mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Coulter Catherine - Dziedzictwo 1 - Dziedzictwo Wyndhawów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Dziedzictwo 1 - Dziedzictwo Wyndhawów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 212 stron)

Dla Karen Evans, osoby niezmiernie życzliwej i cudownej przyjaciółki, obdarzonej niespotykanie błyskotliwym umysłem. Jesteś bystra, zabawna i zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Poradzisz sobie bez Lena D. Z podziękowaniem za to, że zawsze byłaś przy mnie CC przełożyła Anna Pajek o feos Warszawa 1999

Tytuł oryginału: The Wyndham Legacy Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Elżbieta Desperak Redakcja techniczna: Marzena Pitko Korekta: Alicja Chylińska Copyright © 1994 Catherine Coulter Copyright © for the Polish translation 1999 Wydawnictwo „bis" ISBN 83-87082-78-3 Wydanie I Wydawnictwo „bis" ul. Lędzka 44a 01-446 Warszawa tel./fax (0-22) 37 10 84 E-mail bis@optimus.waw.pl Druk i oprawa: Zakłady Graficzne ATEXT S.A. 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3 Prolog Drugiego dnia swojej pierwszej wizyty w Chase Park, w czerwcu 1804 roku - a miała wówczas zaledwie dzie­ więć lat - podsłuchała, jak jedna z pokojówek na pię­ trze mówi o niej do Tweenie, że jest „bukartem". - Bukart? Daj spokój, Annie, żarty sobie stroisz! Mała miałaby być bukartem? Wszyscy mówią, że to kuzynka. Z Holandii, abo i z Włoch. - Kuzynka z Holandii abo i z Włoch, też mi coś! Jej mamuśka mieszka pod Dover, najbliżej jak tylko można, a jego lordowska mość odwiedza ją aż za czę­ sto. Sama słyszałam, jak pani Emory gadała o tym z kucharką. Mówię ci, to bukart jego lordowskiej mo­ ści i tyle. Wystarczy spojrzeć na te jej oczy, bardziej niebieskie niż cętki na jajku rudzika. - Że też starczyło mu śmiałości, by przywieźć brzdąca i trzymać przed samymi oczami jaśnie pani. - Tak, oni tak właśnie robią. Jego lordowska mość ma pewnie pełno bukartów, więc jeden więcej nie ro­ bi różnicy. Choć skoro przywiózł tu małą, to pewnie znaczy dla niego więcej niż inne. Jest taka słodka, ca­ ła w uśmiechach, zupełnie jakby tu było jej miejsce. A pani po prostu będzie udawać, że ona nie istnieje, zobaczysz. I tak ma tu być tylko dwa tygodnie. Annie parsknęła, przekładając świeżo opróżniony nocnik z jednego biodra na drugie. - To o wiele bar­ dziej prawdopodobne, niż żeby miała ją polubić. Wy­ obraź sobie tylko, przywieźć do Chase bukarta! 5

- Trzeba przyznać, że mała jest śliczna. - Tak, ma to po ojcu. Jego lordowska wysokość jest równie przystojny jak jego dziadek - moja babka twierdzi, że nigdy nie widziała przystojniejszego męż­ czyzny - więc nic dziwnego, że mała wygląda tak, jak wygląda. A poza tym, założę się, że jej mamusia też nie jest szarą myszką. Słyszałam, jak pani Emory mó­ wiła, że są razem już dwanaście lat, zupełnie jakby byli małżeństwem. Tylko że nie są, i dlatego to takie okropne. Pokojówka z piętra i posługaczka odeszły, nie przestając szczebiotać i plotkować. Ona zaś pozosta­ ła w mroku jednej z licznych, głębokich nisz koryta­ rza pierwszego piętra, zastanawiając się, co to takie­ go ten bukart. Na pewno nie było to nic dobrego. Tego zdążyła się już domyślić. Lord Chase miałby być jej ojcem? Na samą myśl o tym potrząsnęła gwałtownie głową. Nie, on prze­ cież jest jej wujkiem, starszym bratem jej prawdziwe­ go ojca. Odwiedzał ją i jej matkę raz na kilka miesię­ cy, by sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku. Nie, jej prawdziwy ojciec zginął zabity przez Francu­ zów w lutym 1797 roku, kiedy francuskie wojska wy­ lądowały na angielskiej ziemi. Nigdy nie miała dosyć opowieści o tym, jak to blisko dwa tysiące Francuzów - nie żołnierzy, ale francuskich przestępców, którym obiecano wolność, jeżeli popłyną w górę Avonu i spa­ lą Bristol - najechało jej ojczyznę. Potem mieli prze­ drzeć się do Liverpoolu i także go spalić. Ale, mówi­ ła dalej matka, kiedy francuskie łotry wylądowały w Pencaern, trafiły na zdecydowany opór i w końcu poddały się kawalerii chłopskiej z Pembrokeshire. A jej ojciec stał na czele dzielnych Anglików, którzy pobili tych wstrętnych Francuzów za to, że ośmielili się postawić stopę na angielskiej ziemi. Nie, jej praw- 6 dziwym ojcem był kapitan Geoffrey Cochrane, boha­ ter, który zginął za Anglię. Spojrzenie matki zawsze łagodniało, a intensywnie niebieskie oczy błyszczały mocniej, kiedy mówiła: - Wujek James jest szlachcicem, kochanie, człowie­ kiem możnym, obarczonym wieloma obowiązkami, lecz mimo to zawsze będzie się o nas troszczył. Ma własną rodzinę, więc nie może przyjeżdżać do nas zbyt często, ale tak to już jest i zawsze będzie. Pamię­ taj jednak, że on nas kocha i nigdy nie opuści. A kiedy miała dziewięć lat, matka wysłała ją, aby spędziła dwa tygodnie z wujkiem Jamesem w jego wspaniałej posiadłości, zwanej Chase Park, położo­ nej niedaleko Darlington w północnym Yorkshire. Błagała matkę, by pojechała z nią, lecz ona tylko po­ trząsnęła głową, wprawiając w ruch te swoje niewia­ rygodne złote loki, i powiedziała: - Nie, kochanie, żona wuja Jamesa niespecjalnie mnie lubi. Obiecaj, że będziesz trzymała się od niej z daleka. Masz Jam kuzynów i na pewno zaprzyjaźnisz się z nimi, ale nie zbliżaj się do żony wuja. Pamiętaj, kochanie, nie roz­ mawiaj z nikim o sobie. To takie nudne, prawda? Le­ piej trzymać język za zębami i być tajemniczą, nie uważasz? Unikanie lady Chase przyszło jej bez trudności, gdyż ta ostatnia, zobaczywszy dziewczynkę po raz pierwszy, obrzuciła ją tak pogardliwym spojrzeniem, że dziecku serce zamarło w piersi, po czym obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. A że dzieci nie towa­ rzyszyły państwu w wieczornych posiłkach w wielkiej jadalni, unikanie hrabiny okazało się więc łatwiejsze, niż mogłaby przypuszczać. Wujek James, otoczony służbą w nieskazitelnych błę¬ kitnozielonych uniformach z wyczyszczonymi do poły­ sku guzikami, wydał jej się kimś innym niż mężczyzna, 7

którego spotykała dotychczas. Służba zdawała się być wszędzie - za każdymi drzwiami i każdym rogiem, za­ wsze obecna i nieodmiennie milcząca. Z wyjątkiem Annie i Tweenie. Podczas swych częstych wizyt w Różanym Domku, gdzie mieszkały, wuj zachowywał się serdecznie wobec niej i jej matki. Ale nie tutaj, nie w tym zbyt wielkim, przepastnym gmaszysku, zwanym Chase Park. Zmarsz­ czyła brwi, zastanawiając się, dlaczego ani razu jej do­ tąd nie przytulił. Ale nie zrobił tego. Wezwał ją do bi­ blioteki, pokoju niemal tak wielkiego, jak cały ich dom. Trzy z czterech ścian pomieszczenia zakrywały półki na książki. Były tam też drabiny, sięgające na niebotyczną wysokość i dające się przesuwać na specjalnych rol­ kach. Wszystko w bibliotece wydawało się ponure i ciemne, nawet cenny dywan pod jej stopami. Gdy we­ szła, w pierwszej chwili nie zobaczyła nic poza zalega­ jącym kąty głębokim cieniem, gdyż było już późne po­ południe i zasłony zostały prawie całkiem zaciągnięte. Lecz potem dostrzegła wujka i uśmiechnęła się. - Dzień dobry, wujku. Dziękuję, że mnie do siebie zaprosiłeś. - Witaj, moja kochana. Podejdź bliżej, a ja ci po­ wiem, jak masz się tutaj zachowywać. Miała nazywać wszystkie dzieci kuzynami, lecz o tym już wiedziała. Bo czyż nie była mądrą dziew­ czynką? Będzie uczestniczyła w lekcjach, które po­ bierali kuzyni, będzie ich obserwowała i naśladowała ich maniery i zachowanie. Wszystkich, poza kuzynem Marcusem, bratankiem wujka, który także przebywał z wizytą w Chase Park. Ten Marcus to prawdziwe dia¬ blątko, powiedział wuj, a kiedy się uśmiechnął, jego uśmiech wyrażał zarazem naganę i dumę. - Tak - powtórzył z wolna - mój brat począł prawdzi­ we diablątko. Marcus ma teraz czternaście lat, jest pra- 8 wie dorosły i dlatego bardzo niebezpieczny. Nie daj się wciągnąć w żadne chłopięce psoty - ani jemu, ani po­ zostałym kuzynom. Oczywiście, chłopcy i tak zapewne będą cię ignorować. Nie przepadają za dziewczynkami. - To ja mam jeszcze jednego wujka? - zapytała z oczami błyszczącymi podnieceniem. Zmarszczył brwi i zbył pytanie niecierpliwym machnięciem ręki. - Tak, ale wolałbym, żebyś nie rozmawiała o tym z Marcusem. Po prostu obserwuj, jak ludzie się zachowują. Jeżeli zachowują się do­ brze, przyswajaj sobie ich maniery. Jeśli jest inaczej, zamknij oczy i odejdź. Czy zrozumiałaś? Skinęła głową. Wujek wyszedł zza olbrzymiego biurka i pogłaskał ją po głowie. - Jeżeli będziesz grzeczna, pozwolę ci odwiedzać mnie raz do roku. Ni­ gdy nie opowiadaj o swojej mamie, o mnie ani o so­ bie. Nie wspominaj o żadnych osobistych sprawach. Lecz mama już ci chyba o tym mówiła, prawda? - Tak, wujku, mówiła, że muszę dochować tajemni­ cy, a im lepiej mi się to uda, tym lepsza zabawa, a wy będziecie ze mnie bardzo dumni. . Uśmiechnął się samymi kącikami warg. - Mogłem być pewny, że Bess zrobi z tego świetną zabawę. Do­ brze, malutka, zrób tak, jak ci powiedziała mama. A teraz biegnij i poznaj swoje kuzynki. - Przerwał na chwilę, a potem dodał. - Powiedziano im, by nazywa­ ły cię kuzynką. - Bo przecież nią jestem, wujku. - No cóż, tak, oczywiście. Nic z tego nie rozumiała. Ale nie była głupia i bar­ dzo kochała swoją mamę. Wiedziała, jakie to ważne, by była posłuszna, zgodna i miła. Nie będzie paplała na swój temat, zanudzając wszystkich wokoło. Pierwszego dnia chłopcy byli dla niej uprzejmi, po­ tem rzeczywiście przestali zwracać na nią uwagę, ale 9

