mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Czarkowska Iwona - Zdrada pachnie pomarańczami

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Czarkowska Iwona - Zdrada pachnie pomarańczami.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 203 stron)

Iwona Czarkowska Zdrada pachnie pomarańczami

CZĘŚĆ 1: ROK 1981

PROLOG 11 MARCA 1981 ROKU (ŚRODA), GODZINA 22.15 STRUGI K. OLSZANICY Telewizja kłamie * Co można w Olszanicy dostać za litr bimbru? * Jak pogoda wpływa na stan umysłu? * W 1967 roku utopiła się krowa * Ci wspaniali mężczyźni w swoich pończochach * Kto w podstawówce w Olszanicy był najgorszy z polskiego? * To jest napad! Poprzedniego dnia smutny, szary pan w „Dzienniku Telewizyjnym” o 19.30 zapowiedział na środę niż znad Ukrainy i opady deszczu, więc wszyscy w Olszanicy i okolicznych wsiach spodziewali się pięknej pogody, bo przecież wiadomo, że telewizja kłamie. Tymczasem od samego rana na przemian mżyło, siąpiło i lało jak z cebra. Od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia nieciekawej aury, grzmiało, a niebo przecinały błyskawice. Droga prowadząca z Olszanicy do Strug i dalej do Borku zmieniła się w grząskie bajoro. Nic dziwnego, że dwie osoby, które po dwudziestej drugiej usiłowały tędy przejechać na rowerach, co i rusz musiały się zatrzymywać, przenosić pojazdy przez kałuże i wyrywać buty z kleistej mazi, która wcale nie miała ochoty ich oddać. - Trzeba się było spotkać wczoraj - gderał jeden z rowerzystów, ocierając twarz z oblepiającego ją błota. - W telewizji zapowiadali na dziś ulewę. - Trzeba, trzeba... - odburknął drugi. - Co ja na to poradzę, że im się w tym cholernym telewizorze akurat dzisiaj pogoda sprawdziła? Normalnie nigdy dobrze nie powiedzą. Pogoda pod psem. - Odczep się od mojego psa! Wszyscy wiedzą, że telewizja kłamie. Ostrożnie przełaź. W sześćdziesiątym siódmym, jak przez miesiąc padało, to tu wszystko było zalane, od Strug aż do Borku! Ojciec opowiadał, że krowa Kurdybankowej, teściowej Mańki z piekarni, się utopiła. - Cicho! Ktoś idzie! Poprzez ciemność i (nomen omen) strugi deszczu przedarło się światło kieszonkowej latarki. - Gdzie wy się podziewacie? Mieliśmy się spotkać już godzinę temu. - Rozległo się w ciemnościach. Jeden z rowerzystów upuścił pojazd. - Jasny gwint! Co wrzeszczysz i straszysz? Przecież jeszcze nic nie zrobiliśmy! -

krzyknął, usiłując wyciągnąć rower z błota. - Dopiero chcemy obrobić ten bank. W tej samej chwili niebo przecięła błyskawica, a piorun uderzył w drzewo, obok którego przechodzili przed chwilą. - Ty to taki głupi jesteś, taki głupi, że nawet Pan Bóg nie wytrzymał! Pewnie cię chciał tym piorunem w dupę trafić, tylko po ciemku nie dał rady! - Światło latarki omiotło przepołowiony czubek sosny. - Szkoda, że na rynku w Olszanicy nie krzyczysz o tym napadzie! Masz chociaż plany? - Mam, ale kosztowały mnie litr bimbru. Jest tak... - Cicho! Tu ktoś może podsłuchiwać! - W taką pogodę? Chyba tylko ostatni kretyn by się po lesie włóczył. - Trzech kretynów! Właźcie do chałupy. Tylko buty wytrzeć, bo nie będę po was sprzątać! Cała trójka weszła do domu i usiadła wokół stołu przykrytego plastikowym obrusem. - Wieczorem jest jeden strażnik. Siedzi obok drzwi wejściowych. Tutaj. A tu jest sejf. Pierwszego maja ma mieć dyżur Roman Balcerzak. Ten, co mieszka koło sklepu żelaznego... Wszyscy przez chwilę wpatrywali się w szkic nakreślony ołówkiem na kawałku szarego papieru pakowego. - No dobra! A strażnik ma broń? - Padło pytanie. - No chyba ma... - Brzmiała niepewna odpowiedź. - Jak to: chyba? - No bo zanim o to zapytałem, to już wypiliśmy tyle tego bimbru, że mi się film urwał. Jeszcze teraz mnie głowa boli. - A nie mogłeś udawać, że pijesz? Podobno w filmach zawsze tak robią. To znaczy w tych polskich. W amerykańskich podobno prawdziwą whisky żłopią. - Nie przyszło mi do głowy, żeby udawać. - Rany boskie, co za tłumoki! Jak ten cały napad się uda, to ja wypiję litr bimbru bez zagrychy. - Lepiej nie. Strasznie potem boli głowa. - No właśnie, głowa! Mamy jakieś przebrania, żeby nas nikt po mordach nie poznał? - Będą później. Pończoch do GSu w Olszanicy nie dowieźli. - A czy ja baba jestem, żeby pończochy nosić? - Przecież nie na nogach je będziesz miał, cymbale jeden, tylko na twarzy! Zresztą zamiast pończoch możemy przecież założyć skarpety. - A co ty będziesz widział przez skarpetę? Chyba że swoją, dziurawą. Tylko żebyś od

