mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Cornick Nicola - Przeklęty dwór

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :920.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Cornick Nicola - Przeklęty dwór.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

NICOLA CORNICK PRZEKLĘTY DWÓR

ROZDZIAŁ PIERWSZY Pan Julius Churchward, jeden ze słynących z dys­ krecji londyńskich prawników z Churchward and Churchward, bez trudu przybierał odpowiedni wyraz twarzy w zależności od natury przekazywanych wia­ domości. Kiedy zatem przychodziło mącić radość spadkobiercy informacją, że spadek jest nieco skro­ mniejszy, niż się spodziewano, na twarzy jurysty ma­ lował się wyraz głębokiej powagi. Marsowe oblicze ukazywał lekkomyślnemu potomstwu oraz niegodziw­ com, nie dotrzymującym słowa. Trzeci, ostatni wariant, była to twarz całkowicie pozbawiona wyrazu, dosko­ nale obojętna, używana w sytuacjach niejasnych, jak na przykład teraz, kiedy dzwonił do drzwi eleganckie­ go domu lady Amelii Fenton, a treść listu, który spo­ czywał w jego teczce, była mu kompletnie nieznana. Przedsięwzięcie długiej podróży w zimie, tuż przed Bożym Narodzeniem, świadczyło dobitnie, iż sprawa jest nader pilna. Pan Churchward jechał przez cały dzień, na noc zatrzymał się w Newbury, w „Star and Garter". O świcie ruszył w dalszą drogę i kiedy po-

6 PRZEKLĘTY DWÓR Nicola Comick ranne słońce zdążyło nieco ogrzać kremowe domy ze słynnego wapnia z Bath, powóz wtaczał się już na Brock Street. Mimo słońca było bardzo zimno i pan Churchward, otulając się szczelniej podróżnym płasz­ czem, marzył po cichu, że panna Sheridan, dama do towarzystwa lady Amelii, jest już po śniadaniu i będzie mogła go zaraz przyjąć. Ładniutka pokojówka wprowadziła pana Church- warda do bawialni. Pamiętał ten pokój, to tu, trzy lata temu przekazywał pannie Sheridan niezbyt radosną wiadomość, że jej brat, Francis, odszedł z tego świata, nie zostawiwszy żadnego majątku. A chyba jakieś dwa lata wcześniej, w tym samym pokoju panna Sheridan dowiedziała się, że po zmarłym ojcu, lordzie Sherida- nie, otrzymywać będzie jedynie niewielką rentę. Obie wiadomości zniosła bardzo mężnie, zapewniając praw­ nika, że jej potrzeby materialne nie są wielkie, czym wzbudziła wielki jego podziw. Tym bardziej więc pan Churchward odczuwał niesprawiedliwość obecnej sy­ tuacji panny Sheridan, która z racji urodzenia i wy­ chowania nie powinna być tylko skromną damą do to­ warzystwa. Przez kilka lat prawnik żywił cichą na­ dzieję, że młoda kobieta poprawi swą sytuację w spo­ sób najprostszy, czyli wyjdzie dobrze za mąż. Była przecież śliczna i obdarzona licznymi zaletami. Nie­ stety, lata mijały, a w życiu panny Sheridan nie na­ stępowały żadne zasadnicze zmiany. Pan Churchward smutno pokiwał głową. Wszyst-

7 kich swoich klientów traktował jednakowo, wystrze­ gając się jakichkolwiek sentymentów, jednak dobro tej dzielnej osóbki jakoś dziwnie leżało mu na sercu. Drzwi otwarły się na oścież. Panna Sara Sheridan szła ku niemu z ręką wyciągniętą na powitanie, jakby był długo wyczekiwanym, najmilszym gościem. - Witam, witam drogiego pana! Jak pan się miewa? Cóż za miła niespodzianka! Pan Churchward nie miał pojęcia, czy niespodzian­ ka rzeczywiście będzie miła. Spoczywający w teczce list ciążył mu przez całą drogę niczym wielki kamień. Chociaż teraz, w pełnym świetle dnia i w obecności tak czarującej osoby, wszelkie wcześniejsze obawy wy­ dały mu się nieuzasadnione. Uroda panny Sheridan zdolna była oprzeć się najbardziej wnikliwym promie­ niom słońca. Jasna cera z leciutkimi rumieńcami na policzkach była nieskazitelna, tak samo jak wiotka fi­ gura, spowita w muślin koloru żonkilów. - Dziękuję, panno Sheridan, u mnie wszystko w najlepszym porządku. A pani? Jak pani się miewa? - odpowiadał uprzejmie, kiedy sadowili się na krze­ słach przed kominkiem. Był zdumiony, że on, stary wyga, jest po prostu zdenerwowany. Zbyt zdenerwo­ wany, aby teraz wygłosić kilka gładkich zdań na temat pogody czy trudów podróży. Bez żadnych więc wstę­ pów otworzył teczkę i wyjął z niej dużą, białą kopertę. - Proszę wybaczyć, panno Sheridan, że zjawiam się tak nagle, zostałem jednak zobligowany do przekazania

