mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Coulter Catherine - Dziedzictwo 2 - Dziedzictwo Nightingaleów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :976.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Dziedzictwo 2 - Dziedzictwo Nightingaleów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

ROZDZIAŁ 1 Półwysep St. Agnes, Kornwalia, kwiecień 1814 r. Frederick North Nightingale spojrzał na kobietę le¬żącą u jego stóp. Była zgięta wpół, kolana przyciskała do piersi, a rękoma okrywała głowę, jakby próbowała ją chronić spadając z widocznego powyżej klifu. Jej niegdyś modna, niebieska muślinowa sukienka rozrwała się pod pachami, a stanik i spódnica były brudne i poplamione. Niebieski pantofel zwisał z prawej nogi na poskręcanych i porwanych wstążkach. Ukląkł przy niej i odciągnął zesztywniałe ręce od głowy. Szło mu ciężko. Nie żyła już od jakiegoś czasu, przynajmniej osiemnaście godzin, bo mięśnie znów zaczynały wiotczeć, a stężenie ustępowało. Lekko przycisnął palce do brudnej szyi widocznej przez rozerwaną sukienkę. Nie wiedział dlaczego szukał pulsu może oczekiwał cudu - ale pulsu oczywiście nie było. Znalazł tylko zimne ciało i śmierć. W niebieskich oczach wpatrujących się w niego nie dostrzegł spokojnego pogodzenia z losem. Były wytrzeszczone z przerażenia, świadome, że nadchodzi śmierć i umyka ostatnia chwila życia. Mimo że widział już wielu mężczyzn poległych w bitwie i ginących od ran, ten widok poruszył go do głębi. Nie była żołnierzem wymachującym szpadą lub muszkietem. Była kobietą, a więc z punktu widzenia mężczyzny istotą delikatną i niezdolną przeżyć takiego upadku. Zamknął jej oczy, a potem nacisnął szczękę, by zamknąć usta otwarte w ostatnim krzyku. Nie udało mu się jednak i pozostały tak z widocznym, niemal słyszalnym przerażeniem do czasu, kiedy zostaną z niej tylko białe kości. Podniósł się powoli i odsunął, jednak niezbyt daleko, by nie spaść z wąskiej półki skalnej dziesięć metrów powyżej Morza Irlandzkiego. Czuł silny zapach słonej wody i słyszał fale bijące o niepokonane strze¬liste skały, a ich rytmiczny huk dziwnie go uspokajał. Zawsze tak było, nawet kiedy wyruszał na eskapady jako młody chłopiec. Nie była obca. Rozpoznanie jej twarzy zajęło mu chwilę, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że to Eleanor Penrose, wdowa po dawno już nieżyjącym rycerzu Penrose z Scrilady Hall, leżącego o trzy mile na północ, blisko Trevaunance Cove. Znał ją, od kiedy przybyła w te strony z okolic Dorset i poślubiła rycerza. North miał wtedy niespełna dziesięć lat. Pamiętał ją jako roześmianą młodą kobietę z wielkimi piersiami, zawsze szeroko uśmiechniętą. Pierścionki jej brązowych włosów podskakiwały wesoło, kiedy w żartach dawała kuksańca w bok statecznemu rycerzowi, wydobywając umęczony uśmiech na jego zaciśnięte wargi. A teraz leżała nieżywa, skulona jak dziecko na wąskim występie skalnym. Pomyślał, że pewnie spadła. To z pewnością nic innego, jak tylko straszliwy wypadek. Jednak coś w głębi duszy podpowiadało mu, że to niemożliwe. Eleanor Penrose znała okolicę równie dobrze jak on. Nie spacerowałaby tu sama, z dala od domu, i nie spadłaby tak po prostu z klifu. Jak to mogło się stać? Wdrapał się z powrotem na klif kilka metrów w górę. Opierał ręce na znajomych skałach i tylko dwa razy się pośliznął. Wydostał się na jałowy, pofałdowany szczyt St. Agnes, wstał i rozejrzał się dookoła, otrzepując bryczesy. Z tej wysokości znów wyglądała jak niebieska plamka, która przyciągnęła jego uwagę i zmusiła do zejścia na dół. Nagle bryła ziemi osunęła się spod jego wysokich butów. Odskoczył, machając rękoma. Serce łomotało mu jak szalone, póki nie znalazł się metr od kra¬wędzi klifu. Może to właśnie przydarzyło się Eleanor Penrose. Może podeszła zbyt blisko krawędzi i ziemia osunęła się pod nią. Jednak nie spadła wprost w spienione fale na dole, lecz na wystającą półkę skalną, a i to wystarczyło, by zginęła. Opadł na kolana i uważnie przyjrzał się ziemi. Wydawało mu się, że oderwała się stamtąd tylko ta gruda, która osunęła się spod jego stóp. Popatrzył w dół, na półkę skalną prawie niewidoczną z tak wysoka. Wstał i otrze- pał ręce. Szedł wolno w stronę swego konia. Gigant, ponad- dwumetrowej wysokości ogier - stąd jego imię - stał w bezruchu, wpatrzony w nadchodzącego

pana. Nie spojrzał nawet na stado czajek latających nisko nad jego łbem. Giez usiadł mu na zadzie, a on tylko lekko machnął ogonem. North postanowił pojechać do sędziego pokoju, lecz nagle zdał sobie sprawę, że to on jest sędzią. To nie było wojsko, nie było sierżantów, którym musiał wydać rozkazy, ani musztry, ani protokołów. _ Cóż _ powiedział, wskakując bez wysiłku na grzbiet Giganta - jedźmy do doktora Treatha. Powinien ją obejrzeć, zanim ją zabierzemy. Sądzisz, że spadła? Gigant nie parsknął, tylko potrząsnął swoim wielkim łbem. North spojrzał na klif, osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem. - Mnie się też widzi, że nie - powiedział. - Zdaje mi się, że jakiś sukinsyn ją zabił. * * * - Lord Chilton! Dobry Boże, chłopcze, kiedy wróciłeś? Od dobrego roku nie było cię w domu. Przybyłeś ledwie na pogrzeb ojca i zaraz wróciłeś na tę nie kończącą się wojnę. Szczęściem już się skończyła, Bogu dzięki. Teraz wszyscy angielscy młodzieńcy mogą powrócić do domów. Wejdź, proszę. Niegdyś często do mnie zaglądałeś. Doktor Treath w promieniach słońca wyglądał jak wysoki, wyprostowany młodzieniaszek. Był szczupły jak osiemnastolatek i niezwykle elegancki. Wyciągnął rękę i szerokim gestem zaprosił Northa do niewielkiego gabinetu, pełnego błyszczących metalowych narzędzi i szafek wypełnionych równiutko opisanymi butelkami. Na czystym stole, obok szafek, znajdował się moździerz i tłuczek. Doktor wprowadził Northa do pokoju dziennego Perth Cottage, przytulnego, ciepłego pokoiku z kominkiem, przeładowanego meblami i pełnego porozrzucanych gazet, tygodników i pu¬stych filiżanek. W pamięci Northa herbata w nich zawsze była silnie zaprawiana szmuglowaną francuską brandy. North uśmiechnął się na myśl, że jako chłopcu zda¬wało mu się, że doktor jest wielkim mężczyzną. Owszem, był wysoki, ale kiedy North urósł, wzrost doktora nie wydawał mu się już tak imponujący. Naturalnie on sam pochodził z rodu mężczyzn wystarczająco wysokich, by przestraszyć każdego, kto by miał na to ochotę• Doktor uśmiechał się ciepło i zapraszająco. - Długo mnie nie było, ale teraz wracam na dobre. - Siadaj, North. Herbaty, a może brandy? - Dziękuję. W gruncie rzeczy przybyłem tu jako sędzia pokoju, by pana powiadomić, że przed chwilą znalazłem Eleanor Penrose na tej wystającej półce skalnej pod samym szczytem Sto Agnes. Nie żyje już od jakiegoś czasu, bo stężenie mięśni zaczyna ustę¬pować. Doktor Beniamin Treath zesztywniał nagle zupeł¬nie jak żona kata i bladł powoli, aż jego poszarzała twarz przybrała odcień skromnego krawata. Postarzał się nagle niezwykle, a życie jakby w jednej chwili cał¬kiem z niego uciekło. Nagle równie szybko potrząsnął głową. - Nie - powiedział - to niemożliwe. Nie pa¬miętasz już Eleanor. To jakaś inna podobna do niej niewiasta. Przykro mi z powodu tej kobiety, ale to na pewno nie Eleanor, to niemożliwe. Musiałeś się po¬mylić, North. - Przykro mi, ale to Eleanor Penrose. Doktor Treath wciąż gwałtownie potrząsał głową, a oczy mu pociemniały, podkreślając jeszcze bladość twarzy. - Nie żyje, mówisz? Nie, North, z pewnością się mylisz. Nie dalej jak dwa dni temu jadłem z nią obiad. Czuła się zupełnie dobrze i śmiała się jak zwy¬kle. Pamiętasz przecież jej śmiech, prawda? Jedliśmy ostrygi w Scrilady Hall, przy świecach, i śmiała się z moich anegdot o marynarce, zwłaszcza z tej, kiedy ukradliśmy worek cytryn z holenderskiego statku na Karaibach, niedaleko St. Thomas, bo mieliśmy szkor¬but. Nie, nie, North, mylisz się, z pewnością się my¬lisz. Nie mogę pozwolić Eleanor umrzeć. A niech to diabli, zaklął w myślach North. - Przykro mi niezmiernie. Ona naprawdę nie żyje. Beniamin Treath odwrócił się i wolno zbliżył się do drzwi wychodzących na niewielki ogródek, kwitnący obficie w połowie kwietnia, opleciony wiciokrzewem i winoroślą, lśniący kwieciem w kolorach intensywnej czerwieni, różu i żółci. Jeden z dębów był tak gruby, że jego ciężkie od liści gałęzie zakrywały cały zakątek ogrodu, a pień porośnięty był bluszczem, lśniącym te¬raz w leniwym świetle. North usłyszał grające w krzakach świerszcze.

Doktor Treath po prostu stał. Jego ramiona podnosiły się i opadały szybko. North zrozumiał, że walczy z płaczem. - Przykro mi. Nie wiedziałem, że pan i pani Penrose byliście sobie bliscy. Musi pan pojechać ze mną. Jest również coś, co powinien pan wiedzieć. Doktor odwrócił się powoli w jego stronę. - Nie żyje, jak mi powiedziałeś. Co jeszcze, North? No co? - Sądzę, że nie spadła z klifu sama. Chyba ktoś ją zepchnął. Nie zbadałem jej i nie dotykałem, sprawdzi¬łem tylko puls. Pan to powinien zrobić. - Tak - powiedział w końcu doktor Treath. - Tak, pojadę. Poczekaj, co powiedziałeś? Ktoś ją zepchnął? Nie, to niemożliwe. Wszyscy lubili Eleanor, bez wyjątku. O Jezu! Tak, pojadę. Bess! - zawołał. - Proszę, zejdź na dół. Muszę wyjść. Wkrótce będzie tu Jack Marley. Bess? Pośpieszże się, kobieto. Bess Treath pojawiła się nagle w drzwiach pokoju dziennego bez tchu, z ręką przyciśniętą do piersi. By¬ła wysoka i szczupła, o włosach ciemniejszych nawet niż North. Podobieństwo pomiędzy bratem i siostrą było ogromne. Zobaczyła Northa, szybko się ukłoniła i powiedziała z wyraźną przyjemnością: - Jesteś w domu, milordzie. Wyglądasz całkiem jak ojciec, ale przecież wszyscy mężczyźni z rodu Nightingale są do siebie podobni z ojca na syna. Tak zawsze było, a przy¬najmniej tak mówi pani Freely i tak mówiła przed nią jej matka. O Boże, coś się stało? Tak? Dlaczego wy¬chodzisz, Ben? Co się stało? Czy w Mount Hawke ktoś zachorował? Doktor Treath tylko na nią spojrzał, a właściwie poza nią, poza Perth Cottage, siostrę i Northa, który stał obok. Potrząsnął głową, jakby chciał się obudzić. - Jack Marley ma czyrak na szyi. Zajmij się tym, jeśli chcesz, a jeśli nie, powiedz mu, żeby przyszedł póź¬niej. Nie skąp karbolu do oczyszczenia. Wiesz, że on nigdy nie myje szyi. _ Wiem, Ben. Poradzę sobie z nim. North powiedział tylko: - Był wypadek, panno Treath. Musimy już iść. _ Wypadek? Co się stało? Co się dzieje, Ben? Doktor Treath nic nie odpowiedział. Przeszedł obok siostry ze spuszczoną głową. North podążył za nim. ROZDZIAŁ2 Majątek Honeymead, South Downs, wrzesień 1814 Trzęsła się. Do domu przenikała w równym stopniu wilgoć, co przenikliwy ziąb. Nawet jej wełniane skarpety były zupełnie wilgotne. Przez ostatnie dwa dni albo lało jak z cebra, albo siąpił kapuśniaczek, ale temperatura wyraźnie spadła, co wprowadziło wszystkich, nawet rudego kota, w okropny nastrój. Płaskonosy mops pani Tai1strop nie przestawał piszczeć. Pani Tai1strop nosiła go wszędzie ze sobą zawiniętego w wełniany kocyk. Zatrzęsła się znowu. Boże, ależ zimno. Był to albo wynik działania dwóch goszczących w Honeymead duchów, które wchodziły wszędzie mrożąc dotykiem każdy kąt, albo skąpstwa jej opiekuna, Rolanda Flakesa. Co do tego nie było wątpliwości. Z nim duchy nie wytrzymywały konkurencji. Im pewnie też było zimno. Nie odzywały się zupełnie od trzech dni, kiedy Flakes się tu zjawił. Nie wystraszyły nawet kota, więc Jego zwykle napuszony ogon stał się dziesięciokrotnie mniejszy. Nie żeby ostatnio pokazywały się spe¬cjalnie często, mniej więcej dwa razy w roku potrząsały obrazami na ścianach i płoszyły podkuchenne, zrzucając im nieoczekiwanie miskę z mlekiem na ko¬lana. Chyba tylko po to, by przypomnieć, że domowe duchy wciąż tu są i że nie wszystko da się wyjaśnić w miejscowej gazecie. Pan Flakes, zawsze kiedy ją odwiedzał, zaczynał wszystkim rządzić. Doprowadzało ją to do szału. Dom w majątku Honeymead należał do jej rodziców, a więc teraz był jej własnością. Drewno i kominki też były jej własnością, a mimo to pan Flakes nie pozwalał palić ognia aż do listopada. Ton jego głosu sugerował, że czuje się oszukiwany. Szkoda, że duchy nigdy nie