smrodu nie zemdlał! - Swojej baby się czep, a nie moich skarpetek! - Dobra, nie kłóćcie się. Nie wiadomo jeszcze, czy te pończochy albo skarpetki w ogóle dowiozą. Sklepowa mówiła, że podobno w magazynie w Fordońcu mają pomarańcze. Ale o skarpetkach ani pończochach nie wspominała. - Pomarańcze? Przecież to nie Boże Narodzenie. - No, ja tam nie wiem. Sklepowa mówiła i tyle. Jakby co, to mam inny pomysł. Tylko muszę się dogadać z kierownikiem domu kultury. Trzy głowy nachyliły się nad stołem. Gdyby ktoś zajrzał przez okno do chałupy, pewnie zdziwiłby się, co akurat ta trójka robi tutaj o tej porze i nad czym toczy gorączkową dyskusję. Ale tego wieczoru żaden z mieszkańców okolicznych wsi ani myślał wychodzić z domu. Nawet listonosz Kordecki, co to po kryjomu spotykał się w lesie z Kwaśniakową, żoną właściciela zakładu pogrzebowego, i często przyjeżdżał tutaj z nią na rowerze, dzisiaj zrezygnował z amorów. I nic dziwnego - za oknem rozszalała się prawdziwa ulewa. Wiatr przyginał drzewa do ziemi i łamał gałęzie, a pioruny waliły raz po raz. Jeden trafił w starą stodołę Gabrysiów. Słomiana strzecha zajęła się w kilka sekund i cała budowla stanęła w płomieniach. - Chyba gdzieś się pali... - powiedział jeden z uczestników narady w sprawie napadu, nasłuchując wycia strażackiej syreny. - E tam! - Machnął ręką drugi. - To strażacy z Fordońca jadą na sygnale do gospody Balcerzaka w Olszanicy. Śpieszą się, bo zaraz zamknięte będzie, a trzeba zapasy na całą noc zrobić. Na czym to skończyliśmy? Aha! Wchodzimy i... -...i mówimy: „To jest napad!” - dokończył trzeci kandydat na gangstera. - Ty głupi! - Popukał się w głowę znawca zwyczajów strażaków z Fordońca. - Przecież zaraz nas poznają po głosach. Trzeba kartkę napisać i dać strażnikowi. Trzy głowy znowu nachyliły się nad kartką i rozpoczęły naradę nad treścią. Tymczasem strażacy ugasili stodołę Gabrysiów i na sygnale ruszyli z powrotem do bazy. - Chyba jednak się pali - powiedział kuzyn (jak się okazało) strażaka z Fordońca. - Widocznie nie zdążyli do gospody i teraz jadą na melinę do Borku. Szwagier tam mieszka, to wiem, że często przejeżdżają. No dobra, co tam mamy? Trzeba tak napisać, żeby nikt nie poznał, że to my. Najlepiej lewą ręką. I z błędami. - Jak z błędami, to od razu poznają, że to ty. W podstawówce pałę miałeś z polaka. - Odczep ty się ode mnie, dobra? - Dajcie wreszcie spokój!

Trzy głowy zawisły zgodnie nad kartką, na której wielkimi literami było napisane: TO JEZD NABAD! JEZDEŹMY UZPLOJONE! - Nie wiem, czy ten strażnik zrozumie, o co nam chodzi... - Skrzywił się jeden ze spiskowców. - Zrozumie, zrozumie. Też miał pałę z polaka. Do podstawówki w Olszanicy z nim chodziłem, to wiem.