8 pani tego oto listu. Prośba nieco osobliwa, zanim jed­ nak wyjaśnię rzecz do końca, pragnąłbym, aby pani zechciała ten list przeczytać. Sara odruchowo spojrzała na adres na kopercie i w jej olbrzymich, orzechowych oczach pojawił się wy­ raz bezbrzeżnego zdumienia. - Przecież to list od... - Tak, od pani brata. Pan Churchward rozpaczliwie usiłował zastosować wariant trzeci, czyli twarz bez wyrazu, świadom jed­ nocześnie, że efekt jest mizerny i jego twarz doskonale oddaje prawdziwy stan ducha - stan bezsilności. - Panno Sheridan! Bardzo proszę, niech pani ła­ skawie przeczyta ten list. Panna Sheridan niespiesznym ruchem odebrała ko­ pertę i pochyliła nad nią kształtną główkę w koronko­ wym czepeczku, spod którego wymykały się pasma włosów o barwie ciemnego złota, miejscami przybie­ rające odcień bursztynu. - Czy pan zna treść tego listu? - Nie, nie znam - wyznał pan Churchward, tonem lekko obrażonym, jakby dając do zrozumienia, że po­ zostawienie go w niewiedzy było niewybaczalnym wy­ kroczeniem ze strony Franka Sheridana. Sara wstała z krzesła i podeszła do biureczka. Pan Churchward słyszał, jak nożyk do rozcinania kopert przesuwa się po papierze. W bawialni zapadła cisza, tylko gdzieś z głębi do-

9 mu, zapewne z kuchni, dochodziło cichutkie pobrzę­ kiwanie porcelany i odgłosy jakiejś rozmowy. Ktoś o coś pytał, ktoś odpowiadał. Pan Churchward dyskret­ nie rozejrzał się dookoła. W szafie za szkłem zobaczył równe szeregi książek. Księgozbiór lorda Sheridana. Sir Ralph Covell, wprowadzając się do domu odzie­ dziczonego po dalekim kuzynie, kazał usunąć wszyst­ kie książki. Natomiast panna Sheridan ustawiła je na poczesnym miejscu... Skończywszy czytanie, Sara bez słowa wróciła na swoje miejsce przed kominkiem. - Panie Churchward - odezwała się po chwili. - Sądzę, że powinien pan zapoznać się z treścią tego listu. - Jak pani sobie życzy. Sara pomilczała jeszcze chwilę, po czym zaczęła czytać równym, cichym głosem: Moja droga Sal! Jeśli ten list dotrze do Twych rak, oznaczać to będzie, że mnie nie ma już wśród żywych. Ciebie, droga siostrzyczko, poproszę o przysługę zza grobu, gdyż darzę Cię całkowitym zaufaniem. Sal, ja mam córkę. Nigdy Ci o niej nie mówiłem, żywiąc na­ dzieję, iż potrzeby takiej nie będzie. Nasz ojciec wie­ dział, i to on w tej sprawie poczynił pewne starania. Jednak ojciec zmarł, a kiedy i mnie już nie będzie, zo­ staniesz tylko Ty, moja miła, a dziecko musi przecież mieć kogoś, do kogo będzie mogło się zwrócić w pilnej

10 potrzebie. Resztę, dopowie pan Churchward, a mnie po­ zostaje tylko wyrazić Ci wdzięczność. Niech Bóg Cię błogosławi, droga Sal! Twój brat Frank Sara westchnęła cichutko, westchnął również pan Churchward. Oboje, choć ich myśli zapewne biegły różnymi torami, pogrążyli się w rozmyślaniach o nie­ frasobliwym Franku Sheridanie, który sprawami swego dziecka obarczał innych. Pan Churchward oczami wyobraźni widział tego lekkoducha, pospiesznie kreś­ lącego parę słów do siostry przed ostatnią szaloną pró­ bą zbicia fortuny dzięki East India Company . - Panie Churchward! - odezwała się po chwili Sa­ ra. - Czy byłby pan łaskaw, zgodnie z sugestią Franka, rozświetlić mi nieco tę sprawę? Z ust pana Churchwarda wydobyło się kolejne cięż­ kie westchnienie. - Muszę się przyznać, droga pani, że o istnieniu panny Oliwii Meredith wiedziałem od samego począt­ ku. Siedemnaście lat temu ojciec pani polecił mi po­ czynić kroki w związku z przyjściem na świat pew­ nego dziecka. Myślałem, że... - Że to było dziecko mego ojca? - spytała Sara chłodnym tonem, jednak zdumiony pan Churchward East India Company - spółka rządowa, założona w 1600 r., zajmująca się handlem ze wschodnimi Indiami. Rozwiązana w 1874 r.

