierał odpowiedni wyraz twarzy w zależności od natury przekazywanych wia domości. Kiedy zatem przychodziło mącić radość spadkobiercy informacją, że spadek jest nieco skro mniejszy, niż się spodziewano, na twarzy jurysty ma lował się wyraz głębokiej powagi. Marsowe oblicze ukazywał lekkomyślnemu potomstwu oraz niegodziw com, nie dotrzymującym słowa. Trzeci, ostatni wariant, była to twarz całkowicie pozbawiona wyrazu, dosko nale obojętna, używana w sytuacjach niejasnych, jak na przykład teraz, kiedy dzwonił do drzwi eleganckie go domu lady Amelii Fenton, a treść listu, który spo czywał w jego teczce, była mu kompletnie nieznana. Przedsięwzięcie długiej podróży w zimie, tuż przed Bożym Narodzeniem, świadczyło dobitnie, iż sprawa jest nader pilna. Pan Churchward jechał przez cały dzień, na noc zatrzymał się w Newbury, w „Star and Garter". O świcie ruszył w dalszą drogę i kiedy po-
6 PRZEKLĘTY DWÓR Nicola Comick ranne słońce zdążyło nieco ogrzać kremowe domy ze słynnego wapnia z Bath, powóz wtaczał się już na Brock Street. Mimo słońca było bardzo zimno i pan Churchward, otulając się szczelniej podróżnym płasz czem, marzył po cichu, że panna Sheridan, dama do towarzystwa lady Amelii, jest już po śniadaniu i będzie mogła go zaraz przyjąć. Ładniutka pokojówka wprowadziła pana Church- warda do bawialni. Pamiętał ten pokój, to tu, trzy lata temu przekazywał pannie Sheridan niezbyt radosną wiadomość, że jej brat, Francis, odszedł z tego świata, nie zostawiwszy żadnego majątku. A chyba jakieś dwa lata wcześniej, w tym samym pokoju panna Sheridan dowiedziała się, że po zmarłym ojcu, lordzie Sherida- nie, otrzymywać będzie jedynie niewielką rentę. Obie wiadomości zniosła bardzo mężnie, zapewniając praw nika, że jej potrzeby materialne nie są wielkie, czym wzbudziła wielki jego podziw. Tym bardziej więc pan Churchward odczuwał niesprawiedliwość obecnej sy tuacji panny Sheridan, która z racji urodzenia i wy chowania nie powinna być tylko skromną damą do to warzystwa. Przez kilka lat prawnik żywił cichą na dzieję, że młoda kobieta poprawi swą sytuację w spo sób najprostszy, czyli wyjdzie dobrze za mąż. Była przecież śliczna i obdarzona licznymi zaletami. Nie stety, lata mijały, a w życiu panny Sheridan nie na stępowały żadne zasadnicze zmiany. Pan Churchward smutno pokiwał głową. Wszyst-
7 kich swoich klientów traktował jednakowo, wystrze gając się jakichkolwiek sentymentów, jednak dobro tej dzielnej osóbki jakoś dziwnie leżało mu na sercu. Drzwi otwarły się na oścież. Panna Sara Sheridan szła ku niemu z ręką wyciągniętą na powitanie, jakby był długo wyczekiwanym, najmilszym gościem. - Witam, witam drogiego pana! Jak pan się miewa? Cóż za miła niespodzianka! Pan Churchward nie miał pojęcia, czy niespodzian ka rzeczywiście będzie miła. Spoczywający w teczce list ciążył mu przez całą drogę niczym wielki kamień. Chociaż teraz, w pełnym świetle dnia i w obecności tak czarującej osoby, wszelkie wcześniejsze obawy wy dały mu się nieuzasadnione. Uroda panny Sheridan zdolna była oprzeć się najbardziej wnikliwym promie niom słońca. Jasna cera z leciutkimi rumieńcami na policzkach była nieskazitelna, tak samo jak wiotka fi gura, spowita w muślin koloru żonkilów. - Dziękuję, panno Sheridan, u mnie wszystko w najlepszym porządku. A pani? Jak pani się miewa? - odpowiadał uprzejmie, kiedy sadowili się na krze słach przed kominkiem. Był zdumiony, że on, stary wyga, jest po prostu zdenerwowany. Zbyt zdenerwo wany, aby teraz wygłosić kilka gładkich zdań na temat pogody czy trudów podróży. Bez żadnych więc wstę pów otworzył teczkę i wyjął z niej dużą, białą kopertę. - Proszę wybaczyć, panno Sheridan, że zjawiam się tak nagle, zostałem jednak zobligowany do przekazania
