mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Coulter Catherine - Dziedzictwo 3 - Dziedzictwo Valentine

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Dziedzictwo 3 - Dziedzictwo Valentine.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

CATHERINE COULTEROk. DZIEDZICTWO VALENTINE

'-^«rt - -•' > /\ ~>\ / przełożyła Hanna Rostkowska-Kowalczyk o Warszawa 1999

Tylni oryginału The Valentine Legacy Redakcja: Dorota Czupkiewicz Projekt oktadki: Maciej Sadowski Opracowanie techniczne: Marzena Piłko Korekta: Maria Sienkiewicz Copyright © 1997 Catherine Couiter. Copyright © IW) forthe Polish translation Wydawnictwo „bis" ISBN 83-87082-86-4 Wydanie I Wydawnictwo „bis" 01-446 Warszawa ul. Lędzka 44a tel./fax (0-22) 37 10 84 -mail: bis@optimus.waw.pl Druk i Zakłady Graticz 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3 R O Z D Z I A Ł 1 Okolice Baltimore, Maryland marzec 1882 roku Wyścigi w hrabstwie Slaughter: sobotnie gonitwy, ostatni bieg na pół mili Przegrywał. Do diabła, nie chciał przegrać, zwłasz­ cza z Jessie Warfield, tym okropnym bachorem. Tuż za sobą czul obecność Rialto, mocno i rytmicznie uderzającego kopytami w czarną ziemię, z wyciągnię­ tą do przodu głową, z napiętymi, wyraźnie zarysowa­ nymi mięśniami. Spojrzał za siebie przez lewe ramię. Rialto pędził szybciej niż człowiek uciekający z łóżka kochanki na widok jej męża. Przeklęty pięciolatek miał w sobie więcej wytrzymałości niż energiczny mężczyzna. James przycisnął twarz do uszu Tinpina. Zawsze przemawiał do swoich koni przed wyścigiem i w trakcie jego trwania, aby ocenić ich nastrój. Dobroduszny Tin¬ pin chętnie współpracował z Jamesem. Jak większość jego wierzchowców, był zawziętym zawodnikiem; miał serce do walki. Koń, podobnie jak James, chciał zwy­ ciężać. Tylko raz, kiedy jeden z dżokejów zdzielił go ba­ tem po bokach, zapomniał o zawodach i wpadł w szał. Omal nie zabił dżokeja i przegrał wyścig. James czul pod sobą ciężki oddech poczciwego Tinpina. Koń wolał raczej krótkie biegi na ćwierć mi­ li niż dystans półmilowy, więc Rialto górował nad nim 5

zarówno możliwościami, jak i doświadczeniem. W ka­ rierze Tinpina był to dopiero drugi taki bieg. James ścisnął nogami boki konia i zaczął mu w kółko powta­ rzać, że da radę, że jest w stanie zachować przewagę nad tym nędznym, małym kasztankiem, że potrafi zo­ stawić Rialto - nazwanego tak samo, jak ten głupi most w Wenecji - daleko w tyle. Powinien ruszyć do przodu teraz, bo za chwilę będzie już za późno. James obiecywał Tinpinowi dodatkowe wiadro owsa i wodę z dodatkiem szampana. Koń przyspieszył, ale to nie wystarczyło. Przegrał - zaledwie o jedną długość. Boki Tinpina wznosiły się i opadały. Dyszał ciężko, po szyi spływał mu pot. James poprowadził go wolno, słuchając okrzyków i wiwatów tłumu. Pogładził mokrą szyję Tinpina, powtarzając mu, że walczył dzielnie i wygrał­ by, gdyby to nie James na nim jechał. I stałoby się tak, do diabła, pomimo słynnego, magicznego podejścia Jamesa do koni. Niektórzy utrzymywali nawet, że Ja­ mes sam donosi swoje konie do linii mety. Cóż, ostat­ nio mu się to nie zdarzało. Właściwie nie przybiegł nawet drugi po Rialto. Za­ jął trzecie miejsce, za innym kasztanem pełnej krwi ze stajni Warfielda, czterolatkiem o imieniu Poławiacz Pereł, który w ostatniej chwili wyprzedził Tinpina, muskając ogonem nogę Jamesa. Tinpin nie należał do wytrzymałych, ale w końcu to nie była gonitwa na dystansie czterech mil, a jedynie półmilowy wyścig, gdzie wytrzymałość nie powinna odgrywać specjalnej roli. Znaczenie miał pokaźny cię­ żar Jamesa. Tinpin wygrałby bieg, mając lżejszego jeźdźca na grzbiecie. James zaklął i uderzył szpicrutą w but do konnej jazdy. - James, niech cię diabli, przez ciebie przegrałem dziesięć dolarów! 6 James z opuszczoną głową przekazał Tinpina chłopcu stajennemu. Otrząsnął się z przygnębienia i uśmiechnął do swojego szwagra Gifforda Poppleto¬ na, który zmierzał w jego stronę, podobny do ucywili­ zowanego byka - niski, mocarny, bez grama zbędne­ go tłuszczu. Lubił Giffa i w pełni aprobował jego ubiegłoroczny ożenek z Urszulą, swoją siostrą. - Stać cię na to - zawołał w odpowiedzi. - Oczywiście, ale nie w tym rzecz. - Gifford zaczął iść obok niego, stawiając długie, niespieszne kroki. - Próbowałeś, James, ale jesteś o wiele za duży na dżo­ keja. Pozostali jeźdźcy ważyli nawet o kilkanaście ki­ logramów mniej od ciebie. - Do diabla, Giff, ty masz głowę - powiedział Ja­ mes z udawanym przekonaniem. - Szkoda, że 0 tym nie pomyślałem. A ja sądziłem", że tylko znawcy o tym wiedzą. - Ha, ja znam się na wielu rzeczach - odparł Giff z szerokim uśmiechem. - Kurczę, nie stawiałbym na ciebie, gdyby Urszula nie zmusiła mnie do tego. - Ten dzieciak waży chyba jeszcze mniej - odezwał się James. - Dzieciak? Ach, Jessie Warfield. Z pewnością. Tym większa szkoda, że w drugiej gonitwie biedny Redcoat złamał sobie nogę. Tak dobrze go wyszkoli­ łeś. Ile on waży? Z pięćdziesiąt kilogramów? - Czterdzieści pięć. Wiesz, jak złamał nogę? Inny dżokej wepchnął go na drzewo. - Denerwuje mnie to. Wiesz, James, ktoś powinien opracować reguły wyścigów konnych. Ta brutalna wal­ ka na torze to po prostu kpiny. Czytałem, że na zawo­ dach w Wirginii koń faworyt został otruty przed wy­ ścigiem. - Może to śmieszne - powiedział James - a może czasem i niebezpieczne, ale wyścigi to czysta przyjem- 7

ność, Giff. Daj więc spokój. Uważaj tylko, z kim się zakładasz. - Tak jakbyś ty uważał. Hej, Oslow, jak leci? Oslow Penny był zarządcą farmy hodowlanej Jame­ sa. Jednak w czasie wyścigów pełnił rolę głównego stajennego, sprawującego pieczę nad wszystkimi koń­ mi biorącymi udział w gonitwach. Był chodzącą „koń­ ską encyklopedią", przynajmniej takim mianem ob­ darzy! go James. A Klub Jeździecki Maryland przychylał się do tej opinii. Oslow znal przodków każ­ dego konia startującego w wyścigach od Południowej Karoliny po Nowy Jork. Znał także każdego ogiera i każdą klacz oraz wyniki wszystkich gonitw w Amery­ ce i Anglii. Oslow zbliżył się do nich, mrucząc coś pod nosem, i delikatnie wyjął z rąk Jamesa lejce Tinpina. Oslow miał krzywe nogi, wymizerowany wygląd i najsilniej­ sze ręce, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Jamesowi spotkać. Jego twarz była ogorzała i poorana zmarszczkami, a brązowe oczy kryły w sobie tyle samo inteligencji, ile mocy miały jego dłonie. Oczami przymrużonymi z powodu ostrego, popołu­ dniowego słońca zerknął na twarz Giffa. - Dzień dobry panu. Powodzi mi się świetnie, jak Lilly Lou na zawodach Virginia High Ebb w ubiegłym tygodniu. A z pewnością lepiej niż panu Jamesowi. O właśnie, a jak ty się czujesz, kolego? Zmęczony, prawda? Cóż, robiłeś wszystko, co tylko się dało, by­ łeś lepszy niż Dour Keg, ta krzywonoga kreatura, któ­ rej stary Wiggins wciąż każe startować w wyścigach. Diabli nadali, nie zapamiętałem nawet imienia ogie­ ra, od którego pochodzi, taki jest marny. - Postawiłeś na pana Jamesa, Oslow? - Ja nie, panie Poppleton - odparł Oslow, żylastą, szorstką dłonią gładząc szyję Tinpina. - Zrobiłbym to, 8 gdyby na Tinpinie jechał nie pan James, ale biedny Redcoat. Pan James po prostu za bardzo wyrost, lak jak Mała Neli, ta, która w czasie wyścigu osłów w Pół­ nocnej Karolinie straciła głowę do tego stopnia, że nie była w stanie przekroczyć linii mety, chociaż i tak zajmowała już ostatnie miejsce. Gifford roześmiał się. - Uważasz, że poszłoby mi lepiej niż panu Jamesowi? Oslow poklepał Tinpina po lewej łopatce. - Nie z rękami, w które pana wyposażono, panie Poppleton. Proszę mi wybaczyć, ale ma pan kiepskie dłonie, w przeciwieństwie do pana Jamesa, który sa­ mymi czubkami palców potrafi zaczarować konia. - Dziękuję ci, Oslow, chociaż za to - odezwał się James. - A teraz, Giffordzie, poszukajmy Urszuli. Nie przypuszczam, abyście przywieźli ze sobą matkę? - Odchodząc, poklepał szyję Tinpina. - Dzięki Bogu, nie. Usiłowała odwieść Urszulę od przyjazdu w to bezbożne miejsce. James zaśmiał się. Uśmiechał się jeszcze, gdy do­ strzegł małą Warfield zbliżającą się w jego kierunku. W dżokejce, spod której wysuwały się rude włosy, wy­ glądała zupełnie jak chłopiec. Twarz miała zaczer­ wienioną od palącego słońca. Nos przecinała linia piegów. Nie miał ochoty się zatrzymywać, przystanął jed­ nak. Nie było to łatwe. Najchętniej by ją ignorował do końca życia, ale, niech to diabli, był przecież dżentel­ menem. - Gratulacje - powiedział, usiłując rozewrzeć szczęki. Chociaż już wielokrotnie go pokonała, odkąd ukończyła czternaście lat, nadal źle to znosił. Nie umiał się do tego przyzwyczaić. Jessie Warfield, nie zwracając najmniejszej uwagi na Gifforda Poppletona, prezesa Union Bank w Bal- 9