ROZDZIAŁ I 1 MAJA 1981 ROKU (PIĄTEK), GODZINA 21.00 RYNEK W OLSZANICY Od pochodu do zachodu * Nie takie znowu bajkowe życie Reksia i spółki * Telewizja kłamie! * Co ciekawego miał do powiedzenia facet w czerwonym krawacie? * Babka Kurdybankowa pojawia się i znika * Do poloneza trzeba dwojga * Kobieta na motorowerze * Gdzie podziała się benzyna z baku? W Olszanicy od rana trwał wielki festyn z okazji Święta Pracy. Rano przez rynek przemaszerował uroczysty pochód. Na czele szli pracownicy miejscowej cegielni, dźwigający szturmówki i transparenty ze stosownym hasłem: „Cały naród z partią, cała partia z narodem”. Za nimi dzieci z podstawówki, nadzorowane przez nauczycielki, które miały za zadanie dopilnować, aby żaden z uczniów nie oddalił się niepostrzeżenie. Taką ochotę przejawiali zwłaszcza ci ze starszych klas, którzy woleliby świętować na łąkach pod lasem albo nad jeziorem Topielec. Wczesnym popołudniem pracownicy domu kultury i mieszkańcy, którzy chadzali tam na zajęcia teatralne, zorganizowali zabawę dla dzieci. Po rynku biegało mnóstwo osób przebranych za postaci z popularnych bajek. Teraz, o dwudziestej pierwszej, maluchy już spały, ale po rynku wciąż snuły się osoby w kostiumach, mniej lub bardziej wstawione. Reksio usiłował utrzymać się na nogach, obejmując słup z rozkładem jazdy pekaesu, Wilk i Zając wychodzili właśnie z gospody, miś Kolargol z obleśnym uśmiechem zaczepiał mijane kobiety. W tej sytuacji nikogo nie zdziwił widok Bolka, Lolka i Toli, którzy przeszli przez rynek i zniknęli w bramie spółdzielczego banku. Gdy po dłuższej chwili pojawili się znowu, każde niosło na plecach duży worek. Postaci szybkim krokiem przecięły skwerek. Znienacka młody chłopak, który w towarzystwie dwóch dziewczyn siedział na ławce, krzyknął głośno: - Telewizja kłamie! Dziewczyny wybuchły histerycznym śmiechem. Ta wyższa powtórzyła: - Telewizja kłamie! Niższa miała ochotę zrobić to samo, ale nagle zmarszczyła czoło, jakby zastanawiała się nad czymś z dużym trudem. Wreszcie zapytała bełkotliwie: - Ale dlaczego? - No jak to? - odpowiedział pytaniem chłopak. - Przecież Bolek, Lolek i Tola nie

noszą żadnych worków. Ty, mały z szelkami! - krzyknął do Lolka. - Co tam niesiesz? Bank obrobiliście czy co? Daj zajrzeć! Bolek, Lolek i Tola udali, że nie słyszą, i przyśpieszyli kroku, aby jak najszybciej znaleźć się poza skwerkiem, gdy nagle chłopak zerwał się i pociągnął Lolka za szelki. Towarzyszące mu dziewczyny rozchichotały się jak szalone, usiłując objąć wyrywającego się Bolka. Tola stała jak wmurowana. Jak spod ziemi wyrósł facet w partyjnym czerwonym krawacie. - Zostawcie ich, bo... - Bo co? - zapytał czepliwie chłopak. - Telewizja kłamie! - Bo wezwę milicję, jak się zaraz nie przymkniesz, gnojku! - zagroził mężczyzna. - Dobra, dobra, staruszku. - Chłopak popatrzył nieco bardziej przytomnie. - Po co te nerwy? Chcieliśmy się tylko zabawić. W końcu jest festyn, nie dziadziu? - Nie jestem twoim dziadkiem, gówniarzu. Gdybym był, tobym ci tak skroił dupę, że byś przez tydzień nie usiadł! - Telewizja kłamie! - krzyknął znowu chłopak, a dziewczyny dostały napadu głupawki. Mężczyzna w krawacie poczerwieniał jak indor i już chciał odpowiedzieć bezczelnemu pętakowi, gdy z oddali dobiegł ryk syreny milicyjnego radiowozu. - No i po co te nerwy, dziadziu! - Chłopak podniósł się z ławki. - Agnieszka, Basia! Grzecznie ukłońcie się panu! Pójdziemy jeszcze zrobić zakupy i wracamy do pensjonatu. - Z towarzyszkami uczepionymi jego ramion ruszył w stronę gospody. Bolek, Lolek i Tola jeszcze przez chwilę stali na skwerku, a później ruszyli biegiem i zniknęli pomiędzy domami. Zaszyli się w krzakach obok drogi prowadzącej do Strug. - Długo tu będziemy tak siedzieć? - zapytał po kilku minutach Bolek. - Ile będzie trzeba. Cicho, bo nas jeszcze ktoś usłyszy! - warknął Lolek. - Sam bądź cicho, kurduplu! Niby taki mądry, a kartkę w banku zgubił! Jeszcze nas po piśmie znajdą. - Ciebie nie znajdą, bo im do głowy nie przyjdzie, że ty pisać umiesz! - Spokój! - wrzasnęła Tola. - Nikt nas nie znajdzie. Posiedzimy tu jeszcze z godzinkę, a jak te cholerne ludziska przestaną się włóczyć po drodze, zrobimy, jak było wcześniej ustalone. - To znaczy się? - zapytał Lolek, drapiąc się po głowie. - To znaczy się, że każdy pójdzie do własnej chałupy, durnoto jedna! - zdenerwował się Bolek.