mógłby przysiąc, że w spokojnych, orzechowych oczach mignęła jakaś wesoła iskierka. - Tak przypuszczałem - przyznał się odruchowo, natychmiast wielce z siebie niezadowolony, jako że dobry prawnik unika wszelkich założeń i przypusz­ czeń, bo to rzecz niebezpieczna. - Pańskie przypuszczenie było jak najbardziej uza­ sadnione - uspokoiła go panna Sheridan. - Tym bar­ dziej że w owym czasie Frank nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat. - No cóż, mężczyzna młody, to i krew gorąca - mruknął pan Churchward, znów karcąc siebie w du­ chu, gdyż takie kwestie nie powinny być poruszane w rozmowie z młodą panną. Zmieszany nieco, odchrząknął i poprawiwszy oku­ lary na nosie, mówił dalej tonem celowo suchym i urzędowym. - Dziecko oddano na wychowanie doktorowi Me- redithowi i jego żonie, mieszkającym w wiosce Blanch- land. Raz do roku lord Sheridan wypłacał doktorowi pew­ ną kwotę, także w testamencie poczynił zapis na jego korzyść. Doktor Meredith zmarł w ubiegłym roku, jego żona i córka pozostały w Blanchlandzie, to znaczy wiem, że po jego śmierci nigdzie nie wyjeżdżały. Tyle mogę powiedzieć. - Pamiętam doktora Mereditha - powiedziała nie­ co zamyślona Sara. - Miły człowiek, leczył mnie, kie­ dy przechodziłam odrę. I... Tak, pamiętam, doktoro-

12 stwo mieli córkę, bardzo, ładną dziewczynkę, młodszą ode mnie o jakieś osiem lat. Podobno wysłali ją do bardzo dobrej szkoły. A ludzie mówili, że doktor ma jeszcze jakieś inne dochody, nie tylko z leczenia... No tak, teraz wszystko rozumiem. Do drzwi zapukano dyskretnie. Weszła pokojówka, niosąc na tacy kawę dla gościa i mocną herbatę dla panny Sheridan. Rozmowa urwała się na kilka minut i pan Churchward miał okazję zastanowić się nad tym. co właściwie należałoby teraz powiedzieć. - Panno Sheridan, proszę wybaczyć - zaczął po wyjściu służącej. - Bardzo mi przykro, że sprawiłem pani tak niezwykłą niespodziankę... - Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów - prze­ rwała Sara z miłym uśmiechem. - Przecież pan nie ma z tym nic wspólnego. Chociaż... Czy pana obecność tutaj oznacza, że panna Meredith ma kłopoty i szuka pomocy? Pan Churchward skinął potakująco głową i z zafra­ sowaną miną nachylił się nad teczką. W jego ręku znów pojawiła się biała koperta, tym razem jednak in­ na, mniejsza, z papieru pośledniejszego gatunku i zaadresowana dziecinnym, okrągłym pismem. - Bardzo proszę, aby pani przeczytała i ten list - powiedział, wyjmując z koperty białą kartkę. - Dorę­ czono mi go trzy dni temu. Sara rozpostarła kartkę i znów zaczęła czytać na głos:

13 Szanowny Panie! Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale rozpaczliwie potrzebuję pomocy, a nie wiem, u ko­ go jej szukać. Matka moja powiedziała, że nieboszczyk lord Sheridan zobligował ją, abym w razie potrzeby zwracała się do Pana. Dlatego usilnie proszę, aby ze­ chciał Pan przyjechać do Blanchlandu. Pragnęłabym bardzo, żeby Pan poznał moje kłopoty i łaskawie udzie­ lił mi rady. Pozostaję z szacunkiem Oliwia Meredith I znów, jak za pierwszym razem, zapadła cisza. Pan Churchward zasadniczo nie miał podstaw, aby czuć się zakłopotany. Dla prawników z Churchward and Church­ ward dzieci z nieprawego łoża i stwarzane przez nie pro­ blemy były chlebem powszednim. Jednak ten przypadek był kuriozalny. Brat nieboszczyk, który kiedyś zszedł na manowce, prosi zza grobu, aby jego młodsza siostra za­ jęła się jego nieślubnym dzieckiem! No tak, Francis Sheridan był nie tylko lekkomyślny, ale i bezmyślny, bowiem przez niego jego siostra znajdzie się w bardzo kłopotliwej sytuacji. Nadzwyczaj kłopotliwej. - Panie Churchward - odezwała się po chwili Sara. - Może ja teraz zbiorę fakty, a pan łaskawie powie, czy wszystko dobrze pojęłam. A więc... Mój brat napisał do mnie list i przekazał panu z prośbą, aby pan mi go do­ ręczył, jeśli on... umrze, a jego dziecko będzie potrze­ bowało pomocy. Czy tak, panie Churchward?