kuzynki, bliźniaczki, jak je tu wszyscy nazywali, na­ tychmiast ją polubiły. Jak dotąd, wszystko układało się po prostu wspa­ niale. Tylko co to jest bukart? * Nie zapytała wuja Jamesa. Poszła prosto do jedy­ nej osoby, która z pewnością jej nie lubiła - do żony wuja. Zapukała do drzwi jej saloniku i usłyszała cierpkie: - Wejdź, wejdź! Stanęła w progu i spojrzała na kobietę w bardzo zaawansowanej ciąży, siedzącą na sofie i szyjącą coś długiego, białego i wąskiego. Hrabina była nie tylko brzemienna, ale i bardzo tęga. To niewiarygodne, że w ogóle mogła szyć, tak grube zdawały się jej palce. Twarz hrabiny nie porażała urodą, lecz może w mło­ dości było inaczej. Żona wujka nie wyglądała ani tro­ chę jak jej mama - wysoka, smukła i pełna wdzięku. Nie, hrabina wyglądała na starą i zmęczoną, a teraz, na widok dziewczynki, jej twarz przybrała odpychają­ cy wyraz, którego nawet nie starała się ukryć. - Czego chcesz? Słysząc to mało zachęcające przywitanie, zwilżyła językiem nagle wyschnięte wargi. Ogarnęło ją złe przeczucie. Mimo to postąpiła krok do przodu i wy­ rzuciła z siebie: - Słyszałam, jak jedna z pokojówek mówiła do drugiej, że jestem bukartem. Nie wiem, co to takiego, ale sądząc po tym, jak o tym mówiły, to nie może być nic dobrego. Pani mnie nie lubi, więc myślę, że powie mi pani prawdę. Dama zaśmiała się. - No cóż, już się wydało, a je­ steś tu dopiero drugi dzień. Zawsze twierdzę, że jeśli 10 ktoś chce się czegoś dowiedzieć, czegokolwiek, powi­ nien zapytać służbę, oni zawsze wiedzą. No cóż, dziecko, nie mówi się bukart, tylko bękart, i rzeczywi­ ście, jesteś właśnie tym. - Bękartem - powtórzyła powoli. - Tak. Co oznacza, że twoja matka jest dziwką, opłacaną przez mojego męża, twojego tak zwanego wujka Jamesa, by była na każde jego skinienie, a ty jesteś efektem jednego z takich skinięć. Po czym odchyliła do tyłu głowę i znów wybuchnę¬ ła śmiechem, który zdawał się trwać w nieskończo¬ .ność. Wyglądała przy tym jeszcze paskudniej. - Nie rozumiem, proszę pani. Kto to jest dziwka? - To kobieta bez zasad moralnych. Wujek James jest twoim ojcem, nie żadnym przeklętym wujkiem. Lecz to ja jestem jego żoną, a twoja matka jest tylko kochanką bogatego mężczyzny, kobietą, którą on utrzymuje, aby zaspokajała jego... no cóż, i tak teraz tego nie zrozumiesz. Chociaż zważywszy na twoje rozkwitające wdzięki, można założyć, że kiedyś prze­ wyższysz pewnie swoją matkę. Nigdy nie zastanawia­ łaś się, dlaczego twój ukochany wujek nosi nazwisko Wyndham, a ty nazywasz się Cochrane? Nie, wygląda na to, że nie jesteś ani trochę mądrzejsza niż ta dziw­ ka, twoja matka. A teraz wynoś się stąd. Nie życzę so­ bie oglądać twojej twarzy, dopóki nie będę musiała. Wybiegła więc, szarpana mdłościami, z sercem tłu­ kącym się rozpaczliwie o żebra. Od tego dnia stała się niezwykle spokojna, odzy­ wając się tylko, kiedy ktoś ją zapytał, nigdy z własnej woli. Gdy była w towarzystwie, nie śmiała się już, nie chichotała. Siedziała w milczeniu, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Pod koniec pobytu w Cha­ se Park kuzyn Markus zaczął nazywać ją Duchessa - księżną. 11

Kuzynka Antonia, zaledwie sześcioletnia, nadąsała się i zapytała: - Dlaczego, Marcus? Przecież ona jest tylko małą dziewczynką, jak ja i Fanny. Wszystkie je­ steśmy damami i należymy do rodziny Wyndhamów. Więc dlaczego ona miałaby być księżną, a my nie? Marcus, diabelskie nasienie, spojrzał na nią z góry i odpowiedział poważnie: - Ponieważ ona nigdy nie śmieje się ani nie uśmiecha, trzyma się na uboczu i zachowuje z większą rezerwą niż inne dzieci w jej wieku. Czasami tylko rozdziela skąpe uśmiechy i ski­ nięcia głową, jakby każde z nich warte było co naj­ mniej gwineę, a ona miała ich tylko trzy i te trzy mia­ ły jej wystarczyć na całe życie. Nie zauważyłaś, jak służba stara się spełnić każde jej życzenie? I jacy są szczęśliwi, jeśli choć skinie im uprzejmie? A poza tym - dodał powoli - kiedyś będzie diabelnie ładna. Nie odezwała się, spojrzała tylko na niego, roz­ paczliwie starając się nie rozpłakać. A gdy to się jej udało, uniosła dumnie brodę i popatrzyła przed sie­ bie, jakby nikogo poza nią w pokoju nie było. - Tak, to prawdziwa księżniczka - powiedział, za­ śmiał się krótko i pobiegł pojeździć konno ze swymi kuzynami. * Pogodziła się z nadanym jej przezwiskiem i nosiła je z honorem. Cóż, nie miała wyboru. Kiedy pewne­ go razu usłyszała, jak ktoś określa ją jako nazbyt dumną, a inny twierdzi coś wręcz przeciwnego, jesz­ cze bardziej zamknęła się w sobie, nie zezwalając zbliżyć się do siebie nikomu i pozostając obiektem żartów swego towarzystwa. Kiedy przybyła do Chase Park w czerwcu 1808 roku - miała wówczas trzynaście lat - Marcus już tam był. 12 Przyjechał z Oksfordu, aby odwiedzić kuzynów. Gdy ją zobaczył, roześmiał się, potrząsnął głową i po­ wiedział: - Witaj, Duchesso. Słyszałem, że teraz wszyscy tak cię nazywają. Czy ktoś ci już mówił, jak bardzo pasuje do ciebie ten przydomek? Uśmiechał się do niej, lecz ona widziała w tym uśmiechu tylko znudzenie i brak zainteresowania. Czuła, że uśmiecha się do niej i rozmawia z nią tylko dlatego, że brak mu ciekawszego zajęcia. Spojrzała na niego chłodno, zadarła lekceważąco brodę i nie odezwała się ani słowem. Uniósł ciemne brwi, czekając na to, co powie, lecz ona milczała, nienawidząc jego kpiącego uśmiechu i obraźliwego braku zainteresowania w głosie. Więc w końcu to on się odezwał: - Jakże zrobiłaś się nie­ przystępna, Duchesso, jakże wyniosła. Czy to z powo­ du tego, co przepowiedziałem ci, kiedy byłaś małą dziewczynką? Chyba nie. Lecz jeśli już o tym mówimy, to rzeczywiście jesteś na najlepszej drodze, by stać się tak piękną, jak przypuszczałem. Słyszałem, że masz trzynaście lat. Wyobrażam sobie, jak będziesz wyglą­ dała, gdy będziesz miała szesnaście. - Umilkł, a potem dodał cicho: - Chociaż nie sądzę, bym chciał cię oglą­ dać, kiedy dorośniesz. - Po czym znów się roześmiał, poklepał ją po ramieniu i wymaszerował z holu, aby dołączyć do kuzynów. Została więc sama ze swymi dwoma kuframi, lecz oto śpieszyła już ku niej pani Sampson, uśmiechając się szeroko jak zwykle na jej widok. Tuż za nią sunę­ ła pani Emory, równie uśmiechnięta, wołając z dale­ ka: - Witamy, panienko, witamy! Teraz już wszyscy nazywali ją Duchessa, nawet jej ojciec, wujek James, nawet Tweenie, która cztery lata temu mimo woli poinformowała ją o jej nieprawym pochodzeniu. Wszyscy wiedzieli, że jest bękartem. 13

Dlaczego więc byli dla niej tacy mili? Nie mogła tego zrozumieć. Była bękartem Jamesa Wyndhama i nic nie można na to poradzić. Gdyby ktokolwiek ją o to zapytał, bez wahania od­ powiedziałaby, że straciła niewinność, gdy miała dziewięć lat. Gdy wujek James znowu przyjechał do Różanego Domku, uświadomiła sobie, że sypia w po­ koju matki. Widziała teraz, jak dotykają się wzajem­ nie, śmieją z głowami tuż przy sobie, niczym anioł i diabeł, jego ciemna głowa przy złotej głowie matki, tak różne, a jednak połączone. Oboje piękni, fascy­ nujący i weseli. Pewnego razu zobaczyła, jak całowa­ li się w wąskim korytarzu drugiego piętra - matka przyciśnięta plecami do ściany, wuj James z rękami zanurzonymi w jej wspaniałych włosach i ustami przyciśniętymi mocno do jej ust. Na trzy miesiące przed tegoroczną wizytą w Chase Park wuj powiedział jej, że jest jego córką. Nie ode­ zwała się, patrzyła tylko na niego w milczeniu. Sie­ działa na małej bladobłękitnej sofie w przytulnym sa­ loniku domu matki, a on oznajmił bez żadnych wstępów: - Jesteś moją córką i nie będziemy dłużej udawać, że jest inaczej, a przynajmniej nie tutaj. Je­ steś wystarczająco dorosła, żeby zrozumieć, prawda, Duchesso? Zresztą widzę, że to dla ciebie nic nowe­ go. No cóż, nie mogę powiedzieć, żebym był zdziwio­ ny. Mówiłem twojej matce, że się domyślisz. Nie je­ steś ślepa ani niemądra. Wzruszył ramionami, a potem powiedział: - Nie­ stety, w Chase Park udawanie musi trwać dalej. Mo­ ja żona zażyczyła sobie tego, a ja się zgodziłem. - Mówił także inne rzeczy, rzeczy, których już nie pa­ miętała, gdyż były to słowa bez znaczenia, wypowia­ dane do dziecka przez mężczyznę, który czuł się win­ ny. Czy zależało mu na niej? Nie wiedziała. Wątpiła, 14 czy kiedykolwiek się dowie. Miała przecież matkę. I tak go nie potrzebowała. Wówczas skinęła tylko głową i powiedziała: - Tak, wujku Jamesie. Jestem bękartem. Wiedziałam o tym od wielu lat. Nie martw się, proszę, ja już się przyzwy­ czaiłam. Te spokojne i obojętne słowa zaskoczyły go, lecz nie powiedział nic więcej. Ulżyło mu. A poza tym, co mógł jej powiedzieć? Spojrzał w te ciemnoniebieskie oczy, tak podobne do jego oczu, przyjrzał się splecio­ nym w grube warkocze włosom, błyszczącym i czar­ nym jak atrament. To także odziedziczyła po nim. Jednak było w niej też coś z matki. Niesforne loczki wymykały się z ciasnego splotu i wiły wokół jej ma­ łych uszu, a on uwielbiał owijać sobie wokół palca lo­ ki matki, tak miękkie i słodko pachnące. I miała też usta Bess, pełne i wyraziste, a także jej klasyczny, smukły i prosty nos. Potrząsnął głową i spojrzał na siedzącą tuż przy nim córkę. Pomyślał, że jest spokoj­ na i opanowana niczym posąg. Jej spokój wprawiał go w zakłopotanie - tak bardzo różniła się od psot­ nych i wiecznie roześmianych bliźniaczek. Z bólem przypomniał sobie, że kiedyś jej nie chciał, że kazał Bess pozbyć się ciąży. Lecz Bess odparła, że i tak urodzi dziecko, a on niech robi, co mu się podo­ ba. A jemu podobało się zatrzymać je obie, ponieważ pragnął Bess bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety. A teraz ta niegdyś niechciana córka stała przed nim, wpatrując się w niego bez zmrużenia powiek jego oczami, spokojna i opanowana niczym księżniczka. Duchessa zapamiętała te dwa tygodnie 1808 roku bardzo dokładnie. Kuzyn Marcus dokuczał jej dalej, 15