- Cicho! Ktoś tu idzie! - syknęła Tola. Przyczaili się za kępą jałowca. Obok przeszła powoli babka Kurdybankowa. Nagle stanęła i spojrzała na krzaki, a potem pokiwała głową i ruszyła dalej. - Widziała nas! - szepnęła Tola. - Co ona tu robi o tej porze? - Pewnie zioła zbiera. Dzisiaj jest pełnia. Zawsze przy pełni zbiera. Powie milicji, że nas widziała, czy nie? Podobno zawsze ją wzywają do co trudniejszych przypadków. W zeszłym roku znalazła radiowóz, co go po pijanemu chłopaki zgubili w lesie - powiedział Lolek. - Nie panikujcie - warknęła Tola. - Może nas wcale nie widziała. Zresztą i tak już jej nie ma. - Faktycznie - zdziwił się Bolek. - Gdzie ona się podziała? - Nieważne. - Zniecierpliwiona Tola wyjrzała z krzaków. - Droga wolna. Nareszcie przestali łazić! Nie wiem, po co ludzie się włóczą po nocy. Gdyby nie ten cały napad, to już bym dawno spał. Idziemy! Cała trójka wyszła na prowadzącą do Grobli Olszanickich szosę, która później się rozgałęziała: jedna jej odnoga dochodziła do Strug, druga do Borku. Od Olszanicy dobiegały odgłosy kończącego się festynu. Zmęczone kundle, które od rana obszczekiwały najpierw uczestników pochodu, a potem wszystkich, którzy zmierzali do miasteczka i z niego wracali, umilkły już dawno. - Cholera, muszę skoczyć w zielsko! Jak się zdenerwuję, to zawsze tak mam - stwierdziła nagle Tola i dała nura w porastające pobocze wysokie łopiany. W tej samej chwili potknęła się o czyjeś nogi i wyłożyła jak długa. Miała trochę trudności ze wstaniem, bo wielka pluszowa głowa była potwornie ciężka, ale w końcu Tola usiadła i rozejrzała się dokoła. Okazało się, że nogi należą do faceta zażywającego przyjemności z jakąś panienką. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie i poderwała się z ziemi. Tola zrobiła to samo i dała nogę z powrotem, ale nigdzie nie było śladu po Bolku i Lolku. Wypatrzyła ich kilkadziesiąt metrów dalej. Pruli jak szaleni na przełaj przez oziminę starego Kowalika. - Gdzie tak lecicie? - Dogoniła ich zdyszana. - No, bo jakaś baba wrzeszczała... - wyjaśnił Bolek. - Wrzeszczała, wrzeszczała. Jakaś parka gruchała w tych łopianach. Baba się przestraszyła mojej mordy, to i narobiła wrzasku. A wy co? Zamiast sprawdzić, czy nic się nie stało, bierzecie nogi za pas?

- No bo chyba lepiej, żeby tylko ciebie złapali, co nie? - zapytał Lolek. - Ciekawe, dla kogo? - mruknęła Tola. - Zdejmijmy wreszcie te kretyńskie przebrania i wpakujmy do worków. Zaraz się uduszę w tej głowie. Zamierzała zerwać wielki, pluszowy czerep, gdy nagle Bolek chwycił ją za ramię. - Co jest? - zabulgotała niewyraźnie Tola, szarpiąc się z niewygodnym łbem. - Nie teraz! - syknął Bolek. - Jacyś ludzie na poboczu. - Cholera jasna! - zaklęła Tola. - Głowa mi się zaklinowała! Nie mogę jej ani zdjąć, ani wcisnąć z powrotem. Nic nie widzę... Wreszcie, z pomocą towarzyszy, wcisnęła łeb z powrotem i cała trójka ruszyła poboczem. Minęła szybkim krokiem parę stojącą obok zielonego poloneza, zdążając w kierunku zakrętu, za którym przebierańcy zamierzali pozbyć się niewygodnego odzienia poza zasięgiem wzroku nieznajomych. Tamci nie spuszczali z nich oczu. - Czy ty się musisz wgapiać w każdą kobietę? - zapytała kobieta z poloneza, kopiąc z irytacją kamienie na poboczu i raz po raz poprawiając nerwowo duży, słomkowy kapelusz. - Myślisz, że ja tego nie widzę? Że tego inni nie widzą i nie komentują za moimi plecami? Mógłbyś się pohamować trochę. Jeśli nie ze względu na mnie, bo ja cię już chyba nie bardzo obchodzę, pomyśl chociaż o Monice... Mężczyzna wzruszył ramionami i podniósł klapę silnika. - Histeryzujesz, jak zwykle. Zresztą ta baba miała nieogolone nogi. A ja nie lubię takich mastodontów - odpowiedział. - Możesz mi podać latarkę ze schowka? W słabym świetle usiłował zlokalizować awarię. - Już? - Niecierpliwiła się kobieta, siedząc w aucie i paląc papierosa. - Chciałabym wrócić do pensjonatu. Monika została sama. Wiesz przynajmniej, co nawaliło? - Jeszcze chwila - mruknął jej towarzysz, wychylając się spod maski. - Włącz silnik. Kobieta przekręciła kluczyk w stacyjce; samochód zawarczał, zakrztusił się i zamilkł. Mężczyzna zaklął i znowu wsadził głowę pod maskę. - Może jednak przełożysz ten wyjazd? - Zaproponowała jego towarzyszka. - Rano ściągniemy mechanika. Chyba mają jakiś warsztat w miasteczku? Mężczyzna podniósł gwałtownie głowę i z całej siły wyrżnął o klapę. - Jasna cholera! Możesz mnie nie denerwować? Przecież mówiłem ci, że mam jutro naradę w zjednoczeniu. Muszę tam być! Kobieta wysiadła i podeszła. - Przecież jutro jest sobota, i to jeszcze po wolnym dniu. Trochę dziwny termin tej narady, nie uważasz?