14 - Tak, droga pani. - Panna Meredith, córka Franka, zwróciła się o po­ moc po raz pierwszy. List od niej otrzymał pan trzy dni temu. Przedtem nie miał pan z nią żadnego kontaktu? - Nie, panno Sheridan. Wszystkie moje kontakty z doktorem Meredithem i jego rodziną urwały się po śmierci ojca pani. Wspomniałem pani, że lord Sheridan w testamencie zapisał doktorowi pewną sumkę, dlate­ go trochę to dziwne, że... - Kłopoty panny Meredith wcale nie muszą być natury finansowej - zauważyła spokojnie Sara. - A poza tym panna Meredith, niezależnie od okolicz­ ności, jakie towarzyszyły jej przyjściu na świat, jest moją bratanicą. - Naturalnie, droga pani - przyznał z ciężkim wes­ tchnieniem prawnik. - Nie mogę jednak powstrzymać się od uwagi, że pani wyjazd do Blanchlandu byłby bardzo niefortunny. Pan Churchward czuł, jak skóra mu cierpnie na sa­ mą myśl, że ta delikatna, śliczna panna o nieposzla­ kowanej opinii, ozdoba socjety w Bath, mogłaby wy­ brać się do Blanchlandu. Niestety, nowy właściciel Blanchlandu, sir Ralph Covell, który odziedziczył ma­ jątek po śmierci Franka, uczynił z rezydencji prawdzi­ we siedlisko rozpusty. Hazard, pijackie bibki, przera­ dzające się w wyuzdane orgie... - Czy pani kuzyn, sir Ralph Covell, nadal rezyduje w Blanchlandzie? - spytał ostrożnie.

15 - Sądzę, że tak - przytaknęła Sara z miłym uśmie­ chem, jej twarz natychmiast jednak spoważniała. - Słyszałam, co tam się dzieje, panie Churchward, i bo­ leję nad tym. Jak można było tak zbrukać to piękne miejsce! - I dlatego, droga pani, nie powinna pani tam jechać! Byłoby to nadzwyczaj niestosowne. A poza tym - twarz prawnika nagle rozjaśniła się - panno Sheridan, przecież nikt nie nalega, żeby jechała pani tam osobiście! Może pani po prostu kogoś wy­ słać! Tak będzie lepiej. Sara wstała z krzesła i bez słowa podeszła do okna. - Ktoś mógłby działać w pani imieniu - przeko­ nywał już nieco ciszej pan Churchward, modląc się w duchu, żeby to nie on był tym szczęśliwcem. Jego małżonka nigdy by mu tego nie darowała. - Nie, drogi panie - odezwała się nagle mocnym głosem Sara, odwracając się od okna. - Jestem prze­ konana, że Frank pragnąłby, abym zajęła się tym oso­ biście. Należy uszanować jego wolę. Naturalnie, kiedy dowiem się, na czym polegają kłopoty panny Meredith, pozwolę sobie zwrócić się do pana po poradę. Ale po­ jadę tam sama. Panu Churchwardowi kamień spadł z serca i choć jednocześnie pojawiło się lekkie poczucie winy, roz­ grzeszył się natychmiast. Zaczął chować papiery do teczki. W trakcie tej czynności przypomniał sobie o je­ szcze jednej, jakże istotnej wiadomości.

16 - Panno Sheridan, proszę wybaczyć, ale mam je­ szcze coś do przekazania. Otóż pozwoliłem sobie pchnąć posłańca do Blanchlandu, do panny Meredith, z wiadomością, że jej list dotarł do mnie. Przypadkiem spotkałem go w drodze do pani, wracał już do Lon­ dynu. No i... - I co, panie Churchward? - Niestety, nie zdołał przekazać mojej wiadomości. Pannę Meredith po raz ostatni widziano przed dwoma dniami, jak wybiegała przez frontowe drzwi rezydencji. Od tej chwili wszelki słuch po niej zaginął. W drodze powrotnej do Londynu pan Churchward przypomniał sobie, że nie powiedział pannie Sheridan o trzecim liście. Liście Franka do lorda Woodallana, ojca chrzestnego Sary Sheridan, człowieka majętnego i bardzo wpływowego. Chwała Bogu, że Frank, wplą­ tując siostrę w tę godną pożałowania sytuację, zacho­ wał resztkę zdrowego rozsądku i poprosił lorda, aby ten wspierał Sarę w jej poczynaniach. Nastrój praw­ nika natychmiast nieco się poprawił. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kazać stangretowi zawracać, lecz po chwili zrezygnował z tego pomysłu. O, nie, był już tak blisko domu, zmęczony nieludzko, a pan­ na Sara Sheridan i tak na pewno niebawem się do­ wie, że lord Woodallan przygarnie ją pod swoje skrzydła.