kpiąc z niej słowami, które miały być tylko żartem, lecz ból, jaki odczuwała słuchając ich, przyprawiał ją o dreszcze. A potem, drugiej środy jej pobytu w Cha­ se, obaj bracia, Charlie i Mark, utonęli podczas wyści­ gów łodzi na rzece Derwent, na oczach ponad dwustu przerażonych widzów, przyglądających się temu z brzegu i co najmniej tuzina innych chłopców, którzy natychmiast skoczyli do rzeki, by pomóc tonącym. Mimo że tylu próbowało, nikomu nie udało się do­ płynąć do chłopców na czas. Charlie zginął na miej­ scu, uderzony w głowę: bomem, który wymknął się spod kontroli. Gdy wpadł do wody, jego brat rzucił się na pomoc i zaczął go szukać pod szczątkami innej rozbitej łodzi. Utonął, zaplątany w linę pod dziobem. Obaj chłopcy zostali pochowani na rodzinnym cmentarzu Wyndhamów. Chase Park okryło się żało­ bą. Ojciec Duchessy zamknął się w bibliotece, a hra­ bina nieprzerwanie płakała przez całe noce. Marcus, blady i wymizerowany, nie odzywał się do nikogo, czując się winnym, że przeżył. Nawet nie było go wte­ dy na łodzi. Kupował huntera w stadninie Rotherme­ re. Duchessa wróciła do Winchelsea do matki. * W ciągu następnych pięciu lat hrabina co roku za­ chodziła w ciążę, starając się za wszelką cenę zapew­ nić mężowi męskiego dziedzica, lecz ani jedno z jej dzieci nie przeżyło roku. A wszystkie były chłopcami. Lord Chase popadał w coraz większe przygnębienie, bez końca starając się spłodzić potomka. Starania te nie przynosiły przyjemności ani jemu, ani jego żonie, stając się z upływem czasu ponurym obowiązkiem, coraz trudniejszym do zniesienia. Pozbawiony dzie­ dzica, lord James zaczął też inaczej spoglądać na 16 swego bratanka, niby krew z jego krwi, lecz jednak nie syna. Wszak pragnął przedłużyć swój ród bezpo­ średnio, nie za pośrednictwem brata. Przyjeżdżał coraz częściej do Różanego Domku, lecz teraz śmiał się równie rzadko jak jego córka. Wydawało się, iż przylgnął do jej matki, ona zaś po­ cieszała go, jak zawsze czuła i niewymagająca. Lecz kiedy wracał w końcu do Chase Park, mógł tylko obserwować, jak jego żona wydaje na świat jed­ no dziecko po drugim i jak te dzieci umierają. Wszystko wskazywało na to, że Marcus Wyndham zostanie dziedzicem Chase. R O Z D Z I A Ł Różany domek, Winchelsea Styczeń 1813 - Przykro mi to mówić, panno Cochrane, ale jest jeszcze coś i to niezbyt dobra wiadomość. Wbrew temu, co mówił, pan Jollis, doradca prawny jej matki, nie wydawał się wcale zmartwiony. Przeciw­ nie, jego głos brzmiał niemal radośnie. Było w tym coś dziwnego, lecz ona milczała - nie tylko z powodu smutku po śmierci matki, lecz także dlatego, że była przyzwyczajona do milczenia. Wyrobiła w sobie ten nawyk w ciągu wielu ostatnich lat. Przez ten czas na­ była sporo wiedzy o ludziach, po prostu ich obserwu­ jąc i przysłuchując się temu, co mówią. Znaczące mil­ czenie pana Jollisa powiedziało jej, że ojciec jeszcze nie wie o śmierci matki. Zapomniała o nim w nawale wypadków, w otępieniu wywołanym bólem niespo­ dziewanej straty. A poza nią nie miał kto mu o tym 1 17

powiedzieć. Będzie musiała do niego napisać. Oczami wyobraźni widziała go już, jak czyta jej słowa, widzia­ ła jego niedowierzanie i ból, gdy w końcu uświadomi sobie, że to prawda. Zamknęła na moment oczy, po­ rażona bólem, który, jak o tym doskonale wiedziała, wkrótce stanie się jego udziałem i który będzie trwał i trwał, gdyż ojciec kochał jej matkę bardziej niż jaką­ kolwiek inną istotę na ziemi. A matka, żywa i roze­ śmiana w jednej chwili, w następnej była już martwa. Jej śmierć była tak bezsensowna, tak niepotrzebna: wypadek z powozem, kiedy to nie wiadomo z jakiej przyczyny nagle urwał się dyszel, a powóz wypadł z krętej drogi, biegnącej aż nazbyt blisko stromych kredowych klifów South Downs. Klify wznoszą się tu­ taj na wysokość blisko trzystu metrów, by potem spaść pionowo do morza. Jej matka zginęła natychmiast, ale jej ciało uniósł odpływ i nie udało się go odnaleźć. A przynajmniej nie udało się do tej pory, a od wypad­ ku minęło już półtora dnia. Podniosła wzrok, słysząc jak pan Jollis chrząka, najwyraźniej sposobiąc się do wygłoszenia swej kwestii. - Jak już przed chwilą wspomniałem - kontynu­ ował z nieukrywanym zadowoleniem w głosie - przy­ kro mi to mówić, ale Różany Domek jest tylko wyna­ jęty, a wynajmującym jest pani, hmm... ojciec, lord Chase. - Nie wiedziałam. Rzeczywiście, zawsze sądziła, że domek jest wła­ snością matki. Ale, być może, tak to się właśnie zała­ twia, kiedy mężczyzna utrzymuje kobietę. Jego wła­ snością pozostaje wszystko, co pozwala mu zachować władzę i przywileje. Jeszcze jeden niespodziewany cios, któremu będzie musiała stawić czoło. Siedziała w milczeniu, nieruchoma niczym posąg, czekając na dalsze słowa prawnika. Tymczasem wyraz twarzy 18 mężczyzny zmienił się. Nie patrzył już teraz na nią jak na sierotę, której należałoby okazać współczucie, ale taksował ją wzrokiem jak kobietę, którą mógłby wykorzystać do własnych celów. Widziała już przedtem ten wyraz, pojawiający się na męskiej twarzy, lecz niezbyt często. Dotychczas była chroniona, lecz teraz - uświadomiła sobie - bę­ dzie musiała nauczyć się sama dbać o siebie. Jej oj­ ciec był daleko, w Yorkshire, a ona była tutaj, sama, jeśli nie liczyć wiernego Badgera. - Napiszę do ojca - powiedziała głosem chłodniej­ szym niż zazwyczaj. Pragnęła, by sobie poszedł. - Jak sądzę, dzierżawa wkrótce wygaśnie i będę musiała pojechać do Chase Park. - Być może znalazłoby się inne wyjście - powie­ dział pan Jollis, pochylając się ku niej niczym pies gończy, który zwęszył trop. Spojrzała na niego bar­ dziej wrogo, niż spoglądała dotąd na kogokolwiek w całym życiu. - Nie, to jedyne wyjście - powiedziała głosem zim­ nym jak sople lodu, zwieszające się z dachu chatki. , - Przypuśćmy - oznajmił, nadal pochylony, wciąga­ jąc w jej stronę prawą dłoń - tylko przypuśćmy, że je­ go lordowska wysokość nie będzie chciał, by zamiesz­ kała pani w Chase. - Jego żona zmarła siedem miesięcy temu, tuż przed moją coroczną wizytą. Nie wiem, dlaczego miałby mnie tam nie chcieć. Ona była jedyną osobą, która nie mogła znieść mojego widoku i trudno jej się dziwić. Była jego żoną, a on nie zwracał na nią uwa­ gi. Już dawno temu zrozumiałam, dlaczego stała się taka zgorzkniała. Zresztą teraz i tak nie żyje. - Lecz jego lordowska wysokość musi być bardzo ostrożny, rozumie pani, panno Cochrane. Jest w żało­ bie, w głębokiej żałobie. Sąsiedzi będą śledzili każdy 19

jego krok, i nie tylko oni, lecz wszyscy ci, których opi­ nia jest dla niego ważna. Będą obserwowali go bar­ dzo uważnie. - Dlaczego? Z pewnością nie ożeni się drugi raz, a przynajmniej nie tak prędko. Ja zaś jestem tylko nieślubną córką. Kogo będzie obchodzić, czy miesz­ kam w Chase Park, czy nie? - Ludzi z pewnością będzie to obchodzić i prędko się o tym dowiedzą. A to, że ojciec sprowadził panią do Chase Park, potraktują jako przejaw braku sza­ cunku dla zmarłej żony. Musi mi pani uwierzyć, po­ nieważ, w przeciwieństwie do pani, wiem, jak reagu­ ją tacy ludzie. Nie wierzyła mu, ale nie miała ochoty dłużej się sprzeczać. - Sądzę, że mężczyźni nie są tak bacznie obserwo­ wani. Dotyczy to raczej kobiet - powiedziała spokoj­ nie. - Nie wierzę też, iż mężczyźni są w ogóle zdolni rozpaczać głęboko po stracie kogoś bliskiego. - Ze­ sztywniała jeszcze bardziej, mimo woli odsuwając się poza zasięg jego wyciągniętej ręki. Pamiętała, jak to było po śmierci żony ojca. Jego reakcją na śmierć małżonki w kolejnym połogu była nieskrywana ulga. I jeśli uronił jakieś łzy, to tylko nad małym chłopcem, zmarłym w dwie godziny po uro­ dzeniu, nie nad żoną. - To możliwe - powiedział prawnik. - Lecz teraz nie ma nikogo, kto by się o panią troszczył, panno Cochrane. Być może powinna się pani rozejrzeć za kimś dobrze sytuowanym, kto mógłby zaopiekować się panią i umożliwić pani pozostanie w tym ślicznym domku. Uśmiechnęła się do niego. Pan Jollis, jak każdy, kto znał ją dłużej, przeżył wstrząs. Jej uśmiech był ta­ ki piękny! Prawnik poczuł, jak oblewa go żar, sięga- 20 jacy odcisków na palcach stóp. Kiedy się uśmiechała, na policzkach pojawiały się dwa dołeczki, a wargi od­ słaniały zęby - małe, białe i równie doskonałe jak jej uśmiech. Nie przypominał sobie, by widział ten uśmiech kiedykolwiek przedtem. - Gdybym zdecydo­ wała się tu pozostać, powiedziałby mi pan, do kogo należy domek? - Do wielmożnego Archibalda, ale na pewno nie ma pani dosyć pieniędzy, by chociaż rozważać wyna­ jęcie. Nie, to zupełny absurd, to... Wstała. - Chciałabym, by pan już sobie poszedł, panie Jollis - powiedziała stanowczo. - Jeżeli jeszcze o czymś powinnam wiedzieć, proszę do mnie napisać. On także wstał, gdyż nie miał wyboru i patrzył te­ raz na nią z góry. Nie uśmiechała się już. - Uważa się pani za kogoś lepszego niż jest, panno Cochrane. A jest pani tylko bękartem, niczym więcej, i zawsze tak będzie. Nie może pani tu pozostać. Umowa na wynajem domu wygasa piętnastego następnego mie­ siąca i nie będzie pani miała dość pieniędzy, by ją od­ nowić. Wielmożny Archibald ma siedemdziesiąt lat i z pewnością nie zainteresują go pani wdzięki. Bę­ dzie wolał pieniądze, niż panią ogrzewającą mu an­ tyczne łoże. A zatem wyjedzie pani. Jeśli pani sza­ nowny ojciec będzie chciał panią zatrzymać, zapewni pani dach nad głową, lecz na jak długo? Proszę nie zapominać, że pani piękna matka nie żyje. Czy na­ prawdę uważa pani, że on kiedykolwiek pani chciał? Nie, pragnął pani matki, nikogo innego, a już na pewno nie pani. Być może mógłbym zostać pani pro­ tektorem, panno Cochrane... Jej blada twarz skrywała furię, lecz on dopatrzył się w niej tylko obojętności, ponieważ wpatrywała się w niego w milczeniu, a potem odwróciła na pięcie i opuściła salonik bez słowa. 21