dokazywały w czasie jego pobytu. Niech je diabli! - Ach! - wzdychała zawsze pani Tai1strop, kiedy ośmieliła się narzekać. Kiwała głową jak kobieta doświadczona, próbująca bez skutku coś wytłumaczyć smarkuli. W jej głosie nie było cienia współczucia. _ Tak to już jest z mężczyznami. Musimy im dawać to, czego od nas oczekują• Są panami w swych zamkach. To ich prawo. Trzeba się z tym pogodzić. Musisz się nauczyć. Bzdura! To jej zamek, nie jego. Pani Tai1strop tylko klepała ją po ręku, jasno dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia, jak rzeczy się mają i mawiała: _ Tak, kochanie, pewnego dnia zrozumiesz, kiedy już będziesz zamężna. Jeśli nie nauczysz się posłuszeństwa, twój mąż nie będzie z ciebie zadowolony, a to może być bardzo nieprzyjemne, mogę ci przysiąc, jako że mnie samą kiedyś Bóg pobłogosławił mężem. Mąż. Mało prawdopodobne. Dwa lata temu, przed dniem swoich siedemnastych urodzin, zdecydowała już o tym i nie zmieniła zdania. Zęby szczękały jej z zimna. Poszła do pokoju kwiatowego, nazwanego tak z po¬wodu intensywnego różanego wzoru na tapetach, któ¬re miały już przynajmniej sześćdziesiąt lat i zaczynały się odklejać. W poszukiwaniu ognia zajrzała do ko¬minka, w którym nie było nawet popiołu, nie mówiąc już o drewnie. Jej opiekun kazał je zabrać nawet z te¬go pokoju, gdzie podejmowano gości herbatą. Dla¬czego jest takim skąpcem? Przecież to jej pieniądze. Co go obchodzi, ile ona spala drewna? Dlaczego ni¬gdy nie pozwala jej odnawiać postarzałych kanap, krzeseł i draperii? Dlaczego odmówił kupna klaczy, którą chciał jej sprzedać sir Roger? Dlaczego pozwo¬lił jej tylko na kupno rachitycznej, dogorywającej, sta¬rej szkapy, która przegrałaby wyścig nawet z żół¬wiem? A dzierżawcy, mój Boże! Ich chaty wymagały gruntownych napraw. Potrzebowali nowych pługów i ziarna na siew. Od śmierci jej ojca nie zrobiono nic. Czuła się głęboko winna temu stanowi rzeczy, mimo że nic nie mogła na to poradzić. Jednak, choć próbowała temu zaprzeczać, nawet przed samą sobą, wiedziała, dlaczego Flakes nie chce wydawać pieniędzy. Chciał wszystko mieć dla siebie, a wydatki związane z nią, ziemią i majątkiem trakto¬wał jako stratę. Ale jej pieniądze nie wpadną w jego ręce. Pan Flakes wkrótce zrozumie, że ona nie da sobą pomiatać. Skuliła się, rozcierając ramiona, a potem potrząsnꬳa głową. To śmieszne, niedorzeczne. Słońce właśnie nieśmiało się przebijało przez grube, szare chmury. Stała na wąskich schodach prowadzących do domu. Wzięła głęboki oddech i uniosła twarz w stronę nieba. Powinna była zjeść śniadanie na zewnątrz, na scho¬dach, zamiast trząść się niemądra w ciemnej, zimnej jadalni, której jej opiekun nie pozwolił odnowić, choć należało to zrobić już pięćdziesiąt lat temu. Ale jutro to wszystko się skończy. Jutro będzie mogła robić, co jej się spodoba. Jutro skończy dziewiętnaście lat. Magiczny wiek, który ojciec wybrał na dzień jej wolności. Wolność lub małżeństwo. Nie było między nimi konkurencji. Och tak, kiedyś, kiedy będzie bezzębną staruszką, poślubi przystojnego młodzieńca, który osłodzi jej ostatnie lata życia. A potem nagrodzi go według zasług. To dobry interes. Jutro powie panu Flakesowi, co o nim myśli. Na¬zwie go skąpcem i sknerą i rozkaże, by rozpalono na¬tychmiast ogień w każdym pokoju, nawet w ogrom¬nym kominku w holu, gdzie można by upiec wołu. A potem go wyrzuci. Od jutra już nigdy nie będzie musiała oglądać jego ani jego wstrętnego syna z od¬stającymi uszami. Lubiła nawet tego młodzieńca, o ile nie miała właśnie ochoty uderzyć go za to, że jest ta¬kim słabeuszem i nigdy nie próbuje przeciwstawić się swemu ojcu. - Droga panno Derwent-Jones ... Odwróciła się, marszcząc brwi, jak zawsze kiedy zwracał się do niej pan Flakes. Był tak idiotycznie ofi¬cjalny za każdym razem, kiedy ją widział. Udało się jej wygładzić czoło i obdarzyła go chłodnym uśmiechem, który wypracowała sobie przez ostatnie dwa lata. Mi¬nęły dokładnie dwa lata od tego ranka, kiedy przy¬wiózł Owena do Honeymead, by ją uwiódł. Znała Owena całe swoje życie i nawet czasem go lubiła, ale ta wizyta rozpoczęła w ich znajomości zupełnie nowy etap. Ich dzieciństwo się zakończyło. Teraz odgrywali jakiś pokrętny dramat, a może raczej farsę.

Ojciec to nadęty osioł, a syn niedołęga, który nie zostanie mężczyzną, póki jego ojciec nie będzie gryzł ziemi. A jednak Owen w jakiś dziwny sposób, mimo uzależnienia od swego wstrętnego ojca, był miły. Pan Flakes i Owen byli tu od trzech dni, a ona już po dwu¬dziestu minutach miała ochotę uderzyć swego opie¬kuna pogrzebaczem. Przybyli na jej urodziny, jak oznajmił pan Flakes, zacierając ręce i rozglądając się po holu zbudowanym przez hrabinę Shewsbury około 1587 roku. _ Owen byłby niezwykle przygnębiony, gdyby nie zdążył na twoje urodziny - kontynuował zadowolony I. siebie Flakes, uśmiechając się do niej szeroko i pa- I rząc zimnym wzrokiem. Owen stał tak z odstającymi uszami i jak zwykle nic nie powiedział. Jego ojciec, zerkając wokół, opowiadał, jak kochany Owen bardzo lubi swoją kuzynkę, jak jest jej oddany i jak bardzo martwi się jej przyszłością• A potem pobłażliwie się śmiejąc relacjonował, jak Owen wygłaszał peany na lemat jej złocistych włosów (prawie zupełnie brązo¬wych z zaledwie kilkoma jasnymi nitkami, tylko latem były trochę jaśniejsze) i jej wspaniałych fiołkowych oczu Gasnozielonych, jeśli ktoś potrafił powiedzieć choć słowo prawdy). Plótł tak, aż doszedł do zębów. Wtedy zbłaźnił się zupełnie, porównując jej zęby do białych klifów Dover, co rozśmieszyło ją niepomier¬nie, bo spodziewała się usłyszeć przynajmniej o nie¬skazitelnych perłach, a on straciwszy koncept prze- niósł się na formacje geologiczne. Zdała sobie sprawę, że stoi i po prostu się w niego wpatruje. Otrząsnęła się, próbując sobie przypo- mnieć, czy coś powiedział. _ Witam pana, panie Flakes - powiedziała z uśmie- chem i równie chłodnym co on spojrzeniem. - W końcu zaświeciło słońce. Może dom ociepli się za jakieś dwa tygodnie, jeśli pogoda się utrzyma. _ Może, ale nie to jest ważne. Przędłaś wełnę, jak się spodziewam, droga panno Derwent-Jones. Cóż, tego należy oczekiwać od czarującej, młodej damy, nieprawdaż? Wcześnie wstałaś jak na młodą pannę, która spędziła długi wieczór na, że tak powiem, ro¬mantycznej przechadzce po lesie. Jest dopiero ósma. - Czy to jakieś prawo natury, o którym nie słysza¬łam? Czy młoda dama powinna spędzić cały dzień w łóżku, jeśli dobrze się bawiła poprzedniego wieczo¬ra? - Pomyślała z lubością o tym młodym człowieku, którego poślubi, kiedy już będzie trzęsącą się staro¬winką wspierającą się na lasce. - Żartujesz, jak zwykle. Zawsze ze mną żartujesz. To czarująca cecha twego charakteru, moja panno. Powiedziałbym to, gdyby takie żarty mnie bawiły. Za to Owen jest oczarowany twoimi żartami, ale on jest młody i nie ma rozeznania w takich sprawach. Niech mi wolno będzie zauważyć, że z mojego doświadcze¬nia wynika, iż młode panny nie mają tyle wigoru i wy_ trzymałości, by nie spać tak długo w nocy jak ty wczo¬raj, moja panno. - Udałam się na spoczynek o wpół do dziesiątej. - Czyżby? A mnie się wydawało, że spacerowałaś Wczoraj z Owenem po ogrodzie i ... - Być może Owen spacerował. Może porównywał róże do pąsowych, atłasowych draperii albo do krwi cieknącej ze skaleczonego palca, choć nie wiem, jak by mógł to robić, skoro zeszłej nocy było zupełnie ciemno i ciągle mżyło. A tego pan nie pamięta, nieprawdaż? Był pan zajęty spijaniem brandy mego ojca i grzaniem się przed jedynym rozpalonym komin¬kiem. Pół nocy trzymał pan na nogach panią Tailstrop, żeby podawała panu bułeczki. Nie, panie, zeszłej nocy nie było ani jednej gwiazdy, do której można by układać sonety. A jeśli chodzi o ścisłość, to Owen nie znosi kwiatów. Kicha od nich. Ja zaś byłam w łóżku, śniąc o dniu urodzin, o którym to śnię już od dawna. - Och - mruknął zmieszany i bez wątpienia zły na sy że mu się wymknęła i równie zły na siebie, jako że prawdą było, iż popijał brandy jej ojca w towarzystwie wiecznie potakującej pani Tailstrop, To, jak pani Tailstrop wielokrotnie tłumaczyła Karolinie, był pierwszy obowiązek damy: słuchać, potakiwać, podawać jedzenie i napitek. Ta litania zawsze doprowadzala Karolinę do furii. Spojrzała na pana Flakesa spod rzęs. Wciąż był zły i niezbyt wiedział, co dalej mówić. O tak,

Karolina niemal go sobie wyobrażała wydającego synowi dokładne instrukcje, jak ją uwieść, tymczasem Owen go zawiódł. Odchrząknął. - Co do twych urodzin - powiedział spokojnie, ugrzecznionym tonem - droga panno Derwent-Jones, pomyślałem, że zaproszę na przyjęcie jedynie najbliższą rodzinę. Nie obchodziło jej to. Równie dobrze mogła spę¬dzić urodziny na Księżycu. Kiwnęła głową. - Oczywicie. Szkoda, że nie mam w pobliżu nikogo z najbliższej rodziny. - Owen i ja postaramy się ci wystarczyć. Wiem, że Owen kupił prezent, który - śmiem twierdzić - mógłby posłużyć również jako prezent zaręczynowy. W końcu powiedział to otwarcie. Przez chwilę stała zaskoczona, ale tylko przez chwilę. Uśmiechnęła się do niego szeroko. - Jak miło ze strony Owena, ale sądzę, że to zbyt szybko. Pan Duncan oczywiście mi się oświadczył, ale zdecydowaliśmy się ujawnić nasz związek dopiero w przyszłym miesiącu. Zaślubiny odbędą się w Boże Narodzenie. Nie, nie mogłabym przyjąć prezentu od Owena, póki pan Duncan i ja nie ogłosimy oficjalnie naszych zaręczyn. - Pan Duncan! A kim, do diabła, jest pan Duncan? Wydawało się, że za chwilę padnie w ataku apo¬pleksji. Twarz miał czerwoną i nadętą. Ucieszyło ją to niezmiernie. Już go widziała, jak spada za schodów i miota się z pianą na ustach. - Ależ panie, to sąsiad. Nazywam go moim drogim rycerzem. Duncan to popularne nazwisko w tych stro¬nach od setek lat. Jesteśmy sobie bliscy od trzech lat. Jest takim przystojnym dżentelmenem, ma wyrazistą twarz i przylegające uszy. Tak, panie, mamy się zamiar pobrać i połączyć nasze posiadłości. - Nigdy wcześniej nie wspominałaś mi o tym czło¬wieku, droga panno Derwent-Jones. W rzeczy samej, nigdy nie słyszałem o panu Duncanie. Nie tego się po tobie spodziewałem. Pomówię o tym z panią Tailstrop. Powiem jej, co myślę o tym, jak panią nadzorowała. - Nieczęsto pan tu bywał wcześniej. A od dwóch lat jest tu pan tak często, że pani Tailstrop musiała raczej myśleć o zmianie pościeli niż o pilnowaniu mnie. Nie traktuję pani Tailstrop jak nadzorcy. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Szczerze mó¬wiąc, kiedy pan przyjeżdżał, starałam się trzymać pa¬na Duncana z daleka. - Prawie zawsze przyjeżdżał ze mną Owen. Spędza¬łaś z nim większość czasu. - On również zawsze dostawał świeżą poście1. - Twoje poczucie humoru, moja panno, jest jak przeciekająca łódź. Zauważyłem, że przez ostatnie kilka dni ten specyficzny dowcip się u ciebie nasila. Pani Tailstrop mówiła mi, że co rok robisz się bardziej dowcipna, ale poinformowałem ją, że jej obowiąz¬kiem jest ukrócić te ekscentryczne nawyki. Młode da¬my powinny być ciche i skromne. Jak inaczej mogą zdobyć męża? - Mnie się udało. Nie zapominajmy o panu Dunca¬nie. - To ty twierdzisz, moja panno. A teraz proszę cię, żebyś się starała odpowiadać jasno i prosto. - Dowcip zda się na każdą okazję. Bardzo mnie smuci, że tego nie popierasz. A więc dobrze, panie. Cóż chciałbyś wiedzieć? - Chciałbym dowiedzieć się czegoś o panu Dunca¬nie. Chciałbym go poznać i upewnić się, jakie ma wo¬bec ciebie zamiary. Już jutro będziesz bogatą panną i muszę się przekonać, że to nie łowca posagów. W rzeczy samej nalegam, by go poznać. Dziś wieczór, na kolacji. Jesteś to winna Owenowi, nie sądzisz, mo¬ja panno? Nawet frywolne młode damy powinny mieć odrobinę współczucia dla szczerze w nich zakocha¬nych młodzieńców. Owen zakochany w niej? Byli z Owenem jak dwa znudzone psy, które patrzą na siebie i ziewają. Jej bezmyślny opiekun nie tylko nie znosił poczucia hu¬moru, jedynej broni, jaką przeciwko niemu miaJa. Są¬dził, że jest głupia i nieczuła, co może i było prawdą, ale ostatecznie w żadnym kominku nie palił się ogień. - Nie wiem, czy pan Duncan znajdzie czas dziś wie¬czorem. - Zdajesz sobie sprawę, droga panno Derwent-Jo¬nes, że nie mogę z czystym sumieniem pozwolić na związek, którego nie popieram. To nie byłoby w twoim interesie. Nie wypełniłbym mej powinności w stosun¬ku do ciebie. W rzeczy samej jest też klauzula w testa¬mencie twego ojca, która zezwala mi decydować w tej kwestii. Naturalnie nie pomyślałem o tym do tej pory, gdyż