17 Lady Amelia zaraz po śniadaniu udała się z po­ ranną wizytą, tak więc Sara, pożegnawszy pana Churchwarda, nie mogła zwierzyć się kuzynce. Zwykle nie miała przed nią żadnych tajemnic, ale teraz nie­ obecność Amelii była jej nawet na rękę. Tak ważną sprawę powinno się najpierw przemyśleć w samotno­ ści, a poza tym droga kuzynka nie należała do osób dyskretnych. Co prawda Frank nie zobowiązywał siostry do dochowania tajemnicy, lecz to jeszcze nie powód, aby za sprawą Amelii całe Bath w cią­ gu kilku godzin dowiedziało się o jego nieślubnej latorośli. Sara, przysiadłszy na brzegu swego łóżka, zagłębiła się w smutnych rozmyślaniach. O Franku i jego dziec­ ku, o ojcu, który to dziecko zabezpieczył, i o tym, że i Frank, i ojciec nie powierzyli jej tego sekretu. I tak by zapewne pozostało, gdyby Frank nie miał przeczu­ cia, że nigdy nie wróci z podróży do Indii. I kiedy gasł w dalekim kraju, trawiony straszliwą gorączką, może było mu trochę lżej, że jednak uczynił coś dla swojej córki. Sara otarła łzę i powoli uniosła się z łóżka. Smutne rozmyślania mogą zająć cały dzień, a ona przecież ma do załatwienia sprawunki w mieście, w związku z ju­ trzejszym balem, który urządza Amelia. Trzeba kupić wstążki i odebrać kwiaty. Sara szybko zmieniła koron­ kowy czepeczek na kapelusz, włożyła skromną, ciemną pelerynę podbitą futrem i zbiegła na dół, natykając się

18 na gospodynię, panią Anderson, czatującą w pobliżu schodów. - Panno Saro! No i jak? - pytała gospodyni, nie kryjąc ciekawości. - Czy ten dżentelmen przywiózł dobre nowiny? Sara, poprawiając kapelusz przed lustrem, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. W tym domu nic się nie ukryje. - Niestety, Annie, nikt nie zostawił mi fortuny w spadku - powiedziała wesoło. - Pan Churchward przekazał mi tylko pewną prośbę mojego zmarłego brata. Na twarzy pani Anderson pojawiło się wielkie roz­ czarowanie. Cała służba w domu lady Amelii użalała się nad losem biednej panny Sheridan. Taka elegancka dama, z takimi manierami, a musi zadowolić się po­ zycją ubogiej krewnej! To woła o pomstę do nieba! A do tego, choć lady Amelia jest aniołem i traktuje kuzynkę nieomal jak siostrę, panna Sheridan umyśliła sobie, że będzie chodzić po sprawunki i wykonywać pewne prace. Teraz też, sama jak palec, wybiera się do miasta! - Może wstąpię po warzywa? - Pytała uprzejmie. - Będę u kwiaciarza, a to tuż obok. - Nie - odparła stanowczym głosem gospodyni, nie kryjąc wzburzenia. Otwierając przed Sarą drzwi, zauważyła korpulentne­ go jegomościa, wychodzącego z sąsiedniego domu.

19 - Panno Saro! Pan Tilbury wychodzi do miasta! - krzyknęła. - Proszę się pospieszyć, będzie pani miała towarzystwo! - Jakie to szczęście, że mnie ostrzegłaś - odparła z uśmiechem Sara. - Będę szła powoli, modląc się w duchu, żeby się nie odwrócił! Pani Anderson z niezadowoleniem potrząsała gło­ wą, odprowadzając wzrokiem smukłą postać, zbiega­ jącą po schodkach, a potem przesadnie powolnym kro­ kiem ruszającą ulicą. No cóż, są gusta i guściki, ale tak bogaty dżentelmen jak pan Tilbury wcale nie był złą partią! Niestety, panna Sara nie wykazywała najmniejszych chęci do małżeństwa z rozsądku, a szkoda... Gospodyni energicznie zatrzasnęła drzwi i ruszy­ ła do kuchni, notując po drodze w pamięci, że jeden stopień w schodach prowadzących na górę nie jest wyfroterowany jak należy. Myśli gospodyni zajmo­ wało jednak przede wszystkim rozważanie wad i za­ let ewentualnych kandydatów do ręki panny Sheri- dan. Bath było spokojnym, trochę sennym miastem i niewiele pod tym względem miało do zaoferowa­ nia. Ale i tu znalazłoby się na pewno kilku emery­ towanych oficerów. Albo na przykład taki sir Ed­ mund Place. Co prawda inwalida, ale za to jaki ma­ jętny! No, a lord Grantley! Straszny jeszcze z niego młokos, rodzice dopiero niedawno popuścili mu cug­ li. Ale jak on szaleje za panną Sarą! Tylko patrzeć