Pan Jollis nie wiedział, co robić. Czy ona ma za­ miar zastanowić się nad jego jednoznacznie sformu­ łowaną propozycją? Uważał ją za zarozumiałą i arogancką, lecz to się zmieni. Ciekawe, czy jest dziewicą, pomyślał. Nie zdążył pomyśleć o niczym więcej, ponieważ w drzwiach pojawił się Badger, służący i opiekun obu pań Cochrane. Był to ogromny mężczyzna, musku­ larny i brzydki jak noc, któremu gęsta siwa czupryna nadawała wygląd starożytnego proroka. A teraz jego oczy błyszczały żądzą krwi. Pan Jollis cofnął się o krok. - Proszę pana - powiedział Badger spokojnie, zbyt spokojnie. - Chyba już pora, by zabrał pan stąd swo­ ją doczesną powłokę, bo jeśli nie zrobi pan tego na­ tychmiast, postaram się, by jego lordowska wysokość dowiedział się o pańskim nagannym zachowaniu. I ręczę panu, że nie spodoba mu się to, co usłyszy. - Ha! - odezwał się pan Jollis, przypuszczając, iż ten człowiek nie wie, czego dotyczyła rozmowa. - Je­ go lordowska mość z przyjemnością pozbędzie się bękarta, nie ma co do tego wątpliwości. Wkrótce ty, Badger, także będziesz bez grosza, bo ona nie ma pieniędzy, by ci zapłacić. A wtedy, ośmielam się twierdzić, nie będziesz przemawiać w ten sposób do lepszych od siebie. Nieważne, że masz więcej rozumu niż ci potrzeba i że tak pięknie się wysławiasz - swo­ ją drogą, ciekawe, gdzie nauczyłeś się mówić jak dżentelmen - i tak nie jesteś niczym więcej jak tylko służącym, stworzeniem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia. Badger tylko uśmiechnął się złowieszczo, potrzą­ snął głową, i błyskawicznie znalazł się tuż obok prawnika, uniósł go niczym szmacianą lalkę i wsa­ dził sobie pod pachę. Po czym wyniósł nieszczęsne- 22 go pana Jollisa przed frontowe drzwi i rzucił na zmarzniętą ziemię, która za pięć miesięcy miała po­ kryć się czerwonymi, białymi i żółtymi różami, ulu­ bionymi kwiatami Duchessy. Wrócił do domku i uśmiechnął się do swej podopiecznej, prezentując szeroką szparę pomiędzy przednimi zębami. - Tro­ chę odpocznie sobie na śniegu, lecz nic mu nie bę­ dzie, proszę się nie martwić. - Ujął jej dłoń i zaci­ snął w pięść. - No co, Duchesso, pokazywałem ci przecież, jak zacisnąć dłoń i uderzyć, pamiętając o tym, by kciuk znajdował się w środku. Dlaczego nie posłałaś go między rabatki? Próbowała się uśmiechnąć, naprawdę próbowała, ale jej twarz zdawała się równie zmarznięta i zesztyw­ niała jak ziemia na zewnątrz. - Po prostu nie chcę go więcej widzieć, Badger. - I trudno się dziwić - powiedział, puszczając jej dłoń. - Ale na przyszłość postaraj się pamiętać: jeże­ li jakiś facet zbyt się zagalopuje, wepchnij mu zęby do gardła lub unieś kolano i uderz najmocniej, jak po­ trafisz. - Tak zrobię, przyrzekam. Dziękuję ci, Badger. Chrząknął i wrócił do kuchni, by przygotować sos curry do kurczęcia, które już piekło się nad odkrytym paleniskiem. Kucharka, a zarazem pokojówka - Pan­ na Nieskazitelna, jak ją nazywał - dwa lata temu wy­ jechała doglądać starzejącej się ciotki i Badger prze­ jął jej obowiązki. Był znakomitym kucharzem. Żałował tylko, że Duchessa nie jest w stanie zjeść wszystkich wyśmienitych potraw, które dla niej przy­ rządzał. Wiele lat temu pani Cochrane powiedziała mu, że kiedy Duchessa odwiedzała Chase Park, wszyscy udawali - przynajmniej w jej obecności - że jest dale­ ką kuzynką z Holandii czy Włoch, choć nie mówiła 23

stowa po niderlandzku, a po włosku bardzo słabo. Nikt jednak nie zająknął się słowem na ten temat, ponieważ była Duchessa, a poza tym była tak piękna, dumna i wyniosła, że wszyscy wpatrywali się w nią z podziwem, starając się sprawić jej przyjemność i za­ służyć na jeden z jej rzadkich uśmiechów. Pani Co­ chrane sama błysnęła zębami w pięknym uśmiechu, opowiadając, jak bardzo bała się wysłać córkę do Chase Park, a tymczasem, spójrzcie tylko, co z tego wynikło. Jej mała córeczka stała się Duchessa i nią pozostanie. Badger usłyszał, zamykające się drzwi saloniku i oczami wyobraźni ujrzał swą podopieczną, jak pod­ chodzi do niewielkiego biurka i siada przy nim z wła­ ściwym sobie wdziękiem, by donieść jego lordowskiej mości o stracie, jaką oboje ponieśli. Lord Chase dowiedział się o śmierci jej matki jesz­ cze zanim dostał list i natychmiast poinformował córkę za pośrednictwem swego sekretarza, pana Crittakera, by spakowała rzeczy i była gotowa do wyjazdu do Cha­ se Park, gdy tylko przyjedzie po nią powóz. Badgera miała zabrać ze sobą jako opiekuna na czas podróży. Na przygotowania pozostawiono jej dwa tygodnie. Tymczasem dwa tygodnie minęły i nic się nie wyda­ rzyło. Nikt po nią nie przyjechał. Nie wiedziała, co robić. Całymi godzinami wystawała przy oknie salo­ niku w oczekiwaniu. Zastanawiała się, czyby nie na­ pisać do ojca i nie przypomnieć mu o jego instruk­ cjach, ale nie mogła się na to zdobyć. Byłoby to zbyt poniżające. Minęły następne cztery dni. W końcu po­ myślała: Rozpacza po stracie mojej matki. Zapo­ mniał o mnie. Jestem teraz sama. I co ja zrobię? 24 A potem przypomniała sobie, że zawsze lękała się tych corocznych wizyt w Chase Park. Wystarczyło, że przekroczyła próg monstrualnie wielkiego holu wej­ ściowego, urządzonego we włoskim stylu, wyłożone­ go pięćsetletnią boazerią, obwieszonego równie sta­ rymi obrazami w zbyt bogato złoconych ramach, z wielką, dominującą nad całym wnętrzem centralną klatką schodową, ozdobioną portretami przodków, a już żołądek kurczył się jej ze strachu. Co roku mi­ jała wielkie dębowe drzwi i natychmiast zaczynała odliczać, jak długo jeszcze będzie musiała udawać, iż wierzy, że ci szlachetnie urodzeni ludzie, ich szla­ chetnie urodzone dzieci i cała ta służba rzeczywiście cieszą się widząc ją, podczas gdy tak naprawdę wole­ liby, by nigdy nie została poczęta. W tym roku przynajmniej nie było tu hrabiny, któ­ rej lodowate spojrzenia, zgryźliwe uwagi i niechęć sprawiały, że cała kurczyła się w sobie. Hrabina zmarła na tydzień przed jej przyjazdem, więc cała posiadłość tonęła w zwojach czarnej krepy, wszystkie kobiety przywdziały czarne suknie, a wszy­ scy mężczyźni czarne opaski. Słyszała, jak służba szepcze pomiędzy sobą, że hrabina była zbyt stara, aby bez przerwy zachodzić w ciążę - i patrzcie tylko, do czego to doprowadziło. Biedactwo zmarło, prze­ klinając swego męża, że zmusił ją jeszcze ten jeden raz, że sam siebie zmuszał, by żyć z nią, dopóki nie poczęła - przynajmniej tak uważała służba. A prze­ cież dała lordowi dwóch zdrowych synów i dwie córki. To nie jej wina, że obaj utonęli i zostały tylko bliź­ niaczki. Wszyscy oczekiwali, że lord ożeni się ponow­ nie, że weźmie sobie bardzo młodą żonę, która będzie obdarzała go synami dotąd, aż jej mąż poczuje się usatysfakcjonowany i uwierzy, że bez względu na ilość wypadków, jakie mogą się wydarzyć, nadal zostanie 25

przy życiu przynajmniej jeden chłopiec, zdolny objąć tytuł i dziedzictwo. Mężczyzna może ożenić się po­ nownie już po sześciu miesiącach od śmierci żony, a ten okres minął. To właśnie usłyszała i powtórzyła panu Jollisowi, tej nędznej kreaturze. Zmarszczyła brwi. Być może dlatego ojciec nie chce, by przyjechała do Chase Park. Znalazł sobie następną hrabinę i nie chce, by obecność nieślubnej córki zakłócała małżeńskie szczęście. Tak, z pewno­ ścią tak to wygląda. To oczywiste, że pragnie zadowo­ lić swą nową żonę, a sprowadzenie do domu bękarta, by defilował tuż przed jej nosem, z pewnością nie sprawiłoby jej przyjemności ani nie zapewniło mał­ żeńskiej harmonii. Ale dlaczego po prostu nie napi­ sał i nie zawiadomił o tym? Nie idealizowała swego ojca, lecz nigdy nie uważała go za tchórza. To wszyst­ ko nie miało sensu. Zaczynało padać. Na razie była to tylko mżawka, lecz Duchessa wiedziała, że wkrótce lekki deszczyk zamieni się w potoki wody, gnane silnym wiatrem znad Kanału i uderzające w okna z siłą huraganu. Pomimo tego, że ją opuścił, nie mogła nie przy­ znać, że ojciec opiekował się nimi obiema przez osiemnaście lat, a jej matką jeszcze dwa lata wcze­ śniej, zanim ona się urodziła. Matka była dla niego jak żona. Tylko że, niestety, była zaledwie kochanką, bez żadnych praw, żadnego zabezpieczenia, niczego. A teraz, gdy matka nie żyje, dla niego i ona mogłaby umrzeć. Już go nie obchodziła, nie czuł się za nią od­ powiedzialny. Nie musiał udawać, że ją lubi. Uznał zapewne, że skoro skończyła osiemnaście lat, może sama się o siebie zatroszczyć. Ale dlaczego zadał so­ bie trud, by kłamać? Dlaczego zażądał, by przyjecha­ ła do Chase Park? To musiało być kłamstwo, chociaż zupełnie bezcelowe. Wiedziała jedno - teraz została 26 zupełnie sama. Mama nie miała nikogo, żadnej ro­ dziny. Nigdy nie przychodziły do nich żadne listy ani prezenty na Boże Narodzenie. Przypuszczała, że muszą gdzieś być jacyś Cochra­ ne'owie, gdyż nazwisko matki było prawdziwe, nie wymyślone dla doraźnej potrzeby. Dotąd jednak nie natknęła się choćby na wzmiankę o jakichś braciach, siostrach czy ciotkach. Zawsze były tylko one dwie i - od czasu do czasu - lord. Szyba spływała strugami deszczu. I co też ona teraz pocznie, zastanawiała się. Doradca prawny matki oznajmił jej tym swoim niestosownie radosnym to­ nem, iż dobrze wie, że matka nie była wdową, ale ko­ chanką bogatego mężczyzny, trzymaną w miłosnym gniazdku, w dodatku wynajętym, i że to miłosne gniazdko wkrótce trzeba będzie opuścić lub za nie zapłacić. Sposób, w jaki się do niej odnosił, sprawiał, że czuła się brudna. I wściekła. Ośmielił się dać jej do zrozumienia, że nie jest lepsza niż matka. Ale na Bo­ ga, cóż było złego w jej kochającej, pięknej matce? Prawdę mówiąc, znała odpowiedź na to pytanie, lecz nie chciała jej przyjąć do wiadomości. Przynajmniej nie pozwoliła mu wyartykułować tej obraźliwej pro­ pozycji, którą miał na końcu języka. Wstała powoli, drżąc w wilgotnym chłodzie późne­ go popołudnia. Ogień w kominku przygasał i z każdą minutą robiło się zimniej. Wstała, ułożyła starannie kilka drew na palenisku i zaczęła niecierpliwie prze­ mierzać pokój, uderzając się lekko po bokach, by się rozgrzać. Wiedziała, że będzie musiała coś zrobić, lecz co? Nie miała żadnych praktycznych umiejęt­ ności - nie mogłaby więc zostać guwernantką, oso­ bą do towarzystwa jakiejś starszej pani czy choćby modystką. Została wychowana na damę i nauczona jedynie, jak zainteresować sobą mężczyznę na tyle, 27