sądziłem, że macie się z Owenem ku sobie. Patrzyła na niego i nie mogła uwierzyć. Nie chciała w to wierzyć. Udało jej się utrzymać język za zębami. Powiedziała tylko: - Nie wiedziałam, że istnieją jakieś zapisy w kwestii mego zamążpójścia lub jego braku. Szczerze muszę przyznać, że nie myślałam o zamąż¬pójściu zanim poznałam pana Duncana. Chciałabym zobaczyć testament mego ojca. - Oczywiście, panno Derwent-Jones. - Tym razem nie powiedział "droga", co stanowiło jakąś pociechę. - Jednak nie sądzę, by zrozumiała go młoda panna. Jest w nim mnóstwo terminów prawniczych, które z pewnością zmieszają damę. - Postaram się wykrzesać resztki dowcipu tylko na tę okazję. Spojrzał na nią, jakby chciał uderzyć, co bardzo ją uszczęśliwiło, bo sama miała ochotę wbić mu nóż między żebra. - Czy mogłabym ten fragment przeczy¬tać natychmiast? - Niestety, testament twego ojca znajduje się w mo¬im biurze w Londynie. Zabierze mi trochę czasu na¬pisanie do mego pomocnika, a jemu jeszcze więcej przysłanie testamentu do Honeymead. - Rozumiem - powiedziała i obawiała się, że na¬prawdę zrozumiała. - Pokrótce ci to przedstawię. Twój ojciec chciał, bym ocenił kandydata do twej ręki, panno Derwent¬Jones. Jeśli go nie poprę, wtedy jestem zobowiązany roztaczać opiekę nad tobą do chwili, kiedy skończysz dwadzieścia pięć lat lub znajdziesz dżentelmena, któ¬rego kandydaturę zaaprobuję. - Dobrze więc. Zmuszasz mnie, panie, bym przyzna-, ła się do wstrętnego żartu. Nie istnieje żaden pan Dun¬can. Nie ma więc mężczyzny, za którego chciałabym wyjść. Dlatego też jutro, kiedy skończę dziewiętnaście lat, otrzymam pieniądze moich rodziców, wszystkie, a pan nie będzie już mnie trzymał na uwięzi. - Tak też myślałem - powiedział pan Flakes i już wiedziała, że ją przejrzał. Skłamał o zapisie w testa¬mencie ojca, a ona się na to nabrała. Potem przybrał pojednawczą pozę i wyciągnął do niej dłoń. - My oboje nie powinniśmy być wrogami, moja dro¬ga. W rzeczy samej podziwiam cię, moja panno, od kiedy wyrosłaś na piękną, młodą damę. Mój syn rów¬nież. To prawda, że obejmiesz jutro majątek. Jednak również prawdą jest, że ja pozostanę jego zarządcą aż do dnia twego ślubu. - A czymże się różnią obowiązki zarządcy od opie¬kuna? - Jako zarządca będę doradzał ci w finansach, zaj¬mował się sprawami prawnymi, wypłacał pensję sto¬sowną do twoich potrzeb i jako kuzyn twojego ojca będę dbał o twoje dobro, panno Derwent- Jones. On ufał, że się o ciebie zatroszczę. Cieszę się, że żaden pan Duncan nie istnieje. Wiesz, że mężczyźni nie za¬wsze są tacy, jakimi się wydają. Ależ nie, nie wiesz, prawda moja panno? Byłaś chroniona przed mężczy¬znami, którzy mogliby wykorzystać twoją niewinność. Będę cię nadal bronił, panno Derwent-Jones. Zupełnie jak wtedy, kiedy ją wysłał do szkoły dla młodych dam w Nottingham, skąd uciekła trzy lata te¬mu. Zakon nie byłby gorszy i smutniejszy niż pokoje w szkole. Te chichoczące dziewczęta, które nie miały w głowach nic, prócz myśli o nauczycielu tańca. Opie¬kunki były niestrudzone w swym zadaniu uczynienia każdej dziewczyny podobną do innych. Wszystkie miały być głupie i miłe dla mężczyzn, kiwać głową i udawać, że słuchają aż im mózgi zupełnie zesztyw¬nieją, i cerować, aż śmierć litościwie zabierze je z te¬go świata, oczywiście po wyprodukowaniu odpowied¬niej liczby żywotnego potomstwa. Kiedy więc osiągnęła szesnasty rok życia, zapadła na chorobę podobną do ospy, która wystraszyła na¬wet przełożoną, pannę Bemis. Szybko spakowano ją, odwieziono do Honeymead i kochanej pani Tail¬strop. Podobne do wrzodów krosty, zrobione z gli¬ny, kruszonych liści dębowych i papieru, szybko się zmyły. - Tak - mówił dalej pan Flakes. - Będę się tobą opiekował. Może będziesz chciała pozostać w Honey¬mead. Owen bardzo lubi wieś. - Wątpię, panie Flakes. Bardzo w to wątpię. - W to, że Owen kocha wieś? Ależ jasne, że kocha. Nic nie powiedziała. Odwróciła się i wkroczyła do domu. Jutro z radością na niego nawrzeszczy, a po¬tem rozkaże mu wynosić się z jej posiadłości.

* * * Morna, pokojówka, złapała ją za rękaw, położyła palec na ustach i wysyczała do ucha: - Niech panien¬ka idzie, szybko, szybko! - Pobiegła za Morną wzdłuż korytarza na dole, do małego skarbca umieszczonego na samym końcu domu. Omijała ten brzydki pokój, w którym wiele pokoleń mężczyzn zamieniło się w starych nudziarzy na skutek siedzenia, kroczenia w tę i z powrotem, rozmyślania i ciągłego zamartwia¬nia się o swe dobra. Drzwi nie były domknięte. Morna kiwnęła głową i lekko popchnęła ją do przodu. Wtedy usłyszała wy_ raźnie cichy głos Owena. - Proszę, posłuchaj mnie, oj¬cze. Wiem, że chcesz, bym ją poślubił. Pragniesz tego od dawna, ale choć raz mnie posłuchaj. Karolina to nie łatwa dziewczyna. Jest uparta. Jest przyzwyczajona robić, co jej się żywnie podoba. Nie chodzi o to, że mnie nie lubi, ale uważa mnie za głupca. Nie zgodzi się za mnie wyjść. Mówiłem ci to wiele razy, ojcze. Nie zmieni zdania. - Tak - powiedział w końcu pan Flakes. - Wyraźnie mi to dałeś do zrozumienia, Owenie. Stała spokojnie i przysunęła się do szpary w drzwiach. Słyszała przyśpieszony oddech Morny za plecami. - Nie mogę jej tak po prostu zgwałcić - powiedział Owen potulnie i żałośnie jak dziecko. Zawsze tak roz¬mawiał z ojcem. - Dlaczego nie, do cholery? Nastała zupełna cisza, a potem Owen powiedział powoli: - Jest bardzo silna. Znasz ją przecież, ojcze. Próbuje wymigać się żartami, ale wiem, że przyci¬śnięta do muru, będzie walczyć i musiałbym zrobić jej krzywdę albo ją związać, żeby do czegoś takiego doszło. - I? - I co, ojcze? Nawet nie wiem, czy potrafiłbym to zrobić. - Chcesz mi powiedzieć, że mój jedyny syn nie po¬trafi się wywiązać z męskich powinności? - Nie jestem pewien. - Rozczarowałeś mnie, Owenie. Z drugiej zaś stro- ny, masz rację. To rozpieszczona, arogancka suka, butna osóbka, która musi się nauczyć, kto tu jest pa¬nem. Nie ufa mi, więc nie ufa też tobie. Nie ma na¬dziei. - Usłyszała, jak pan Flakes bierze głęboki od¬dech. - Dobrze, ja ją zmuszę. Mnie poślubi. - Dobry Boże, ojcze! Karolina moją macochą? Nie ma nawet dziewiętnastu lat! - Jest dorosła. Wiele dziewcząt ma już dzieci w tym wieku. - To straszne. Ona nie nadaje się nawet na matkę. Jest młodsza ode mnie i bardzo silna. - Ja też jestem silny. A co więcej, mój synu, z przy¬jemnością wypełnię ten męski obowiązek. Nie jestem na to za stary. Z rozkoszą będę go wypełniał wiele ra¬zy. Znam się też na tym lepiej niż ona. Dziś rano pró¬bowała mnie przechytrzyć. Ale ja ją zmyliłem i wy¬strychnąłem na dudka. Nie martw się. Niedługo będzie na mojej łasce. Zwiążę ją bez skrupułów. Będę ją brał, póki nie zgodzi się za mnie wyjść, a potem znów, póki nie będzie przy nadziei. Tak, tak właśnie będzie. Potem będzie dobrą matką, zobaczysz, mój chłopcze. Nie chciałbyś braciszka? - Nie wiem, ojcze. Nie możesz jej po prostu oddać spadku i wyjechać? - Nie, nie mogę. Nie chcę. Potrzebuję tych pienię¬dzy, Owenie. Utrzymałem jej majątek w całości, wszystko zgodnie z prawem. Tylko czekałem na te piekielne urodziny. A teraz, kiedy już nadeszły, mam podwinąć ogon i uciekać? Nie chcesz tego nowego konia myśliwskiego, którego sprzedaje Billington? Tak, doskonale wiem, że chcesz. W takim razie chłop¬cze, jeśli sam tego nie możesz zrobić, ja muszę się za to wziąć. Koniec rozmowy. Tego było za wiele. Odwróciła się i zauważyła Mor¬nę stojącą obok z twarzą czerwoną ze złości. Karolina nigdy w życiu nie widziała Morny wściekłej. Kiwnęła głową, wzięła Mornę za rękę i wbiegły z powrotem na schody. Będzie musiała uciekać. Nie ma innego wyj¬ścia. Pani Tai1strop nie kiwnie palcem. To przecież pan Flakes wypłaca jej pensję. Będzie musiała radzić sobie sama. Pieniądze należą się jej i nieważne, czy jest w Honeymead, czy w Rosji. Lecz czy obroni się przed panem Flakesem, kiedy wróci, by zażądać zwrotu swej własności?