20 jak lady Grantley, biorąc odwet za swoją latorośl, za­ cznie rozgadywać, że panna Sheridan jest kobietą złą i podstępną! Pani Anderson aż sapnęła z oburzenia. Ta cała Augusta Grantley nie dorasta pannie Sarze do pięt! No i jeszcze coś. Podobno w ,3ath Register" podano całą listę nowych gości, którzy zjadą niebawem do kurortu. Wśród nich był lord Renshaw, syn lorda Woodallana. Podobno miał zatrzymać się u swego przyjaciela, Greville'a Baynhama, jednego z wielbicie­ li lady Amelii... Pani Anderson, cały czas pochłonięta wdzięcznym tematem, nie zaniedbywała jednak swoich obowiązków i odszukawszy służącą, udzieliła jej porządnej repry­ mendy. Konkury konkurami, ale schody w domu lady Amelii Fenton muszą lśnić jak lustro! Tymczasem przedmiot rozważań życzliwej gospo­ dyni spokojnie załatwiał sprawunki. Po zakupieniu w pasmanterii dwóch bardzo ładnych wstążek do sta­ niczka balowej kreacji Amelii, Sara odebrała również kwiaty. Szła teraz ulicą, z naręczem pięknych róż, wy­ hodowanych specjalnie na ten dzień, ani na chwilę nie przestając myśleć o tym, co wydarzyło się godzinę te­ mu. Siedemnastoletnia bratanica! A Sara miała dopiero dwadzieścia cztery lata. Starszy o jedenaście lat Frank bardzo wcześnie zaczął interesować się płcią przeciw­ ną. Oglądał się za każdą ładną dziewczyną. Ciekawe, która z nich została matką jego dziecka? Przecież nie-

21 możliwe, żeby była to układna żona doktora Meredi- tha! Sara uśmiechnęła się leciutko. Nagle krzyknęła cicho. Jakiś nieuważny mężczyzna wpadł na nią całym impetem. Piękne róże posypały się na bruk, ona sama zachwiała się niebezpiecznie i gdyby nie silne ramię, na pewno upadłaby. - Najmocniej panią przepraszam - usłyszała zde­ nerwowany męski głos. .- Jak mogłem być tak nie­ uważny! Niezdarny dżentelmen pomógł Sarze odzyskać rów­ nowagę, po czym odwrócił się szybko, aby ratować kwiaty. O sekundę za późno, ponieważ przejeżdżający powóz dokonywał już dzieła zniszczenia. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Sara, rzucając się na kolana. Niestety, nawet te róże, które uniknęły cał­ kowitego zmiażdżenia, miały zniszczone płatki. Róże, które miały być głównym elementem dekoracyjnym w sali balowej! No tak, kuzynka Amelia wpadnie w fu­ rię. Sara prawie ze łzami w oczach zbierała z jezdni zmaltretowane kwiaty. Jak mogła być taka nierozsądna! Trzeba było spokojnie poczekać do wieczora, kiedy kwiaciarz sam rozwozi zamówione kwiaty po domach! - Proszę wstać, bo zaraz podzieli pani los tych kwiatów! Głos nieznajomego był teraz mniej uprzejmy, prze­ de wszystkim bardzo stanowczy. Dżentelmen zdecy­ dowanym ruchem złapał dziewczynę za łokieć, zmu­ szając, aby wstała i weszła na trotuar.

22 - Dziękuję panu za troskę - oświadczyła Sara, pa­ trząc na niego bardzo nieprzychylnie. - Szkoda, że nie okazał pan jej wcześniej, może wtedy moje róże unik­ nęłyby tak smutnego losu. Dżentelmen nie odpowiadał, zapatrzony w śliczną, oburzoną dziewczynę. Jego ciemne oczy prześlizgnęły się po całej bardzo powabnej postaci, od przekrzywio­ nego kapelusza po skromne trzewiki, zatrzymując się nieco dłużej na zarumienionej twarzy. Sara dumnie uniosła głowę. Może jej wiedza na temat mężczyzn nie była imponująca, doskonale jednak zrozumiała, że nieznajomy to typowy bon vivant. Bardzo przystojny, wysoki, postawny, w eleganckim ubraniu, skrojonym do figury. Londyński szyk! Tak na pewno wyglądali ci młodzi dżentelmeni, którzy zlatywali się na bale i wieczorki Amelii, kiedy przez dłuższy czas bawiła w Londynie. A ten konkretny dżentelmen miał też nadzwyczaj gęste, jasne włosy, nieco teraz rozwichrzo­ ne, silnie kontrastujące z ciemnobrązowymi oczami. Teraz bez żenady wpatrywał się w Sarę. W odpowiedzi jej oczy zapłonęły najświętszym oburzeniem, co tylko rozbawiło nieznajomego. - Mogę jedynie nąjusilniej prosić o wybaczenie - tłumaczył się gładko. - Podziwiałem piękne ko­ biety na ulicach Bath i tak byłem tym zaabsorbowany, że zupełnie... Głos był przemiły, a uśmiech ujmujący. Sara czu­ ła, że jej usta również składają się do uśmiechu. Stłu-