by zechciał ją poślubić, nie zważając na jej naganne pochodzenie. Chodziła tak i chodziła, coraz bardziej zmartwio­ na. Miała ochotę zapłakać z tęsknoty za swoją pięk­ ną matką, która kochała lorda bardziej niż córkę i dlatego godziła się na życie, jakie jej zgotował. Pan Jollis chełpił się, że zna wyższe sfery lepiej niż ona. Zmrużyła oczy na wspomnienie tej impertynen­ cji. Pochłaniała „London Times" i „Gazette" od kie­ dy skończyła dziesięć lat, pożerając wręcz wiadomo­ ści o tym, co działo się pośród szlachetnie urodzonych, wyśmiewając ich słabostki i głupie po­ stępki, a także cechujący ich brak jakichkolwiek ha­ mulców. O tak, znała życie tak zwanego towarzystwa. Wiedziała, jak zachowują się i reagują ludzie z tej sfery. Kiedy tak o tym myślała, nagle uświadomiła so­ bie, że posiada pewną umiejętność, której do tej po­ ry nie traktowała - bo nie musiała - jako umiejętno­ ści, którą mogłaby wykorzystać, by zapewnić sobie utrzymanie. Zatrzymała się, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w zalane deszczem okna. Tak, posiada pewną umie­ jętność, dosyć niezwykłą, w dodatku taką, której ni­ gdy nie przypisano by kobiecie. Czy mogła brać ją pod uwagę? Będzie musiała omówić to z Badgerem. Jeżeli był jakiś sposób, aby zamienić jej mały talencik na gotówkę, Badger z pewnością pomoże jej to przeprowadzić. I kiedy wspinała się po uroczych, choć wąskich schodach do swej sypialni, uśmiechnęła się po raz pierwszy, od kiedy umarła jej matka. 28 R O Z D Z I A Ł Chase Park w pobliżu Darlington, Yorkshire Marzec 1813 Panu Crittakerowi nie podobało się to, co musiał zrobić, lecz nie miał wyjścia, absolutnie żadnego. Twarz mu pobladła, oddychał płytko i nierówno. Podniósł rękę i zastygł na chwilę w bezruchu, wy­ obrażając sobie wszelkie możliwe i niewątpliwie straszliwe konsekwencje, po czym zebrał się w sobie i w końcu zapukał do drzwi biblioteki. Było już póź­ no, bardzo późno i Crittaker wiedział, że to niewyba­ czalne zakłócać spokój jego lordowskiej mości o tej porze, lecz musiał powiedzieć mu, co zrobił, a właści­ wie, czego zapomniał zrobić. Odpowiedzi nie było. Crittaker zapukał ponownie, tym razem nieco głośniej. W końcu zza drzwi dobiegł go poirytowany głos. - No dobrze, wejdź, zanim poranisz sobie te cholerne knykcie. Lord Chase stał przed kominkiem z różowo żyłko­ wanego kararyjskiego marmuru. Kominek stanowił chlubę biblioteki Wyndhamów, podobnie jak trzy ściany półek, wznoszące się na wysokość sześciu me­ trów i mieszczące ponad dziesięć tysięcy tomów. Był to piękny pokój, nie tak ogromny, by głos odbijał się w nim echem, lecz bardzo majestatyczny w swoim mrocznym przepychu. Pan Crittaker spojrzał w kie­ runku ogromnego biurka, ustawionego pod jedną ze ścian. Na biurku stała zapalona świeca, lecz fotel za nim był pusty. Lord Chase stał przy kominku. Naj­ wyraźniej nie robił nic szczególnego, ot, po prostu 2 29

stal, grzejąc sobie plecy. W końcu dochodziła już północ. - O co chodzi, Crittaker? Czy nie dosyć się dziś na­ pracowałem? Podpisałem tyle papierzysk, że aż mu­ siałem zeskrobywać z palców ten cholerny atrament. No mów, człowieku. Cóż to za nowy kłopot? - Milordzie - zaczął pan Crittaker, nie bardzo wie­ dząc, jak wyznać swą winę i mimo woli zastanawiając się, czy lord tylko zmiesza go z błotem słowami czy od razu wyrzuci, by zamarzł podczas marcowej za­ dymki. Odchrząknął i zaczął jeszcze raz. Tym razem po prostu wyrzucił to z siebie. - Milordzie, na wszystko co święte, zapomniałem o pannie Cochrane! Lord tylko wpatrywał się w niego, najwidoczniej niczego nie rozumiejąc. - O pannie Cochrane? - za­ pytał w końcu. - Tak, milordzie. O pannie Cochrane. - A kimże jest panna Cochrane? - To Duchessa, milordzie. Zapomniałem o niej. Jej matka umarła, a potem, no cóż, umarł pański wuj... i te przygotowania do pańskiego przyjazdu... Krótko mówiąc, zapomniałem o niej. Ósmy lord Chase wpatrywał się w swego sekreta­ rza, który jeszcze do niedawna był sekretarzem jego zmarłego wuja. - Zapomniałeś o Duchessie? Jej mat­ ka umarła? Kiedy, człowieku? Mój Boże, ile czasu minęło? - Skinął ręką w kierunku krzesła. - Siadaj tam i wszystko mi opowiedz. Tylko dokładnie. Pan Crittaker, który z ulgą uświadomił sobie, iż być może nie wyląduje dzisiaj na śniegu, podszedł bliżej i zaczął: - Taa... eee... - Kochanka i utrzymanka - podpowiedział lord ostro. - Jego kochanka od dwudziestu jeden lat. Co z nią? 30 - Tak, jego kochanka, pani Cochrane, zginęła w wypadku, kiedy przewrócił się powóz. Pański wuj polecił mi natychmiast napisać do panny Cochrane, by spakowała się i była gotowa do przyjazdu do Cha­ se Park. Napisałem, że ktoś zjawi się po nią za dwa tygodnie. - Rozumiem - powiedział lord. - Ile tygodni minę­ ło od tego czasu? - Osiem, milordzie. Lord spojrzał z niedowierzaniem na swego sekre­ tarza. - To znaczy, że osiemnastoletnią dziewczynę pozostawiono bez opieki na dwa miesiące? Pan Crittaker przytaknął, tak zrozpaczony, że chętnie wtopiłby się w elegancki dywan Aubusson pod swymi stopami. - Musiała tam być jakaś służba, milordzie, na pewno był ktoś. Lecz lord machnął tylko dłonią i powiedział z wi­ docznym zastanowieniem: - Ciekawe, dlaczego nie napisała do wuja i nie spytała, czemu nie przysłał po nią powozu? Pan Crittaker nie zastanawiał się tym razem ani chwili, po prostu powiedział to, co myślał, wyglądając przy tym jeszcze bardziej żałośnie niż przed chwilą: - Pewnie sądziła, że lord nie chce jej teraz, kiedy umar­ ła jej matka. Nigdy nie okazywał jej cienia uczucia, gdy była tutaj. Nie wiem, jak traktował ją tam, u mat­ ki. Nie, na pewno nie odezwałaby się do pańskiego wuja, milordzie. Ona jest bardzo dumna, ta nasza Duchessa. - A może jej list po prostu nie dotarł. Albo dotarł, lecz pan go gdzieś zgubił, Crittaker. Pan Crittaker słyszał wycie wichru za oknem. Wy­ obraził sobie, jak by to było, stać tak w zadymce bez żadnej osłony poza opończą na grzbiecie. Musiał jednak przyznać: - To możliwe, milordzie, lecz nie 31

wydaje mi się, by coś takiego mogło się zdarzyć. Mo­ dlę się, by tak nie było. Lord klął przez chwilę serdecznie, długo i z wpra­ wą. Pan Crittaker był pod wrażeniem, lecz uznał, że nie jest to dobry moment, by prawić jego lordowskiej mości komplementy. Zwłaszcza że był on jeszcze do niedawna majorem w armii, skąd odszedł zaledwie przed sześcioma tygodniami, by zająć swoje miejsce jako ósmy lord Chase. Wreszcie zapas przekleństw lorda wyczerpał się. - I jak to się stało, że w końcu przypomnieliście sobie o Duchessie? - zapytał. Pan Crittaker pociągnął za krawat, niezdarny twór, który natychmiast się rozwiązał. - Przypomniał mi o niej pan Spears. - Spears - powtórzył lord z uśmiechem. - Lokaj mo­ jego wuja, a teraz mój, przypomniał ci o Duchessie? - Pan Spears powziął do niej sympatię, gdy jesz­ cze była małą pchełką, jak ją nazywał - powiedział pan Crittaker. - Więc teraz uświadomił sobie, iż być może w całym tym zamieszaniu coś umknęło naszej uwagi. Z początku przypuszczał, że panna Cochra­ ne przebywa w Londynie na polecenie lorda. Nie była to prawda, ale pan Spears nie mógł tego wie­ dzieć. - Rozumiem - powiedział młody lord i zamyślił się głęboko. Pan Crittaker siedział nieruchomo i chociaż odczuwał wielką pokusę, aby pociągnąć się za ucho - tego nawyku nabawił się, będąc jeszcze chłopcem - zmobilizował całą siłę woli, aby trzymać ręce przy sobie. - Wygląda na to, że będę musiał odbyć krótką wy­ cieczkę do Sussex - powiedział w końcu lord. - Wy­ jadę wcześnie rano i przywiozę pannę Cochrane. - Doskonale, milordzie. 32 - Pański, krawat, Crittaker. Niech pan coś z nim zrobi. A poza tym - dodał znacząco - jeżeli coś przy­ darzyło się pannie Cochrane, może pan sobie poszu­ kać nowej pracy. Co powiedziawszy, odwrócił się i jął wpatrywać w płonące szczapy, od czasu do czasu kopiąc którąś z nich czubkiem buta. Zapomniał. Dobry Boże, pan Crittaker po prostu o niej zapomniał. Myśl o tym, że dziewczynę pozosta­ wiono bez opieki na dwa długie miesiące, mroziła mu krew w żyłach. A on też o niej nie pomyślał. Ani nikt inny, z wyjątkiem Spearsa. Marcus nie widział jej od pięciu lat, od tego pamiętnego lata, gdy obaj jego ku­ zyni utonęli podczas wyścigów łodzi. Ciekawe, czy rzeczywiście wyrosła na taką piękność, na jaką się za­ powiadała. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Była jego ku­ zynką z nieprawego loża. A jednak powinien zatrosz­ czyć się o nią, był to winien wujowi. Lecz co on z nią zrobi? To już zupełnie inna kwestia. Następnego popołudnia głównym tematem roz­ mów w bardzo przytulnym zielonym saloniku w Cha­ se Park była właśnie Duchessa. - To chyba najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedy­ kolwiek widziałam - powiedziała do bliźniaczek ciot­ ka Gweneth, jak zwykle bardzo poprawnie wymawia­ jąc głoski. - Ale ty nie widziałaś zbyt wielu dziewcząt, ciociu, wszystko jedno, ładnych czy nie - powiedziała Anto­ nia, zerkając na ciotkę znad powieści pani Radcliffe. - Nigdy nie zapuściłaś się dalej niż do Yorku. Mam nadzieję, że nic się jej nie stało. Jakie to okropne, 33