8 pani tego oto listu. Prośba nieco osobliwa, zanim jed nak wyjaśnię rzecz do końca, pragnąłbym, aby pani zechciała ten list przeczytać. Sara odruchowo spojrzała na adres na kopercie i w jej olbrzymich, orzechowych oczach pojawił się wy raz bezbrzeżnego zdumienia. - Przecież to list od... - Tak, od pani brata. Pan Churchward rozpaczliwie usiłował zastosować wariant trzeci, czyli twarz bez wyrazu, świadom jed nocześnie, że efekt jest mizerny i jego twarz doskonale oddaje prawdziwy stan ducha - stan bezsilności. - Panno Sheridan! Bardzo proszę, niech pani ła skawie przeczyta ten list. Panna Sheridan niespiesznym ruchem odebrała ko pertę i pochyliła nad nią kształtną główkę w koronko wym czepeczku, spod którego wymykały się pasma włosów o barwie ciemnego złota, miejscami przybie rające odcień bursztynu. - Czy pan zna treść tego listu? - Nie, nie znam - wyznał pan Churchward, tonem lekko obrażonym, jakby dając do zrozumienia, że po zostawienie go w niewiedzy było niewybaczalnym wy kroczeniem ze strony Franka Sheridana. Sara wstała z krzesła i podeszła do biureczka. Pan Churchward słyszał, jak nożyk do rozcinania kopert przesuwa się po papierze. W bawialni zapadła cisza, tylko gdzieś z głębi do-
9 mu, zapewne z kuchni, dochodziło cichutkie pobrzę kiwanie porcelany i odgłosy jakiejś rozmowy. Ktoś o coś pytał, ktoś odpowiadał. Pan Churchward dyskret nie rozejrzał się dookoła. W szafie za szkłem zobaczył równe szeregi książek. Księgozbiór lorda Sheridana. Sir Ralph Covell, wprowadzając się do domu odzie dziczonego po dalekim kuzynie, kazał usunąć wszyst kie książki. Natomiast panna Sheridan ustawiła je na poczesnym miejscu... Skończywszy czytanie, Sara bez słowa wróciła na swoje miejsce przed kominkiem. - Panie Churchward - odezwała się po chwili. - Sądzę, że powinien pan zapoznać się z treścią tego listu. - Jak pani sobie życzy. Sara pomilczała jeszcze chwilę, po czym zaczęła czytać równym, cichym głosem: Moja droga Sal! Jeśli ten list dotrze do Twych rak, oznaczać to będzie, że mnie nie ma już wśród żywych. Ciebie, droga siostrzyczko, poproszę o przysługę zza grobu, gdyż darzę Cię całkowitym zaufaniem. Sal, ja mam córkę. Nigdy Ci o niej nie mówiłem, żywiąc na dzieję, iż potrzeby takiej nie będzie. Nasz ojciec wie dział, i to on w tej sprawie poczynił pewne starania. Jednak ojciec zmarł, a kiedy i mnie już nie będzie, zo staniesz tylko Ty, moja miła, a dziecko musi przecież mieć kogoś, do kogo będzie mogło się zwrócić w pilnej
10 potrzebie. Resztę, dopowie pan Churchward, a mnie po zostaje tylko wyrazić Ci wdzięczność. Niech Bóg Cię błogosławi, droga Sal! Twój brat Frank Sara westchnęła cichutko, westchnął również pan Churchward. Oboje, choć ich myśli zapewne biegły różnymi torami, pogrążyli się w rozmyślaniach o nie frasobliwym Franku Sheridanie, który sprawami swego dziecka obarczał innych. Pan Churchward oczami wyobraźni widział tego lekkoducha, pospiesznie kreś lącego parę słów do siostry przed ostatnią szaloną pró bą zbicia fortuny dzięki East India Company . - Panie Churchward! - odezwała się po chwili Sa ra. - Czy byłby pan łaskaw, zgodnie z sugestią Franka, rozświetlić mi nieco tę sprawę? Z ust pana Churchwarda wydobyło się kolejne cięż kie westchnienie. - Muszę się przyznać, droga pani, że o istnieniu panny Oliwii Meredith wiedziałem od samego począt ku. Siedemnaście lat temu ojciec pani polecił mi po czynić kroki w związku z przyjściem na świat pew nego dziecka. Myślałem, że... - Że to było dziecko mego ojca? - spytała Sara chłodnym tonem, jednak zdumiony pan Churchward East India Company - spółka rządowa, założona w 1600 r., zajmująca się handlem ze wschodnimi Indiami. Rozwiązana w 1874 r.