Potrzebowała pistoletu i mężczyzny, sprytniejszego i bardziej bezwzględnego niż pan Flakes, który zgo¬dziłby się jej bronić za cenę życia, jeśli w zamian ona zaofiaruje mu pieniądze. Gdzież się podziewa ten pan Duncan, kiedy go po¬trzebuje? ROZDZIAŁ3 Zegar na dole wybił dwunastą. Głośne uderzenia niosły się echem po całym domostwie. Przez lata to gło¬śne bicie zegara było jednym z naturalnych odgłosów nocy, które nie budziły nikogo, nawet mopsa, złośliwego ulubieńca pani Tailstrop. Tylko dziś w nocy Karolina nie spała. Nasłuchiwała i czekała napięta jak sprężyna tego zegara, tylko że ona w przeciwieństwie do zegara nie mogła tykać, ani dzwonić, ani czynić żadnych innych hałasów. Kiedy pan Flakes pojawił się w końcu w holu na dole, wymknęła się z kryjówki za rzeźbą Ary¬stotelesa i wbiegła do swojej komnaty, ostrożnie zamy¬kając drzwi. Stała tam cicha jak niebo nocą i czekała. Wkrótce usłyszała ciężkie kroki dochodzące z końca korytarza, coraz bliżej i bliżej. Zatrzymał się. Wyobra¬żała sobie, jak wyciąga rękę, spodziewała się tego, jed¬nak podskoczyła, kiedy klamka powoli opadła. Wzięła głęboki oddech i nawet nie drgnęła. Klamka opadła znowu i jeszcze raz, póki nie zrozumiał, że drzwi są za¬mknięte na klucz. Potem już nic nie słyszała. Wyobraziła sobie, jak stoi tam, zastanawiając się, co robić. Wiedziała, że nie jest głupi i coś zrobi. Kilka ra¬zy cicho zapukał i głosem słodkim jak zrobiony dziś przez kucharkę dżem truskawkowy powiedział: - Dro¬ga panno Derwent-Jones, to ja. Proszę, wpuść mnie. Muszę się z tobą rozmówić w sprawie testamentu. Wpuść mnie, proszę. Ależ proszę, nie róbmy niepo¬trzebnego hałasu. To naprawdę dla twojego dobra. O tak, pomyślała. Wpuścić go do alkowy, to jak zapro¬sić Napoleona do Whitehall. Nic nie odparła i z twarzą przy drzwiach czekała tylko, aż sobie pójdzie. Trwało to chwilę, która jednak dłużyła się jak wtedy, kiedy matka przywiązała do klamki sznurek, by wyrwać jej ząb. Wreszcie, pomyślała, wreszcie dał za wygraną. Zmusiła się, by stać bez ruchu jeszcze pięć minut. Ty¬le powinno wystarczyć, żeby znalazł się w swej kom¬nacie, trzy pokoje stąd, i przygotował do snu. Potem wytaszczyła spod łóżka walizę, wciągnęła wygodne buty podróżne i zarzuciła niebieską aksamitną pelery¬nę na ramiona. Bardzo wolno przekręciła klucz w zamku i równie wolno nacisnęła klamkę. Powoli otworzyła drzwi. Wyślizgnęła się i rozejrzała po kory¬tarzu. Nie zauważyła nic prócz cieni, które znała przez całe życie. Odwróciła się i bezgłośnie pośpieszyła ku schodom. Kiedy poczuła obejmujące ją ramię, otworzyła usta, by krzyknąć, ale wielka dłoń przylegała płasko do jej zębów, i wtedy zrozumiała, że znów ją przechytrzył. Poczuła na uchu jego gorący oddech i rękę zaciskają¬cą się na jej żebrach tak, że nie mogła oddychać. - Teraz, mała suko, ani mru mru. Myślałaś, że mnie wystrychniesz na dudka? Nikt mnie nie pokona, a z pewnością nie aroganckie, małe dziewczątko. Te¬raz przejdziemy się we dwoje. Nic się nie bój. Będzie¬my świętować twoje urodziny, a ja dam ci w prezencie moje nasienie. Spodoba ci się małżeństwo ze mną, panno Derwent-Jones, a jeśli nie ... No cóż, będę miał twoje pieniądze, więc to nie ma znaczenia. Proponuję ci, byś przestała się szamotać i pogodziła się z prze¬znaczeniem. Wszystko zależy od ciebie. Mocno ugryzła go w rękę. Usłyszała, jak syknął i przez chwilę cieszyła się, póki nie odwrócił jej i nie uderzył pięścią w szczękę. Upadła tam, gdzie stała. Obudził ją świdrujący ból w szczęce. Otworzyła oczy i zamrugała. Zobaczyła tylko przytłumione światło świecy na rozklekotanym stole obok. Resztę pokoju kryła ciemność. Próbowała usiąść, ale szybko zoriento¬wała się, że ręce ma związane nad głową i przywiązane do wezgłowia niewielkiego, niezbyt czystego łóżka. - O, nie śpisz. Nie chciałem cię tak mocno uderzyć, ale sobie zasłużyłaś. Pomyśl o tym jako o lekcji, która powtórzy się, ilekroć nie spełnisz mych poleceń ocho¬czo i z entuzjazmem. Nie masz złamanej szczęki, spraw¬dzałem. A teraz, moja droga, przedstawię ci twoją przy¬szłość. Masz dziewiętnaście lat. Odziedziczyłaś spadek, a niedługo wyjdziesz za mąż. Co ty na to?

- Jesteś zupełnie szalony. - Więc będziesz się długo modlić na kolanach, by nasze dzieci nie odziedziczyły mego szaleństwa. O tak, moja droga, będziemy mieli dzieci, tyle, ile uda mi się spłodzić. Mam zamiar utrzymywać cię stale w błogosławionym stanie. Z wielkim brzuchem kobie¬La krząta się po domu powoli, a całą uwagę poświęca dzieciom i swoim małym problemom. To ją wycisza. Kto wie? Może po urodzeniu tuzina dzieci zmienisz się w przykładną żonę? Nie sądzę, ale kto wie? - Skąd. nagle to idiotyczne poczucie humoru? Uśmiechnął się tylko i usiadł obok niej na wąskim łóżku. Zauważył, że zamarła ze strachu i uśmiechnął się szerzej. - Wiem, że się boisz, choć próbujesz mi te¬go nie okazać. Pod tym względem jesteś podobna do ojca. Pamiętam, kiedy byliśmy mali, napytaliśmy so¬bie przez niego biedy, tak że jego rodzicom włosy je¬żyły się ze strachu, ale on nigdy nie okazywał strachu. Krzyczał na nas, jeśli się baliśmy. Wiem, że jesteś przerażona, nie musisz tego ukrywać. Możesz krzy¬czeć, jeśli chcesz. Nie dbam o to. To nawet doda na¬szym poczynaniom pieprzyka. Nikt cię nie usłyszy. Nikt nie przybiegnie na pomoc. A teraz może przej¬dziemy do rzeczy? - Wolałabym jednak poczekać, panie Flakes. - Na imię mam Roland. A ponieważ niedługo zo¬staniesz moją żoną, chyba wypada, żebyś zwracała się do mnie po imieniu. Pozwalam ci. - Będę cię nazywać głupcem. Nie, starym głupcem. To z pewnością bardziej do ciebie pasuje. Wymierzył jej policzek. Ostry, kłujący ból sprawił, że miała ochotę syknąć, ale powstrzymała się. Nie okaże mu strachu, ale - dobry Boże! - jakież to trudne. - Znów umilkłaś. Kobiety powinny siedzieć cicho. ¬Wstał i dopiero wtedy zauważyła, że ma na sobie tyl¬ko szlafrok z niebieskiego brokatu z haftowanymi mankietami, związany paskiem na grubym brzuchu. Pociągnął za sznurek, a szlafrok ześlizgnął się ze ster¬czącego jak bęben brzucha, białego jak czepek zakon¬nicy. Poniżej zobaczyła kępę siwiejących brązowych włosów, a wśród nich jego męskość. Miała ochotę zwymiotować. Popatrzyła na to, na cienkie, krzywe nogi i mdłości ustąpiły. Zaczęła się śmiać. Z początku śmiech był tro¬chę wymuszony i słychać w nim było strach, ale potem śmiała się do rozpuku. Wkrótce krztusiła się ze śmiechu na widok żyły nabrzmiewającej mu na szyi z wściekłości i napiętej twarzy oblewającej się szkarłatem. - Ty ... ty ... - nie mógł złapać tchu. - To coś jest żałosne. - Nie mogła wskazać na nie- go palcem, więc wskazała brodą. - Ty jesteś żałosny i gruby jak gronostaj. Jesteś starcem, to śmieszne. ¬W ciąż się śmiała. Skoczył na nią, a jego ciężar wcisnął ją w materac. - Ty suko ... ty przeklęta suko! Zamknij się. Za¬mknij tę cholerną gębę! - Rozwarł jej nogi i uderzył ją raz, a potem drugi. Dyszał ciężko, a ona ucichła. Chciała go obrazić, ale nie starczyło jej słów. Oderwał od sukni spódnicę aż do pasa. Popatrzył na stanik i powoli przesunął palcem po dekolcie. - Jak miło - powiedział. - Bez wątpienia jesteś dziewicą. Nie mia¬łem dziewicy poza matką Owena, ale to było dwadzie- ~ ścia pięć lat temu. Jaka jesteś teraz cicha, moja droga panno Derwent-Jones, a może powinienem się do ciebie zwracać Karolino? Nie znoszę twojego imienia, ale niech już będzie. Wiesz, była kiedyś dziewczyna o imieniu Karolina, ale mnie nie chciała. Chciała twe¬go ojca. Ach, te trójkąty. On kochał twoją matkę, więc marzenia Karoliny spełzły na niczym. Co też myślała twoja matka, dając ci to imię? Bo przecież ojczulek musiał się sprzeciwiać. Może tamta Karolina pomy¬ślała, że ojciec dał ci takie imię, bo żałował, że nie z nią się ożenił? Pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Ale to już stara historia, prawda? Przejdźmy do rze¬czy, moja droga. - Do rzeczy? To zupełny nonsens i dobrze o tym wiesz. Powinnam cię raczej nazywać ojcem lub dziadkiem. Uderzył ją znowu, niezbyt mocno, tylko tyle, by jej głowa opadła na poduszkę. - Zobaczmy teraz resztę. - Zerwał jej stanik, ale nie wydawał się zainteresowany jej piersiami. Czuła zimny powiew nocy na ciele, zobaczyła na sobie star¬cze dłonie i chciała krzyczeć ze strachu

przed tym, co mogą jej uczynić. Zszedł z niej, wciąż patrząc na jej ciało i kiwnął głową, jakby podjął jakąś decyzję. Ze¬rwał z niej resztę ubrania. - Bardzo ładnie - powiedział, a potem zrzucił koszulę• Zamknęła oczy i poczuła dłonie miętoszące jej brzuch, głaszczące lekko kości biodrowe i mierzące odległość między nimi. - Urodzisz wiele dzieci, zanim od tego umrzesz. Moja biedna Anna umarła z drugim w brzuchu, ale to była tylko córka, niewielki byłby z niej pożytek. - Jeśli mnie zniewolisz, zabiję cię. Podniósł głowę. Patrzyła na niego i powiedziała znów: - Jeśli mnie zniewolisz, zabiję cię. Wierz mi, je¬stem niezmiernie poważna. Wiedz też, że nigdy cię nie poślubię, nigdy. - O tak, zrobisz to. Nie będziesz miała wyboru. Bę¬dziesz skończona, jeśli odmówisz. Nikt nie będzie z tobą rozmawiał. Będziesz wyrzutkiem, a twoje dziecko bękartem odrzuconym przez ludzi. - Nie dbam o to. Odziedziczę moje pieniądze. Nie możesz mnie zmusić do ślubu. - Prawdę mówiąc - powiedział powoli - mogę. A te¬raz do rzeczy. - Ujął dłonią swoją męskość i zaczął ma¬sować z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczyma. Szarpała więzy ciasno okręcone wokół nadgarstków. Puściły lekko, tylko trochę, ale wystarczyło, by mogła wiercąc rękoma poluzować więcej. Słyszała, jak dyszał, ale nie spojrzała na niego. Nie chciała zwymiotować. Potem znalazł się na niej i podnosił jej nogi do góry. Wtedy bez zastanowienia, bez chwili wahania, przyci¬snęła nogi do piersi, a potem kopnęła go w krocze z ca¬łej siły. Spadł z niej prosto na podłogę, zwinął się w kłę¬bek, płacząc i jęcząc. Przeklinał ją, ale nie mógł nic zrobić, przynajmniej przez chwilę. Jednak nie na długo. Poczuła krew na nadgarstkach, ale coraz mocniej i szybciej starała się uwolnić z więzów. O Boże, musi się śpieszyć. Jeśli on się pozbiera, zanim zdoła się uwolnić ... Nie chciała o tym myśleć, nawet brać tego pod uwagę. W końcu udało jej się uwolnić otarte do krwi ręce. Flakes już siedział na podłodze, ale wciąż trzymał się za krocze i jęczał. - Ty przeklęty draniu! Podniosła mały, drewniany stolik i uderzyła go w głowę. Jedna ze świec podskoczyła w górę, ale zła¬pała ją, zanim spadła na podłogę• - O mój Boże, co ty zrobiłaś? To był Owen ze sterczącymi włosami i boso, z ko¬szulą niedbale wepchniętą w bryczesy. Przyjrzał się jej, a potem ojcu. - Mówiłem mu, żeby z tobą nie pró¬bował - powiedział, nawet nie drgnąwszy. Był dziwnie zadowolony. - Dobry Boże, Karolino, jesteś naga. ¬Zdziwiony odwrócił wzrok w stronę ojca, który leżał teraz na boku, wciąż trzymając się za krocze. Był nie¬przytomny. - Mój biedny ojciec. Co mu zrobiłaś? Przyszedłem go powstrzymać. - Czyżby? _ Tak, ale mnie nie potrzebowałaś. Zdaje mi się, że nie potrzebujesz nikogo. Mówiłem mu,.że jesteś silna. _ Wiem, słyszałam waszą rozmowę• Zyje, choć gdy¬bym miała pistolet, z pewnością bym go zabiła. Teraz się odwróć. Muszę się ubrać. Ubrała się szybko, a rozerwaną spódnicę okryła pe- leryną• - Co zrobisz, Karolino? - Co cię to obchodzi, ty bezwolna glisto? _ Nie jestem bezwolny. Przyszedłem cię ratować. On cię dogoni, Karolino. Nie powstrzymasz go. Po¬trzebuje pieniędzy. Będzie cię miał. Zmierzyła go przeciągłym spojrzeniem i rzuciła mu linę. Była na niej jej krew. - Zwiąż go, Owenie. Do¬brze się staraj, bo jeśli nie, uderzę go tym stołkiem. Jego, a potem ciebie, a wiesz, że to boli. Owen zrobił, co mu kazano, i nawet miała wraże¬nie, że całkiem mu się to podobało. Nagle ojciec otworzył oczy, spojrzał na niego i na swoje związane nadgarstki. - Owen, drogi chłopcze, coś ty narobił? Słuchasz rozkazów tej przeklętej suki? Uwolnij mnie natychmiast, chłopcze. Och, syn nie powinien oglądać ojca bez ubrania. Podaj mi szlafrok. _ Nie, Owenie. Ten szlafrok jest mi potrzebny. Twój drogi ojciec w całej swojej grubej okazałości spowoduje tutaj jutro wielkie zamieszanie bez względu na to, kto tu rano pierwszy wejdzie. Tak,