timore, podeszła bardzo blisko do Jamesa i powie- działa: - Na drugim okrążeniu próbowałeś mnie zepchnąć do rowu. Brwi Jamesa uniosły się wysoko do góry. - Doprawdy? Wspięła się na palce, aż jej nos znalazł się o centy- metry od jego nosa. - Dobrze wiesz, że tak było. Nawet nie próbuj się wykręcać, James. Prawie ci się udało. Gdybym nie była tak dobrym jeźdźcem, straciłabym równowagę. Ale utrzymałam się. Wróciłam na tor i wygrałam z to- bą - i to jak. - Istotnie, pokonałaś mnie - powiedział lekko, chociaż miał ochotę ją trzepnąć. To dopiero sporto- we zachowanie. Ale była kobietą. Gdyby tylko była mężczyzną, dowiedziałaby się, że nie należy grać na nosie pokonanemu. Chociaż zaraz przyszło mu do głowy, że kiedy następnym razem z nią wygra, zmie­ sza ją z błotem. - Wiesz, że masz popękane wargi? Czy wiesz, że z tej odległości mogę policzyć twoje piegi? - zapytał. - Jeden, drugi, trzeci - Boże, tyle ich, że liczenie zaję- toby mi cały tydzień. Cofnęła się gwałtownie. - Nie próbuj tego po raz drugi, bo zdzielę cię szpic- rutą. - Polizała spierzchnięte usta, potrząsnęła mu szpicrutą przed nosem, skinęła głową Giffowi i odeszła. Gifford zauważył: - Wydawało mi się, James, że istotnie zawadziłeś Tinpinem jej konia. - Owszem, ale nie tak mocno. Chciałem tylko od­ wrócić jej uwagę. To nic w porównaniu z tym, co mi zrobiła w zeszłym roku na wyścigach w Hacklesford. - A cóż ci wtedy zrobiła ta dzielna dziewczyna? 10 - Naciskałem trochę na nią, żeby dać jej nauczkę. Ona doskonale zna każdą nieczystą zagrywkę. W każ­ dym razie odsunęła się ze swoim koniem na taką od­ ległość, żeby móc mnie kopnąć. Trafiła mnie dokład­ nie w nogę, zrzucając z konia. Gifford roześmiał się, myśląc jednocześnie, że Ja­ mes niewątpliwie wściekle rozjuszył pannę Warfield. Patrząc na oddalającą się Jessie Warfield, której szpic­ ruta kołysała się rytmicznie w górę i dół, w górę i w dół, zapytał: - Czy wygrała tamten bieg? - Nie, była ostatnia. Kopiąc mnie sama też straciła równowagę i wpadła na innego konia. Oba się prze­ wróciły. Byłoby to może śmieszne, gdyby nie fakt, że leżałem wtedy na torze zwinięty w kłębek, usiłując chronić głowę przed pędzącymi końmi. Spójrz na nią, Giff. Jest wyższa od jakiejkolwiek znanej mi kobiety, patrzy mężczyznom prosto w oczy, a widząc, jak idzie, nigdy bym nie zgadł, że to kobieta. Gifford nie był tego taki pewny, jednak umiał zro­ zumieć gniew Jamesa. Powiedział łagodnie: - Jeździ bardzo dobrze. - Tak, do diabła, trzeba jej oddać sprawiedliwość. - A kto tam stoi z Urszulą? - To inna córka Warfielda. Ma ich trzy. I najstarsza, i najmłodsza w niczym nie przypominają Jessie. Obie są piękne, eleganckie, obie są damami, no, może nie do końca, ale wiele im nie brakuje. To Nelda, najstar­ sza. Jest żoną Bramena Carlysle, tego potentata okrę­ towego. Chodź, przedstawię cię. Nie znasz jej pewnie dlatego, że obie dziewczyny dopiero dwa miesiące te­ mu przyjechały od ciotki z Filadelfii. Ty zaś aż do koń­ ca stycznia przebywałeś w Bostonie. - Bramen Carlysle? Na Boga, James, Carlysle jest starszy niż Fort McHenry. Uczestniczył w wojnie 11

o niepodległość. Był przy kapitulacji Cornwallisa pod Yorktown. Jest stary jak świat. A ile lat ma ta Nelda? - Jakieś dwadzieścia dwa. Gifford tylko jęknął. Urszula nie była najszczęśliwsza. Posłała mężowi spojrzenie zawierające obietnicę wielu małżeńskich uciech w zamian za uwolnienie od Neldy. Gifford, z pewnością siebie charakteryzującą każ­ dego bogatego bankiera, ruchem pełnym galanterii zdjął kapelusz. - Pani Carlysle, jakże mi milo wreszcie panią po­ znać. - Mnie również, panie Poppleton. Och, James. Tak mi przykro z powodu tej ostatniej gonitwy. Wszystkie panie stojące koło mnie były zgodne, że Jessie nie za­ służyła na wygraną. Ona jest okropna. Jestem przeko­ nana, że ojciec porozmawia z nią na ten temat. Jej za­ chowanie nie przystoi damie. Przynosi nam wstyd. - Jestem pewien, Neldo, że wasz ojciec z nią poroz­ mawia. Pewnie uhonoruje ją najlepszym szampanem. I nie wstydź się jej, jest piekielnie dobra. Powinnaś ra­ czej ją chwalić. - Co to, to nie. - Nelda westchnęła i przeniosła wzrok na czubki swoich butów. - Nie powinna być dob­ ra w tak męskim zajęciu. Dżokej! - Aż się wzdrygnę­ ła. - Teraz nie będę mogła pójść na żadną herbatkę z paniami, żeby nie... James, w skrytości ducha uważając, że Jessie nale­ żałoby wychłostać, powiedział jeszcze bardziej przew­ rotnie: - Świetnie się zna na koniach. Powinnaś okazać wię­ cej tolerancji, Neldo. Ona jest po prostu inna, i tyle. - Możliwe - odrzekła Nelda, ręką w rękawiczce le­ ciutko dotykając jego ramienia. - Byłeś dobry w tych wyścigach. 12 - Nie tak dobry, jak dwa inne konie twojego ojca. - To dlatego, James, że jesteś takim dużym mężczyz­ ną. Nie odwiedziłeś mnie jeszcze. Teraz, kiedy jestem mężatką, mam chyba więcej swobody niż w panień­ skich czasach. Urszula chrząknęła. - Cóż, Neldo, pozdrów Bramena. Musimy już wra­ cać do domu. Moja matka zatrzymała się u nas do po­ niedziałku. Teściowa. Gifford wolałby pozostać do północy po­ za domem. Jego teściowa, Wilhelmina, nie miała so­ bie równych. Jakieś dwa lata temu James, żeby nie zwariować, przeniósł matkę ze swojego domu w Ma­ ratonie do uroczego budynku z czerwonej cegły w nie­ mieckiej dzielnicy Baltimore. Odwiedzała Urszulę i Gifforda w ich odległej o niespełna milę, eleganckiej siedzibie, stojącej w szeregu trzypiętrowych budyn­ ków wzdłuż St. Paul Street, twierdząc, że jej malutkie mieszkanko od czasu do czasu ją przygnębia. Jednak przez cały czas pobytu u córki stale narzekała. Nelda nie zamierzała odejść. Przysunęła się do Ja­ mesa. - Na pewno Wilhelmina może jeszcze troszkę po­ czekać. James, mój drogi mąż wspominał, że zamie­ rzasz osiąść na stałe w Baltimore. - Nie planuję powrotu do Anglii w tym roku - po­ wiedział James. - Candlethorpe, moja stadnina w Yorkshire, jest w dobrych rękach. Tymczasem Ma­ raton wymaga wiele pracy i zaangażowania. - Maraton? - Nazwałem tak moją farmę dla uczczenia pamięci tego Greka, który zmarł wycieńczony biegiem do Aten, żeby donieść o zwycięstwie nad Persami pod Maratonem. Gdyby miał wtedy jednego z moich koni, nie padłby martwy po przekazaniu tej wieści. 13

- Och - rzekła Nelda. - Powinieneś wybrać jakąś inną nazwę, James, może coś bardziej okazałego, łat­ wiejszego do zapamiętania. Maraton brzmi bardzo cudzoziemsko. - Bo to jest obca nazwa — wtrąciła Urszula. - Może nawet nieprzyzwoita. - Och - rzuciła nagle Nelda i zamachała ręką. - Wi­ dzę Alicję i Allena Belmonde. Tutaj, Alicjo! James zdrętwiał. Zerknął na Giffa, który mrugnął do niego i powiedział: - Dzień dobry, Alicjo. Pięknie wyglądasz. Witaj, Belmonde - dodał, kiwając głową człowiekowi, który ożenił się z Alicją dla pieniędzy i teraz usiłował wyda­ wać roczną pensję otrzymywaną od ojca Alicji, co, na szczęście, nie było wielką sumą. Chciał zarabiać na wyścigach - zamysł tak samo trudny, jak poślubienie bogatej panny, a przecież to mu się właśnie udało. Dzisiaj brał udział w jednej gonitwie. Jego koń przy­ szedł do mety szósty w stawce dziesięciu wierzchow­ ców. James uniósł głowę, kiedy Allen Belmonde zwrócił się do niego. - Chciałbym, żeby Spokojny John pokrył jedną z moich klaczy, Słodką Susie. Twoja cena, Wyndham, jest dość wygórowana, ale może koń jest tego wart. - Decyzja należy do ciebie - odparł swobodnie Ja­ mes, po czym odezwał się do Alicji. - Podoba mi się twój kapelusz. Dobrze ci w różowym. Zarumieniła się, co umiała robić na zawołanie. Za­ wsze go to zdumiewało. Chciał jej jednak powiedzieć, że nie wywierało to na nim zbytniego wrażenia. Poza tym lubił Alicję, znał ją od urodzenia. Uśmiechnął się więc, kiedy powiedziała: - Jesteś taki miły dla mnie, James, a mnie jest przy­ kro, że przegrałeś, ale jestem zadowolona, że zwycię­ żyła Jessie. Czyż ona nie jest wspaniała? Właśnie mó- 14 wiłam Neldzie, jak bardzo podziwiam Jessie. Robi do­ kładnie to, co chce, nie skrępowana tymi wszystkimi zasadami. - Zasady są po to, by chronić damy - stwierdził Al­ len Belmonde, poklepując ramię żony. Nie był to naj­ delikatniejszy gest, co James mógł wywnioskować z grymasu na twarzy Alicji. - Damy nie powinny na­ rzekać na zasady. - No tak, Jessie zawsze będzie postępować tak, jak jej się podoba - powiedziała Urszula. - Chodź, Ja­ mes, naprawdę musimy już iść. Neldo, przekaż ukło­ ny swojemu mężowi. Alicjo, życzę tobie i Allenowi miłego dnia. Zobaczymy się jutro w kościele. James uśmiechnął się do Neldy, która zrobiła krok w jego stronę. - Śmierdzę koniem, lepiej więc zachowaj dystans. Jeśli spotkasz ojca, powiedz mu, że dziś wieczorem wpadnę do jego stajni z butelką jego ulubionego kla¬ retu, chociaż jestem pewien, że i bez tego liczy na nią. Potrafi napawać się sukcesem. - Nadal pijacie razem z moim ojcem? - Kiedy tylko udaje mi się go pokonać, przyjeżdża do Maratonu, przywożąc butelkę szampana. - Chyba więc - wtrąciła Alicja - powinieneś zawieźć klaret Jessie. To ona wygrała z tobą, a nie jej ojciec. - Ale to jego stajnia - odparł James, marząc, by przeklęty bachor znalazł się w pobliżu i aby znów mógł policzyć jej piegi. To szybko zamknęło jej bu­ zię. - Powiem mojej matce - stwierdziła Nelda. - Rzad­ ko teraz widuję ojca. A jeśli chodzi o Jessie, dlaczego miałabym chcieć się z nią spotykać? Wiecie sami, że jest taka dziwna. Nie zgadzam się z Alicją, chociaż ona się tym nie przejmuje. Damom potrzebne są za­ sady. Czynią one cywilizację, jak by to powiedzieć, 15