- Nie, nie uważam - odburknął mężczyzna i zatrzasnął maskę. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Byłaś kiedyś dyrektorem zjednoczenia? Jego towarzyszka wzruszyła ramionami i zapaliła kolejnego papierosa. Zaciągnęła się głęboko. - Spróbuj teraz. - Zadowolony mężczyzna słuchał przez chwilę dźwięku silnika. Spojrzał na zegarek. - Musimy się pośpieszyć. Za dwadzieścia minut mam pociąg do Warszawy. Silnik tym razem, o dziwo, nie zgasł. Polonez ruszył. Na dworzec w Olszanicy wjechali dosłownie w ostatniej chwili; w oddali błyszczały światła nocnego do Warszawy. Mężczyzna, nie tracąc czasu na długie pożegnania z żoną, wyskoczył z auta i pobiegł na peron, a polonez zawrócił na małym placyku przed stacją i ruszył w kierunku Strug. Kobieta za kierownicą rozglądała się po poboczach, jakby się spodziewała, że spotka gdzieś trzy bajkowe postaci, które minęły ich, gdy próbowali uruchomić samochód. Skrzywiła się na wspomnienie awarii, którą udało się tak szybko usunąć jej mężowi, a którą sfingowała ona sama, korzystając z fachowych rad Huberta, swojego brata. Zbyt szybko, pomyślała i zatrąbiła na jakiegoś faceta, który omal nie wlazł jej pod koła. Miałam nadzieję, że nie zdąży na ten pociąg do Warszawy. Bo w nagłą naradę w zjednoczeniu nie wierzyła nic a nic. Już raczej w nagłą chęć zjednoczenia męża z sekretarką, której tlenione włosy znajdowała ostatnio coraz częściej na jego marynarce. Nie tylko zresztą z oględzin garderoby, ale i z donosów życzliwych żon współpracowników męża wiedziała, że sekretarka owa to bardzo atrakcyjna młoda osoba, poprzednio zatrudniona u dyrektora Ruckiego. Musiało biedactwo odejść po nagłej wizycie dyrektorowej, która nakryła oboje na biurku, z pewnością nie na przeglądaniu służbowej korespondencji. Może powinnam była za nim pojechać?, pomyślała. Silnik poloneza zarzęził i zamilkł. - Ki czort? Kobieta wysiadła, podniosła maskę i spojrzała bezradnie. Na samochodach nie znała się kompletnie. A może nie zrozumiałam, wskazówek Huberta i niechcący coś uszkodziłam, zaniepokoiła się. Jeśli tak, to klops. Rozejrzała się bezradnie po drodze, ale akurat nikt nie przejeżdżał ani nie przechodził. Wszyscy, którzy byli w stanie o własnych siłach powrócić z festynu, dawno dotarli do domów. Ci zaś, których nadmiar wrażeń zwalił z nóg, albo spali w krzakach otaczających ryneczek, albo w bramach

domów, i pojawią się tutaj dopiero, gdy ze snu wyrwie ich poranny chłód. Zrezygnowana kobieta zamknęła samochód i już zamierzała ruszyć na piechotę do pensjonatu i stamtąd wezwać świtem pomoc drogową, gdy nagle usłyszała warkot motoroweru. Miała szczęście; tak w każdym razie pomyślała w pierwszej chwili. Ale gdy zza zakrętu wyłonił się motorower, na którym siedziała jakaś kobieta w skórzanej kurtce, drelichowych portkach i trampkach, już nie była tego taka pewna. Motorower zjechał na pobocze, a kierująca zeskoczyła z siodełka. - Nie widziała pani starszej kobiety z workiem? To moja matka. Zbierała zioła przy szosie. Martwię się o nią, bo już powinna być w domu - powiedziała. - Niestety nie. - Kobieta z poloneza rozłożyła bezradnie ręce. Tamta tymczasem zajrzała pod maskę. - Awaria? Może pomóc? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, zaczęła dłubać to tu, to tam. - Niech pani spróbuje zapalić. Właścicielka auta usiadła za kierownicą i przekręciła kluczyk. Jak przypuszczała, silnik zawarczał i zgasł. Wariatka, jak określiła w myślach cyklistkę, raczej się nie znała na samochodach. - Benzyny nie ma - oznajmiła kobieta. - Zapomniała pani zatankować. Pani mieszka w pensjonacie w Strugach? Podwiozę panią, a rano niech pani zadzwoni do warsztatu starego Janiaka. Doholują panią na stację benzynową w Olszanicy. Wsiadły na motorower i ruszyły w drogę. Kobieta z auta nie przestawała się zastanawiać, jak to się stało, że zabrakło jej paliwa. Przecież po południu jej mąż pojechał na stację, a po powrocie nie wspomniał ani słowem o nieudanym tankowaniu. Czyżby podejrzewał, że mogę pojechać za nim i chciał się zabezpieczyć? - O rany! - krzyknęła i w ostatniej chwili złapała kapelusz, który zwiał jej wiatr.