panie Flakes, wiem, że jesteśmy w stajni. W schowku, do którego nie zaglą¬dano od lat. Ale to bardzo dobrze. Mam nadzieję, że służący z Honeymead będą mieli uciechę. Może pan być pewien, że zostawię otwarte drzwi. Pan Flakes spojrzał na nią czerwony z wściekłości. - Ty przeklęta suko, nie ujdzie ci to na sucho. Znajdę cię, a wtedy gorzko pożałujesz. Zaśmiała się, tym razem bez strachu. Przez chwilę śmiała mu się prosto w nos. Potem spojrzała na Owe¬na. Mrugnęła, bo w dłoni trzymał pistolet. Niech go Bóg ma w opiece, naprawdę przyszedł ją ratować. Ale dlaczego wyjął go dopiero teraz? Szybko jak wąż ode¬brała mu pistolet i wymierzyła w niego. Odwróciła się do pana Flakesa. Podobało jej się, że leży u jej stóp. - Wstawiłeś tu łóżko. Jakie to pomysło¬we. Dziękuję. Słuchaj, Owenie, powiem to tylko raz. Pójdziesz do domu. W moim pokoju znajdziesz wali¬zę. Przynieś ją tu. Oczekuję cię za pięć minut. Jeśli nie wrócisz albo przyprowadzisz tu kogoś, zastrzelę twego ojca, a potem ciebie. Jestem wściekła, wierz mi. - Nie zrobi tego, Owenie. To kobieta, a one nie po¬trafią zabij ać, nie wierz jej ... Podniosła pistolet, zobaczyła w nim dwie kule, wy¬celowała i wystrzeliła. Pan Flakes krzyknął. Kula utkwiła w podłodze kilka centymetrów od jego stopy. - Idź, Owenie! Odwróciła się i spojrzała na swojego byłego opie¬kuna. - Zastanawiam się, panie, kto byłby moim za¬rządcą, gdyby omsknęła mi się ręka? - Nie ujdzie ci na sucho ten rozbój. Wyślę za tobą pościg. Przyciągną cię tu z powrotem ... - A to dlaczego? - Co dlaczego? 32 _ Dlaczego ktokolwiek poza tobą miałby mnie tu ciągnąć? Mam dziewiętnaście lat, a z tobą skon taktu¬j« się, żeby przejąć mój majątek, jak tylko urządzę się w moim nowym domu. _ W jakim domu? Nie masz żadnego innego domu. Gdzie się wybierasz, głupia dziewko? _ Naprawdę sądzisz, głupcze, że ci powiem? Wtedy naprawdę byłabym głupia. _ To nieważne. I tak cię odnajdę i to wkrótce. A wtedy pożałujesz. _ Dziecinne są te twoje groźby - spojrzała na niego z góry - a przecież nie jesteś dzieckiem. Szkoda, że pi- stolet nie ma trzech kul. Nagle w drzwiach pojawił się Owen z jej walizą w ręku. Włożył też wysokie buty i pelerynę, a na gło¬wie miał stary, filcowy kapelusz. _ Teraz, Owenie, pojedziemy razem. - Odwróciła się do pana Flakesa. - Zabieram twojego syna jako zakładnika. Jeśli będziesz czegoś próbował, obetnę mu prawą rękę, a on potrzebuje prawej ręki. Potrze¬buje wszystkich części ciała. Nawet bez jednej nie był¬by w dobrej kondycji. Rozumiesz to? Roland Flakes zaklął. _ Ależ ojcze, nie powinieneś tak mówić przy damie. Karolina myślała, że Flakes dostanie ataku apo- pleksji, ale tak się nie stało. Owen tylko pokręcił głową i wyszedł ze stajni, a krok za nim szła Karolina z pistoletem wycelowa- nym w jego plecy. * * * Owen nie mówił nic przez bite dwie godziny. Jechali wiejskim traktem. Powietrze było suche, trochę chłod¬ne, ale bardzo rześkie. Po ostatnich kilkudniowych deszczach panowała absolutn2 cisza. - Nie powinie¬nem był zostawiać tam ojca na,go. - odezwał się w koń¬cu. - Znajdzie go służący i będzIe to bardzo nieprzy¬jemne dla nich obu. On nie j es1: zbyt piękny, Karolino.

- Uderzył mnie kilka razy w twarz, miał zamiar wziąć mnie gwałtem, Owenie. Nie zasługuje na karę? - Kopnęłaś go w krocze. Nie jesteś mężczyzną, Ka¬rolino, więc nie wiesz, jak to je.st. To okropne. - A ciebie kopnęła tam jakaś młoda dama? - Och, nie! Jeden z moich przyjaciół uderzył mnie piłką, kiedy byliśmy mali. Skąd wiedziałaś, jak to zrobić? - Prawdę mówiąc, matka moi e nauczyła, kiedy by¬łam jeszcze mała. Widzisz, jedna z naszych pokojowych została zgwałcona i matka wpadła w furię. Po¬wiedziała, że żadna kObieta nie jest zbyt młoda, by nauczyć się bronić. Myśl9, że szczegółów dowiedziała się od ojca. Kiedy już mnie nauCzyła, uśmiechnął się do mnie i poklepał mnie po głowie. "Mam teraz małą amazonkę. To dobrze" _ powiedział. - To naprawdę zwala mężczyznę z nóg. Kiedy mnie uderzono, myślałem, że umrę. Wykrzywiła się, choć wiedziała, że on nic nie zoba¬czy w ciemności. Na dróżkę przez chmury przebijał się tylko księżyc wąski jak rogal. - Cieszę się, że twój ojciec odczuł ból. To niedobry człOwiek. - Co masz zamiar zrobić? Gdzie lhnie wieziesz? - Milczałeś jak grób. Od wyjazdu z Honeymead nie raczyłeś odezwać się do mnie ani słowem. Dlaczego teraz o to pytasz? - Zastanawiałem się chwilę, co mam powiedzieć i w jakiej kolejności. Wierzyła mu. Taki już był Owen. Zaczęła myśleć, że chyba zwariowała, zabierając go ze sobą. Gdyby próbował uciec, i tak by do niego nie strzelała. Boże drogi, przecież nawet nie związała mu rąk. Gdyby chciał, mógłby spiąć konia i uciec w każdej chwili. - Jedziemy do Kornwalii. - Do Kornwalii? Byłem tam raz, w St. Austell i było naprawdę okropnie. Po co udajemy się w to zapomniane przez Boga miejsce? - Mieszka tam moja ciotka. Nie widziałam jej od trzech lat. Ona mnie przyjmie. To siostra mojej matki. Twój drogi ojciec nie pozwalał mi opuszczać posiadłości Honeymead, więc nie mogłam jej odwiedzać, a w dodatku jej również nie wolno było odwiedzać mnie. Ona jednak tylko się z tego śmiała i kilka razy zjawiła się w Chudleighs, w tym więzieniu, w którym twój ojciec trzymał mnie dłużej, niż chcę pamiętać. Twój ojciec, Owenie, to oślizgła ropucha. - Czy wiesz, ile dni zajmie nam podróż do Kornwalii? Do której części Kornwalii się udajemy? - Owenie, już jesteśmy w New Forest. To tylko trzy, może cztery dni, może nawet mniej. Nie powiem ci dokładnie, dokąd się udajemy. Mógłbyś zdecydować się na ucieczkę i wszystko wyjawić ojcu. Będziemy jechać nocą i odpoczywać za dnia. Ukradłam twojemu ojcu pieniądze, więc nam wystarczy na podróż. - Co ze mną zrobisz, gdy dotrzemy do Kornwalii? Zastanowiła się głęboko. - Jeszcze nie wiem, Owe¬nie. Może jeśli pozostaniesz moim zakładnikiem, twój ojciec będzie bardziej rozsądny. Może zgodzi się podpisać papiery, czy co tam musi zrobić, i odda mi moją własność. - Nie zrobi tego, Karolino. - Wtedy zacznę wysyłać mu ciebie po kawałku. - Masz na myśli palec? - Tak, albo ucho. Nic nie powiedział. Pogrążył się w znaczącym milczeniu i odezwał się dopiero, kiedy dotarli do Steepleford. - Karolino, tak naprawdę nigdy nie chciałem się z to¬bą ożenić. Jesteś ładna i w ogóle, ale nie taka, jaka po¬winnaś być. - A jaka powinnam być? - Co znaczy jaka? To oczywiste. Nie leżałaś, nie błagałaś, nie prosiłaś, ani nie udawałaś martwej mę¬czennicy, jak powinna zrobić każda skromna panna. Przyszedłem cię ratować, a ty mnie nie potrzebowa¬łaś. Miałaś odwagę uderzyć mojego ojca, kiedy on czynił swą męską powinność. - Męską powinność? To tak się nazywa gwałt?

- On to tak nazywa. - Tak, teraz sobie przypominam. Usłyszałam pra- wie całą waszą rozmowę w skarbcu. Gdyby twój ojciec nie był taki sprytny, uciekłabym, a on nie leżałby teraz nagi w stajni, czekając na wrzask wystraszonego sta¬Jennego. - Przeraża mnie myśl, że będziesz moją macochą. - Nigdy nie zostanę twoją macochą, Owenie. - O tak, zostaniesz. On cię znajdzie. Bóg jeden tyl- ko wie, co mi zrobi, ale z tobą na pewno się ożeni i nic na to nie poradzisz, Karolino. - Mówił z takim prze¬konaniem, że przez chwilę poczuła dreszcz przeraże¬nia. Potem zdała sobie sprawę, że Owen wciąż patrzy na ojca oczyma chłopca, a nie mężczyzny. - Wiesz, Owenie, może ta przygoda da nam obojgu coś dobrego. Jesteś moim więźniem i nie zapominaj, że jestem zła i silna, ale może, kiedy dotrzemy do mo¬jej ciotki, zobaczysz, że świat bez twego ojca jest zu¬pełnie inny. Nikt ci nie będzie nakazywał, co masz ro¬bić i co mówić. - On cię znajdzie - powiedział Owen z przekona¬niem nowo nawróconego chrześcijanina. - A potem będziesz moją macochą. Oboje wstrząsnęli się na samą myśl. Wielka kropla deszczu spadła prosto na głowę Ka¬roliny. - Ojej - powiedziała spoglądając w górę - dla¬czego nic nigdy nie może iść gładko? - To wina mego ojca. ROZDZIAŁ4 pozostałą część nocy przejechali w ulewnym, zim¬nym deszczu. Oboje byli zmęczeni i przemoknięci do suchej nitki, ale jechali całą noc, zatrzymując się w gospodach tylko po to, by napić się grzanego piwa i wysuszyć ubrania przy kominku. Spowolniło to ich podróż, ale nie było na to rady. Nazajutrz rano za¬trzymali się w gospodzie Pod Czarnym Włosem w Dorchester, by się wysuszyć i przespać. Wieczorem w końcu przestało padać. Karolina ubrała się szybko, podeszła do małego okna w sypial¬ni i wyjrzała na zewnątrz. Na podwórzu było kilka ko¬ni i powozów, kręciło się kilku mężczyzn, ale dzięki Bogu przestało padać. Przeciągnęła się• Zbliżała się jedenasta w nocy. Wyspała się i Owen też, sądząc po chrapaniu, które ją od czasu do czasu budziło. Powin¬ni ruszać. Spał na podłodze, przy jej łóżku, na posła¬niu z koców. Kopnęła go lekko. _ No, Owenie, obudź się. Już późno, a musimy przed następnym postojem dotrzeć do Plymouth. Przestało padać, więc nie jest już tak źle. Szybko, wstawaj. Przewrócił się na plecy, otworzył oczy i popatrzył na nią. Mrugnął, jęknął, więc przykucnęła ze świecą, by mu się lepiej przyjrzeć. Twarz miał czerwoną i roz- paloną gorączką• Popatrzyła tylko na niego. Niech to diabli! Rozcho- rował się. Ten wymoczek miał czelność zachorować. - Owenie, powiedz coś. Nie leż tak i nie jęcz, mów coś. Posłał jej nieprzytomne spojrzenie. - Nie podoba mi się to, Karolino. Źle się czuję. Och, brzmiało to okropnie. Uklękła przy nim na podłodze i położyła mu dłoń na czole. Był chory, bar¬dzo chory. - Chodź, pomogę ci położyć się na łóżku. Nie był ciężki, ale prawie zupełnie bezwładny i mia¬ła spore trudności z zaciągnięciem go do łóżka. Przy¬kryła go wszystkimi kocami znajdującymi się w poko¬ju, a potem stała, patrząc na niego i zastanawiając się, co do diabła ma teraz począć. Chciała go tu pozostawić, ale nie mogła. - Niech cię licho, Owenie! Gdybym cię nie znała, pomyślała¬bym, że robisz to naumyślnie. Owen jęknął. - Tylko nie próbuj mi wmawiać, że to sprawka two- . . Jego Ojca. Owen leżał bez ruchu.