bardziej cywilizowaną. Potrzebni nam są rycerscy dżentelmeni, aby nas osłaniać, przewodzić, mówić nam, co mamy robić... - To już naprawdę wystarczy - powiedziała Urszu­ la, niecierpliwie ściskając ramię męża. James, który uważał Jessie za najbardziej nietypo­ wą niewiastę, rzucił szybko: - Wcale nie jest taka dziwna, Neldo. No i jest two­ ją siostrą. - Odwrócił się do Giffa. - Zobaczę się z wa­ mi obojgiem jutro. - I z mamą - dorzuciła Urszula głosem poważnym jak u mniszki, ze złośliwym, jak u grzesznika, błys­ kiem w oczach. - Właśnie - powiedział James, obdarzył wszystkich wyniosłym uśmiechem i ruszył przez rozpraszający się powoli tłum. - Cóż - odezwała się Nelda Carlysle, pogodna jak popołudniowe słońce nad ich głowami - pójdę już so­ bie. Urszulo, mam nadzieję, że teraz, gdy obie jesteś­ my mężatkami, będziemy się częściej widywać. Może odwiedziłabym cię w mieście? Wreszcie udało mi się przekonać pana Carlysle, jak to wygodnie mieć ładny dom w mieście, przy George Street. To niedaleko od was, prawda? - Całkiem blisko - odpowiedziała Urszula, myśląc jednocześnie: Jeżeli przeniesiesz się do miasta, Nel­ do, to ja wyprowadzę się do Felis Point. Mogłabyś też nieco subtelniej czynić propozycje mojemu biednemu braciszkowi. Ojej, dopiero by się wszystko zawikłało, gdyby Neldzie udało się schwytać Jamesa w swoje pa­ zurki. Nie, mój brat nigdy by nie kłusował na małżeń­ skim podwórku. Urszula i Giff dojrzeli jeszcze, jak Nelda pochyliła się, aby coś powiedzieć Alicji, która była niewielką osóbką, położyła jej rękę na ramieniu, wreszcie kiw- 16 nęła głową. Z uśmiechem skinęła też Allenowi Bel­ monde, chociaż, o czym Urszula wiedziała, nie znosi­ ła tego człowieka. - O czym dumasz, Urs? - Co? Ach, przyszło mi do głowy, że Felis Point jest uroczym miejscem. - Byłaś tam ostatnio? - Nie, ale to nie ma znaczenia, uwierz mi. R O Z D Z I A Ł 2 Gdyby w 1780 roku Lord Derby nie wy­ grał przez rzut monetą, może dziś okre­ ślalibyśmy te wyścigi mianem Kentucky Bunbury. - uwaga historyczna Jak na koniec marca, pogoda była przyjemna, jedy­ nie delikatny nocny podmuch wiatru szeleścił w pierwszych wiosennych liściach starych dębów, ros­ nących wzdłuż podjazdu na farmę Warfielda. Była pełnia księżyca. Galopując na oklep na Spokojnym Johnie, koniu tak szarym, jak wspaniała cynowa waza stojąca na stole w jadalni, James gwizdał piosenkę, którą rok temu napisała Duchessa. Duchessa, będąca w rze­ czywistości hrabiną Chase z angielskiej linii Wyn¬ dhamów, zdawała się nigdy nie cierpieć na brak po­ mysłów. James podejrzewał, że łatwo jej było o natchnienie dla tak bezwstydnej twórczości w kra­ ju zidiociałego króla Jerzego IV i innych polityków. Piosenka ławo wpadała w ucho. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak Marcus Wyndham, hrabia Chase 17

i mąż Duchessy, na całe gardło wyśpiewuje jej pio­ senki w czasie kąpieli, a pokojówki, chichocząc, przebiegają pod drzwiami ogromnej sypialni w Cha­ se Park. James delikatnie poklepał Spokojnego Johna po karku. Ogier miał już dwadzieścia lat i był główną podporą farmy hodowlanej Jamesa. Wygrywał wszel­ kie biegi płaskie na cztery mile, organizowane między Massachusetts a Kentucky. Spokojny John byt ko­ niem pełnej krwi, pewniakiem, którego wytrzymałość zyskała sławę na wyścigach. Teraz, dzięki Bogu, zdo­ był uznanie jako ogier rozpłodowy. Jasna poświata księżyca oświetlała biały, drewniany płot, który, podobnie jak szpaler dębów, ciągnął się wzdłuż całej drogi dojazdowej do dużego domu. Stad­ nina Warfielda i Stajnia Wyścigowa były przedsię­ wzięciem ogromnym, dochodowym i świetnie prowa­ dzonym. James podziwiał je i modlił się, aby pewnego dnia Maraton stał się podobnym sukcesem. Szczegól­ nie podobały mu się te białe płoty, ciągnące się bez końca, znikające gdzieś w mroku za kępą dębów. Mógł się jedynie domyślać, ile kosztuje samo malowa¬ nie takiego ogrodzenia. Kiedy James zatrzymał Spokojnego Johna przed stajniami, młody czarnoskóry niewolnik wypadł, by wziąć od niego lejce. - Wyszczotkuj go porządnie, Jemmy - powiedział James, wciskając chłopcu kilka monet. - Sprzedaj mi Spokojnego Johna. - Zapomnij o tym, Oliverze. - Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń starszego mężczyzny. Był to człowiek o włosach czerwieńszych jeszcze niż włosy smarkuli, chociaż przetkanych siwizną, jak szczotka do włosów Jamesa. Miał wyblakłe, niebieskie oczy, podczas gdy oczy Jessie sprawiały wrażenie wilgotnej zieleni o od- 18 cieniu mokrego mchu, rosnącego na brzegu błotnistej kałuży pośrodku bagien. - W dzisiejszych zawodach miałeś cztery zwycięskie konie, wszystkie są potom­ stwem Friara Tucka. A ta dwuletnia klacz - Miss Til¬ ly - jeśli tylko nie ulegnie żadnemu wypadkowi, przy­ sporzy ci licznych zwycięstw przez wiele lat. Spokojny John nie jest ci potrzebny. - Gdybym miał Spokojnego Johna, wyeliminował­ bym cię z konkurencji, chłopcze. - Mam nadzieję, że ta myśl nie da ci spać w nocy. Ohver westchnął głęboko. - Starzeję się. Różne bóle i dolegliwości nie pozwa­ lają mi spać po nocach. Do diabła, gdybym miał two­ je lata, ukradłbym Spokojnego Johna, wyzwał cię na pojedynek i przestrzelił ci gardło. Teraz jestem w tak podeszłym wieku, że mogę tylko skomleć i ujadać jak stary pies. - Jak stary pies, który lubi klaret. Ołiver Warfield roześmiał się, ukazując na samym przodzie sczerniały ząb, wymagający szybkiego wyr­ wania. - Ty miałeś trzy zwycięstwa. Nie najgorzej, jak na młodego człowieka ze szczyptą talentu. Z pew­ nością zdobyłbyś więcej, gdyby twój dżokej, Redco¬ at, nie złamał nogi. - Nie złamałby jej, gdyby ten gbur ze stajni Rich­ mond Rye nie próbował uderzyć go na odlew szpicru­ tą i nie zepchnął go na drzewo. - Daj więc swoim dżokejom pistolety, James. Wiesz, że niektórzy właściciele koni tak robią. Wejdź mój chłopcze. Mam ochotę na mój klaret. Chcę się nim delektować. Jessie powiedziała, żebym się po­ rządnie napił, bo dzisiaj usiłowałeś ją zrzucić. - Nie sądzę, żeby to było możliwe. -Co? 19

- Wyeliminowanie Jessie. Podejrzewam, że smaru­ je sobie siodło klejem. Musiałbym zrzucić ją razem z siodłem. James podążył za 01iverem Warfieldem do prze­ stronnego gabinetu, dobudowanego na końcu ogrom­ nej stajni. Pomieszczenie oświetlały cztery lampy. Po­ wietrze przesycone było zapachem skóry, koni, siana i oleju lnianego. James głęboko wciągnął powietrze. Kochał te zapachy, kochał je przez cale życie. Oliver gestem skierował go w stronę głębokiego fotela z czarnej skóry. Wziął butelkę, otworzył i nalał im obu po solidnej szklaneczce. - Za twe zwycięstwo - powiedział James, nienawi­ dząc wypowiedzianych słów. Ołiver, stary drań, świet­ nie zdawał sobie z tego sprawę. - Za moje zwycięstwo. - Stuknął szklaneczkę Ja­ mesa, po czym oparł się wygodnie i wypił do dna. - Czy dużo było dzisiaj wyścigów? Musiałem wcześnie wyjść. Ten mój przeklęty reumatyzm z każdym rokiem coraz bardziej mi dokucza. - Pewien jestem, że doktor Dancy Hoolahan po­ wie, iż klaret ci nie pomoże. - Powinieneś więc częściej wygrywać. - Do diabła, więc to moja wina, że masz reuma­ tyzm? - Cóż, to wszystko przez twój cholerny klaret. Wy­ starczy tylko, abym zwyciężył, a zaraz się zjawiasz, że­ by mi go wlać do gardła. - Najlepszy z najlepszych cholerny klaret. 01iver Warfield zaśmiał się i znów uniósł swoją szklaneczkę. - Za mój przeklęty reumatyzm i twój diabelnie, cholernie dobry klaret. A teraz, mój chłopcze, po­ wiedz mi, czy w ciągu dnia było dużo ludzi na wyści­ gach? 20 - Całkiem sporo. Mnóstwo pań, a to dobry znak. Purytanie robią wszystko, żeby zakazać wyścigów, ale nie sądzę, aby im się udało. Za wielcy grzesznicy z nas wszystkich. - Co do tego, to masz rację. Ach, wyścigi, cóż to za przyjemność! Nieodmiennie poprawiają mi samopo­ czucie. W ciepły, słoneczny dzień zawsze warto tam być. Szkoda, że nie mogłem zostać do końca. - Straciłeś jeszcze parę złamanych kości, które do­ starczyły dodatkowych atrakcji. Słuchaj, Ołiver, ja tyl­ ko lekko potrąciłem Jessie - powiedział James, siada­ jąc w fotelu ze szklaneczką wina. - Naprawdę nie chciałem jej zrzucić. Pragnąłem jedynie zetrzeć z jej twarzy ten uśmieszek. - Jej wersja wydarzeń jest trochę inna, ale zawsze skłonna była krzywo na ciebie patrzeć, James. Nie ro­ zumiem, czemu ta dziewczyna nie potrafi cię znieść. Przecież moja Jessie sama wcale nie jest świętoszką. Ale nie lubiła cię od pierwszej chwili, gdy cię ujrzała - kiedy to było? Co najmniej sześć lat temu. Była wte­ dy jeszcze małym brzdącem. - Nigdy w życiu nie była mała. Kiedy miała czternaś­ cie lat, składała się wyłącznie z długich nóg i niewypa­ rzonej buzi. - Wiesz, to może być prawda - rzekł Oliver. - Za­ wsze cię przegada, James. James dolał klaretu. - Za twoje zwycięstwo - powiedział, mając świado­ mość, że te słowa będą powtarzane jak litania przez cały wieczór. Dobry Bóg wiedział, że James będzie potrzebował jeszcze dużo klaretu, aby przetrwać to spotkanie. - Tyle zwycięstw w czasie tych lat - odezwał się Oli- ver, rozluźniając węzeł krawata. Wiedział, że wiek da­ wał mu przywilej rzucania od czasu do czasu filozo- 21