mógłby przysiąc, że w spokojnych, orzechowych oczach mignęła jakaś wesoła iskierka. - Tak przypuszczałem - przyznał się odruchowo, natychmiast wielce z siebie niezadowolony, jako że dobry prawnik unika wszelkich założeń i przypusz czeń, bo to rzecz niebezpieczna. - Pańskie przypuszczenie było jak najbardziej uza sadnione - uspokoiła go panna Sheridan. - Tym bar dziej że w owym czasie Frank nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat. - No cóż, mężczyzna młody, to i krew gorąca - mruknął pan Churchward, znów karcąc siebie w du chu, gdyż takie kwestie nie powinny być poruszane w rozmowie z młodą panną. Zmieszany nieco, odchrząknął i poprawiwszy oku lary na nosie, mówił dalej tonem celowo suchym i urzędowym. - Dziecko oddano na wychowanie doktorowi Me- redithowi i jego żonie, mieszkającym w wiosce Blanch- land. Raz do roku lord Sheridan wypłacał doktorowi pew ną kwotę, także w testamencie poczynił zapis na jego korzyść. Doktor Meredith zmarł w ubiegłym roku, jego żona i córka pozostały w Blanchlandzie, to znaczy wiem, że po jego śmierci nigdzie nie wyjeżdżały. Tyle mogę powiedzieć. - Pamiętam doktora Mereditha - powiedziała nie co zamyślona Sara. - Miły człowiek, leczył mnie, kie dy przechodziłam odrę. I... Tak, pamiętam, doktoro-
12 stwo mieli córkę, bardzo, ładną dziewczynkę, młodszą ode mnie o jakieś osiem lat. Podobno wysłali ją do bardzo dobrej szkoły. A ludzie mówili, że doktor ma jeszcze jakieś inne dochody, nie tylko z leczenia... No tak, teraz wszystko rozumiem. Do drzwi zapukano dyskretnie. Weszła pokojówka, niosąc na tacy kawę dla gościa i mocną herbatę dla panny Sheridan. Rozmowa urwała się na kilka minut i pan Churchward miał okazję zastanowić się nad tym. co właściwie należałoby teraz powiedzieć. - Panno Sheridan, proszę wybaczyć - zaczął po wyjściu służącej. - Bardzo mi przykro, że sprawiłem pani tak niezwykłą niespodziankę... - Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów - prze rwała Sara z miłym uśmiechem. - Przecież pan nie ma z tym nic wspólnego. Chociaż... Czy pana obecność tutaj oznacza, że panna Meredith ma kłopoty i szuka pomocy? Pan Churchward skinął potakująco głową i z zafra sowaną miną nachylił się nad teczką. W jego ręku znów pojawiła się biała koperta, tym razem jednak in na, mniejsza, z papieru pośledniejszego gatunku i zaadresowana dziecinnym, okrągłym pismem. - Bardzo proszę, aby pani przeczytała i ten list - powiedział, wyjmując z koperty białą kartkę. - Dorę czono mi go trzy dni temu. Sara rozpostarła kartkę i znów zaczęła czytać na głos:
13 Szanowny Panie! Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale rozpaczliwie potrzebuję pomocy, a nie wiem, u ko go jej szukać. Matka moja powiedziała, że nieboszczyk lord Sheridan zobligował ją, abym w razie potrzeby zwracała się do Pana. Dlatego usilnie proszę, aby ze chciał Pan przyjechać do Blanchlandu. Pragnęłabym bardzo, żeby Pan poznał moje kłopoty i łaskawie udzie lił mi rady. Pozostaję z szacunkiem Oliwia Meredith I znów, jak za pierwszym razem, zapadła cisza. Pan Churchward zasadniczo nie miał podstaw, aby czuć się zakłopotany. Dla prawników z Churchward and Church ward dzieci z nieprawego łoża i stwarzane przez nie pro blemy były chlebem powszednim. Jednak ten przypadek był kuriozalny. Brat nieboszczyk, który kiedyś zszedł na manowce, prosi zza grobu, aby jego młodsza siostra za jęła się jego nieślubnym dzieckiem! No tak, Francis Sheridan był nie tylko lekkomyślny, ale i bezmyślny, bowiem przez niego jego siostra znajdzie się w bardzo kłopotliwej sytuacji. Nadzwyczaj kłopotliwej. - Panie Churchward - odezwała się po chwili Sara. - Może ja teraz zbiorę fakty, a pan łaskawie powie, czy wszystko dobrze pojęłam. A więc... Mój brat napisał do mnie list i przekazał panu z prośbą, aby pan mi go do ręczył, jeśli on... umrze, a jego dziecko będzie potrze bowało pomocy. Czy tak, panie Churchward?