23 miła go jednak w zarodku. Owszem, ten dżentelmen wydał się jej bardzo pociągający. Przede wszystkim był młody, rozpierała go energia, a Bath pełne było inwalidów. Poza tym, co najdziwniejsze, ten dżentel­ men wydał jej się znajomy. Tak, na pewno nie po raz pierwszy w życiu widzi to niezwyczajne przecież ze­ stawienie jasnych jak len włosów z brązowymi ocza­ mi. Teraz ona bez żenady wpatrywała się w swego in­ terlokutora. - Proszę wybaczyć - zreflektowała się po chwili. - Czy myśmy się przypadkiem już gdzieś nie spotkali? Jest w panu coś dziwnie znajomego... Zamilkła przestraszona, że dżentelmen może nie­ właściwie zrozumieć jej słowa. Niestety, jej niepokój był uzasadniony, gdyż mężczyzna uniósł znacząco brwi i odezwał się głosem bardzo chłodnym: - Pani mi pochlebia, droga pani! Ale jeśli pani so­ bie życzy, możemy zostać przyjaciółmi, nawet... bar­ dzo bliskimi przyjaciółmi. Aluzja była oczywista. Policzki Sary zrobiły się pur­ purowe. Przez chwilę piorunowała dżentelmena wzro­ kiem, nieświadoma, że ludzie, wychodzący ze sklepów przy Milson Street, zaczynają zerkać na nią ciekawie. Dopiero po kilku minutach udało jej się wyrzucić z sie­ bie miażdżącą ripostę. - Moje intencje były zupełnie inne, łaskawy panie! I gdyby nawet okazało się, że rzeczywiście kiedyś zna­ łam pana, nie pozostawałoby mi nic innego, jak wy-

24 kreślić z pamięci znajomość z dżentelmenem, który pozwala sobie na uwagi, nie przynoszące mu zaszczy­ tu! Żegnam pana! Nie zdążyła jednak odwrócić się na pięcie i oddalić z dumnie uniesionym czołem. Dżentelmen, wyraźnie skonfundowany, zastąpił jej drogę. - Proszę poczekać - powiedział szybko, przytrzy­ mując ją za ramię. - Ja naprawdę nie chciałem pani urazić. - - A mnie się wydaje, że pan właśnie to zamierzał! - Proszę mi wybaczyć - sumitował się i gdyby nie wesołe iskierki w jego oczach, można by rzeczywiście przypuszczać, że jest skruszony. - A co do róż, myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zamówienie no­ wego bukietu, czyż nie? Mówił to lekko, tonem mężczyzny, któremu zapła­ cenie za dwa tuziny róż w środku zimy nie nastręcza żadnych trudności. Sara czuła, że jej gniew zaczyna niebezpiecznie topnieć. Na szczęście znalazła w sobie dość hartu, by odpowiedzieć surowym tonem. - Niestety, łaskawy panie! Jak pan na pewno zdążył zauważyć, jest zima i bieganie po Bath w poszukiwa­ niu róż byłoby raczej bezcelowe. Moje róże zostały wyhodowane na specjalne zamówienie! A teraz mam nadzieję, że nie będzie pan stwarzał dalszych trudności i łaskawie pozwoli mi się oddalić! Niestety, nie pozwolił. Kiedy ruszyła ulicą, dżen­ telmen najspokojniej w świecie poszedł za nią.

25 - Mam nadzieję, że nie poniosła pani żadnego usz­ czerbku podczas tego hm... zderzenia? - pytał uprzej­ mie, ale w jego głosie nieustannie słychać było rozba­ wienie. - Przepraszam za opieszałość, powinienem był spytać o to wcześniej. Uważam, że po tak nieszczęś­ liwym incydencie jestem zobowiązany odprowadzić panią do domu. Sara, porażona jego oburzającą pewnością siebie, gorączkowo zastanawiała się w duchu, jakich słów użyć, aby grzecznie pozbyć się natręta. - Naprawdę nie musi się pan fatygować. Czuję się doskonale. - Sądzę jednak, że damie, spacerującej samotnie po ulicy, trudno pozostać niezauważoną. Bath to nie Lon­ dyn, i w oczach szacownych matron takie zachowanie na pewno jest godne potępienia! Wyczuwając kpinę, Sara z trudem powstrzymała uśmiech, jednak jej replika zamykała całą sprawę. - Ale pojmuje pan również, że jeszcze więcej plo­ tek wywoła fakt, iż spaceruję po ulicy z dżentelmenem, który nie został mi przedstawiony. Dlatego bardzo pro­ szę, aby uwolnił mnie pan od swego towarzystwa. Ży­ czę miłego pobytu w naszym mieście! Skinęła głową jak królowa i przyspieszyła kroku. Guy, lord Renshaw, uszanował wolę damy. Pozostał w miejscu i dość smętnym wzrokiem odprowadzał wiotką postać w ciemnej pelerynie, oddalającą się od