ficznej uwagi, szczególnie w rozmowach z Jamesem, człowiekiem młodym i nieukształtowanym. Wygrywa­ nie było przyjemniejsze niż filozofowanie przez cały dzień. A obie te czynności razem wzięte były wszyst­ kim, czego człowiek może pragnąć. - Wiesz, oczywiś­ cie, że stajnie Warfieldów są tu od osiemnastego wie­ ku, założone jeszcze przez mojego dziadka. Tak, właśnie w Bristolu opuścił pokład statku z jednym tyl­ ko koniem wyścigowym, wychudzony jak patyk mę­ czącymi go przez całą podróż wymiotami, ale przepeł­ niony optymizmem młodości. - Ołiver Warfield upił duży łyk, potem westchnął. - Z ojca na syna i z ojca na syna. Dziedziczenie po ogonie. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś użył takiego okreś­ lenia wobec ludzi. - Żadna różnica, tyle że zawiodłem. Umiałem tyl­ ko płodzić dziewczynki. Trzy cholerne baby. Wystar­ czający powód do płaczu dla mężczyzny. - Może da to początek określeniu „dziedziczenie po grzywie". - Raczej nieprawdopodobne. Co za pożytek z dziew­ cząt? Wychodzą za mąż, opuszczają dom, zmieniają nazwisko i rodzą - dzieci, a nie konie. Nie uskarżam się. Robią to, co powinny robić. Spójrz na moje kobie­ ty. Tylko jedna z nich trzech ma męża, a stary Bramen jest starszy ode mnie, James. Czy widziałeś jego chude nogi i ogromne brzuszysko? Jest chyba bardziej po­ marszczony niż dwuletni ziemniak. Pokiwałem jedynie Neldzie głową i powiedziałem, że jest głupia, a już jej matka zawołała, żebym pilnował swoich spraw, czyli koni, i się nie wtrącał. Stary Bramen jest bogaty, to prawda. I jak ma postępować ojciec, Jamesie? - Nelda wydaje się szczęśliwa - bez wahania, gładko skłamał James. - Dzisiaj ją widziałem. Nie martw się tym. Klamka zapadła. Ciesz się życiem, Oliverze. Zaj- 22 mij się swoimi bólami i dolegliwościami. Jakiś zięć na pewno się pojawi. Glenda jest śliczna, posażna, męż­ czyźni kręcą się wokół niej. Czym więc się martwisz? - Trzeba pomyśleć o Jessie. - Dlaczego? - James łyknął klaretu. Szklaneczki były stare i ponadtłukiwane, ale dobrej jakości; kiedyś z pewnością stanowiły ozdobę wykwintnego stołu. Za­ stanowiło go, czy pani Warfield jest przekonana, że już dawno wylądowały na śmietniku. - Wyrośnie z tych niedorzeczności. Jeszcze będzie chciała zostać żoną i matką, daj jej tylko trochę czasu. - Biedne dziecko. Powinna była urodzić się chłop­ cem. Jessie jest dokładnie taka jak ja, tak samo dum­ na, pełna życia, uparta. Ma nawet po mnie rude wło­ sy. Zaś co do piegów na jej nosie, to pani Warfield utrzymuje, że to moja wina, bo pozwalałem Jessie swobodnie biegać po łąkach, jak źrebakowi, gdy była jeszcze małym berbeciem. James nic nie powiedział. Obaj wiedzieli, że praw­ dziwa dama nie powinna mieć piegów. Ani spierzch­ niętych warg. Oliver Warfield zmarszczył gęste, rude brwi. - Jessie nie chce wyjść za mąż. Zakomunikowała mi to w ubiegłym tygodniu. James dalej zachowywał milczenie. Spojrzał na nie­ mal pustą butelkę klaretu, żałując, że nie przyniósł dwóch. - Oświadczyła, że wszyscy mężczyźni to egoistycz­ ne, krótkowzroczne świnie. - Mocno powiedziane, nawet jak na pyskatą Jessie. - Jessie nigdy nie umiała się pohamować, chyba że chodziło o konie. - Nigdy bym nie pomyślał, że jestem krótkowzroczny. - Młody jesteś. Pewnie, że jesteś krótkowzroczny. To dlatego Nelda poślubiła starego Bramena. Znudzi- 23

ło ją czekanie na ciebie, ale teraz nie jest to już waż­ ne. Bramen ma tyle pieniędzy, ile my nie zdobędzie­ my przez całe życie. Uważaj jedynie, żebyś nie został kochankiem Neldy. Tak, James, obiło mi się coś o uszy. Wiem, że Nelda miałaby ochotę na jurnego młodego człowieka w swoim łóżku i że pragnie ciebie. No i co mam począć z Jessie? Tak, dobrze, dolej mi klaretu. Masz dobre wino w piwnicy, Jamesie. Do diab­ la, chyba powinniśmy ustalić, że pokonany przynosi dwie butelki. Wyraźnie nie wystarcza na dzisiejszy wieczór. Czy mówiłem ci, że pani Warfield mnie oskarża, twierdząc, że Jessie jest nienaturalna przeze mnie, bo pozwalałem jej dosiadać konia okrakiem, w męskich bryczesach i nie wyszło jej to na dobre. Twierdzi, że pozbawiam Jessie jej kobiecości. Jessie mówi zaś, że kobiecość jest nudna, a spódnice za cias­ ne. Powtarza, że nie chce dreptać w kółko w butach kaleczących nogi. Nie chce być zmuszana do trakto­ wania mężczyzn, jakby byli mądrzy i uroczy, skoro ta­ cy nie są. Mówi, że mężczyźni żenią się, tyją i bekają przy kolacji. Uważa, że są tępi i zupełnie nie potrafią jeździć konno. Nie do końca rozumiem, co to wszyst­ ko ma znaczyć, ale powtarzam ci. Bo Jessie to piekiel­ nie dobry jeździec. A Glenda to piękność w sam raz dla ciebie, doskonała dama. Prawda, James? James upił następny łyk klaretu. Nie znał Glendy zbyt dobrze, ale na podstawie zakłopotanego wyrazu twarzy Urszuli mógł się domyślać, że dziewczyna była tak samo zepsuta, jak jej śliczna siostra. Przynajmniej Jessie nie była zepsutą smarkulą. Była okropną smar­ kulą, ale nie było w niej żadnego zepsucia. Glenda zaś grała na harfie i recytowała wiersze swojego autor­ stwa. Oszczędzono mu poezji, ale nie harfy. - Małżeństwo z Glenda uszczęśliwi każdego męż­ czyznę. Ona jest taka delikatna i radosna. 24 James chrząknął. Glenda była niewysoka, pulchna, ze wspaniałymi piersiami, którym pozwalała na więcej swobody niż jakakolwiek inna znajoma Jamesa. Od czasu do czasu sepleniła, seplenienie bowiem stawało się coraz modniejszą manierą w kręgach towarzyskich w Baltimore. Miała też wyprowadzający z równowagi zwyczaj patrzenia mężczyznom na rozporek. W ubieg­ łym roku musiał schować się za rosnącą w donicy pal­ mę, kiedy na przyjęciu zastosowała ten chwyt wobec niego. Wypił duszkiem resztkę klaretu. Słodkie, ciężkie wino przyjemnie rozlało się po ciele. - Przyszedłem tutaj, abyś mógł napawać się zwycię­ stwem, a nie próbować mi swatać którąś z dwóch po­ zostałych pociech. - To prawda, ale czasem człowiek musi pomyśleć o przyszłości. Jeśli poślubisz Glendę, będziesz mógł połączyć Stadninę Warfielda i Stajnie Wyścigowe ze swoją farmą Maraton. Może ci się powieść znacznie gorzej, James. Jakiej wielkości jest twoja farma ho­ dowlana w Anglii? - Candlethorpe jest mała, jak pół Maratonu. Hra­ bia Rothermere, właściciel... - Wiem wszystko o Hawksburys, James. Jedna z najlepszych stadnin w całej północnej Anglii. Słysza­ łem, że Philip Hawksbury ożenił się z dziewczyną ze Szkocji, która ma cudowne podejście do koni. - Tak, Frances jest w tym bardzo dobra. Ma zdu­ miewające umiejętności postępowania z końmi. Kie­ dy wyjeżdżam do Ameryki, wraz z Sigmundem, moim głównym stajennym, opiekuje się moją stadniną. Oj­ cem Spokojnego Johna jest Ecstasy ze stadniny Ro­ thermere, ten zaś wywodzi się od samego Godolphi¬ na Arabiana. - Sprzedaj mi Spokojnego Johna. 25

- Zapomnij o tym, Oliverze. - Może bym i mógł - powiedział Oliver. - Jednak będę cię dalej nękał. Może, żeby cię rozmiękczyć, na­ się na ciebie którąś z moich dziewcząt. - Tylko nie przysyłaj Jessie. Raczej wbiłaby mi nóż między żebra, niż spojrzała na mnie. - James wyciąg­ nął przed siebie długie nogi i skrzyżował je w kost­ kach. Zamknął oczy i zaplótł ręce na piersiach. Po chwili dodał: - Więcej mnie nie pokonasz, Oliverze. - Jak to sobie wyobrażasz, mój chłopcze? - Zobaczysz, staruszku, zobaczysz. - Otworzył oczy i wyciągnął rękę z pustym kieliszkiem. Oliver Warfield zarechotał i wlał ostatnie krople klaretu do szklaneczki Jamesa. Nagle rozległ się odgłos łamiącego się drewna, wrzask i głuchy łoskot. W jednej chwili obaj mężczyźni byli na nogach i pę­ dzili do drzwi gabinetu. Wypadli na zewnątrz i zatrzy­ mali się gwałtownie. - Co u licha? - Oliver Warfield wpatrywał się w swoją córkę, która, ubrana jak chłopak, z rudymi włosami wciśniętymi pod wełnianą czapkę, leżała roz­ ciągnięta na plecach, z rozrzuconymi rękami i noga­ mi, w stojącym tuż za drzwiami, na szczęście wypeł­ nionym sianem, korycie. - Jessie! Na litość boską, co się stało? Dziewczyno, żyjesz? Złamałaś sobie coś? Odezwij się do mnie! Rozległ się cichy, niezbyt przekonujący jęk. Od pierwszego rzutu okiem James wiedział, że jest zupełnie przytomna, dostrzegł bowiem drżenie jej po­ wiek. Odezwał się więc: - Złego diabli nie wezmą. Wyjaśnię ci, 01iverze, co robiła. Smarkula podsłuchiwała na górze, leżąc na brzuchu, oczami i uszami przywarta do szpary między deskami. Prawda, Jessie? 26 R O Z D Z I A Ł - Dziewczyno, odezwij się do mnie! - Oliver deli­ katnie dotknął ręką jej policzka. Wydała z siebie na­ stępny cichy jęk, który ani na chwilę nie zwiódł Jame­ sa. Powiedział głosem pełnym angielskiej arogancji, która, jak wiedział, pobudzi ją do ataku: - No, po­ wiedz coś, Jessie. Obaj z twoim ojcem pragniemy po­ wrócić do naszego klaretu. Przerwałaś nam w niewłaś­ ciwym momencie. Jeśli nie wstaniesz, będę musiał wylać na ciebie wiadro wody. Powinnaś zachować tro­ chę ostrożności. Czy mi się wydaje, Oliverze, że ta wo­ da ma zielonkawy odcień? Czyżby to była warstewka pleśni na powierzchni? Wbrew chęci, Jessie Warfield otworzyła oczy. Zwalczyła pokusę ciśnięcia wiadrem z wodą w twarz Jamesowi Wyndhamowi. Najchętniej by teraz zniknę­ ła, ale nie pozostawało jej nic innego, jak stawić czo­ ło zaistniałej sytuacji. - Nic mi nie jest, tatusiu. Pa­ skudnie upadłam, ale świadomość utraciłam tylko na chwilę. - Posłała ojcu smutny uśmiech. - Straciłaś świadomość zaraz po urodzeniu - rzekł James i wyciągnął rękę. Chwyciła ją i pozwoliła, aby pomógł jej wstać z ko­ ryta. Potem przez dłuższy czas otrzepywała się z siana. - Podsłuchiwałaś? - zapytał Oliver. - Tak jak twier­ dzi James? Jeszcze energiczniej zaczęła się doprowadzać do porządku. - No, Jessie, pewnie, że miałaś ucho przyklejone do stropu nad gabinetem twojego ojca. Chyba chciałaś usłyszeć, czy zdradzę jakieś sekrety dotyczące wyścigów. 3 27