- Och, wierzę, że jesteś chory. Nie jesteś wystarcza¬jąco sprytny, żeby udawać. Zeszła na dół, do gospody. Schody były zakurzone, wąskie i ciemne. Szła w kierunku męskich głosów do¬chodzących z wyszynku. Wsunęła głowę do zadymio¬nego, ciemnego pomieszczenia i szukała wzrokiem właściciela. Nie był wyższy od niej, okrągły jak becz¬ka, z brzuchem przykrytym wielkim, białym fartu¬chem, który miał na sobie plamy co najmniej z całego tygodnia. Stał przy kominku i rozmawiał z mężczyzną siedzącym samotnie z wyciągniętymi przed siebie no¬gami. Wśliznęła się do niskiej sali i szła w kierunku właściciela, omijając drewniane stoliki. Nagle hałas ucichł. Mężczyźni wpatrywali się w nią. Najpierw siedzieli w ciszy, a po chwili któryś się ode¬zwał. - A to co, Mackie? 38 - Patrzcie, przyfrunęła do nas ptaszyna, żeby się z nami zabawić. Clorie się nie pogniewa. Chodź no tu, ptaszyno, napijemy się piwa i trochę poszczypiemy. Nie patrzyła na nich. Oczy miała zwrócone na wła¬ściciela, który wciąż rozmawiał z mężczyzną siedzą¬cym samotnie przy kominku. Jakaś dłoń schwyciła jej spódnicę i pociągnęła do siebie. - Ej, śliczności, gdzie się spieszysz? Mackie chce się z tobą napić. Odwróciła się powoli, wcale nie przestraszona. To byli tylko mężczyźni, zwykli robotnicy, przyszli się na¬pić i zabawić, tacy jak parobcy z farm jej dzierżawców. Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Nie, dziękuję panu, pa¬nie Mackie. Muszę porozmawiać z właścicielem, pa¬nem Tewksberry. - Lawks, ona powiedziała: "panie Mackie" . Może ty jaki ważny pan jesteś. - A pewnie, ptasi móżdżku. No, ptaszyna chce ga¬dać ze starym Tewksberry? To ci dopiero, Walt, co? Dzielisz się z nim zarobkiem? - Ja nie mam zarobków. Proszę, niech pan puści moją suknię• Pan Tewksberry w końcu na nią spojrzał. Wal t jednak jej nie puścił. Stała tak przez chwilę, nie wiedząc co robić, a potem wzruszyła ramionami, spojrzała uważnie na Walta i Mackiego, podniosła ku¬fel piwa i wypiła niemal do dna. Palił ją przełyk i brzuch. Oczy wyszły jej na wierzch, otrząsnęła się i zaczęła kasłać. - O mój Boże, co to jest? Moje wnętrzności nie wiedzą, czy mają płonąć, czy zamarz¬nąć. Mężczyźni śmiali się, stukając kuflami o stół. ¬Jeszcze jeden dla paniusi! Ej, Clorie, jeszcze jeden dla naszej kumpelki. - Nie, dziękuję, to w zupełności wystarczy. Mackie zupełnie oczarowany kobietą, chyba po raz pierwszy od dziesięciu lat, pociągnął ją na kolana. _ J eszczem nie widział, żeby takie maleństwo wytrąbiło cały kufel piwa. Dawaj buziaka, malutka. Karolina zmarszczyła brwi, widząc w jego oczach pijackie zamroczenie, kępki zarostu na szczęce, omi¬nięte przy goleniu i czując ubranie przesiąknięte odo¬rem stajni. - Panie Mackie, proszę mnie natychmiast puścić. Dziękuję za piwo, ale już mam dosyć. Istotnie, było to dla mnie niezwykłe doświadczenie, ale nie mam ochoty go powtarzać. A teraz niech mnie pan posłucha. Mój brat jest chory i muszę sprowadzić doktora. Pomoże mi pan? - Twój brat to ten sztywny jegomość z cofniętą szczęką? - zapytał Walt, Pochylając się w jej stronę. - Tak, to Owen. Gdzie mogę znaleźć doktora? Bar¬dzo się martwię o brata. Pan Tewksberry opuścił dżentelmena i podszedł do nich. Nie był zadowolony. Pomyślała, że przynajmniej on ją uwolni od tych pijanych mężczyzn. On jednak wrzasnął jej do ucha: - Panno Smith, cóż to pani mó¬wi, że pani brat jest chory? Naprawdę, panienko, brat? A ja sądziłem, że to młody dżentelmen, z któ¬rym knuje pani coś nieprzyzwoitego. Puść ją, Mackie. Jest za sprytna dla ciebie, Walta i całej reszty nieroz¬garniętych wieśniaków. To jest spryciula, wywłoka, która prowadzi niecne gierki pod moim dachem. Nie zdziwiłbym się, gdyby oskubała młodzieniaszka z gó¬ry co do grosza, a teraz udaje, że zachorował. Otruła go pani, panno Smith? Była zupełnie zaskoczona. On myślał, że jest ladacz¬nicą? Bezwstydną dziewką? Ogłupiała ze zdumienia. - Nie gorączkuj się, Tewks. Mała tu nic złego nie robi, nikogo nie struła. A chłopak to jej brat. Słuchaj

40 Tewks, ona jest ładniutka, a on to gruba ryba. Musi, że jej brat. - Posłuchaj Mackie, ona nie jest. .. - Mój dobry Tewksberry, o co tu chodzi? Podszedł do nich mężczyzna, który siedział samot¬nie przy kominku. Głos miał głęboki i spokojny. Był trochę rozbawiony całym zajściem. Z wyglądu dość przyJemny. - Wybacz, milordzie. Ta młoda osóbka twierdzi, że panicz u góry to jej brat i że jest chory. Ona ... - Dlaczegóż to jej nie wierzysz? - Panie, popatrz tylko. Siedzi sobie u Mackiego na kolanach, jakby tak zawsze robiła. Proszę spojrzeć na Clorindę, fuka i złości się, bo ta mała kradnie jej klientów. Ja tu nie chcę kłopotów. Clorinda powyry¬wa jej wszystkie piórka, będzie wrzask i pisk, a moje nerwy tego nie wytrzymają. Nie widział pan, jak wy¬żłopała to piwo? Która dama tak robi? - Ta dama owszem, robi - powiedziała Karolina. ¬Nigdy wcześniej tego nie robiłam i nie sądzę, bym kie¬dyś to powtórzyła. Jest bardzo mocne. Czy istnieje ja¬kieś prawo zabraniające damie pić piwo? - Ha! - sapnął Tewksberry. - Więc - powiedział mężczyzna, którego tytułowa- no milordem - to pani jest panną Smith? - Właściwie nie, ale to nazwisko wydawało mi się rozsądne. - Odwróciła się i uśmiechnęła do Mackie¬go. - Musi mnie pan puścić, panie Mackie. Naprawdę muszę sprowadzić doktora dla mojego brata. Poza tym nie chcę, żeby Clorinda powyrywała mi włosy. - Clorie to twarda sztuka, a charakterek ma nie¬zgorszy. Lepiej, jak puścisz panienkę. - Przyprowadzimy panience doktora - oznajmił Mackie. Podniósł ją lekko. Potem wstał. Karolina zdała sobie sprawę, że to najwyższy mężczyzna, 41 jakiego kiedykolwiek widziała. Uśmiechnęła się do mego. - Dziękuję, panie Mackie. Mackie ukłonił się niezgrabnie. - Panienka jest sło¬dziutka - powiedział. - Niech panienka tu spocznie i trzyma się z daleka od Clorie. - Potem znów się ukłonił, tym razem trochę składniej, bo nabrał wpra¬wy. Wrzasnął na pozostałych mężczyzn i wszyscy wy¬biegli za nim z wyszynku jak karni żołnierze. - Posłuchaj, panienko, nie pozwolę ci ... - Niech się pan powstrzyma, panie Tewksberry. Chciałbym pomówić z panną Smith. Proszę jej przy¬nieść filiżankę herbaty i powiedzieć pannie Clorindzie, że dopilnuję, by ta gołąbeczka nie zajęła jej terytorium. - Odwrócił się do niej i nieznacznie uśmiechnął. - Czy chciałaby pani spocząć na mym kolanie, czy wystarczy krzesło? - Nie jest pan tak wielki jak Mackie. Mógłby mnie pan upuścić. Lepiej usiądę na krześle. Przyglądał jej się przez chwilę. - Ma pani niewypa¬rzoną buzię - powiedział w końcu. - Dawno nie spo¬tkałem tak wygadanej młodej damy. Gestem zaprosił ją do stolika przy kominku. Przy¬sunął jej krzesło. - Proszę usiąść. Nie chcemy narażać pani na upadek, gdybym okazał się zbyt słaby, by pa¬nią przytrzymać na kolanie. - Dziękuję• Usiadł na miejscu, które zajmował poprzednio, i wyciągnął nogi w stronę kominka. Zamyślił się, a po¬tem zmarszczył brwi. - Jak pani to zrobiła? - Co zrobiłam? - Jak sobie pani poradziła z tymi mężczyznami. Wy- glądali jak kompania z piekła rodem, byli już dobrze wstawieni, a jednak Mackie o mało nie przyrzekał pani na klęczkach wiecznego oddania. Jak pani to zrobiła? - Naprawdę nie wiem. Chyba po prostu ich lubię i to wszystko. Przypominają parobków z okolic,

gdzie mieszkam. Piją, by zapomnieć o smutkach. Byli bar¬dzo grzeczni, kiedy tylko zrozumieli, że tak właśnie muszą się zachować. - Obawiam się, że nie są tak uprzejmi dla wszyst¬kich samotnych niewiast, które zawędrują na to odlu¬dzie, ale dla pani byli. Cóż, niech więc pozostanie to tajemnicą. W takim razie porozmawiajmy o pogodzie. Ta okropna noc zrobiła się nagle mniej okropna. - Chyba tak, ale tak naprawdę dobrze nie wiem, bo dopiero wstałam. Przynajmniej przestało padać. Nie¬nawidzę jeździć w deszczu, a poza tym opóźnia to po¬dróż. Położyła dłoń na ustach i otworzyła szeroko oczy. Wyglądała jak lojalny żołnierz, który właśnie przy¬padkowo wydał wrogowi tajemnicę wojskową• - Jeśli pani brat jest chory - powiedział beznamięt¬nym głosem - i tak nie będzie pani jechać dziś w nocy. - Przemoczyło nas do suchej nitki wczoraj w nocy i dziś rano. Myślałam, że wystarczy nam spokojny sen, ale Owen nie jest zbyt odporny. - To Owen ma cofniętą szczękę? - Więc słyszał pan, jak Walt to mówił? Chyba tak. Chyba go namówię, żeby zapuścił brodę. Co pan o tym myśli? - Zanim się wypowiem, muszę dobrze się przyjrzeć jego cofniętej szczęce. - Nie będzie takiej potrzeby. Mackie przyprowadzi doktora, ten napoi Owena jakąś miksturą, a jutro już będziemy w drodze. - Czy mogę zapytać dokąd pani jedzie? - Do Kornwalii. Czekał, a ciemna brew podniosła się w niemym py¬taniu. - Nie powiem panu wszystkiego. Nie do wiary, że już tak dużo panu powiedziałam. Jest pan zupełnie obcy. Nie znam pana, a może pan być niebezpieczny. Może mieć pan na zewnątrz wspólnika czekającego na pański znak. - Tak - powiedział. - Wszystko to może być prawdą• Nie powiedział już nic więcej, patrzył tylko na drewno płonące w kominku. Wyglądał na człowieka odprężonego, bez żadnych zmartwień. Miała wraże¬nie, że nie obchodzi go, czy ona jeszcze tu jest. Gdyby jej nie było, zachowywałby się zupełnie tak samo. - Jest pan tu sam, prawda? Nikt nie czeka na ze¬wnątrz. - Tak, jestem całkiem sam. Potem usłyszała własny głos. - Nie nazywam się panna Smith. Powoli odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. - Nie - powiedział. - Sama pani powiedziała, że to nie¬prawda. - Więc Jones. Popatrzył na nią. Potem uśmiechnął się. Rozcią¬gnął tylko nieznacznie usta, a potem naprawdę się uśmiechnął. A za chwilę śmiał się głośno. Ten śmiech brzmiał wspaniale i znów usłyszała sie¬bie mówiącą bez wahania: - Mam dwa nazwiska, ale nie sądzę, że byłoby mądrze podać panu drugie. Na¬prawdę tego nie rozumiem. Nie rozkazuje mi pan, nie pyta i nie prosi, bym cokolwiek powiedziała, ale ile¬kroć otworzę usta, słowa same wypadają. To bardzo denerwujące. Jest pan bardzo niebezpiecznym czło¬wiekiem. l'ozosl'1I1lllY w takim razie przy pannie Smith, (Iul( lIk .wsl lo zhyl oryginalne nazwisko, ale Jones III ilU' jm,1 olygill:lilll:. I

- Do Londynu. Muszę dopilnować interesów. Ale to nie może pani zainteresować, panno Smith. A oto pani herbata. Może pani napije się w spokoju, a ja sprawdzę, czy pani brat z cofniętą szczęką jest jeszcze wśród żywych. - Och, nie! - Skoczyła na równe nogi, przewracając filiżankę. Patrzyła, jak herbata wylewa się ze stołu prosto na jej spódnicę. - Słucham, panno Smith. - Mój brat nie chce nikogo widzieć. Jest pan obcy, proszę. Mógłby go pan przestraszyć, a wtedy dostałby zapaści. Proszę, niech pan ... Usiadł spokojnie i wyglądał na znudzonego. Zupeł¬nie jakby mu było wszystko jedno. - Tewksberry! - za¬wołał. - Proszę jeszcze jedną filiżankę herbaty i ścier¬kę. Panna Smith próbowała uprać sobie sukienkę. - Dziękuję - powiedziała. Kiwnął tylko głową, na¬wet na nią nie patrząc. Znów usłyszała swój głos, mó¬wiący bez zastanowienia. - Mój brat tak naprawdę nie miałby zapaści i nie zemdlał na pana widok, ale mógł¬by się wygadać, a to nie byłoby dobrze. - Tak jak pani teraz wszystko wygaduje, panno Smith? - Ojej, chyba właśnie to robię, chociaż zupełnie niechcący. Muszę się ciągle pilnować, żeby panu czegoś nie powiedzieć. Zupełnie tego me rozu¬mIem. - Może jest pani katoliczką, a ja przypominam pa¬ni znajomego księdza? - Och, nie! Zupełnie nie. Wszyscy księża, których znam, są bladzi od siedzenia w murach i jacyś tacy wy¬prani z wszelkich uczuć. Jakby się bali powiedzieć prawdę, żeby ich nie ukarano. - Gdzie chce się pani zatrzymać w Kornwalii? Nie, niech pani nie mówi wszystkiego od razu, niech tro¬chę nad tym popracuję. Widzi pani, mieszkam w Kornwalii i zastanawiałem się, czy może pewnego dnia nie zostaniemy sąsiadami. - Musi pan bardziej się postarać. - Dobrze więc, mieszkam w Goonbell. - Zmyśla pan. O dziękuję, panie Tewksberry. Prze- praszam, że wylałam herbatę. Ta pachnie znakomicie. Pan Tewksberry mruknął coś pod nosem. Spo¬strzegł, że lordowi Chiltonowi nie przeszkadza obec¬ność ladacznicy i uśmiechnął się złośliwie. - Będę trzymał Clorie z daleka od panienki - powiedział ¬ale nie jest zadowolona, wcale nie. Nie ufa panience ani na jotę. - Doceniam pańską troskę. Panie - zwróciła się do lorda - Goonbell znaczy miasto cymbałów. Z pewno¬ścią wymyślił pan tę nazwę. - Ach, rozszyfrowała mnie pani. Więc dobrze, mieszkam w Śmiechowie koło Kaleczna. Zaśmiała się i zakrztusiła herbatą, wypluwając ją na stanik sukni. - O Boże! Proszę, co przez pana zrobiłam. - Przynajmniej ma pani teraz całą suknię mokrą, nie tylko spódnicę. - Śmiechowo, co za bzdura. Kaleczno; to zupełnie niemożliwe. - A Ściętogłowo? - Nie mogę wypić herbaty, chyba że chce pan, bym rozlała na niego. - W gruncie rzeczy jedna z tych nazw jest prawdziwa. - A wie pan, skąd ja pochodzę? Podniósł brew i milczał. W końcu przemówił. - Są¬dzę, że zaraz mi to pani powie. - Z Pudłowa. - Piękne miasteczko, spędziłem tam kilka tygodni w towarzystwie mojej kochanki, pani Krzywonogiej. Dała za wygraną. Wypiła herbatę i siedziała, pró¬bując trzymać język za zębami i nasłuchując, czy nie wraca Mackie z doktorem. - Tak, Izabela Krzywonoga. Pytałem ją, czy nie wo¬lałaby nazywać się inaczej, ale odparła, że nie i że jest przywiązana do imienia Izabela, bo to imię po babci. Nie połknęła przynęty, a lord Chilton siedział z rę¬koma skrzyżowanymi na piersi i sam się sobie dziwił. Rozmawiał właśnie z młodą damą, zupełnie obcą, dość ekscentryczną, i świetnie się bawił. Zastanawiał się, cóż ona knuje. Ani przez chwilę nie wierzył, że Owen to jej brat.