14 - Tak, droga pani. - Panna Meredith, córka Franka, zwróciła się o po moc po raz pierwszy. List od niej otrzymał pan trzy dni temu. Przedtem nie miał pan z nią żadnego kontaktu? - Nie, panno Sheridan. Wszystkie moje kontakty z doktorem Meredithem i jego rodziną urwały się po śmierci ojca pani. Wspomniałem pani, że lord Sheridan w testamencie zapisał doktorowi pewną sumkę, dlate go trochę to dziwne, że... - Kłopoty panny Meredith wcale nie muszą być natury finansowej - zauważyła spokojnie Sara. - A poza tym panna Meredith, niezależnie od okolicz ności, jakie towarzyszyły jej przyjściu na świat, jest moją bratanicą. - Naturalnie, droga pani - przyznał z ciężkim wes tchnieniem prawnik. - Nie mogę jednak powstrzymać się od uwagi, że pani wyjazd do Blanchlandu byłby bardzo niefortunny. Pan Churchward czuł, jak skóra mu cierpnie na sa mą myśl, że ta delikatna, śliczna panna o nieposzla kowanej opinii, ozdoba socjety w Bath, mogłaby wy brać się do Blanchlandu. Niestety, nowy właściciel Blanchlandu, sir Ralph Covell, który odziedziczył ma jątek po śmierci Franka, uczynił z rezydencji prawdzi we siedlisko rozpusty. Hazard, pijackie bibki, przera dzające się w wyuzdane orgie... - Czy pani kuzyn, sir Ralph Covell, nadal rezyduje w Blanchlandzie? - spytał ostrożnie.
15 - Sądzę, że tak - przytaknęła Sara z miłym uśmie chem, jej twarz natychmiast jednak spoważniała. - Słyszałam, co tam się dzieje, panie Churchward, i bo leję nad tym. Jak można było tak zbrukać to piękne miejsce! - I dlatego, droga pani, nie powinna pani tam jechać! Byłoby to nadzwyczaj niestosowne. A poza tym - twarz prawnika nagle rozjaśniła się - panno Sheridan, przecież nikt nie nalega, żeby jechała pani tam osobiście! Może pani po prostu kogoś wy słać! Tak będzie lepiej. Sara wstała z krzesła i bez słowa podeszła do okna. - Ktoś mógłby działać w pani imieniu - przeko nywał już nieco ciszej pan Churchward, modląc się w duchu, żeby to nie on był tym szczęśliwcem. Jego małżonka nigdy by mu tego nie darowała. - Nie, drogi panie - odezwała się nagle mocnym głosem Sara, odwracając się od okna. - Jestem prze konana, że Frank pragnąłby, abym zajęła się tym oso biście. Należy uszanować jego wolę. Naturalnie, kiedy dowiem się, na czym polegają kłopoty panny Meredith, pozwolę sobie zwrócić się do pana po poradę. Ale po jadę tam sama. Panu Churchwardowi kamień spadł z serca i choć jednocześnie pojawiło się lekkie poczucie winy, roz grzeszył się natychmiast. Zaczął chować papiery do teczki. W trakcie tej czynności przypomniał sobie o je szcze jednej, jakże istotnej wiadomości.
16 - Panno Sheridan, proszę wybaczyć, ale mam je szcze coś do przekazania. Otóż pozwoliłem sobie pchnąć posłańca do Blanchlandu, do panny Meredith, z wiadomością, że jej list dotarł do mnie. Przypadkiem spotkałem go w drodze do pani, wracał już do Lon dynu. No i... - I co, panie Churchward? - Niestety, nie zdołał przekazać mojej wiadomości. Pannę Meredith po raz ostatni widziano przed dwoma dniami, jak wybiegała przez frontowe drzwi rezydencji. Od tej chwili wszelki słuch po niej zaginął. W drodze powrotnej do Londynu pan Churchward przypomniał sobie, że nie powiedział pannie Sheridan o trzecim liście. Liście Franka do lorda Woodallana, ojca chrzestnego Sary Sheridan, człowieka majętnego i bardzo wpływowego. Chwała Bogu, że Frank, wplą tując siostrę w tę godną pożałowania sytuację, zacho wał resztkę zdrowego rozsądku i poprosił lorda, aby ten wspierał Sarę w jej poczynaniach. Nastrój praw nika natychmiast nieco się poprawił. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kazać stangretowi zawracać, lecz po chwili zrezygnował z tego pomysłu. O, nie, był już tak blisko domu, zmęczony nieludzko, a pan na Sara Sheridan i tak na pewno niebawem się do wie, że lord Woodallan przygarnie ją pod swoje skrzydła.