ROZDZIAŁ II 16 CZERWCA 1981 ROKU (WTOREK), GODZINA 17.30 POSTERUNEK MILICJI OBYWATELSKIEJ W OLSZANICY Nadzwyczajna narada * Kto się boi komendanta? Co zeznał bankowy strażnik? * Czy zgubiona kartka ma jakiekolwiek znaczenie? * Dyrektor szkoły napadł na bank? Zeznania pary napadniętej przez postać z kreskówki *Kłamie jak naoczny świadek * W zgodzie z regulaminem, a może niekoniecznie? Było późne popołudnie. Wokół posterunku milicji w Olszanicy panował spokój. Nawet świnie, które za płotem hodował Mirek Giemza, wyjątkowo nie kwiczały jak oszalałe. Za to wewnątrz komisariatu wrzało. Wszyscy zostali już rano uprzedzeni, że o siedemnastej rozpocznie się narada u Starego, czyli komendanta miejscowego komisariatu, zwanego tak bynajmniej nie ze względu na sędziwy wiek (miał raptem trzydziestkę), a z powodu nazwiska Starkiewicz. - Nie wiesz, o co chodzi? - zapytał Karol Janiak kolegę, z którym zderzył się na schodach. - No, jak o co? Ciągle pewnie o ten napad na bank w maju - odpowiedział Przemek Kowalik i głośno przełknął ślinę. Najmłodszy na posterunku, potwornie bał się Starkiewicza. - Faktycznie, wczoraj wzywali go do wojewódzkiej i pewnie nieźle mu nawrzucali, więc teraz będzie się na nas odgrywał, kurka wodna. Żeby tylko nie za długo, bo żona mi może zacząć rodzić w każdej chwili! - jęknął Janiak, po czym wziął głęboki wdech i nacisnął klamkę gabinetu szefa. Wepchnął do środka Kowalika, a sam przemknął za jego plecami. W gabinecie siedziała już niemal cała komenda; szef stał przy oknie i bębnił palcami w szybę. Gdy podwładni zaczęli szeptać między sobą i szurać krzesłami, odwrócił się i potoczył wzrokiem po zebranych. Szepty ucichły natychmiast. - Byłem wczoraj w wojewódzkiej i jak się domyślacie, nie pogłaskali mnie tam po głowie. Wciąż nie mamy sprawców napadu na bank. Bo chyba ciągle ich nie mamy i nikt nie ma pomysłu, jak ich namierzyć? - Spojrzał z nadzieją na podwładnych. Zapadła przy stole cisza nie pozostawiła złudzeń, że - niestety - ma rację. - Dobra - westchnął i usiadł. - Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. Kowalik, co zeznał strażnik z banku?

Młody milicjant zaczął nerwowo wertować papiery przed sobą. - Kowalik! - warknął szef. - Co zeznał strażnik? Nad młodszym kolegą zlitował się Janiak. Odebrał mu teczkę i szybko odnalazł właściwe strony. - Strażnik zeznał, że około dwudziestej drugiej ktoś zapukał do tylnych drzwi banku, więc otworzył... - zaczął czytać. - Idiota! - Szef walnął pięścią w parapet. - Ja, szefie? - zdziwił się rozżalony Kowalik. - Nie ty, idioto, tylko ten strażnik. - Zniecierpliwił się Starkiewicz. - Czytaj dalej. - „...otworzyłem drzwi, a wtedy do banku wtargnęło...”. - Chyba raczej „weszło” na uprzejme zaproszenie tego kretyna strażnika. Weszli i... - „I nic więcej nie pamiętam” - powiedział Kowalik. - Że co? Czego nie pamiętasz? - Nie zrozumiał szef. - No, ten strażnik tak zeznał. - Kowalik zajrzał jeszcze raz do akt i przeczytał: - „I nic więcej nie pamiętam, bo cofnąłem się, walnąłem głową w ścianę i straciłem przytomność”. Starkiewicz zabębnił palcami po stole. - Napastników było trzech. Wszyscy przebrani za postaci z bajki o Bolku i Lolku. - No to można ich było łatwo znaleźć! - Ucieszył się Kowalik. - Przecież w takich przebraniach na pewno musieli komuś wpaść w oko. No czego rżycie? - Rozżalony spojrzał na kolegów. - Po południu był festyn dla dzieci zorganizowany przez dom kultury. Po rynku biegało trzech Reksiów, pięciu Uszatków, czterech Bolków. - Janiak zajrzał do notatek kolegi. - Trzech Lolków i dwie Tole. Całe studio filmów rysunkowych, cholera ciężka. - Wszystkich trzeba znaleźć i przesłuchać. Natychmiast - zarządził komendant. - Mamy coś jeszcze? - Kartkę, którą chyba chcieli wręczyć strażnikowi, ale nie musieli, bo sam sobie dał w głowę. Kowalik, poszukaj tego świstka. Młody człowiek zaczął od nowa rozpaczliwie grzebać w papierach. Siedzący obok Kowalik szybko wyjął mu teczkę z rąk, odszukał właściwą kartkę i wcisnął w dłonie. - to jezd nabad! Jezdeźmy uzplojone! - Janiak jęknął. - Nawet moje najmłodsze dziecko nie robi takich błędów! To jacyś analfabeci musieli być. A takich raczej nietrudno znaleźć. Starkiewicz pokiwał z powątpiewaniem głową, wstał i znowu zaczął bębnić w szybę. - Niekoniecznie. Ja raczej myślę, że to specjalnie, żeby nas zmylić. Równie dobrze