Może uciekli, żeby się po kryjomu pobrać? Wolał poczekać. A co dziwne, naprawdę interesowa¬ło go, kim ona jest i kim jest Owen. Było już późno, a brandy zaczęła rozgrzewać mu wnętrzności. Zasnął. Karolina patrzyła na niego zdziwiona. Spał. Ten mężczyzna miał czelność zasnąć, siedząc obok niej. Słyszała, jak otwierają się wejściowe drzwi gospody i dobiegły ją liczne męskie głosy. Uśmiechnęła się• Ten pan już sobie nie pośpi, nie przy takim hałasie. Mackie stał w drzwiach wyszynku. Pochylił się wchodząc, bo nie mieścił się w drzwiach. - Panienko, mamy cyrulika. Walt obwąchał, czy się nie uchlał. Chodzi prosto, to i chyba nie zatruje pani brata. - Dzięki Bogu - powiedział lord Chilton, nie otwie¬raJąc oczu. - Nazywa się Tuckbucket. - O nie! - powiedziała wstając. - Jeżeli nazywa się Wiadrojad, to pewnie zupełnie nie ma zębów. Usłyszała, jak lord Chilton zachichotał. Tak jak śmiech, jego chichot był jakiś zachrypnięty. Dziwny człowiek, pomyślała idąc po schodach za dok¬torem, który trzymał się prosto bez pomocy pana Mackie. ROZDZIAŁ5 Owen musiał nieźle się przeziębić, bo doktor Tuck¬bucket wlał w niego całą butelkę swojej specjalnej mikstury, gdy Karolina przytrzymywała go i przeko¬nywała, żeby nie był takim tchórzem. On zaś kasłał, krztusił się i krzyczał, że jest sekutnicą zbyt złośliwą, by imała jej się jakaś choroba. Potem doktor Tuckbuc¬ket powiedział jej na osobności, że brat jest bardzo chory i musi pozostać w łóżku cały tydzień. Patrzyła na niego zaskoczona. - Tydzień? Och nie, proszę pana! To raczej niemożliwe. - Pomyślała o pa¬nu Flakesie i powiedziała: - Nie mam na to funduszy. - Proszę więc najpierw mnie zapłacić, panienko. - Och tak, oczywiście. Czy jest pan pewien? Cały tydzień? - Cóż, zobaczymy, ale nie dawałbym wielkich na¬dziei. Jest z nim nietęgo. - Ale nie umrze? - Nie, jeśli będzie się pani nim opiekować i trzymać się z dala od piwa Mackiego. Przerażała ją myśl o opiekowaniu się Owenem, ale kiwnęła głową i odparła zgodnym tonem, jak świeżo 48 skazany więzień. - Niech pan mi da lekarstwo i powie, jak dawkować. Ja się nim zajmę• Jak wkrótce się przekonała, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Owen rzucał się przez całą noc, zsuwając z sie¬bie kołdrę. Potem zaczęło go palić od wewnątrz, trząsł się i jęczał, kiedy gorączka zmieniała w lód krew w jego żyłach. O czwartej nad ranem siedziała na krześle z wycią¬gniętymi przed siebie nogami i włosami opadającymi na twarz. Czuła się tak zmęczona, że nie mogła się ru¬szyć, tylko patrzyła na Owena, który zapadł w końcu w zbawienny sen, niespokojny, ale i tak zbawienny. - Zakładnik - powiedziała. - Wzięłam cię jako przeklętego zakładnika, a co ty mi zrobiłeś. Jęknął, a ona zmusiła się, żeby wstać. Delikatnie położyła mu dłoń na czole. Dzięki Bogu, chłodne. Przynajmniej na razie. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zamarła, a potem potrząsnęła głową. Niemożliwe, by pan Fla¬kes wiedział, dokąd się udała. Absolutnie nie. To pew¬nie ten Mackie. W gruncie rzeczy, pomyślała uśmie¬chając się, przydałby jej się teraz łyk piwa. Otworzyła drzwi. Stał tam lord Chilton, cały w czer¬ni, oparty o framugę drzwi, beztroski jak kot wygrze¬wający się w słońcu, z rękoma niedbale splecionymi na piersi. Ciemnowłosy mężczyzna wyglądał niebez¬piecznie i ponuro. Posłał jej groźny uśmiech, a ona uśmiechnęła się tylko. - Już

prawie świt. Czemu pan nie śpi? Zmarszczył brwi, a ona uśmiechnęła się jeszcze sze¬rzej. - Może pan wejść. Jest tylko jedno krzesło i chy¬ba pan je zajmie, jako że pan jest lordem, a ja nie. - Jako lord jestem też dżentelmenem, sądzę więc, że będę pani musiał odstąpić to krzesło. Przynajmniej nie będzie pani znów chciała usiąść mi na kolanach. Wydawał się jeszcze ciemniejszy i bardziej groźny niż przedtem, ale ona uśmiechnęła się jeszcze milej. Mruknął, podszedł do łóżka i przyjrzał się uważnie Owenowi. Położył mu dłoń na policzku, a potem na czole, poszukał pulsu na szyi, kiwnął głową i usiadł na krześle. - Jestem zmęczony - powiedział, odchylając głowę do tyłu - i nie poczuwam się do roli dżentelmena. To pani brat, może pani usiąść obok niego. O mało nie kopnęła go w wysoko obutą nogę. Zdo¬łała jednak powściągnąć zamiary i ograniczyła się do słów. - Co pan tu robi? Owen nie hałasował przez ostatnie kilka godzin, więc z pewnością pana nie obu¬dził. - To jest równie dziwne dla mnie, jak i dla pani. Obudziłem się i zdałem sobie sprawę, że się martwię. Jesteście oboje tacy naiwni. Pewnie opiekuje się pani bratem zupełnie sama? - Nie sądzę, żeby Clorie chciała przejąć moje obo¬wiązki. - Nie, chyba nie. Właściwie chciała zająć się mną. - Naprawdę? Dlaczego tak późno? Nie powinien pan tyle pić, to z pewnością panu szkodzi. Otworzył oczy i spojrzał na nią z takim rozdrażniec. niem, że aż zamrugała. - Niech pani nie będzie nie¬mądra - powiedział tylko, oparł się znów wygodnie na krześle i zamknął oczy. Widząc, że dżentelmen zajął jedyne krzesło w po¬koju, Karolina przycupnęła na brzegu łóżka Owena. Chilton odezwał się powoli i leniwie. - Ta izba jest poniżająca. Mała i duszna. Cuchnie gorączką. Jeśli nie chce pani, by brat szybko przeniósł się w zaświa¬ty, powinnaś pomówić z Tewksberrym o zmianie po¬koju. - Nie stać mnie na to. 50 Westchnął. - Tak myślałem. Do diaska, kim pani jest? _ Z pewnością nie nazywam się Prudencja. Nie wy- znam panu swego imienia. Taka głupia nie jestem. Choć muszę przyznać, iż jestem tak zmęczona, że nie pamiętam, co mówiłam pięć minut temu. _ Powiem, jeśli będzie pani niedyskretna. _ Dziękuję. Co pan tu robi? Czy to dla rozrywki traktuje mnie pan jak idiotkę? Nie pomaga mi to wmczym. _ Wszystko to prawda - powiedział, otwierając oczy _ jak również i to, że wygląda pani okropnie. Tak wła¬śnie wyobrażam sobie Prudencję• _ Może mnie pan nazywać Rosemary. To moje dru- gie imię• - Dzięki Bogu za to. _ Nie chcę być niegrzeczna, lordzie Chilton, ale może poszedłby pan sobie do swojej komnaty. Wstał szybko z krzesła, wyjął klucz z kieszeni i od¬dał jej. - Proszę to wziąć. Numer siódmy jest w końcu korytarza po prawej. To najlepszy pokój w tej za¬pchlonej gospodzie. Niech pani się trochę prześpi. Ja posiedzę z pani bratem przez jakiś czas. - Mówi pan poważnie? _ Absolutnie. Pani też będzie mówić zupełnie roz- sądnie, kiedy trochę odpocznie. Proszę już iść, póki jeszcze nie wywietrzały moje dobre chęci. _ Powinien spać jeszcze przez kilka godzin. Potem musi się napić. Doktor kazał go poić jak spragnione¬go wielbłąda.

- Gdzie jest nocnik? Spojrzała zdziwiona. _ Jeśli będzie pił jak wielbłąd, będzie musiał sobie ulżyć. Nie pomyślała pani o tym, Rosemary? Nie, nie mogę tak do pani mówić. Lepiej będzie: panno Smith. 51 - Westchnął, jakby był śmiertelnie zmęczony. - Wi¬dzę, że jeszcze mu w tym pani nie pomagała, a nawet nie pomyślała o tym. - Ojej ... Nocnik jest pod łóżkiem. Kiwnął tylko głową i wskazał drzwi. - Niech pani idzie spać, panno Smith. Zostawiła go w swoim pokoju i kiwając głową za¬stanawiała się, co to za człowiek. Ciekawa była, co po¬wie ciotka Ellie, kiedy usłyszy o tej szalonej przygo¬dzie. Modliła się żarliwie, by awantura zakończyła się w domu ciotki Ellie, a nie w więzieniu, gdy zabraknie jej pieniędzy. No i Owen, Bogu ducha winny biedny Owen, który zachorował. Nie mógł z tym poczekać? Tylko do Kornwalii. Miała nieodparte wrażenie, że pan Flakes ich znajdzie. Po prostu to wiedziała. * * * Spała przez dobre sześć godzin w miękkim łóżku lorda Chiltona. To on właśnie ją obudził, głaszcząc delikatnie brwi opuszkami palców. Ogarnęło ją dziw¬ne, ale kojące uczucie. Wydawało się to bardzo nie na miejscu, ale jednak niezwykle ciekawe, wiec nic nie powiedziała, tylko westchnęła. Palce przestały ją do¬tykać. - Już pani nie śpi, panno Smith. Proszę otworzyć oczy. Dochodzi południe, a ja błagałem pannę Clo¬rindę, by przyniosła pani posiłek i nie wyrwała pani jasnych włosów. To dość trudne, zwłaszcza że wiedzia¬ła, iż jest pani w mojej komnacie, a po tym, jak sie¬działa pani na kolanac~ Mackiego i piła z nim piwo, jej wnioski były jednoznaczne. Chciała, by znów dotknął jej brwi opuszkami pal¬ców. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Pochylał się nad jej twarzą. 52 - Ma pan bardzo, bardzo ciemne oczy - powiedzia¬ła. - Nie są czarne, ale z pewnością nie są też brązo¬we. Czy pana przodkowie byli Maurami? - Nie, ale podobno moja matka miała irlandzką krew. Mówiono mi, że moje oczy są jeszcze ciemniej¬sze niż jej. To dziwne. Poza oczyma, wszystko mam po ojcu, przynajmniej ciało. Jeśli zaś chodzi o resztę, żar¬liwie modlę się każdego ranka, by... - Zamilkł i zmarszczył brwi. - Nie chciałem tego wszystkiego mówić. Dziwne. Podniosła dłoń i lekko przesunęła palcami po jego ciemnych brwiach. Nie poruszył się, patrzył tylko na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Jak tam Owen? - Narzeka. To dobry znak. Zabrała dłoń i lekko popchnęła jego ramię• Wypro¬stowął się, a potem wstał. Usiadła i przeciągnęła się• - Ze też on ma czelność narzekać. Zachorował, zmuszając nas do przerwania podróży, i jeszcze na¬rzeka, jakby to była moja wina, a Bóg jeden wie, że nie jest. - To tylko mężczyzna, panno Smith. - Chłopiec, który niedługo wyrośnie na mężczyznę• Jeśli teraz tak narzeka; to co będzie za pięć lat? Znów cicho się zaśmiał, wciąż ochryple, ale ucie¬szyło ją, że nakłoniła go do śmiechu. Uśmiechnęła się do niego, przeciągnęła się jeszcze raz i wyszła z łóżka. Po omacku poszukała pantofli, wsunęła w nie stopy i podniosła nogę, by zawiązać wstążki wokół kostek. - Zachowuje się pani dziwnie swobodnie w obecno¬ści dżentelmena, panno Smith. Pokazuje pani kostki. Nie jestem przyzwyczajony do takiej swobody obycza¬jów u młodych dam. _ Więc niech pan nie patrzy. Jeśli pan tu stoi, jak