17 Lady Amelia zaraz po śniadaniu udała się z po ranną wizytą, tak więc Sara, pożegnawszy pana Churchwarda, nie mogła zwierzyć się kuzynce. Zwykle nie miała przed nią żadnych tajemnic, ale teraz nie obecność Amelii była jej nawet na rękę. Tak ważną sprawę powinno się najpierw przemyśleć w samotno ści, a poza tym droga kuzynka nie należała do osób dyskretnych. Co prawda Frank nie zobowiązywał siostry do dochowania tajemnicy, lecz to jeszcze nie powód, aby za sprawą Amelii całe Bath w cią gu kilku godzin dowiedziało się o jego nieślubnej latorośli. Sara, przysiadłszy na brzegu swego łóżka, zagłębiła się w smutnych rozmyślaniach. O Franku i jego dziec ku, o ojcu, który to dziecko zabezpieczył, i o tym, że i Frank, i ojciec nie powierzyli jej tego sekretu. I tak by zapewne pozostało, gdyby Frank nie miał przeczu cia, że nigdy nie wróci z podróży do Indii. I kiedy gasł w dalekim kraju, trawiony straszliwą gorączką, może było mu trochę lżej, że jednak uczynił coś dla swojej córki. Sara otarła łzę i powoli uniosła się z łóżka. Smutne rozmyślania mogą zająć cały dzień, a ona przecież ma do załatwienia sprawunki w mieście, w związku z ju trzejszym balem, który urządza Amelia. Trzeba kupić wstążki i odebrać kwiaty. Sara szybko zmieniła koron kowy czepeczek na kapelusz, włożyła skromną, ciemną pelerynę podbitą futrem i zbiegła na dół, natykając się
18 na gospodynię, panią Anderson, czatującą w pobliżu schodów. - Panno Saro! No i jak? - pytała gospodyni, nie kryjąc ciekawości. - Czy ten dżentelmen przywiózł dobre nowiny? Sara, poprawiając kapelusz przed lustrem, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. W tym domu nic się nie ukryje. - Niestety, Annie, nikt nie zostawił mi fortuny w spadku - powiedziała wesoło. - Pan Churchward przekazał mi tylko pewną prośbę mojego zmarłego brata. Na twarzy pani Anderson pojawiło się wielkie roz czarowanie. Cała służba w domu lady Amelii użalała się nad losem biednej panny Sheridan. Taka elegancka dama, z takimi manierami, a musi zadowolić się po zycją ubogiej krewnej! To woła o pomstę do nieba! A do tego, choć lady Amelia jest aniołem i traktuje kuzynkę nieomal jak siostrę, panna Sheridan umyśliła sobie, że będzie chodzić po sprawunki i wykonywać pewne prace. Teraz też, sama jak palec, wybiera się do miasta! - Może wstąpię po warzywa? - Pytała uprzejmie. - Będę u kwiaciarza, a to tuż obok. - Nie - odparła stanowczym głosem gospodyni, nie kryjąc wzburzenia. Otwierając przed Sarą drzwi, zauważyła korpulentne go jegomościa, wychodzącego z sąsiedniego domu.
19 - Panno Saro! Pan Tilbury wychodzi do miasta! - krzyknęła. - Proszę się pospieszyć, będzie pani miała towarzystwo! - Jakie to szczęście, że mnie ostrzegłaś - odparła z uśmiechem Sara. - Będę szła powoli, modląc się w duchu, żeby się nie odwrócił! Pani Anderson z niezadowoleniem potrząsała gło wą, odprowadzając wzrokiem smukłą postać, zbiega jącą po schodkach, a potem przesadnie powolnym kro kiem ruszającą ulicą. No cóż, są gusta i guściki, ale tak bogaty dżentelmen jak pan Tilbury wcale nie był złą partią! Niestety, panna Sara nie wykazywała najmniejszych chęci do małżeństwa z rozsądku, a szkoda... Gospodyni energicznie zatrzasnęła drzwi i ruszy ła do kuchni, notując po drodze w pamięci, że jeden stopień w schodach prowadzących na górę nie jest wyfroterowany jak należy. Myśli gospodyni zajmo wało jednak przede wszystkim rozważanie wad i za let ewentualnych kandydatów do ręki panny Sheri- dan. Bath było spokojnym, trochę sennym miastem i niewiele pod tym względem miało do zaoferowa nia. Ale i tu znalazłoby się na pewno kilku emery towanych oficerów. Albo na przykład taki sir Ed mund Place. Co prawda inwalida, ale za to jaki ma jętny! No, a lord Grantley! Straszny jeszcze z niego młokos, rodzice dopiero niedawno popuścili mu cug li. Ale jak on szaleje za panną Sarą! Tylko patrzeć