może się okazać, że to dyrektor naszej podstawówki. - Naprawdę pan myśli, że to dyrektor szkoły? Ale heca! - Kowalik aż podskoczył na krześle. - Nie, no skąd, Kowalik! - Machnął ręką poirytowany komendant. - To był tylko przykład. Powinniśmy mieć tam jeszcze zeznania jakiejś parki, która gruchała w łopianach obok szosy na Strugi. Który ich przesłuchiwał? - Ja - powiedział Janiak. - Siedzieli tam sobie i patrzyli na gwiazdy, a tu nagle wpadł jakiś człowiek z wielką pluszową głową i przewrócił się prosto na nich. A potem uciekł. Zgłosili się, jak w gazecie pojawiły się informacje o napadzie. Żeby tak zgłaszali się wszyscy, którzy coś wiedzą... - No a oni coś wiedzą? - zapytał z nadzieją Starkiewicz. - No... Tylko tyle, że człowiek z wielką pluszową głową... - To jasne. I nic innego nie zauważyli? Jakieś znaki szczególne czy coś? Nie? Tak myślałem. W pokoju zapanowała cisza. Długopis, który potoczył się po stole i spadł po podłogę, poderwał wszystkich na równe nogi. Podwładni Starkiewicza postanowili to potraktować jak dobry pretekst do wymiksowania się z narady. - Poczekajcie, to jeszcze nie koniec. - Zatrzymał ich komendant. - Musimy... Resztę tego, co zamierzał powiedzieć, zagłuszył ryk motoroweru za oknem. Starkiewicz wyjrzał. - Babka Kurdybankowa. Przyjechała pewnie do świń Giemzy - stwierdził i chciał powrócić do poprzedniej myśli, gdy nagle przyszło mu do głowy coś zupełnie innego. Spojrzał na Kowalika, który podniósł długopis z podłogi i znów toczył nim po stole. Pod wpływem wzorku szefa chłopak złapał przedmiot i schował go do kieszeni. - Kowalik - powiedział Starkiewicz. - Wyjdź. - Ale za co? - zapytał młody milicjant. - Przecież ja tylko... - Wyjdź i poczekaj przed komendą na Kurdybankową. Jak skończy ze świniami Giemzy, to natychmiast ją tu sprowadź. Kowalik zerwał się z krzesła. - W kajdankach? - zapytał podekscytowany. Starkiewicz spojrzał z politowaniem. Znał Kurdybankową i wiedział, że nie dałby jej rady nawet oddział antyterrorystów. Niektórzy mówili nawet, że jest czarownicą, bo zbiera zioła po lasach i polach. I starego Małeckiego wyleczyła z wrzodów, chociaż lekarze we Wrocławiu mówili, że na jego chorobę żadnego lekarstwa nie ma i chcieli mu pół żołądka

wyciąć. Kowalik wybiegł, a Starkiewicz z ciekawością zapatrzył się w okno na rozwój sytuacji. Po jakichś piętnastu minutach skrzypnęła furtka u Giemzy, a do uszu zgromadzonych przy oknie milicjantów doleciało radosne chrumkanie świń w sąsiedniej zagrodzie. Kobieta podeszła do motoroweru. Kowalik podbiegł do niej i zaczął coś tłumaczyć, wskazując na komisariat. Kurdybankowa spojrzała w okno. Załoga posterunku odruchowo cofnęła się do wnętrza i obserwowała, jak kobieta odstawia motorower i razem z młodym milicjantem wchodzi do budynku komendy. - Dzień dobry pani - odezwał się Starkiewicz. - A dzień dobry, dzień dobry. Przekroczyłam prędkość i chcecie mi wypisać mandat? - Kurdybankowa położyła na biurku motocyklowy kask. - Posterunkowy nie powiedział pani, o co chodzi? - zapytał komendant. - Coś tam bełkotał, ale nic nie można było zrozumieć. Jakby się mnie, biedaczysko, strasznie bał czy co? Milicjanci siedzący przy stole ryknęli śmiechem, ale wybuch wesołości przerwało spojrzenie Starkiewicza. - No to o co chodzi, bo nie mam czasu? Ksiądz proboszcz na mnie czeka. Kury mu się przestały nieść. - Kurdybankowa poprawiła na ramieniu szmacianą torbę. - O ten napad na bank? Komendant spojrzał wściekły na Kowalika. Ten przełknął głośno ślinę i przecząco pokręcił głową. - Pomoże nam pani? - W znalezieniu tych, co napadli na bank w Olszanicy? - zapytała kobieta. Milicjanci wlepili w nią oczy. Więc to jednak prawda z tą czarownicą! Przecież komendant nawet nie wspomniał o napadzie. Kurdybankowa znaczącym gestem wskazała na leżące na stole dokumenty i atmosfera rozluźniła się nieco. Kowalik zrobił wielkie oczy, a Janiak zaczął się śmiać. - Pomoże nam pani, pani Kurdybankowa? - zapytał Starkiewicz. - No dobrze. Ale muszę wiedzieć więcej - odparła. - Ale to tajemnica służbowa! - zaprotestował. - Jak tajemnica, to ja nic nie poradzę. - Babka wzruszyła ramionami i sięgnęła po kask. - No to już pójdę, bo ksiądz proboszcz czeka. Chyba mówiłam. - Jeszcze nie. Mamy prawo każdego obywatela zamknąć na czterdzieści osiem godzin.