zostać tak zupełnie zapomnianym. Na pewno czuje się bardzo dotknięta. - Marcus zajmie się nią - powiedziała Fanny. - On może wszystko. Na pewno zadba o to, by zapomnia­ ła, że o niej nie pamiętaliśmy. Chyba powinnam była z nim jechać. Podtrzymałabym go na duchu. - Życzyłabym sobie, byś przezwyciężyła wreszcie to niedorzeczne zadurzenie. To twój kuzyn - oznaj­ miła ciotka, spoglądając na Fanny. Miała na myśli nowego lorda Chase, jedynego syna Reeda Wyndha­ ma. I pomyśleć, że walczył na Półwyspie! Mógł zgi­ nąć, zaszlachtowany przez tych przeklętych Francu­ zów lub partyzantów hiszpańskich, o których wspominał w listach do wuja. Lecz, dzięki Bogu, przeżył, chociaż wątpiła, by James dziękował za to niebiosom. Zginęło tylu młodych mężczyzn i chłop­ ców! Gdyby ktoś zadał sobie trud, by ją zapytać, przy­ sięgłaby, że jej brat ożeni się, gdy tylko za hrabiną za­ mkną się drzwi rodzinnej krypty, a dziewczyna, którą wybierze, będzie zdrowa i zdolna urodzić wielu sy­ nów. Jednak, ku jej wielkiemu zdumieniu, lord nie skorzystał z okazji i nie ożenił się ponownie. A teraz on też jest już martwy. Musiała przyznać Marcusowi, że doskonale potrafi zadbać o nią i o bliźniaczki, wykazując przy tym takt, którego, zdaniem ciotki Gweneth, brakowało większo­ ści dżentelmenów. Poza tym to taki przystojny mężczy­ zna! Z bujnymi ciemnobrązowymi włosami i błękitnymi oczami w oprawie gęstych rzęs wydawał się młodszym wcieleniem swego zmarłego wuja. I ta jego szczęka, znamionująca upór! To także łączyło go z wujem. Pa­ miętała, jak James wyrażał się o Marcusie, określając go jako diabelskie nasienie, i uśmiechnęła się lekko. Westchnęła. Wszyscy zdążyli już poznać zarówno jasne, jak ciemne strony charakteru nowego lorda. 34 Był wyższy niż jego wuj, górował wzrostem nawet nad Spearsem, lokajem wuja, który zgodził się łaska­ wie dbać o potrzeby nowego lorda i jego powierz­ chowność. Spears - Gweneth słyszała jak mówił o tym Sampson - otóż tenże Spears twierdził, iż no­ wy lord ma możliwości i charakter, ten zaś niewątpli­ wie wkrótce będzie mu bardzo potrzebny. Młody lord pojawił się w Chase Park zaledwie przed miesiącem, pozostawiwszy owdowiałą matkę w Lower Slaughter. Nie chciała opuścić posiadłości w Cranford, gdzie dotąd mieszkała. On zaś był teraz głową rodziny Wyndhamów, nowym lordem, który musiał dopiero nauczyć się reagować, gdy ktoś zwra­ cał się do niego „lordzie Chase", zamiast po prostu „Wyndham". Odziedziczył tytuł, pomimo że był tylko synem drugiego syna, bez perspektyw na karierę inną niż w armii. Życie pełne jest niespodzianek, pomyśla­ ła Gweneth, i często podaje zupełnie nieoczekiwane dania na swoich talerzach. - Nie jestem w nim zadurzona - oznajmiła Fanny, wbijając igłę w bardzo niedbale wykonany haft, na któ­ rym z największym trudem dałoby się rozpoznać temat „Domu i Niebios". - Tylko że on jest taki cudowny. Był dla nas bardzo miły, musisz przyznać, ciotko, mimo że tatuś zawsze rozwodził się nad tym, że Marcus nie ma w sobie czystej krwi. - Marcus ma czystą krew - ucięła ostro ciotka. - Tyle że nie jest to krew waszego ojca. Na tym polega problem. - Mam nadzieję, że Duchessie nie przytrafiło się nic złego - powiedziała Antonia, obojętna na wszyst­ ko z wyjątkiem powieści, skutecznie ukrytej za to- mem kazań doktora Edwardsa. - Dwa miesiące zda­ na tylko na siebie. A może wróciła do Holandii, jak sądzisz, ciociu? 35

Jej bliźniacza siostra, identyczna aż po złamany pa­ znokieć palca wskazującego prawej dłoni, odłożyła ro­ bótkę i powiedziała: - Gdyby żył tatuś, zapewniłby jej sezon w Londynie, by mogła znaleźć sobie męża. I dał­ by jej posag. Nie sądzisz, że mogła wrócić do Włoch, ciociu? Ona nie pochodzi z Holandii, Antonio. Ciotka Gweneth potrząsnęła głową, a kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było ból i gniew. - Wasz tatuś niezbyt szczęśliwie dobierał sobie wierz­ chowce. To bydlę go zabiło. - To bydlę było jego jedynym wierzchowcem od ośmiu lat, ciociu - stwierdziła Fanny. I dodała drżą­ cym głosem: - Tata uwielbiał tego konia. Pamiętam, kiedyś złapał nas deszcz i tatuś najpierw zajął się ko­ niem, a dopiero potem mną i Antonią. Gweneth nie wątpiła ani przez chwilę, że jej brat właśnie tak postąpił. Z upodobaniem jeździł konno, podejmując ryzyko, które nawet u Spersa wywoływa­ ło pełne dezaprobaty uniesienie brwi, lecz nigdy nic mu się nie stało. Ani razu nawet nie spadł z konia. Dopiero sześć tygodni temu, odwróciwszy się w siodle, aby podroczyć się z jadącym za nim przyja­ cielem, uderzył głową o zwisającą nad drogą gałąź (potem ścięto ją w odwecie), spadł z konia i zginął na miejscu. Po trzech tygodniach od tego fatalnego zdarzenia Marcus, dwudziesto trzyletni syn młodszego brata, przebywający właśnie w Hiszpanii ze swoim batalio­ nem, został powiadomiony, że odziedziczył tytuł lor­ da Chase. Ósmego lorda Chase. Ciekawe, pomyślała Gweneth, czy Marcus nadal czuje się, jakby wszedł w buty swego wuja, zwłaszcza gdy schodzi wielkimi schodami do wejściowego holu albo przemierza mile podłóg, pokrytych bogatymi tureckimi dywanami - jednym słowem, czy nadal czuje się intruzem. 36 - Zastanawiam się, czy Marcus zapewni Duchessie sezon w Londynie i posag - powiedziała Fanny, wsta­ jąc. Wstrząsnęła spódnice i podeszła, by wziąć kolej­ ną słodką bułeczkę z pięknie rzeźbionej srebrnej tacy. - Ona nie potrzebuje posagu - prychnęła Antonia - tylko szansy, by móc się zaprezentować w odpo­ wiednim towarzystwie, a wtedy dżentelmeni od razu rzucą się jej do stóp i będą błagali, by za nich wyszła. Bohaterka powieści, którą właśnie czytam, jest także piękna, miła, słodka i dobra, lecz biedna jak mysz ko­ ścielna. A tymczasem już trzech dżentelmenów na jej widok przykłada dłonie do serca. Co za bzdury, pomyślała Gweneth. Jeżeli już jakiś dżentelmen przykłada dłoń do serca, to czyni tak wy­ łącznie z powodu niestrawności, wywołanej nadmia­ rem brandy. - Fanny, to twoja ostatnia bułeczka, zjedz ją, ale nie rozmawiaj z nami, gdy będziesz mia­ ła pełne usta. Maggie wspomniała, że twoje sukienki zaczynają być trochę ciasne w talii, a jesteście z An­ tonią w wieku, kiedy dziewczęta powinny zacząć tra­ cić swój dziecięcy tłuszczyk, a nie nabywać go. A co do ciebie, Antonio, to poważnie wątpię, czy kazania doktora Edwardsa dotyczą dżentelmenów, przyglą­ dających się młodym damom. Powieści pani Radclif­ fe, też coś. Twojej mamie na pewno by się to nie spodobało. Lecz widząc, że dolna warga Antonii zaczyna nie­ bezpiecznie drżeć, dodała z westchnieniem: - Może przeczytałabyś nam głośno jakiś fragment? Pipwell Cottage, Smarden, Kent Czerwiec 1813 Marcus ściągnął wodze swego kościstego, gniade¬ go ogiera Stanleya i zatrzymał się przed Pipwell 37

Cottage, jak nazywano w okolicy ten niewielki dom. Zsiadł z konia i przywiązał wodze do żelaznego słup­ ka. Był śmiertelnie zmęczony i wściekły z powodu opóźnienia, a jednak odczuwał też ulgę, że jego po­ szukiwania wreszcie zakończyły się sukcesem. Miał ochotę rzucić się na ziemię i ucałować ją na znak wdzięczności, że wreszcie odnalazł Duchessę, a po­ tem udusić dziewczynę za to, że przysporzyła wszyst­ kim tyle zmartwienia. A zwłaszcza jemu. Bowiem kiedy przed trzema miesiącami pojawił się w Różanym Domku, by zabrać ją do Chase Park, nie zastał tam Duchessy. Wyjechała jakiś czas temu i nikt nie wiedział, dokąd się udała. Miała przy sobie służącego, mężczyznę, lecz przecież nie było normal­ ne, by osiemnastoletnia dziewczyna podróżowała sa­ ma z mężczyzną, wszystko jedno, starym czy młodym, służącym czy nie. Odnalezienie jej potrwało dalsze trzy miesiące. Mo­ głoby potrwać i trzy lata, gdyby Spears w końcu nie zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce. Najpierw udał się na dwa dni do Winchelsea, gdzie Marcus już przedtem starannie rozpytał wszystkich, posługując się w równym stopniu groźbą i przekupstwem. Z Win­ chelsea pojechał do Londynu, gdzie pozostał zaledwie dwa dni, po czym wrócił do Chase Park, skinął sztyw­ no Marcusowi głową i wręczył mu świstek papieru, na którym było napisane: „Pipwell Cottage, Smarden, Kent". A zatem - jeżeli nie liczyć towarzystwa służącego - Duchessa była sama już od sześciu miesięcy. Ochłonął. W końcu ją znalazł. I Pipwell Cottage prezentował się całkiem nieźle. Z pewnością nie była to rudera. Domek wyglądał uroczo w otoczeniu tuzi­ na dębów, klonów o bujnym listowiu i lip. Małe cisy, posadzone wzdłuż ścieżki prowadzącej do fronto- 38 wych drzwi, zostały starannie przycięte, a granitowe płyty, którymi wyłożono alejki były gładkie i mocno trzymały się podłoża. Za rzędem cisów dostrzegł nie­ przebrane bogactwo kwiecia, kipiącego wprost z sy­ metrycznie rozmieszczonych klombów. Rozpoznał róże i dalie, lecz było tam jeszcze mnóstwo innych ro­ ślin, kwitnących bujnie i tworzących jaskrawe plamy koloru. Ściany domku pomalowano na biało, podob­ nie framugi. Te jednak obramowano czerwoną farbą. Bardzo przyjemna mała posiadłość, pomyślał. Zbyt przyjemna i komfortowa. Jakim cudem stacją było na zamieszkanie w takim miejscu? Odepchnął od siebie myśl, że mogła, po­ dobnie jak jej matka, poszukać sobie opiekuna. Nie, pomyślał, nie ona. Nie Duchessa. Zbyt wiele w niej dumy. Zdecydowanie zbyt wiele. I kiedy kroczył ku frontowym drzwiom, obramo­ wanym skrzynkami, z których zwieszały się róże, hor­ tensje i pierwiosnki tak fioletowe jak oko Jimmy'ego Watsona, gdy mu je podbił przed osiemnastoma laty, uświadomił sobie, że wszystko, czego pragnie, to za­ stać ją zdrową i w jako takim dostatku. Zapukał, powtarzając w duchu słowa modlitwy. Badger otworzył drzwi i wpatrzył się w młodego dżentelmena, który nie spuszczał z niego wzroku. Wreszcie Marcus zamrugał zmieszany i powiedział powoli: - Pan tutaj mieszka? To pański dom? Czy Duch... czy panna Cochrane już się wyprowadziła? - Tak, mieszkam tutaj - potwierdził Badger, nawet nie drgnąwszy. Marcus zaklął i Badger spojrzał na niego z zainte­ resowaniem. - Więc był pan na Półwyspie, sir? - zapytał. - Tak, ale teraz zostałem cholernym lordem i mu­ siałem odejść z armii. 39