20 jak lady Grantley, biorąc odwet za swoją latorośl, za cznie rozgadywać, że panna Sheridan jest kobietą złą i podstępną! Pani Anderson aż sapnęła z oburzenia. Ta cała Augusta Grantley nie dorasta pannie Sarze do pięt! No i jeszcze coś. Podobno w ,3ath Register" podano całą listę nowych gości, którzy zjadą niebawem do kurortu. Wśród nich był lord Renshaw, syn lorda Woodallana. Podobno miał zatrzymać się u swego przyjaciela, Greville'a Baynhama, jednego z wielbicie li lady Amelii... Pani Anderson, cały czas pochłonięta wdzięcznym tematem, nie zaniedbywała jednak swoich obowiązków i odszukawszy służącą, udzieliła jej porządnej repry mendy. Konkury konkurami, ale schody w domu lady Amelii Fenton muszą lśnić jak lustro! Tymczasem przedmiot rozważań życzliwej gospo dyni spokojnie załatwiał sprawunki. Po zakupieniu w pasmanterii dwóch bardzo ładnych wstążek do sta niczka balowej kreacji Amelii, Sara odebrała również kwiaty. Szła teraz ulicą, z naręczem pięknych róż, wy hodowanych specjalnie na ten dzień, ani na chwilę nie przestając myśleć o tym, co wydarzyło się godzinę te mu. Siedemnastoletnia bratanica! A Sara miała dopiero dwadzieścia cztery lata. Starszy o jedenaście lat Frank bardzo wcześnie zaczął interesować się płcią przeciw ną. Oglądał się za każdą ładną dziewczyną. Ciekawe, która z nich została matką jego dziecka? Przecież nie-
21 możliwe, żeby była to układna żona doktora Meredi- tha! Sara uśmiechnęła się leciutko. Nagle krzyknęła cicho. Jakiś nieuważny mężczyzna wpadł na nią całym impetem. Piękne róże posypały się na bruk, ona sama zachwiała się niebezpiecznie i gdyby nie silne ramię, na pewno upadłaby. - Najmocniej panią przepraszam - usłyszała zde nerwowany męski głos. .- Jak mogłem być tak nie uważny! Niezdarny dżentelmen pomógł Sarze odzyskać rów nowagę, po czym odwrócił się szybko, aby ratować kwiaty. O sekundę za późno, ponieważ przejeżdżający powóz dokonywał już dzieła zniszczenia. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Sara, rzucając się na kolana. Niestety, nawet te róże, które uniknęły cał kowitego zmiażdżenia, miały zniszczone płatki. Róże, które miały być głównym elementem dekoracyjnym w sali balowej! No tak, kuzynka Amelia wpadnie w fu rię. Sara prawie ze łzami w oczach zbierała z jezdni zmaltretowane kwiaty. Jak mogła być taka nierozsądna! Trzeba było spokojnie poczekać do wieczora, kiedy kwiaciarz sam rozwozi zamówione kwiaty po domach! - Proszę wstać, bo zaraz podzieli pani los tych kwiatów! Głos nieznajomego był teraz mniej uprzejmy, prze de wszystkim bardzo stanowczy. Dżentelmen zdecy dowanym ruchem złapał dziewczynę za łokieć, zmu szając, aby wstała i weszła na trotuar.
22 - Dziękuję panu za troskę - oświadczyła Sara, pa trząc na niego bardzo nieprzychylnie. - Szkoda, że nie okazał pan jej wcześniej, może wtedy moje róże unik nęłyby tak smutnego losu. Dżentelmen nie odpowiadał, zapatrzony w śliczną, oburzoną dziewczynę. Jego ciemne oczy prześlizgnęły się po całej bardzo powabnej postaci, od przekrzywio nego kapelusza po skromne trzewiki, zatrzymując się nieco dłużej na zarumienionej twarzy. Sara dumnie uniosła głowę. Może jej wiedza na temat mężczyzn nie była imponująca, doskonale jednak zrozumiała, że nieznajomy to typowy bon vivant. Bardzo przystojny, wysoki, postawny, w eleganckim ubraniu, skrojonym do figury. Londyński szyk! Tak na pewno wyglądali ci młodzi dżentelmeni, którzy zlatywali się na bale i wieczorki Amelii, kiedy przez dłuższy czas bawiła w Londynie. A ten konkretny dżentelmen miał też nadzwyczaj gęste, jasne włosy, nieco teraz rozwichrzo ne, silnie kontrastujące z ciemnobrązowymi oczami. Teraz bez żenady wpatrywał się w Sarę. W odpowiedzi jej oczy zapłonęły najświętszym oburzeniem, co tylko rozbawiło nieznajomego. - Mogę jedynie nąjusilniej prosić o wybaczenie - tłumaczył się gładko. - Podziwiałem piękne ko biety na ulicach Bath i tak byłem tym zaabsorbowany, że zupełnie... Głos był przemiły, a uśmiech ujmujący. Sara czu ła, że jej usta również składają się do uśmiechu. Stłu-