26 niego zdecydowanym krokiem. Dama doszła do rogu ulicy i tam zatrzymała się na moment, zamieniając kilka słów z jakimś dżentelmenem. Guy wytężył wzrok i nagle jego twarz rozpromieniła się. Ów dżentelmen to nikt inny, tylko jego stary druh, Greville Bayn- ham, który teraz szybkim krokiem szedł właśnie w tę stronę. - Wybacz, przyjacielu, że musiałeś na mnie czekać! - Nic się nie stało, nie brakło mi rozrywki - odparł z leniwym uśmiechem Guy, nie odrywając wzroku od Sary, znikającej już z pola widzenia. Tak. Ta dziew­ czyna jest pełna gracji, mogłaby konkurować z naj­ większymi londyńskimi pięknościami. No i te oczy... Urzekające! Ogromne, orzechowe, lśniące jak dwie gwiazdy... - Popijałeś wodę leczniczą, czy znalazłeś sobie cie­ kawsze zajęcie? - spytał Greville. - Niestety, Bath nie jest zbyt zajmującym miejscem, zwłaszcza poza sezonem. - Nie jest tak źle - mruknął Guy. - Powiedz mi, proszę, kim jest ta dama, z którą witałeś się przed chwilą? - Jaka dama? A, tam? Chodzi ci o pannę Sheridan? O, daruj sobie, Guy! Panna Sheridan nie ma zwyczaju flirtować, a takich gagatków jak ty w ogóle nie za­ uważa! - Odczułem to na własnej skórze - przyznał z uśmiechem Guy. - Wystaw sobie, że ta panna wspo-

27 mniała coś o znajomości ze mną. Niestety, niewłaści­ wie pojąłem jej intencje, no i miałem się z pyszna. Chyba jeszcze nigdy żadna dama nie zmyła mi tak głowy! Ale zaraz... Grev, jak powiedziałeś? Sheridan? Nie do wiary! Przecież ja ją znam! Greville spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Kpisz sobie ze mnie? - Naturalnie, że ją znam! - wykrzyknął triumfalnie Guy. - Ta panna jest córką zmarłego przed kilku laty lorda Sheridana, prawda? A więc wystaw sobie, że jest również chrześnicą mego ojca. Tak, to Sara Sheridan! Nie widziałem jej przez całe wieki. A przecież znałem ją bardzo dobrze, kiedy była dzieckiem. - Do diabła - zaklął zdumiony Greville. - Co za cudowny zbieg okoliczności! - Cudowny? - powtórzył Guy ponurym głosem. - Przecież zblamowałem się jak diabli. I teraz ty, przy­ jacielu, musisz przetrzeć mi do tej panny drogę! - Co to, to nie! - zaprotestował żywo przyjaciel. - Panna Sheridan jest kuzynką lady Amelii Fenton. Już ja wiem, co ci chodzi po głowie. A Amelia mnie po­ wiesi, jeśli będziesz próbował flirtować z Sarą! Guy uśmiechnął się. O beznadziejnej miłości swego przyjaciela do nadobnej lady Fenton nasłuchał się sporo wczorajszego wieczoru, kiedy obaj mieli już nieźle w czubie. No cóż, a więc nawet w tym sennym mie­ ście można przeżyć jakąś awanturkę... A panna She­ ridan warta była zachodu. Guy przypomniał sobie bły-

28 ski w orzechowych oczach, kiedy dawała mu odprawę. Zauważył ją, kiedy z tymi nieszczęsnymi różami wy­ chodziła od kwiaciarza. Jej włosy, wymykające się spod skromnego kapelusza, miały kolor jesiennych li­ ści, były i rdzawe, i złociste, i bursztynowe. Szczu­ plutka, wyprostowana, stąpała z taką gracją... Mimo surowego ubioru wcale nie sprawiała wrażenia oschłej. W jej oczach, oprócz gniewnych błysków, zapalały się wesołe iskierki... A więc to Sara Sheridan, chrześnica lorda Woodal- lana... Nie szkodzi, ten fakt sam w sobie jest niezwy­ kle korzystny, otwiera bowiem furtkę do kontynuowa­ nia znajomości odnowionej po tylu latach w dość burz­ liwy sposób. Tak, pomysł kontynuacji wydał się Guyo- wi niezwykle pociągający. - Powiedz mi, Greville, czy panna Sheridan nie wybiera się czasami za mąż? - spytał, niby od nie­ chcenia. - Niestety, w Bath poluje się na posagi, a Sara żad­ nego nie posiada. Mieszka u Amelii, bywa razem z nią, pisze jej listy i tak dalej. Jednym słowem jest... - Damą do towarzystwa? - spytał z niedowierza­ niem Guy. - To niemożliwe! - Właściwie trudno to tak nazwać - zaczął skwap­ liwie wyjaśniać Greville, odruchowo broniąc Amelii. - Lady Fenton jest bardzo przywiązana do kuzynki i wcale nie zachowuje się jak chlebodawczyni. Ona i Sara są jak dwie przyjaciółki. Trudno zresztą, że-