inaczej mam zawiązać pantofle? 53 - Co racja, to racja. Chodźmy więc na dół i zjedzmy coś. Owenem opiekuje się panna Clorinda. Śmiem twierdzić, że wkrótce ogarnie go gorączka z zupełnie innego powodu. - A jakiż to powód? Och nie, nie napoi go chyba winem i nie nakarmi mięsem czy czymś równie nie¬strawnym? - Nie, panno Smith. Da mu kleik z miodem. - Wspaniale. Proszę mnie już tak więcej nie stra- szyć.Ojej, moje włosy. Podał jej grzebień z zaplątanym weń czarnym wło¬sem i wskazał małe lustro na stoliku nocnym. Stał przy drzwiach z rękoma splecionymi na piersiach i przyglądał się, jak przygładza włosy, a potem obmy¬wa twarz wodą z dzbanka przy lustrze. Patrzył, jak lekko dotyka twarzy miękkim ręcznikiem. W życiu obserwował tylko jedną damę podczas toale¬ty. Był tak mały, jeszcze dziecko, ale obraz ten pozostał jak rana w jego pamięci, pomimo że nie pamiętał wy¬raźnie twarzy. Pamiętał śpiew, uśmiech, piękny uśmiech skierowany do niego. Odwrócił się, otworzył oczy i wy¬szedł do wąskiego, zakurzonego korytarza. - Chodźmy, panno Smith. * * * Była północ. W gospodzie Pod Czarnym Włosem przebywali już od trzech dni. Co dziwne, lord Chilton też tu pozostał. Wypowiadał się na ten temat tylko wtedy, gdy go zapytała. - Świetnie się bawię - mówił. . Nic więcej, a ona miała ochotę go uderzyć, bo brzmia¬ło to tak, jakby razem z Owenem byli dziwadłami słu¬żącymi jego rozrywce. Była mu jednak bardzo wdzięczna za obecność. Bez niego pan Tewksberry wyrzuciłby ich na deszcz. 54 Wiedziała, że niedługo zjawi się pan Flakes, więc kiedy usłyszała pukanie do drzwi w środku nocy, nie wstała i nie powiedziała jednego słowa. Drzwi otwo¬rzyły się z hukiem i uderzyły o ścianę. Do pokoju na¬leżącego niegdyś do lorda Chiltona, a dwa dni temu podarowanego Owenowi wtargnął pan Flakes. -Aaa! - Dobry wieczór, panie Flakes. Jak pan nas zna- lazł? - Jak, niech cię szlag, ty głupia ... - Błagam, ścisz głos, panie. Twój syn śpi złożony chorobą• Pan Flakes mruknął tylko, ale spojrzał na syna zwi¬niętego jak niemowlę i przykrytego górą koców. - Co mu jest? - Całą noc jechaliśmy w deszczu. Przeziębił się. Już mu lepiej, ale całkiem wyzdrowieje pod koniec tygo¬dnia. - Bierzesz mego syna jako zakładnika, a potem próbujesz go zabić? - Zakładnika? Dama porwała mężczyznę? Pan Flakes odwrócił się, słysząc głos obcego m꿬czyzny. Nie miał wątpliwości, że ujrzał szlachetnie urodzonego człowieka. Rozpoznałby takiego na milę. Niech szlag trafi ich butę, wyniosły sposób bycia, ce¬dzenie słów, od których gotowała mu się krew w ży¬łach. Przecież on też mógł urodzić się szlachcicem jak jego kuzyn, żałosna namiastka rycerza. Chwała Bogu już nie żyje. - Tak - powiedziała Karolina. - Dziwi mnie, że Owen ci nie powiedział, ale pewnie chciał mnie bro¬nić. Porwałam go, ale widocznie czuł się związany sło¬wem honoru. To jego ojciec, pan Roland Flakes. Pa¬nie, to lord Chilton.

- Więc jest pan jej ojcem. - Co takiego? - No cóż, skoro Owen jest jej bratem, to wniosek nasuwa się sam. Pan Flakes wyprostował się. Wyglądał dość strasznie w swojej czarnej pelerynie i wysokich butach. - Jestem z nią zaręczony - powiedział - ale to nie pańska sprawa, lordzie Chilton. - Och, naturalnie to nie moja sprawa, tylko chyba jest pan odrobinę za stary dla tak młodej damy. Mogę zapytać, dlaczego pański syn jest jej zakładnikiem? - Nie jest zakładnikiem, to nonsens. Jest mężczyzną. I nie wolno panu o nic zapytać. Wtrąca się pan. Proszę już wyjść. - Nie jest pan ze mną zaręczony - powiedziała Karolina, podnosząc się z krzesła. - Niech pan przestanie mówić głupstwa, panie Flakes. Lordzie Chilton, ten człowiek był moim opiekunem, dopóki nie skończyłam dziewiętnastu lat. Próbował mnie zmusić, bym wyszła za Owena, ale to zupełna niedorzeczność. Potem sam zdecydował się mnie zniewolić i zmusić do małżeństwa. Uciekłam i zabrałam Owena jako zakładnika. Potem - dodała, patrząc na Owena, który już nie spał, ale okrył się kocem aż po oczy i patrzył na ojca jak chłopiec, którego złapano na podkradaniu pieniędzy - Owen się rozchorował. - Rozumiem - skinął głową lord Chilton. - Proszę wyjść - powiedział pan Flakes. - Jak nas znalazłeś? Pan Flakes spojrzał na syna. - Padało - powiedział. - Zapamiętali was w każdej karczmie, w której się zatrzymaliście. Poza tym wysłałem za wami pięciu ludzi. - Mogę się założyć, że zapłaciłeś im moimi pie- niędzmi, ty przeklęty złodzieju. - Wydaje mi się - wtrącił się lord Chilton, widząc, że panna Smith ma teraz niebezpieczny rumieniec na 56 twarzy i trzyma w lewej dłoni pogrzebacz ukryty za fałdami spódnicy - że skoro panna Smith ... - Smith? Co to za idiotyzmy? Smith. Nazywa się Derwent-Jones, a ja jestem jej narzeczonym. Sądzę, że pobierzemy się przed opuszczeniem tej gospody. - ... że skoro panna Derwent-Jones jest dorosła i nie chce za pana wyjść, to nie musi. - Oczywiście, że musi. Jej reputacja jest zszargana. Jedynym wyjściem jest dla niej małżeństwo ze mną· - Wolę wyjść za Owena. Spod koców wydobył się jęk. - Cicho, chłopcze. Nie ożenię cię z nią· Ożenię się sam i będę tego gorzko żałował, ale tak uczynię· North Nightingale przyjrzał się panu Flakesowi, który nie wyglądał na bardzo złego, ale najwyraźniej był bardzo uparty i gotów uczynić wszystko, by zdobyć to, co chce. Potem odwrócił się do panny Derwent-Jones, która gotowa była uderzyć pana Flakesa w głowę pogrzebaczem. Potem spojrzał na Owena, który miał teraz zaciśnięte powieki. - Czy pan wie, że panna Derwent-Jones spała w moim łóżku przez ostatnie trzy noce? Czy wie pan też, że budziłem ją rano, głaszcząc jej brwi? Wie pan, z jaką przyjemnością patrzyłem, jak myje się rano i czesze? Pan Flakes spojrzał zdziwiony. Karolina była równie zaskoczona. Właściwie powiedział prawdę, ale zabrzmiało to tak, jakby była ladacznicą. Wiedziała, że próbował ją bronić przed Flakesem. - Proszę oddać mi moje dziedzictwo, proszę na- tychmiast podpisać wszystkie papiery. Chcę tylko tego, co mi się należy. - Nic tak naprawdę nie jest twoje. Jako kobieta nie masz rozumu, nie jesteś więc w stanie zajmować się swoimi sprawami. Twój ojciec był głupcem, pozostawiając ci 57

wszystko. Nie, musisz mieć męża. Ja nim będę ija zajmę się wszystkim, łącznie z tobą i moim synem. Wezmę cię, mimo że obcowałaś z tym mężczyzną, podczas gdy twój biedny kuzyn Owen cierpiał tu w samotności. - To niezwykły melodramat - powiedział North w stronę kominka. - Straszny melodramat, zupełnie jak ten w Londynie w marcu. Pewien młody człowiek, przekonany, że zdradza go ukochana, popadł w szaleństwo i przez pomyłkę zabił kozę i ... - Dość tego, panie! - Dla ścisłości - powiedział spokojnie North - mi- lordzie. Postaraj się, panie, nie zapominać o dobrych manierach, bo niechybnie będę musiał pana wyzwać na pojedynek, a wtedy będziesz pan leżał razem z Owenem i jęczał. - Arogancki szczeniak. - Nazywaj mnie pan jak chcesz, ale tytułuj odpo- wiednio. Karolina spojrzała na obu mężczyzn. Wyprostowała się i powiedziała: - Panie Flakes, skoro pan tu już jest, przejmie pan opiekę nad Owenem. Ja wyjeżdżam. Lordzie Chilton, dziękuję za pomoc. Jestem niezwykle wdzięczna. - Nigdzie nie jedziesz, moja droga! - Pan Flakes złapał ją za rękę, kiedy przechodziła obok. North, zdziwiony niepomiernie, patrzył, jak podniosła pogrzebacz i uderzyła Flakesa mocno w ramię. Jęknął i puścił jej rękę. - Ty przeklęta suko, ja ci ... Uderzyła go jeszcze raz w drugie ramię i rzuciła pogrzebacz na podłogę. Otrzepała ręce, podniosła swoją walizę i zaczęła do niej wrzucać rzeczy. - Zabiłaś mnie. - Nie - powiedziała, nawet na niego nie patrząc _ ale żałuję, że tego nie zrobiłam. Proszę mnie zostawić 58 w spokoju, panie Flakes. Mój pełnomocnik się z panem skontaktuje. Zabrała pelerynę i wyszła z pokoju. Pan Flakes próbował za nią iść, ale Owen wynurzył się spod góry koców. - Nie, ojcze - powiedział - pozwól jej odejść. Nie wyjdzie ani za mnie, ani za ciebie. Ona nie dba o reputację. Proszę, ojcze, oddaj jej pieniądze. Skończ już z tym i jedźmy do domu. - Nie oddam jej ani jednego przeklętego szylinga, a ty, skomlący psie, pożałujesz, że narobiłeś takiego zamieszania. - Zamieszania? Ojcze, zachorowałem. Gdybym nie zachorował, nigdy byś nas nie znalazł. - Nie bądź głupi, Owenie. Wiem, dokąd się wybiera. Do ciotki Ellie w Kornwalii, do tego odludnego miejsca Trevellas. Gdybym was tu nie znalazł, pojechałbym tam. Lepiej, że znalazłem, bo ta przeklęta kobieta próbowałaby jej bronić. North poczuł, jakby kopnięto go w brzuch. Trevellas? Ciotka Ellie? Przez chwilę kręciło mu się w głowie, a potem przeszył go ból, który wkrótce miał stać się jej bólem. - To było pouczające doświadczenie - powiedział do pana Flakesa. Skinął głową Owenowi, który zupełnie niespodziewanie odezwał z sympatią. - Dziękuję za opiekę, North. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Może nauczysz mnie jeszcze czegoś o pikietowamu. - Zamilcz - powiedział jego ojciec. - Może - odparł North. - Do widzenia panom. Pan Flakes ukłonił się chłodno, nic nie mówiąc. Odwrócił się do syna. - Zostaniesz tu i będziesz się dalej wygrzewał, choć nie mam pojęcia, jak możesz znieść leżenie pod tymi wszystkimi kocami. Ja pojadę za panną Derwent-Jones. Nie zajedzie daleko. Tym 59

razem mnie nie pobije. Poradzę sobie z nią. Jestem mężczyzną i jestem niebezpieczny, przekona się tym. A North, idąc korytarzem, pomyślał: Zobaczymy. ROZDZIAŁ 6 Szedł pełen podziwu, ledwo powstrzymywał się od śmiechu, kiedy natknął się na Tewksberry'ego. - Milordzie, jestem taki oburzony dlatego, że ta zdzira ... znaczy się ta panna wyjechała, nie płacąc rachunku, zupełnie jak mówiłem. Co mam teraz robić? Powinien się domyślić. Ale dlaczego ona miałaby płacić za Owena, swojego zakładnika. Zakładnik. Znów powstrzymywał się, by się nie roześmiać na głos. Porwała mężczyznę. Wzruszył tylko ramionami i powiedział: - Jej ojciec jest na górze z jej bratem. Nazywa się Roland Flakes. Oczywiście on za wszystko zapłaci. - Ale dlaczego wyfrunęła jak ptaszek z klatki, skoro przyjechał jej ojciec? - Zdaje się - powiedział North, pochylając się, by powiedzieć w zaufaniu - że żona pana Flakesa uciekła z niemieckim żołnierzem. Córka wzięła przykład z matki i też uciekła, zabierając ze sobą brata. Niespecjalnie lubi swego ojca. To dość nieprzyjemny człowiek. - Aaa - powiedział Tewksberry - to tak się rzeczy mają. Z żołnierzem, tak? Z niemieckim, mówi pan, milordzie? Biedna mała. North potaknął głową w szczerym zapewnieniu, zapłacił własny rachunek, skinął głową na pożegnanie i wyszedł. Szedł przez podwórze, uderzając lekko pal- 60 catem o udo. Przejaśniało się. Wyglądało na to, że będzie ciepło. Zanosiło się na deszcz, ale w Anglii zawsze zanosiło się na deszcz, zwłaszcza tu, na południowo- zachodnim wybrzeżu. Zawołał jednego ze stajennych i kazał mu przyprowadzić konia. Giganta pewnie już tak znudziła bezczynność, że pobiegnie jak wiatr. Musi ją dogOnić, choć wątpił, by zajęło mu to dużo czasu. Gigant to doskonały rumak, szybki i silny. Chłopiec zasalutował i podskoczył. Potem pobiegł do wielkiej stajni przylegającej do gospody. Wrócił za chwilę czerwony na twarzy, z oczami rozbieganymi, jakby szukał skądś pomocy, której nigdzie nie było. - Konia nie ma, milordzie. - Słucham? To ten gniady ogier z białymi skarpet- kami. - Wiem, milordzie, ale Sparky mówi, że panienka Wzięła Giganta i swojego konia zostawiła panu. Taka poczciwa klaczka, szeroka, ale ścigać się na niej nie ma co. Nie powinien być zdziwiony, jednak tym razem to nie od śmiechu, ale od przekleństw musiał się poWstrzymać. Przechytrzyła pana Flakesa, a teraz jego, i chyba nie musiała w to włożyć zbyt wiele wysiłku. Pewnie obejrzała Giganta i wiedziała, że szybciej dotrze na miejsce na tym wspaniałym rumaku niż na własnej klaczy, która wyglądała, jakby nic nie jadła od kilku dni. Była śpiąca i leniwa. No, stara wiedźmo, co ty na to? Popatrzyła na niego leniwie. - No trudno. Niestety, nie mam wyboru. Poszukamy twojej pani? Zdaje się, że się gdzieś zawieruszyła z moim koniem. Po kilku chwilach znalazł liścik napisany na małej kartce, przyczepiony do jednego z popręgów. Przeczytał: 61 Lordzie Chilton! Proszę, niech mi Pan !rybaczy, że zabrałam Pańskiego konia, ale nie chcę, by dogonił mnie pan Flakes. JYm razem musiałabym go zastlZelić. Zwrócę Panu konia. PrzylZekam. Gdziekolwiek