23 miła go jednak w zarodku. Owszem, ten dżentelmen wydał się jej bardzo pociągający. Przede wszystkim był młody, rozpierała go energia, a Bath pełne było inwalidów. Poza tym, co najdziwniejsze, ten dżentel men wydał jej się znajomy. Tak, na pewno nie po raz pierwszy w życiu widzi to niezwyczajne przecież ze stawienie jasnych jak len włosów z brązowymi ocza mi. Teraz ona bez żenady wpatrywała się w swego in terlokutora. - Proszę wybaczyć - zreflektowała się po chwili. - Czy myśmy się przypadkiem już gdzieś nie spotkali? Jest w panu coś dziwnie znajomego... Zamilkła przestraszona, że dżentelmen może nie właściwie zrozumieć jej słowa. Niestety, jej niepokój był uzasadniony, gdyż mężczyzna uniósł znacząco brwi i odezwał się głosem bardzo chłodnym: - Pani mi pochlebia, droga pani! Ale jeśli pani so bie życzy, możemy zostać przyjaciółmi, nawet... bar dzo bliskimi przyjaciółmi. Aluzja była oczywista. Policzki Sary zrobiły się pur purowe. Przez chwilę piorunowała dżentelmena wzro kiem, nieświadoma, że ludzie, wychodzący ze sklepów przy Milson Street, zaczynają zerkać na nią ciekawie. Dopiero po kilku minutach udało jej się wyrzucić z sie bie miażdżącą ripostę. - Moje intencje były zupełnie inne, łaskawy panie! I gdyby nawet okazało się, że rzeczywiście kiedyś zna łam pana, nie pozostawałoby mi nic innego, jak wy-
24 kreślić z pamięci znajomość z dżentelmenem, który pozwala sobie na uwagi, nie przynoszące mu zaszczy tu! Żegnam pana! Nie zdążyła jednak odwrócić się na pięcie i oddalić z dumnie uniesionym czołem. Dżentelmen, wyraźnie skonfundowany, zastąpił jej drogę. - Proszę poczekać - powiedział szybko, przytrzy mując ją za ramię. - Ja naprawdę nie chciałem pani urazić. - - A mnie się wydaje, że pan właśnie to zamierzał! - Proszę mi wybaczyć - sumitował się i gdyby nie wesołe iskierki w jego oczach, można by rzeczywiście przypuszczać, że jest skruszony. - A co do róż, myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zamówienie no wego bukietu, czyż nie? Mówił to lekko, tonem mężczyzny, któremu zapła cenie za dwa tuziny róż w środku zimy nie nastręcza żadnych trudności. Sara czuła, że jej gniew zaczyna niebezpiecznie topnieć. Na szczęście znalazła w sobie dość hartu, by odpowiedzieć surowym tonem. - Niestety, łaskawy panie! Jak pan na pewno zdążył zauważyć, jest zima i bieganie po Bath w poszukiwa niu róż byłoby raczej bezcelowe. Moje róże zostały wyhodowane na specjalne zamówienie! A teraz mam nadzieję, że nie będzie pan stwarzał dalszych trudności i łaskawie pozwoli mi się oddalić! Niestety, nie pozwolił. Kiedy ruszyła ulicą, dżen telmen najspokojniej w świecie poszedł za nią.
25 - Mam nadzieję, że nie poniosła pani żadnego usz czerbku podczas tego hm... zderzenia? - pytał uprzej mie, ale w jego głosie nieustannie słychać było rozba wienie. - Przepraszam za opieszałość, powinienem był spytać o to wcześniej. Uważam, że po tak nieszczęś liwym incydencie jestem zobowiązany odprowadzić panią do domu. Sara, porażona jego oburzającą pewnością siebie, gorączkowo zastanawiała się w duchu, jakich słów użyć, aby grzecznie pozbyć się natręta. - Naprawdę nie musi się pan fatygować. Czuję się doskonale. - Sądzę jednak, że damie, spacerującej samotnie po ulicy, trudno pozostać niezauważoną. Bath to nie Lon dyn, i w oczach szacownych matron takie zachowanie na pewno jest godne potępienia! Wyczuwając kpinę, Sara z trudem powstrzymała uśmiech, jednak jej replika zamykała całą sprawę. - Ale pojmuje pan również, że jeszcze więcej plo tek wywoła fakt, iż spaceruję po ulicy z dżentelmenem, który nie został mi przedstawiony. Dlatego bardzo pro szę, aby uwolnił mnie pan od swego towarzystwa. Ży czę miłego pobytu w naszym mieście! Skinęła głową jak królowa i przyspieszyła kroku. Guy, lord Renshaw, uszanował wolę damy. Pozostał w miejscu i dość smętnym wzrokiem odprowadzał wiotką postać w ciemnej pelerynie, oddalającą się od