- Czy wolno mi zapytać, jakim to cholernym lor­ dem pan został? - Chase. Lordem Chase. - Obawiam się - powiedział Badger spokojnie, szy­ kując się do walki - że to zupełnie niemożliwe. Le­ piej będzie, jeżeli od razu pan sobie pójdzie. Nie bę­ dę powtarzał dwa razy, jeżeli wie pan, o czym mówię. - Co powiedziawszy, jeszcze dokładniej zasłonił sobą drzwi i Marcus zobaczył, jak jego olbrzymie dłonie zaciskają się w pięści. Lord, który nie był głupcem, zdał sobie sprawę, że fa­ cet zaraz rzuci mu się do gardła, nie wiedział tylko, czym sobie na to zasłużył. - To prawda, jestem nowym lordem Chase. To znaczy, ósmym, nie siódmym. Miałem nadzie­ ję, że panna Cochrane nadal tu mieszka. Przyjechałem po nią, rozumie pan. Po śmierci ojca zapomniano o niej, a kiedy pan Crittaker wreszcie sobie przypomniał, poje­ chałem natychmiast do Winchelsea, lecz jej już tam nie było. Odszukanie panny Cochrane zajęło mi dalsze trzy miesiące, a teraz i tu jej nie ma. Badger przez chwilę przyglądał mu się uważnie. - Pan jesteś Marcus Wyndham? - Tak jest. - Ten, którego stary lord nazywał diabelskim nasie­ niem? Marcus uśmiechnął się. - Mój wuj nigdy niczego nie owijał w bawełnę. To ja we własnej osobie. - I twierdzi pan, że jej ojciec nie żyje? - Tak, umarł prawie pół roku temu. Spadł z konia i zginął na miejscu. Więc ona jest tutaj? A tyś jest jej służącym? - To dlatego nikt po nią nie przyjechał. Dziwne, że nie wzięliśmy pod uwagę takiej możliwości. Domy­ ślam się, że to był wypadek? - A kiedy młody czło­ wiek skinął głową, Badger powiedział; - Duchessa 40 często o panu opowiadała, kiedy wracała z Chase Park. Prawdę mówiąc, twierdziła, że to pan nazwał ją Duchessa i że z pana diabelskie nasienie. Chyba za bardzo pana nie lubiła. Marcus roześmiał się. - Nie wzrusza mnie, jeśli na­ wet przeklina ziemię, po której stąpam. Chciałbym się tylko dowiedzieć, czy u niej wszystko w porządku. -Tak, nic jej nie jest. - Nie głoduje? - Ma dosyć jedzenia. - Ale jak może sobie pozwolić na utrzymanie tego domu? - O to, drogi panie - stwierdził Badger surowo - musi pan zapytać ją samą. A tak w ogóle, po co pan tu przyjechał? - Może jednak wpuściłbyś mnie do środka? Muszę z nią porozmawiać, jak powiedziałeś. A przy okazji, coś ty za jeden? - Jestem Badger. Opiekuję się Duchessa, tak jak przedtem opiekowałem się jej matką. A poza tym je­ stem kucharzem. - Ach - powiedział Marcus. - Gotujesz? Wielki, brzydki mężczyzna skinął głową i w końcu odsunął się nieco na bok, umożliwiając Marcusowi wejście. Gdy ten znalazł się w małym holu, tuż obok prowadzących na piętro schodów, dobiegł go zapach pieczeni, bogaty i smakowity. Poczuł, jak kurczy mu się żołądek i ślina napływa do ust. Przez chwilę zda­ wało mu się, że słyszy kobietę nucącą jakąś melodię. - Proszę tu zaczekać - powiedział Badger. Nie oglądając się za siebie, otworzył drzwi i zniknął. Nu­ cenie urwało się nagle. Marcus stał, uderzając szpicrutą w udo. Był głod­ ny, zmęczony i nie mógł wprost uwierzyć, że tkwi w wąskim holu, pozostawiony tu przez mężczyznę, 41

który był zarazem kucharzem i pokojówką, a wysła­ wiał się przy tym jak absolwent Eton. Przynajmniej jest zdrowa. I ma opiekę. Ale kto płaci za ten domek? I kto pokrywa wydatki na jedze­ nie? I kucharza? Drzwi otworzyły się znowu i Badger powiedział: - Może pan wejść. Panna Cochrane zobaczy się z pa­ nem. Zupełnie jakby była jakąś cholerną królową, po­ myślał poirytowany. Pokój był mały, lecz bardzo przyjemny. Widać było, że ktoś spędza w nim wiele czasu, może dlatego był taki przytulny. Na podłodze, tuż obok niebieskiej kozetki, obitej brokatem, pię­ trzyły się sterty londyńskich czasopism. To dziwne, że najpierw zobaczył właśnie te gazety, całe ich stosy. Od ich ostatniego spotkania minęło pięć lat. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Jej uroda rozkwitła nawet bardziej, niż mógł się spodziewać. I nie była to kwestia stroju, bowiem ubrana była dość skromnie, w prostą ciemnoszarą suknię z muślinu, zapiętą niemal pod brodę, z długi­ mi, zwężającymi się ku nadgarstkom rękawami i mankietami zapinanymi na guziczki. Czarne włosy zaplotła w warkocze i spięła wysoko na głowie. Nie nosiła biżuterii, a na policzku miała smugę od atra­ mentu. Siedziała nieruchomo, po prostu mu się przy­ glądała. Nie poruszyła nawet jednym palcem. Pamię­ tał ten jej spokój, ten nieobecny wyraz twarzy, tak dziwny u dziewczyny w jej wieku. Była nieprzyzwoicie piękna. - Po co ci te wszystkie gazety? - zapytał. - Witaj, Marcusie. - Witaj, Duchesso. Minęło już trochę czasu. Skinęła lekko głową. - Badger powiedział mi, że mój ojciec nie żyje i dlatego nikt po mnie nie przyje- 42 chał. To dziwne, czyż nie? Żyje czy nie, ja zawsze po­ zostaję zapomniana. - Tak, Crittaker niemal się udławił, kiedy mi o tym mówił. Przykro mi, że tak się stało. Przyjechałem, by zabrać cię do Chase Park. Zmarszczyła brwi, lecz nawet nie drgnęła. I nie po­ dała mu dłoni, nie podsunęła policzka do ucałowa­ nia. Była jego bliską kuzynką, a stała dwa metry od niego i grymas niezadowolenia na jej twarzy z każdą chwilą stawał się bardziej widoczny. Być może zbytnio ją zaskoczyłem, pomyślał. Naj­ pierw jej matka, a teraz ojciec- straciła oboje rodzi­ ców. I zmarli w odstępie zaledwie kilku tygodni. - Przykro mi z powodu twojego ojca. Był moim wujem i bardzo go lubiłem. Zginął na miejscu, nie cierpiał ani przez chwilę. - Dziękuję, że mi to powiedziałeś. Sądziłam, że o mnie zapomniał, że kiedy zabrakło matki, nie chciał mnie więcej widzieć. - Teraz już wiesz, że pragnął, byś zamieszkała w Chase Park. Nie miał pojęcia, co mu się przydarzy. Badger pojawił się w otwartych drzwiach. - Kaczka gotowa, Duchesso. Spoczywa na półmisku w otocze­ niu gotowanych ziemniaczków i świeżego zielonego groszku. Przybrałem ziemniaki natką pietruszki. Upie­ kłem także szarlotkę, twoją ulubioną. Zjesz teraz obiad? I czy chciałabyś, by lord przyłączył się do nas? Skinęła z roztargnieniem głową. - Jest pan głodny? - Tak, jechałem bez przerwy przez cały dzień. Czy ktoś mógłby zająć się moim wierzchowcem? - Będziesz musiał zrobić to sam - powiedziała. - Badger nie ma czasu. - Rozumiem. - Odwrócił się na pięcie i wymasze¬ rował z pokoju. 43

- Z tyłu za domem jest szopa! - zawołał za nim Badger. - Może pan tam zostawić konia. Marcus nie odezwał się. Potrafił zatroszczyć się o konia, lecz nie mógł znieść myśli, że Duchessa mieszka tu sama z mężczyzną, który mówi jak dżen­ telmen, jest jej kucharzem i podaje pieczoną kaczkę z ziemniakami i natką pietruszki. I chociaż Badger był brzydki niczym stary sękaty pień dębu i dosyć sta­ ry, by być jej ojcem, i tak wydawało mu się to niewła­ ściwe. Co tu się dzieje? Zdecydowanie nie przymierała tutaj głodem. Nu­ ciła, kiedy przyjechał i miała na policzku smugę atra­ mentu. Wyglądała przy tym tak pięknie, że pragnął tylko siedzieć i wpatrywać się w nią - przynajmniej dopóki nie wszedł Badger i nie oznajmił, że obiad podany. Z tego, co wiedział, wuj jej nie zabezpieczył, nie zapisał niczego. I, według jego wiedzy, nie miała żadnych innych dochodów. A zatem, co tu naprawdę się dzieje? R O Z D Z I A Ł Marcus odsunął talerz, westchnął z zadowoleniem i splótł dłonie na płaskim brzuchu. Duchessa skoń­ czyła jeść chwilę przedtem i po prostu siedziała spo­ kojnie, chłodna i opanowana, ani trochę nie poruszo­ na jego obecnością, jakby goszczenie mężczyzny na obiedzie było czymś zwyczajnym, jakby robiła to co dzień. Po prostu czekała: aż skończy posiłek i zacznie mówić. Czekała cicha i spokojna, jak zawsze od kie­ dy ją pamiętał. Obracała z wolna kieliszek pomiędzy palcami, wytworny kieliszek, jak zauważył. Taki kieli­ szek, z ładnego kryształu, musiał kosztować parę gwi- 44 3 nei. Z pewnością był częścią większego kompletu. Kto za nie zapłacił? Mężczyzna, który z nią jadał? - Badger jest bardzo zdolnym kucharzem - powie­ dział z aprobatą w głosie. - Pietruszka to był dobry pomysł. Jej zieleń uwydatniła biel ziemniaków i brąz kaczej skórki. - Tak, to wyraz jego artyzmu. Badger jest wielce utalentowanym człowiekiem. - A jakież to inne talenty posiada? Wzruszyła ramionami, nieporuszona jak zwykle, odsuwając od siebie to niegrzecznie sformułowane pytanie i traktując je jako impertynencję, którą istot­ nie było. - Dobrze wyglądasz - powiedział. - Wszyscy mar­ twili się o ciebie. Kiedy już sobie przypomnieli, że istnieję, pomyśla­ ła, lecz powiedziała tylko: - Dziękuję ci. Ty także pięknie wyrosłeś. Czy wiodłeś żywot dżentelmena, zanim mój oj... zanim umarł lord? - O nie, byłem majorem w armii. Po śmierci wuja musiałem zrezygnować z patentu. Nie chciałem tego przeklętego tytułu, chociaż on nigdy w to nie wierzył. Mówię szczerze, nigdy mnie nie obchodziło, czy zo­ stanę jego dziedzicem. Jak wszyscy inni, sądziłem, że szybko się ożeni i dalej będzie próbował spłodzić mę­ skiego potomka. I gdyby nie ta nagła śmierć, z pew­ nością by mu się to udało. - To dziwne, że nie ożenił się drugi raz. - Zginął siedem miesięcy po śmierci ciotki. Gdyby się ożenił przed upływem roku... no, powiedzmy, ośmiu czy dziewięciu miesięcy, na pewno wzięto by mu to za złe. A wuj liczył się z opinią innych. - Po śmierci żony często odwiedzał moją matkę. Prawdę mówiąc, spędzał z nią prawie cały wolny czas. Bardzo się zmienił po śmierci Marka i Charliego... 45