- Doprawdy - powiedziała Jessie i wyprostowała się, aby spojrzeć Jamesowi prosto w oczy. Połknęła zarzuconą przez niego przynętę, - Nie masz żadnego sekretu dotyczącego wyścigów, który mógłby mnie za­ interesować. Więcej wiem o gonitwach niż ty. - Jessie, przecież James przyznał, że być może jest krótkowzroczny, ale za to jest młody. - O czym ty mówisz, tatusiu? -Nie pamiętasz? Stwierdziłaś, że nie chcesz wycho­ dzić za mąż, bo wszyscy mężczyźni są egoistycznymi, krótkowzrocznymi świniami. - Jessie, słyszałaś, że przyznaję się do krótkowzrocz­ ności. Słyszałaś wszystko. Przypomnij mi, proszę. Czy rozmawialiśmy o tobie i twych licznych upadkach? Spuściła wzrok, on zaś spojrzał na nią z góry. Nie za bardzo z góry, była bowiem piekielnie wysoka, a nogi miała niemal tej samej długości, co on. - Co, u licha, masz na twarzy? Oliver przyjrzał się uważniej córce. - Tak, Jessie, co to za świństwo na twoich policz­ kach i na nosie? Obiema rękami zasłoniła twarz i cofnęła się o krok, zawadziła nogami o koryto z sianem i powtórnie, wy­ wijając ramionami, upadła na słomę. James roześmiał się, założył ręce na piersiach i po­ wiedział: - Oliverze, sądzę, że twoja córka usiłuje roz­ jaśnić piegi jakąś miksturą znaną jedynie niewiastom. Zastanawia mnie więc, skąd zna taki przepis. - No, James, Jessie jest kobietą. Otóż przypomi­ nam sobie, że w ubiegłym miesiącu nie mogła pobiec w gonitwie, ponieważ... Głos Ołivera Warfielda ucichł jak nożem uciął. Jego córka wygramoliła się z koryta z sianem i bez słowa wy­ padła ze stajni, zostawiając bardzo zakłopotanego, mil­ czącego ojca i równie milczącego Jamesa Wyndhama. 28 - Eeee - przemówił Oliver - opowiedz mi o hrabim i hrabinie Chase. Jak sądzisz, czy kiedyś odwiedzą Maryland? James sprawiał wrażenie roztargnionego, i tak istot­ nie było. Nieoczekiwany upadek Jessie z dziury w sufi­ cie rozbawił go i jednocześnie sprawił, że zrobiło mu się jej odrobinę żal. A kiedy ojciec usiłował przyjść jej z pomocą, zawstydził ją jeszcze bardziej. Na dodatek przyłapali ją z tą papką na twarzy. Pachniała ogórkami. - Co mówiłeś, 01iverze? Ach, moi angielscy kuzyni. Mają teraz wiele na głowie, bo trzy miesiące temu Duchessa urodziła drugie dziecko, chłopczyka. Na­ zwali go Charles James. Jestem jego ojcem chrzest­ nym. Ma ciemne włoski, jak jego tata, ale po matce odziedziczył ciemnoniebieskie oczy. Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, to Marcus też ma ciemnoniebies­ kie oczy, a Duchessa ciemne włosy. - Duchessa. Zawsze uważałem, że to dziwne imię. - Tak nazwał ją jej mąż, gdy miała dziewięć lat, a on niespełna czternaście. Widzisz, już wówczas była bar­ dzo opanowana, skupiona i spokojna w obliczu kryzy­ su. Nadal taka jest, tylko nie w pobliżu Marcusa. By­ wa bardzo napastliwy, a szczególnie dobrze wychodzi mu to w jej obecności. Doprowadza to Duchessę do szału. Zdarza się nawet, że zmusza to ją do podniesie­ nia głosu, choć ma to miejsce bardzo rzadko. - Czy nie wspominałeś, że pisuje piosenki? Chociaż jest bogatą hrabiną? - Tak, i dobrze jej to wychodzi. - To męskie zajęcie. James wyglądał na zaskoczonego. - Być może. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W jej przypadku jest to naturalny talent, który każdy przyjmuje jako rzecz oczywistą - przynajmniej teraz tak jest. 29

- Dokładnie tak samo jest z talentem Jessie do ko­ ni - powiedział Oliver. - Wiele osób traktuje jej zdol­ ności jak coś naturalnego. - Poprowadził Jamesa z powrotem do gabinetu. - Zostało nam jeszcze tro­ chę klaretu do wypicia. - Nie, został tylko łyczek w mojej szklaneczce - ze smutkiem odrzekł James. - Cóż takiego dobrego mo­ gą zdziałać ogórki? Spokojny John pokrył Słodką Susie dwa dni póź­ niej. Oslow pilnował koniuszych, prowadzących oba konie, ogiera i klacz, która od tygodnia miała ruję. - Tak, już czas - stwierdził Oslow. - Zbadałem ją, i już czas. Spokojny John jest gotowy. Zagroda rozpłodowa była przestronna i czysta, przylegała do stajni. Każdy z pięciu stajennych wie­ dział, co ma robić. Aby ochronić Słodką Susie, owinę­ li kopyta Spokojnego Johna miękką bawełną. Przy­ trzymywali ją delikatnie, kiedy Oslow przyprowadził Spokojnego Johna. Bardzo go podniecił zapach klaczy i ugryzł ją mocno w zad. Na chwilę zapanował chaos, bowiem jeden ze stajennych nie miał wystarczającego doświadczenia i Słodka Susie wyrwała mu się. Ale tyl­ ko na moment. Stajenni szybko zmusili Spokojnego Johna, aby się skoncentrował na swoich obowiązkach, które podjął z ogromnym entuzjazmem. Oslow osobiście odprowadził trzęsącego się Spo­ kojnego Johna do jego boksu, po drodze mówiąc mu, że był wspaniały i dostanie dodatkową porcję owsa. W okresie godowym utrzymywanie wagi ogierów sta­ nowiło pewien problem. Spokojny John otrzyma też ekstra porcję lucerny. James natomiast, poklepując spoconą szyję Słod­ kiej Susie, zaprowadził ją na ocieniony przez trzy po­ tężne dęby wybieg, aby mogła się ochłodzić. Klacz 30 głośno parskała i nadal niezbyt pewnie stawiała nogi. Dał jej trzy wiadra zimnej wody, wyczesał ją, aż zaczę­ ła z zadowoleniem parskać mu w dłoń. Allen Belmon­ de w końcu przywiózł ją do Jamesa i niechętnie uiścił opłatę. Po ślubie z Alicją Allen nabył niewielką staj­ nię wyścigową na południe od Baltimore. Wcześniej chciał się ożenić z Urszulą, ona jednak nie była nim zainteresowana. James podejrzewał zresztą, że i tak jej posag nie byłby dla Allena wystarczająco duży. Niestety, ich matkę Allen Belmonde interesował jako zięć, co prowadziło do kłótni, a te z kolei spowodowa­ ły, iż przez wiele dni sąsiedzi obdarzali Jamesa bez­ czelnymi uśmieszkami. James miał nadzieję, że Słodka Susie urodzi źreba­ ka, który będzie zwyciężał w wielu gonitwach. Nada­ łoby to rangę i Spokojnemu Johnowi, i Maratonowi. James podał Słodkiej Susie marchewkę, poklepał ją po zadzie i powiedział: - To twój drugi raz ze Spokojnym Johnem. Po pros­ tu czuję, że jesteś źrebna. Jedenaście miesięcy, moja panno - dodał, kierując się w stronę wyjścia z wybie­ gu - i będziesz mamą. - Ponieważ miał to być jej pierwszy źrebak, James wiedział, iż trzeba będzie na nią szczególnie uważać. Skierował się w stronę dużego domu w stylu geor¬ giańskim, z czerwonej cegły, od frontu otoczonego kwitnącymi właśnie jabłoniami, śliwami i wiśniami, od zachodu zaś pięknym niegdyś ogrodem różanym. Je­ go lokaj, Thomas, zajmował się rozległym ogrodem warzywnym, położonym na tyłach domu. James kupił posiadłość trzy lata temu od Boomera Bankesa, który został przyłapany na sprzeniewierze­ niu publicznych pieniędzy, przeznaczonych na wodo­ ciągi. Wraz z domem Jamesowi przypadły dwa tuziny niewolników, którym natychmiast nadal wolność. 31