26 niego zdecydowanym krokiem. Dama doszła do rogu ulicy i tam zatrzymała się na moment, zamieniając kilka słów z jakimś dżentelmenem. Guy wytężył wzrok i nagle jego twarz rozpromieniła się. Ów dżentelmen to nikt inny, tylko jego stary druh, Greville Bayn- ham, który teraz szybkim krokiem szedł właśnie w tę stronę. - Wybacz, przyjacielu, że musiałeś na mnie czekać! - Nic się nie stało, nie brakło mi rozrywki - odparł z leniwym uśmiechem Guy, nie odrywając wzroku od Sary, znikającej już z pola widzenia. Tak. Ta dziew czyna jest pełna gracji, mogłaby konkurować z naj większymi londyńskimi pięknościami. No i te oczy... Urzekające! Ogromne, orzechowe, lśniące jak dwie gwiazdy... - Popijałeś wodę leczniczą, czy znalazłeś sobie cie kawsze zajęcie? - spytał Greville. - Niestety, Bath nie jest zbyt zajmującym miejscem, zwłaszcza poza sezonem. - Nie jest tak źle - mruknął Guy. - Powiedz mi, proszę, kim jest ta dama, z którą witałeś się przed chwilą? - Jaka dama? A, tam? Chodzi ci o pannę Sheridan? O, daruj sobie, Guy! Panna Sheridan nie ma zwyczaju flirtować, a takich gagatków jak ty w ogóle nie za uważa! - Odczułem to na własnej skórze - przyznał z uśmiechem Guy. - Wystaw sobie, że ta panna wspo-
27 mniała coś o znajomości ze mną. Niestety, niewłaści wie pojąłem jej intencje, no i miałem się z pyszna. Chyba jeszcze nigdy żadna dama nie zmyła mi tak głowy! Ale zaraz... Grev, jak powiedziałeś? Sheridan? Nie do wiary! Przecież ja ją znam! Greville spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Kpisz sobie ze mnie? - Naturalnie, że ją znam! - wykrzyknął triumfalnie Guy. - Ta panna jest córką zmarłego przed kilku laty lorda Sheridana, prawda? A więc wystaw sobie, że jest również chrześnicą mego ojca. Tak, to Sara Sheridan! Nie widziałem jej przez całe wieki. A przecież znałem ją bardzo dobrze, kiedy była dzieckiem. - Do diabła - zaklął zdumiony Greville. - Co za cudowny zbieg okoliczności! - Cudowny? - powtórzył Guy ponurym głosem. - Przecież zblamowałem się jak diabli. I teraz ty, przy jacielu, musisz przetrzeć mi do tej panny drogę! - Co to, to nie! - zaprotestował żywo przyjaciel. - Panna Sheridan jest kuzynką lady Amelii Fenton. Już ja wiem, co ci chodzi po głowie. A Amelia mnie po wiesi, jeśli będziesz próbował flirtować z Sarą! Guy uśmiechnął się. O beznadziejnej miłości swego przyjaciela do nadobnej lady Fenton nasłuchał się sporo wczorajszego wieczoru, kiedy obaj mieli już nieźle w czubie. No cóż, a więc nawet w tym sennym mie ście można przeżyć jakąś awanturkę... A panna She ridan warta była zachodu. Guy przypomniał sobie bły-
28 ski w orzechowych oczach, kiedy dawała mu odprawę. Zauważył ją, kiedy z tymi nieszczęsnymi różami wy chodziła od kwiaciarza. Jej włosy, wymykające się spod skromnego kapelusza, miały kolor jesiennych li ści, były i rdzawe, i złociste, i bursztynowe. Szczu plutka, wyprostowana, stąpała z taką gracją... Mimo surowego ubioru wcale nie sprawiała wrażenia oschłej. W jej oczach, oprócz gniewnych błysków, zapalały się wesołe iskierki... A więc to Sara Sheridan, chrześnica lorda Woodal- lana... Nie szkodzi, ten fakt sam w sobie jest niezwy kle korzystny, otwiera bowiem furtkę do kontynuowa nia znajomości odnowionej po tylu latach w dość burz liwy sposób. Tak, pomysł kontynuacji wydał się Guyo- wi niezwykle pociągający. - Powiedz mi, Greville, czy panna Sheridan nie wybiera się czasami za mąż? - spytał, niby od nie chcenia. - Niestety, w Bath poluje się na posagi, a Sara żad nego nie posiada. Mieszka u Amelii, bywa razem z nią, pisze jej listy i tak dalej. Jednym słowem jest... - Damą do towarzystwa? - spytał z niedowierza niem Guy. - To niemożliwe! - Właściwie trudno to tak nazwać - zaczął skwap liwie wyjaśniać Greville, odruchowo broniąc Amelii. - Lady Fenton jest bardzo przywiązana do kuzynki i wcale nie zachowuje się jak chlebodawczyni. Ona i Sara są jak dwie przyjaciółki. Trudno zresztą, że-