Przynajmniej w ciągu tych ostatnich miesięcy czuł się szczęśliwy. Marcus, słysząc to, nie był szczególnie zdziwiony. W końcu wuj zawsze odznaczał się dużym tempera­ mentem i utrzymywał kochankę, by ją mieć stale do dyspozycji. Postanowił jednak nie wypowiadać tego spostrzeżenia głośno, przynajmniej nie w obecności nieślubnej córki wuja. Skinął więc tylko głową, a po­ tem nagle zapytał: - Czy jesteś podobna do matki? - Tak, ale, jak pewnie zauważyłeś, mam oczy ojca i jego czarne włosy. Moja matka miała przepiękne włosy, jasne, złociste. - Umilkła na chwilę, a potem dodała spokojnie: - Wiem, o czym myślisz. Nie mie­ ści ci się w głowie, by mężczyzna pozostał wierny jed­ nej kochance przez dwadzieścia lat. Moja matka by­ ła piękna, czarująca i oddana. Nie było w niej cienia złośliwości. Niczego od niego nie chciała. Widzisz, kochała go. - Rozumiem - powiedział spokojnie. - Przykro mi, Duchesso. - A oto szarlotka - oznajmił Badger, wkraczając do saloniku. Ciekawe, czy podsłuchiwał i specjalnie wybrał tę chwilę na wejście, pomyślał Marcus. Jeżeli nawet tak było, zachował się bardzo zręcznie. - Kto raz spróbuje szarlotki Badgera, oddałby za nią wszystkie pieniądze - powiedziała Duchessa. Marcus uśmiechnął się i skosztował. Zamknął oczy. - Nie mógłbym jej niczego zarzucić, nawet gdy­ bym chciał - powiedział. Duchessa skinęła głową. - Trudno uwierzyć, że na­ prawdę nie zależało ci na tytule i całym związanym z tym bogactwie. Wzruszył ramionami. - Nie zależało mi, naprawdę. Byłem zadowolony z życia, jakie prowadziłem. Nie chciałem odchodzić z wojska. Byłem tylko synem 46 drugiego syna, lecz czułem się potrzebny. Przyjemnie było pomyśleć, że być może ocaliłem czyjeś życie, a nie zmarnowałem głupio żadnego. - Przez wszystkie te lata służyłeś na Półwyspie? Skinął głową. - Wyjechałem tam w sierpniu 1808 roku, tuż po śmierci chłopców. Hiszpanie nie pozwo­ lili nam sobie pomóc, pojechaliśmy więc prosto do Portugalii, a konkretnie do Figueria de Foz w pobliżu Coimbry. Służyłem pod Wellingtonem... - przerwał zawstydzony. - Przepraszam, że cię tym zanudzam. - Proszę, mów dalej - powiedziała tylko. Spojrzał na nią zdumiony, ponieważ jak dotąd żad­ na kobieta, nawet jego matka, nie chciała słuchać o jego wojennych przeżyciach. Pochylił się i zaczął powoli: - Napoleon podbił Hiszpanię i ruszył na Liz­ bonę, mijając Talaverę i Elvas. - Czy to nie on powiedział: „Muszę wykurzyć An­ glików z Półwyspu. Nic nie zdoła powstrzymać moich zamiarów"? - Tak, chyba właśnie tak się wyraził - przytaknął Marcus, marszcząc brwi. - Opowiadaj dalej. Skrzywił się na samo wspomnienie dalszych wypad­ ków, lecz mówił dalej: - Potem było to okropne zimo­ we przejście przez góry Galicji, pod dowództwem sir Johna Moore'a. Jakoś udało nam się wyprzedzić Francuzów. Brakowało żywności. Zwierzęta... - Po­ trząsnął głową i spojrzał na nią, nienawidząc swych wspomnień, widząc przed oczyma twarze żołnierzy, oficerów, których nazywał przyjaciółmi, a którzy w większości byli już martwi. A on nie zdołał im po­ móc. - Nie - powiedział. - Wystarczy na dziś. - A co sądzisz o zawieszeniu broni, zawartym przez Napoleona po jego zwycięstwie nad Prusakami pod Liitzen i Budziszynem? 47

Marcus wzruszył ramionami. - Zobaczymy, czy bę­ dzie trwale. Nikt spośród moich znajomych nie przy­ puszcza, by utrzymało się dłużej niż do lata. - Czy to prawda, że Wellington woli, by jego ge­ nerałowie nie walczyli bezpośrednio ż samym Napo­ leonem, że zawsze próbuje doprowadzić do bitwy dowodzonej przez francuskich marszałków? Zaskoczyła go. Tylko nieliczni mieli taką wiedzę. - Skąd o tym wiesz? - Przeczytałam - powiedziała obojętnie. Zdał so­ bie sprawę, że obraził ją, traktując jak damę, czyli puch marny, mający ledwie śladowy móżdżek pomię­ dzy swoimi kształtnymi uszkami. - Tak, masz rację. Wellington powiedział, że obec­ ność Napoleona na polu walki warta jest czterdziestu tysięcy ludzi. Nie zwykłych ludzi - żołnierzy. Siedziała wyprostowana, oparłszy łokcie na stole. Pokój, oświetlony miękkim światłem świec, wydawał się szczególnie przytulny. Szarlotka stała zapomnia­ na na talerzykach. - To wspaniałe. Nigdy o tym nie słyszałam. A czy to prawda, że to nie rosyjska zima pokonała Napoleona, lecz sami Rosjanie? - Tak, lecz nie ma co do tego zgody. Nie muszę ci mówić, że wszyscy, którzy uważają Napoleona za naj­ większego wodza wszech czasów, winią tę okropną rosyjską zimę. Ja zaś słyszałem, że Rosjanie pilnie przestudiowali wszystkie kampanie Napoleona i wie­ le się od niego nauczyli. Dlatego mogli go pobić jego własną bronią. - Nie zapominaj, że zawiodło zaopatrzenie. Wy­ obraź sobie tylko te odległości pomiędzy Moskwą a Zachodem! Wprost nie mieści się w głowie, ile po­ trzeba było żywności, ubrań i wyposażenia. - Tak - powiedział Marcus. - Wyobrażam sobie. - Nie mógł się powstrzymać, by się w nią nie wpatry- 48 wać. Czy ma opiekuna, który służy w armii lub mary­ narce? I dlatego tak wiele wie? - Ile czasu zajmą ci przygotowania do wyjazdu? - zapytał nagle. - Wyjazdu? O czym ty mówisz? - Oczywiście wrócisz ze mną do Chase Park. - Nie widzę w tym nic oczywistego - powiedziała. Ze zdziwieniem zauważył, jak jej dłoń zaciska się w pięść. Duchessa, zaciskająca dłoń w pięść? Nie, z pewnością tylko to sobie wyobraził, nie mogłaby zrobić niczego tak gwałtownego. I co takiego powie­ dział, że tak się nastroszyła? Nie potrafił sobie wy­ obrazić tej delikatnej białej dłoni zaciśniętej w pięść. - Powinnaś była zamieszkać w Chase Park pół ro­ ku temu. Przeprosiłem cię za to, co się zdarzyło. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Przez ostatnie trzy mie­ siące nie robiłem nic innego, tylko próbowałem cię odnaleźć. A teraz jestem tutaj i oferuję ci dom, odpo­ wiednie towarzystwo, a jeśli będziesz chciała poje­ chać na sezon do Londynu, oczywiście, pojedziesz. I dopilnuję, byś miała odpowiedni posag. Z twoim wyglądem i znajomością spraw wojskowych z pewno­ ścią nie będziesz musiała długo czekać. Niejeden urlopowany oficer będzie chciał cię poślubić. Spojrzała na niego, znowu spokojna i nieruchoma, z rękami ułożonymi płasko na gładkim obrusie. Na jej palcach zauważył ślady po atramencie. - Oczywi­ ście, jeżeli małżeństwo jest tym, czego pragniesz. Lecz czego innego mogłaby pragnąć kobieta? Dama? - Nie - powiedziała spokojnie. - Nie pragnę mał­ żeństwa. Teraz mój dom jest tutaj. To bardzo miłe z twojej strony, że zadałeś sobie tyle trudu, by mnie odszukać, ale minęło już sporo czasu i przekonałam się, że potrafię być samodzielna. Nie potrzebuję se­ zonu ani posagu. Ani męża. Są inne drogi, Marcusie, poza małżeństwem. Nawet dla damy. 49

- A jakim to sposobem stałaś się taka niezależna? Poznałaś jakiegoś żołnierza po śmierci matki? Czy to on powiedział ci... - Wzruszył ramionami i zamilkł, lecz jego intencje były jasne, aż nazbyt jasne. Uśmiechnęła się lekko, lecz był to zimny uśmiech, ta­ jemniczy i gniewny. Kiedy się jednak odezwała, w jej głosie - jak zwykle - nie było gniewu. - A to już nie twój interes, mój panie. Lecz swoją drogą, co za ciekawy sposób rozumowania. Zainteresowanie sprawami mili­ tarnymi czy przyczynami klęski Napoleona w Rosji nie mogło się oczywiście narodzić w mojej głowie. Cokol­ wiek w niej jest, musiało zostać przez kogoś wtłoczone, dokładniej mówiąc, przez jakiegoś wojskowego, który bez wątpienia opłaca ten czarujący domek i utrzymuje mnie, tak jak mój wuj utrzymywał moją matkę. Pochylił się gwałtownie do przodu i uderzył pięścią w stół. - Do licha, Duchesso, nie miałem tego na my­ śli. Zapomniałaś, że jestem twoim kuzynem? I cho­ lerną głową rodziny Wyndhamów? Co oznacza, że te­ raz ja jestem za ciebie odpowiedzialny. - Wprawdzie jesteś moim kuzynem, ale ja jestem tylko bękartem. Nie jesteś mi nic winien, Marcusie. A już na pewno nie jesteś za mnie odpowiedzialny. Mój ojciec był, ale jak wszyscy mężczyźni uważał się za nieśmiertelnego i dlatego mnie nie zabezpieczył. Tak czy inaczej, przekonałam się, że przyjemnie jest być niezależną. - Masz osiemnaście lat i jesteś damą. Nie możesz sama stanowić o sobie. - Mam prawie dziewiętnaście lat i faktem jest, że stanowię o sobie. Faktem jest również to, że jestem bękartem. Nie staraj się kłaść lukru na tym ciastku, bo on tu nie pasuje. Poczuł, jak ogarnia go gniew i frustracja. Oto był tu, rycerz w lśniącej zbroi, tylko że dama nie chcia- 50 ła, by ją ktoś ratował. I najwyraźniej niczego się nie bała. Nagle roześmiała się. - Wiem, co myślisz. Zadałeś sobie tyle trudu, żeby ocalić kuzynkę z nieprawego ło­ ża, a ona odrzuca twoją pomoc. I to nakarmiwszy cię obiadem, jakiego od dawna nie miałeś okazji skoszto­ wać. Przykro mi, Marcusie, ale tak to wygląda. - Zapakujesz swoje rzeczy i wrócisz ze mną do Chase Park. Jestem to winien twojemu ojcu, a moje- mu wujowi. Chciałbym wyjechać jutro. Czy Badger może się zająć przygotowaniami? Zdawało się, że w ogóle nie zwróciła uwagi na je­ go słowa. Patrzyła przed siebie, zamyślona. Nagle za­ częła nucić melodię, której nie słyszał nigdy przed­ tem. - Wybacz mi - powiedziała szybko i wstała z krzesła. - Nie odchodź, Marcusie, powinnam zaraz wrócić. Wybiegła z jadalni, pozostawiając lorda Chase z niedojedzoną szarlotką na talerzyku i wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy. - Napije się pan brandy? A może porto lub klare­ tu? - Poproszę o porto - powiedział, a potem siedział samotnie przez dobry kwadrans, czekając na nią i są­ cząc wino. - Co ona tam robi? - zapytał Badgera, który wszedł, aby pozbierać naczynia. - Nie mam pojęcia. - Oczywiście, że masz, ale nie powiesz, prawda? Do licha, Badger, jak ona może pozwolić sobie na ta­ ki dom? I na ciebie? Jest jakiś mężczyzna, prawda? Ktoś związany z wojskiem, kto opłaca rachunki. - Musi pan porozmawiać o tym z panną Cochrane, milordzie. - Chciałbym, żebyśmy wyjechali jutro. Zdążysz ze wszystkim, Badger? 51