Wszyscy pozostali u niego. Za własne pieniądze wy­ budował nowe domostwa dla wszystkich swoich żona­ tych pracowników, dobudował też przy stajni obszer­ ną wspólną sypialnię dla chłopców stajennych. Zaopatrzył ich w nasiona roślin ogrodowych i dobre drewno na meble. Kiedy skończył swoje dzieło, został bez grosza. Nadal zalewała go żółć na widok zgniło¬ zielonej tapety na ścianach w salonie, brzydkiej, pory­ sowanej podłogi czy wyłażącego z tapicerki foteli i krzeseł końskiego włosia. Kuchnia była chyba jesz­ cze starsza niż młyny zbożowe nad Patapsco River, na szczęście Stara Bess umiała nakłonić wszystkie sprzę­ ty do działania. Z wygódki tak okropnie śmierdziało, że każdemu przechodzącemu obok robiło się niedob­ rze. Polecił więc wszystkim zawiązać chustki na twa­ rzy i razem zasypali ubikację niemal dwumetrową warstwą ziemi, zbudowali nową i posypali wapnem, tak aby już nikt nie musiał zatykać nosa. Potem nadał farmie nową nazwę - Maraton - aby, jak to skomentował przekornie jego kuzyn Marcus, pochwalić się swymi wiadomościami o starożytnym Rzymie i Grecji. Dodał też, że nie podejrzewał kolo­ nistów o taką wiedzę. W minionym roku James coraz więcej czasu spędzał w Baltimore. Przez chwilę roz­ ważał nawet możliwość sprzedania swojej stadniny w Yorkshire, ale szybko wycofał się z tego pomysłu. Kochał Candlethorpe, kochał Anglię, kochał swoich angielskich krewnych. Nie, nie zrezygnuje z żadnego ze swoich domów. Obszedł stajnię od wschodniej strony, sprawdzając, czy dobrze wykonał swoje poranne zadania, i zastana­ wiając się, co musi jeszcze zrobić po południu. Zatrzy­ mał się na dźwięk głosu Osiowa, niskiego i głębokie­ go, głosu, który hipnotyzował każdego, kto go usłyszał. Natychmiast nadstawił uszu. 32 - Tak, Diomed wygrał gonitwę trzylatków w Anglii, w Epsom, już w tysiąc siedemset osiemdziesiątym ro­ ku. Lecz potem przepadł, nie zwyciężył w żadnym in­ nym wyścigu, nie osiągnął kompletnie nic. Zrobili z niego ogiera rozpłodowego, ale i tam poniósł klęskę, utracił całą swoją płodność. Przybył tu w tysiąc osiem­ setnym roku, kupiony za grosze, rozumie panienka. I wie panienka Jessie, co się stało? Nasze dobre, zdro­ we, amerykańskie powietrze, amerykańskie jedzenie i nasze amerykańskie klacze sprawiły, że z tym starym koniem zdarzył się cud. Wróciła mu płodność i pokrył chyba każdą klacz we wszystkich stanach. Tak, gdyby Diomed był człowiekiem, byłby z niego Casanovą. Diomed jest praojcem amerykańskich koni wyścigo­ wych. Powiadam panience, że wystarczył za wszystkie konie. I wystarczy na zawsze, niech panienka zapamię­ ta moje słowa, panienko Jessie. - Och, Oslow. Pamiętam, kiedy zdechł. Byłam wte­ dy małą dziewczynką, to było - kiedy to było? - W tysiąc osiemset ósmym. Był wspaniałym sta­ ruszkiem. Więcej ludzi w Ameryce opłakiwało jego odejście niż George'a Washingtona. Roześmiała się - czystym, słodkim, głośnym śmie­ chem. James wyszedł zza rogu stajni i ujrzał siedzącego na beczce Osiowa i Jessie, która przycupnęła u jego stóp, ze skrzyżowanymi nogami i źdźbłem trawy w ustach. Stary kapelusz trzymał się tyłu jej głowy, a pasma gęs­ tych, rudych włosów, wysunąwszy się z podtrzymują­ cych je spinek, opadały wzdłuż twarzy. Ubrana była w sposób nie budzący szacunku, jak byle chłopiec sta­ jenny, w stare, wełniane spodnie wypchane na kola­ nach, a podwinięte wokół kostek. Wydawało mu się jednak, że piegi na jej nosie były mniej wyraźne. Rów­ nież wargi nie wyglądały na popękane. 33

- Cóż to za środek stosujesz, Jessie? - zagaił. - Miałem wrażenie, że czuję zapach ogórków. - Jaki środek? - spytał Oslow. James tylko potrząsnął głową. - A więc opowiadałeś jej o Diomedzie. - Nie używałam żadnego środka. Po prostu lubię ogórki. Czy widziałeś kiedyś Diomeda, James? - Raz, kiedy byłem małym chłopcem. Mój ojciec zabrał mnie i mojego brata na wyścigi i Diomed tam był, wspaniały staruszek, dokładnie tak, jak to mówił Oslow, stał jak król, a wszyscy podchodzili i kłaniali mu się. Niezły był to widok. Chcesz mi więc powie­ dzieć, że ty tylko nosisz ze sobą ogórki i je zjadasz? - Czasami. - Jessie gwałtownie zerwała się z miej­ sca i otrzepała się. James dostrzegł, że jej wełniane spodnie były bardzo opięte na pośladkach. Zmarsz­ czył brwi. Jessie zauważyła ten grymas i odezwała się obronnym tonem, jak bankier, przyłapany na wybie­ raniu pieniędzy z sejfu. - Zatrzymałam się na parę minut, żeby spotkać się z Oslowem. Nie przyjechałam tu szpiegować czy coś takiego. Oslow mówił, że Spo­ kojny John pokrył Słodką Susie. - Tak. Poszło dobrze. - Chciałabym kupić Spokojnego Johna. - Nie wystarczy ci pieniędzy, Jessie, Nigdy nie zdo­ będziesz potrzebnej sumy. - Kiedy będę miała własną stajnię wyścigową, będę miała i pieniądze. Zamierzam zostać najsławniejszym i najbogatszym posiadaczem koni wyścigowych w Ameryce. Oslow również się podniósł. - Wcale bym się nie zdziwił, panienko Jessie, wca­ le. Już teraz jesteś dobra, dziewczyno. Przypomnij mi, że mam ci jeszcze opowiedzieć o kocie Grimalkinie. - I Oslow odszedł, pogwizdując. 34 - Jak długo konferowałaś z Oslowem? - Znam Osiowa od urodzenia. Jest moim przyjacie­ lem, wie wszystko o każdym koniu, poczynając od ta­ kich, jak Byerley Turk, Dariey Arabian i Godolphin Arabian. Czy wiedziałeś, że Spokojny John jest w pros­ tej linii potomkiem Godolphina Arabiana? - Tak, wiem. Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem. Jak często go odwiedzasz? Zaszurała nogami po błocie. - Jessie, przecież nie oskarżam cię o szpiegowanie czy chęć domieszania trucizny do owsa któregoś z koni. - Prędzej bym dodała truciznę do twojego owsa, niż skrzywdziła jakiegoś konia. No dobrze, przychodzę tutaj od czasu, gdy byłam małą dziewczynką. Kiedy mieszkał tu pan Boomer, zawsze częstował mnie szklaneczką klaretu rozcieńczonego lemoniadą. - Boże, to brzmi okropnie. - Bo to było okropne, ale on tylko chciał mi spra­ wić przyjemność. Nic nie wiedział o dzieciach. Bied­ ny pan Bankes, kiepski był z niego przestępca. Był za miły. - Był skamlącym tchórzem, błagającym na klęcz­ kach, aby nikt nie wyzywał go na pojedynek. Wolał więzienie niż stawienie czoła któremukolwiek z oszu­ kanych przez siebie mężczyzn - Dla mnie nie był skamlącym tchórzem. - Nie miałaś nic, co dałoby się ukraść. No, dość już o tym. Przypuszczam, że nie złamałaś sobie niczego przy upadku? - Nie, byłam tylko trochę obolała. Wczoraj tata ka­ zał naprawić sufit. Cholerne drewno było zupełnie przegniłe w miejscu, gdzie oparłam kolano. - Nie sądzę, aby ten wypadek czegoś cię nauczył. Słowa te wycedził z nieprzyjemnym, brytyjskim ak­ centem, wiedząc, że tym ją rozwścieczy. Gwałtownie 35

poruszyła szczęką, ale głowę nadal trzymała opusz­ czoną. - Owszem - powiedziała i wreszcie spojrzała na nie­ go. - Nauczyłam się, że przed postawieniem każdego kroku powinnam dobrze zbadać niepewny teren. Roześmiał się, nie umiał się opanować. - Może miałabyś ochotę wstąpić do domu na szkla­ neczkę klaretu? Nagle wyglądała jak dziecko, któremu niespodzie­ wanie zaproponowano łakocie. Odsunął się poza za­ sięg tego promiennego uśmiechu. - Oczywiście rozcieńczonego lemoniadą. Jessie Warfield odskoczyła jak najdalej. Przeniosła spojrzenie z Jamesa na zarośnięty ogród różany. - Dziękuję za miłą propozycję, ale muszę już iść do domu. Ten ogród to jeden wielki bałagan, James. Po­ winieneś kazać komuś go uporządkować. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i odeszła, aż dotarła do Rialto, tego piekielnego konia, który pokonał Tinpina. Patrzył, jak głaszcze nozdrza Rialto, sprawdza popręg i wdzięcznie wskakuje na koński grzbiet. Nasunęła kapelusz na oczy, lekko ścisnęła muskularne boki Rialto i odjechała. Nie obejrzała się ani razu. Długie pasmo rudych włosów wymknęło się spod kapelusza i opadło jej na plecy. Mógłby przysiąc, że czuje zapach ogórków. Zasta­ nowił się, czy nosi je ze sobą w kieszeniach płaszcza. R O Z D Z I A Ł Glenda Warfield wpatrywała się w krocze Jamesa Wyndhama. Nie miało znaczenia, że mężczyzna na nią nie patrzy, tak jak James w tej chwili. Wkrótce na 4 36 nią spojrzy, nawet jeśli pogrążony jest w zażartej dys­ kusji z kimś innym, tak jak James, który rozmawiał właśnie z Allenem Belmonde, ciemnowłosym, sma­ głym mężczyzną, w którego krocze nigdy się nie wpa­ trywała, bała się bowiem jego ciemnych, mrocznych oczu. Nie znosiła jego kruchej, rozdygotanej żoneczki Alicji, która, co bardzo dziwne, była chyba wielbiciel­ ką Jessie i stale wychwalała jej niezależność, swoimi pochwałami usypiając Glendę. Popatrzyła na Jamesa. Jeśli będzie się przyglądać dostatecznie długo, w końcu James się odwróci. Zo­ baczy wtedy błysk pożądania w jego oczach, a także ból, gdyż szybko zrozumie, że w żaden sposób nie mo­ że tej żądzy zaspokoić. Ale James nie odwracał się bardzo długo. Wresz­ cie zrobił to w chwili, gdy witał się ze swoim szwag­ rem, Giffem Poppletonem. Na moment pochwycił spojrzenie Glendy, ukłonił się, lecz potem zajął się dyskusją z Poppletonem, śmiejąc się ze słów swego rozmówcy. To Glendy nie usatysfakcjonowało. Była dość ład­ na, miała osiemnaście lat i kremowobiałe, pełne piersi. Mężczyźni uwielbiali patrzeć na jej biust; wie­ działa o tym od chwili, gdy dwa lata temu piersi jej się zaokrągliły. Kiedy tylko przechodziła obok, chłopcy stajenni wpadali w stan samczego podniecenia. Zda­ rzało się to często, odkąd bowiem skończyła szesna­ ście lat, ochoczo sprawdzała swe możliwości na męż­ czyznach. Dlaczego James Wyndham nie był zainteresowany? Z pewnością zdawał sobie sprawę, że po ślubie z nią będzie mógł dodać do swoich posiadłości jeszcze staj­ nie Warfielda. - To nie ma najmniejszego sensu. - Co nie ma sensu, kochanie? 37

- Och, mamy, myślałam właśnie, że James Wynd­ ham, zamiast mnie ignorować, powinien raczej mi się oświadczyć. - Masz rację - powiedziała Portia Warfield, krzy­ wiąc się na samą myśl o takiej niesprawiedliwości. - To nie ma żadnego sensu. Wprawia w zakłopotanie. Kochanie, twój staniczek przestał cokolwiek zasła­ niać. Chodź ze mną do pokoju dla pań, to ci go popra­ wię. Nie chcesz przecież, aby inne panie uważały cię za rozwiązłą. - Dobrze, mamo - odparła Glenda. Posłusznie podążyła za matką i obie opuściły wielki salon Pop- pletonów. Kiedy wspinały się po szerokich schodach z wiśnio­ wego drewna, prowadzących na piętro domu Popple- tonów, Portia Warfield odezwała się do córki: - Właśnie wyciągnęłam informację od twojego oj­ ca. James był żonaty z Angielką. Twój ojciec chciał na tym poprzestać, ale mu nie pozwoliłam. Poddał się w końcu, gdy powiedziałam, że pozwolę mu zamówić na kolację wszystko, na co tylko będzie miał ochotę. Kobieta, którą poślubił James, była córką jakiegoś barona, bardzo młodą. Najwyraźniej zmarła przy po­ rodzie, w pierwszym roku małżeństwa. Istnieją podej­ rzenia, że James nadal cierpi, przynajmniej na tyle, na ile jest w stanie cierpieć mężczyzna po śmierci żony. Naturalnie nie znali się długo, krócej niż rok. Dziec­ ko także umarło. Sądzę, że śmierć dziedzica może za­ łamać mężczyznę, ale z tego, co wiem, wydarzenia te miały miejsce co najmniej trzy lata temu. Powinien się już otrząsnąć z obojętnej postawy wobec wszystkich ślicznych dziewcząt w Baltimore. - Przecież ma kochankę. Nie potrzebuje żadnego ślicznego dziewczęcia, dopóki nie będzie chciał się ożenić, żeby mieć dziedzica. 38 - Kochankę? - powiedziała pani Warfield, przery­ wając na chwilę i zaciskając wargi. - Dlaczego nic o tym nie słyszałam? Czy wiesz, kim ona jest, Glendo? Co prawda nie powinnaś nic wiedzieć o takiej niewła­ ściwej sytuacji, ale może jednak słyszałaś, kto to taki? Glenda przysunęła się bliżej. - Pani Maxwell. - Connie Maxwell? Mój Boże, ona musi mieć co najmniej trzydzieści pięć lat! Już od wielu lat jest wdową. Coś podobnego! Jesteś pewna, kochanie? - Tak. Maggie Harmon mówiła mi, że słyszała, jak jej tata opowiadał jej mamie, iż widział ich razem w ogrodzie, całujących się, śmiejących i robiących jeszcze inne rzeczy. Jej tata mówił też mamie, że znik­ nęli za ogromnym krzewem różanym i śmiech umilkł. - Ciekawe - powiedziała pani Warfield. - Nie twier­ dzę, że Connie Maxwell to stara czarownica, ale nie ma w sobie tej niewinnej świeżości, co ty, kochanie. Muszę przyznać, że zachowała świetną figurę. Sądzę też, że ma dość ładną twarz, okoloną tymi jasnymi włosami, i tak białą cerę, że często miałam ochotę ją za to zastrzelić. No cóż, James jest mężczyzną, więc wcale mnie ta sytu­ acja nie dziwi. Wkrótce jednak będzie musiał znaleźć sobie żonę. Musi już mieć koło trzydziestki. - James ma dwadzieścia sześć lat - powiedziała Glenda załamującym się głosem. - Trzy tygodnie te­ mu skończył właśnie dwadzieścia sześć, nie jest to du­ żo jak na mężczyznę, mamo. - Wystarczająco dużo. Nie krzyw się, kochanie, bo ci się zrobią zmarszczki nad twymi anielskimi brwiami. - Może gdy James zdecyduje się na małżeństwo, będzie chciał znów poślubić Angielkę. Może już ją poznał. Wiesz przecież, że jego kuzyn jest hrabią, a to oznacza niemal królewskie koligacje. Może się ożenić z każdą. 39

- Dlaczego miałby chcieć następnej Angielki? Pierwsza nie przeżyła nawet roku. Chociaż jego ak­ cent zdaje się wskazywać, że jest Anglikiem, napraw­ dę jest nim tylko w polowie, i to niewątpliwie w tej gorszej połowie, która nadal cierpi, ale nie do tego stopnia, aby odmówić sobie męskich przyjemności. Twój ojciec wspomniał, że James będzie tu do końca roku. Masz więc sporo czasu, Glendo. Ale pamiętaj, kochanie, że istnieją również inni młodzi dżentelme­ ni, godni zastanowienia. - Kto, mamo? - Po pierwsze, Emerson McCuddle. Miły młody człowiek z bogatym ojcem. - Ma nieświeży oddech. - Niech więc całuje cię w policzek, a ty w tym cza­ sie nie oddychaj. - Emerson jest prawnikiem. Nie interesują go wy­ ścigi końskie ani hodowla koni. Co by robił ze stajnia­ mi i całą stadniną? - No właśnie. Natomiast jeśli chodzi o Jamesa Wynd­ hama, może niedługo dojdzie do siebie. Może znudzi się Connie Maxwell. Może na jej twarzy zacznie się od­ bijać upływ czasu, chociaż nie liczyłabym na to zanadto. Dziś wieczorem będziesz z nim tańczyła. Nie podciągaj za bardzo stanika sukni do góry, dobrze, kochanie? Jessie wycofała się w zarośla. Gotowa była przysiąc, że James spojrzał prosto na nią, ale było to niemożli­ we. Znajdował się w środku, w pełnym świetle. Mógł jedynie zobaczyć mrok nocy i sierp księżyca tuż nad obsypaną pąkami jabłonią. Słyszała, jak czterej muzy­ cy, siedzący w końcu salonu, zaczynają grać walca. Choć nie miała pojęcia, jak się go tańczy, kochała tę muzykę, jej brzmienie, nastrój, które sprawiały, że miała ochotę zataczać szerokie kręgi i śmiać się, 40 śmiać radośnie. Usiadła i zajrzała przez okno. Zoba­ czyła Jamesa schylającego się nad dłonią Glendy i wprowadzającego ją w rytm melodii. Ujrzała, jak pochyla się, aby dosłyszeć coś, co mó­ wiła do niego Glenda. Uśmiechnął się. Jessie nie mog­ ła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Glenda po­ wiedziała jej coś zabawnego. Zobaczyła matkę przesuwającą się w stronę, gdzie stała Wilhelmina Wyndham, matka Jamesa i Urszuli. Urszula tańczyła walca z mężem, oboje śmiali się do Jamesa. Giff coś krzyknął. Więcej śmiechu. Wkrótce cały parkiet się zapełnił. Nawet pan Ornack, tłusty jak nadziewane prosię, galopował radośnie ze swoją chudą żoną. Ostrożnie dotknęła czubkami palców swoich po­ liczków. Ogórkowa mikstura ładnie stwardniała. Dziś rano dokładnie się sobie przyjrzała. Smuga piegów na nosie była mniej wyraźna, to pewne. Wciągnęła no­ sem powietrze. James miał rację. Istotnie pachniała ogórkami. Nie był to nieprzyjemny zapach, chociaż z pewnością bardzo charakterystyczny. Westchnęła i obserwowała dalej. Liczyła kroki i ki­ wała się w rytm muzyki. Kiedy muzycy skończyli, zoba­ czyła, że James odprowadza Glendę z powrotem do jej matki, stale rozmawiającej z panią Wyndham. Jes­ sie odwróciła się od okna, gdy księżyc przesłoniła ciemna chmura. Znając pogodę w Baltimore, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Jessie podniosła się i otrzepała. Wtedy dotarły do niej głosy i zauważyła Jamesa i jego szwagra, Gifforda Poppleto­ na, wychodzących przez drzwi prowadzące do ogrodu. - Mówię ci, że widziałem ją stojącą z nosem przy­ klejonym do szyby. - Giff, to śmieszne. Musiałeś wypić za dużo pon¬ czu. Przyznaj się, dodałeś do niego rumu? Co u diabła miałaby tu robić? 41

Jessie zamarła. O Boże, musi stąd zniknąć. Podcho­ dzili coraz bliżej, schodząc po schodach wiodących od drzwi w głąb ogrodu. Opadła na czworaki i zaczęła się przeciskać pomiędzy różanymi krzewami, które poras­ tały cały teren, aż po ogrodową furtkę, znajdującą się w odległości niespełna dziesięciu metrów. Wystarczy­ ło tylko dalej się posuwać na czworakach. Zatrzyma­ ła się jednak, usłyszawszy słowa Jamesa: - Czy Glenda Warfield też gapi się na twoje krocze, Giff? Giff roześmiał się. - Słyszałem, że wpatruje się w rozporek każdego mężczyzny. Urszula mówiła mi, że Glenda zaczęła to praktykować rok temu. Po naszym powrocie z Bosto­ nu w końcu stycznia przez długi czas ćwiczyła na mnie. To dopiero było przeżycie. Podejrzewam, że jest teraz nieco dyskretniejsza. A to oznacza, że nie gapi się na każdego wolnego mężczyznę, a jedynie na tych, którzy jej zdaniem mogą się z nią ożenić. Czyż­ by obdarzyła cię dziś wieczorem tym specjalnym spoj­ rzeniem? - Tak. Było to bardzo denerwujące. Giff zaśmiał się. - Może jeszcze Jessie Warfield nauczy się tego od siostry, bo siedziała w krzakach i obserwowała wszyst­ ko przez okno. - Giff, chyba zwariowałeś. Popatrz, jesteśmy na miejscu. To jest to okno, prawda? Nie ma Jessie. - Musiała usłyszeć nasze głosy i uciekła. Tak, mu­ siała się wydostać przez furtkę w głębi ogrodu, która wychodzi na Sharp Street. Gotów jestem się założyć, że miała tam uwiązanego konia. - Cóż, teraz nie ma już sposobu, aby to udowodnić. Przepadła. Zastanawia mnie, dlaczego tu była, jeśli w ogóle była. 42 Głosy oddaliły się i Jessie znów mogła zacząć oddy­ chać. Gdyby James wyjrzał przez furtkę, zauważyłby Benjiego, przywiązanego do karłowatego krzaka tuż obok furtki. Wzdrygnęła się, wyobraziwszy sobie upo­ korzenie, jakiego by doznała, gdyby ją przyłapali. Nie może więcej tak robić. Pobiegła do furtki i wydostała się na zewnątrz. James stal koło wielkich drzwi balkonowych. - Dobry Boże - mruknął, zapalając cygaro - Giff miał rację. Co ta smarkula tu robiła? - Zastanowiło go, czy była zaproszona. Pewnie tak. Nie umiał jednak wyobrazić jej sobie ubranej inaczej, niż w te powypy­ chane spodnie, za duże koszule i marynarki. Tak, od­ rzuciłaby każde zaproszenie, wymagające od niej by­ cia kobietą. Rzucił na ziemię cygaro, obrócił się na pięcie i ruszył ku stajniom. - Ta droga wymaga naprawy, nie uważasz, Jessie? Lilac potknęła się co najmniej z tuzin razy. Z powodu zaskoczenia omal nie spadła z grzbietu Benjiego. Musiał jechać po trawie, rosnącej na pobo­ czu drogi. - James! Boże drogi, czego chcesz? Co tu robisz? - Zobaczyłem cię i ruszyłem za tobą. Nie uwierzy­ łem Giffowi, który utrzymywał, że widział cię z nosem przylepionym do okna, podglądającą nas wszystkich. Lecz potem, kiedy stałem na balkonie, zauważyłem, że wymykasz się przez ogrodową furtkę. Dlaczego tam byłaś, Jessie? - Wcale mnie tam nie było. Nie powiedziała nic więcej. Popatrzyła do tyłu za Jamesa, wytrzeszczyła oczy, szeroko otworzyła usta. Kiedy wykręcił się do tyłu w siodle, ruszyła do przodu. Lecz jechała na dwunastoletnim Benjiem, łagodnym i delikatnym, toteż w ciągu paru minut Lilac galopo- 43

wała tuż obok niej. James pochylił się do przodu i za­ uważył: - Kapelusz zaraz ci spadnie. Chociaż może nie, bo jes­ teś tak potargana, że może się zatrzymać na włosach. Nie spojrzała na niego, a tylko dłonią przytrzymała kapelusz na głowie. - Bardzo przypomina stary kapelusz Osiowa. Pew­ nie ci go podarował, gdy doszedł do wniosku, że nie chce już nosić tak żałosnego nakrycia głowy? Popatrzyła na niego z czymś, co można by nazwać pogardą. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej wściek­ łej niż James w dniu, gdy Grand Master ugryzł go w ramię, zamiast zająć się klaczą, którą miał pokryć. -Idź do diabła. Nie muszę z tobą rozmawiać. Zjeżdżaj. Benjie zwalniał. Jessie pozwoliła na to. James wie­ dział, że nie zajeździłaby biednego staruszka na śmierć. Wkrótce oboje jechali stępa. Benjie lekko dy­ szał. Lilac potrząsnęła głową i parsknęła. - Przypomina ciebie - powiedziała Jessie, patrząc prosto przed siebie, między uszami Benjiego. - Nie­ miła i niecierpliwa. Sprowadziłeś ją z Anglii? - Nie podoba ci się mój brytyjski akcent? - zapytał, przeciągając każde słowo i każdemu nadając najbar­ dziej wyniosłe, brytyjsko-angielskie brzmienie, jakie tylko mógł osiągnąć. - Mówisz jak pederasta. James tak gwałtownie szarpnął za wodze Lilac, aż koń zboczył z drogi. - Co powiedziałaś? - Słyszałeś, co powiedziałam. - Skąd, u diabła, znasz takie słowo? Żadna dama nie wypowiedziałaby takiego słowa, ba, żadna by go nie znała. Jessie odwróciła się powoli, aby na niego spojrzeć. Księżyc świecił za jej plecami, podkreślając kontury 44 starego kapelusza i pasma rudych włosów, spływają­ cych po obu stronach twarzy. - Nie jestem głupia. Dużo czytam. - Problem w tym, co czytasz. - Wszystko. W tym przypadku zgadzam się, że pe­ derasta jest zdecydowanie męskim słowem. James rąbnął się dłonią w czoło. - Nie mogę w to uwierzyć. Dochodzi północ. Jesteś­ my w Baltimore, lada chwila spadnie na nas deszcz, a ty wiesz wszystko o pederastach. Co gorsza, tak mnie nazwałaś. - Tak właśnie brzmisz, kiedy mówisz z tym swoim śmiesznym akcentem. Robisz tak, aby dodać sobie po­ wagi, aby brzmieć inaczej niż my, mieszkańcy Kolonii. Chcesz, żebyśmy się czuli gorsi od ciebie tylko dlatego, że twój cholerny kuzyn jest angielskim hrabią. Chcesz, żeby wszyscy zapomnieli, iż sam jesteś półkrwi koloni­ stą. Jesteś oszustem, James. - Pragnęła poderwać Benjiego do galopu, wiedziała jednak, że nie może. - Tak? Jestem oszustem? A ty, smarkulo? Z tymi twoimi męskimi strojami, z włosami do pasa, jak u czarownicy. Wyglądasz jak chuligan, jeden z tych, którzy rzucają kamieniami w okna na Felis Point. Nie, może wcale nie jesteś oszustką. Może twój ojciec się myli. Jesteś kobietą tylko dlatego, że raz w miesiącu twoje ciało ci to uświadamia. - Zignorował jej prych¬ nięcie. - Powiedz mi więc, co robiłaś dziś wieczorem na przyjęciu u mojej siostry? Była równie cicha, jak czarna chmura nad ich gło­ wami. - No i? Nie potrafisz znaleźć odpowiedzi? Czyżbyś robiła coś niewłaściwego? Skuliła się, on zaś nie przestawał mówić. - Mogę się założyć, że wiem, dlaczego tam byłaś. Przyglądałaś się wszystkim mężczyznom. Może chcia- 45

łaś znaleźć kogoś twojej postury, aby pójść, włamać się do jego domu i ukraść mu ubranie? Łaskawy Pan Bóg wie, że twoja matka nie pozwoliłaby ci kupić męskiego stroju. Czyż nie tak, Jessie? Dostał ją. Obiecała sobie, że nie pozwoli mu wy­ prowadzić się z równowagi, ale udało mu się. Zawsze mu się udawało, kiedy się uparł. Obróciła się w siodle i wrzasnęła mu prosto w twarz: - Chciałam zobaczyć ciebie i niech cię piekło po­ chłonie, Jamesie Wyndhamie! Zatrzęsła się, zdawszy sobie sprawę z tego, że właś­ nie się odkryła, wystawiła na całkowite zniszczenie. Czuła się naga i bezbronna. Czekała na cios. I czekała. Ale cios nie spadł. Zamiast tego, James powiedział: - To bardzo dziwne, smarkulo. Czemu chciałaś mnie widzieć? Czy dlatego, że dybie na mnie Glenda i chciałaś się upewnić, czy jestem dla niej wystarcza­ jąco dobry? Chciałaś zyskać pewność, że po ślubie nie będę jej bił? Zobaczyłaś, że się przyglądam jej piersiom, które odsłania przy każdej nadarzającej się okazji i chciałaś sprawdzić, czy będę umiał się poha­ mować? Mogła się tylko w niego wpatrywać. Nie zrzucił jej z konia, ale zranił ją bardziej, niż kiedykolwiek mog­ łaby sobie wyobrazić. Był mężczyzną; w tym rzecz. Był mężczyzną, i dlatego był tak tępy i głupi, jak mops jej matki, Pretty Boy, którego Jessie, gdy tylko matki nie było w pobliżu, nazywała Półgłówkiem. Tak wpatrywała się w Jamesa, aż ten zmarszczył brwi i powiedział: - I co? Chodzi o Glendę, prawda? - Tak - odpowiedziała. - Tak, właśnie o Glendę. Wracam do domu, James. Nie musisz już ze mną da­ lej jechać. Dobranoc. 46 Cmoknęła na Benjiego. Ku jej wielkiej uldze, Ja­ mes nie podążył za nią. Korciło ją, żeby się obejrzeć, ale się powstrzymała. Tymczasem James, jadąc na Lilac w stronę farmy Maraton, zastanawiał się, czemu w ogóle za nią poje­ chał. Jego siostra była na pewno niezadowolona, że wyszedł tak wcześnie. Giff będzie się z nim drażnił, dogadywał mu, rozważając, czy zniknął, aby się spo­ tkać z kimś szczególnym. Na przykład z Connie Ma­ xwell, której nie było tego wieczoru na przyjęciu. Ja­ mes mógłby mu wyjaśnić, że do Connie przyjechał jej syn z Harvardu i dlatego oboje wstrzymali swoje spo­ tkania aż do powrotu Danny'ego do szkoły. Kropla deszczu kapnęła mu na nos. Przekleństwo. Cmoknięciem popędził Lilac, która, nienawidząc deszczu bardziej niż wysiłku, pobiegła jak zrywająca się wichura w kierunku stajni. Skoro Jessie martwiła się, czy będzie dobrym mę­ żem dla jej siostry, to ludzie musieli uważać, że darzy Glendę szczególnymi względami. Nie darzył; był tego pewny. Nie lubił Glendy. Denerwowała go, bo za­ wsze, gdy ze sobą tańczyli, jej ręka wędrowała po nim. Nudziła go, gdy trzymając spuszczone w dół oczy opo­ wiadała o zwiedzaniu przepięknej Anglii na wiosnę, latem, nawet zimą. Wysłuchanie recytowanej przez nią poezji stanowiło najboleśniejsze dwadzieścia dwie minuty w jego życiu. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby siedzieć w ciszy i słuchać jej gry na harfie. Popędził Lilac. Kiedy dotarł do domu, był przemoczo­ ny do suchej nitki, w złym humorze, trochę przestraszo­ ny, że Glenda Warfield usiłuje go złowić, i gotowy wyła­ dować swą złość na każdym, kto mu stanie na drodze. Powitało go istne pandemonium. Nie zważając na deszcz, Oslow i dziesięciu stajennych biegało dookoła, wyraźnie na niego czekając. Stara 47

Bess trzymała ogromny, czarny rondel. Kogo chciała bronić? Thomas stał w otwartych drzwiach; z założony­ mi na piersiach rękami wyglądał niezwykle statecznie. Ale nawet on sprawiał wrażenie gotowego do działania. Schowany pod wystającym daszkiem frontowego gan­ ku, stał bardzo zły Allen Belmonde. Wyglądało na to, że w czasie pobytu Jamesa na przyjęciu u Poppletonów ktoś ukradł z padoka Słodką Susie. Allen znalazł się w Maratonie, przyjechał tu bowiem natychmiast, gdy je­ den z chłopców stajennych pojawił się na przyjęciu w poszukiwaniu Jamesa, a znalazł jedynie Allena. I oto, pomyślał James, otoczony przez krzyczących chłopców stajennych i wściekle przeklinającego Alle­ na Belmonde, przyjemne zakończenie tego miłego wieczoru. R O Z D Z I A Ł Kapelusz Jessie, dawny podarunek od ojca, osła­ niał przed deszczem większą część twarzy, ale cała reszta szybko nasiąkła wodą, i to bardziej niż mech pod wodospadem Ezekiela. Jessie jechała ze spuszczoną głową, czując się w dwóch trzecich nieszczęśliwa, zaś w jednej trzeciej zła. Tak czy inaczej, niech James będzie przeklęty. Ale za co przeklęty? Co takiego zrobił? Nic, i dla­ tego go przeklinała. Kiedy usłyszała rżenie i stukot kopyt kilku koni zbli­ żających się w jej stronę, zatrzymała Benjiego. - Jest prawie północ. Kto, poza mną, przebywa teraz na dworze, w tym koszmarnym deszczu? - pomyślała. I wtedy usłyszała męskie głosy. Sprzeczały się, prze­ klinały deszcz, przeklinały nieudane kombinacje swo- 5 48 ich partnerów, przeklinały klacz, która drażniła ko­ nia, dosiadanego przez Billy'ego. Billy krzyczał: - Ta cholerna klacz jest nadal napalona. Idź, trzy­ maj się z daleka od mojego staruszka! Jest za stary dla takich jak ty, a poza tym w twoich żyłach płynie błę­ kitna krew, a nie taka wymieszana i pospolita, jak mo­ jego konika. Co za cholerna klacz? - Zamknij mordę, Billy - wrzasnął w odpowiedzi i inny mężczyzna. - Popędź swojego konia, bo inaczej przepadliśmy. Patrz tylko, oba konie chcą tu kopulo- wać, na drodze, w deszczu. Przeklęte rozpustniki. Jessie usłyszała głośne rżenie konia, a potem jesz­ cze głośniejszy krzyk Billy'ego. Dotarł do niej głuchy łomot. Koń, chcąc się dobrać do klaczy, musiał go zrzucić. Cmoknęła na Benjiego i poprowadziła go do przo­ du po zielonej trawie, rosnącej wzdłuż drogi. Doje­ chała do zakrętu, gdzie szybko zatrzymała konia. Była tam Słodka Susie, odwrócona zadem do konia, którego właściciel siedział pośrodku drogi, przemoczo­ ny, zabłocony i złorzeczący. Koń - zwyczajny, należący do Billy'ego - gorliwie usiłował wspiąć się na klacz. Gdyby Jessie nie zrozumiała, że ci ludzie ukradli Słodką Susie z farmy Jamesa i że prawdopodobnie byli niezwykle niebezpieczni, pewnie roześmiałaby się na widok Słodkiej Susie i konia BiIly'ego, które szczy­ pały się nawzajem, przewracały oczami i z rozwiany­ mi grzywami parskały na siebie w strugach ulewnego deszczu. Drugi mężczyzna próbował odciągnąć konia od klaczy, usiłując jednocześnie zachować równowagę i krzycząc na Billy'ego, żeby ruszył swój tyłek i po­ mógł. Nie miał zbytniego szczęścia. Koń Billy'ego 49