Babkę też! To znaczy: panią - powiedział stanowczo Starkiewicz i przesunął kask na drugi koniec stołu. Jego podwładni zastygli z przerażenia. Szef chyba zwariował, skoro wpadł na pomysł, żeby aresztować Kurdybankową! Przecież to czarownica! Raz spojrzy i Stary trupem padnie. Ale Starkiewicz nie zamierzał umierać. - Koniec narady. Wracajcie do roboty - rzucił i niecierpliwie zabębnił palcami po stole, czekając, aż podwładni opuszczą pomieszczenie. - Co to ja chciałem...? - Przesunął akta sprawy w kierunku kobiety. - Aha! Już wiem! - Wyszedł z pokoju. Gdy wrócił po kwadransie, Kurdybankowa stała tam, gdzie ją zostawił. - No i co? - zapytał niecierpliwie. - Nic. - Jak to? Nie wie babka? To znaczy... Nie wie pani, kto napadł na bank? - Komendant był wyraźnie rozczarowany. Kurdybankowa wzruszyła ramionami i spojrzała z politowaniem. - Co mam nie wiedzieć? Wiem, ale nie powiem. Nie powiem, bo to jest sprawa polityczna. - Polityczna? - Starkiewicz zrobił zdziwioną minę. - Przecież to zwyczajni złodzieje byli! - Tacy zwyczajni to chyba nie we wszystkim. Pieniędzy chyba nie wzięli, co? Za to ukradli... - No właśnie! - Skinął głową komendant. - I właśnie dlatego nie pomogę. Jakby wzięli pieniądze, to by było co innego. - Kobieta wzięła kask i wyszła z pokoju. Rozeźlony Starkiewicz przez chwilę bębnił palcami po blacie, a potem zatrzasnął akta. - Janiak do mnie! - wrzasnął. Do gabinetu wbiegł milicjant. - Zawieziesz te dokumenty do województwa. Natychmiast. No już, biegusiem! Trzeba zdążyć przed piątą, bo inaczej wszyscy wylądujemy w drogówce! Janiak wybiegł z pokoju i na teczkę od Starego zerknął dopiero na korytarzu. Dobrze mu znane akta napadu na bank. Na wierzchu komendant napisał: „Sprawa umorzona. Sprawców nie znaleziono”. - Czyli Kurdybankowa nie dała rady... - Z niedowierzaniem pokręcił głową, wsiadając do milicyjnego gazika.

Ruszył, gdy nagle z budynku wybiegł Kowalik, niemal wpadając pod koła. - Zwariowałeś? - Rozeźlony Janiak wyskoczył z auta. - Twoja żona zaczęła rodzić! - wydyszał młody milicjant. - Dzwonili z porodówki. To pierwsze? - zapytał. - Nie, no skąd. Trzecie, ale jakoś nie mogę się przyzwyczaić i za każdym razem denerwuję się tak samo. A Maryla wcale. Muszę tam lecieć. - Janiak wyskoczył z szoferki. Spojrzał bezradnie na teczkę. - Masz! Zawieź to do województwa! - Wepchnął papiery w ręce młodszego kolegi i popędził w kierunku olszanickiego rynku. Nagle zawrócił... - Jakie imię ci się podoba dla chłopca? - zapytał. - Mnie? - zdziwił się Kowalik. - Może Piotrek? - To damy mu na imię Piotrek, a ty zostaniesz ojcem chrzestnym. Tylko dowieź te papiery na czas, bo mnie Stary wykastruje. A Maryla chce jeszcze przynajmniej szóstkę! - Janiak popędził w stronę porodówki. Kowalik podniósł teczkę, którą z wrażenia upuścił w błoto, nie wiadomo, czy dlatego że miał zostać ojcem chrzestnym, czy krawężnikiem. Podniósł ją, wytarł rękawem i wsiadł do radiowozu. Na pełnym gazie ruszył spod komendy. I nie był już zastraszonym Kowalikiem sprzed godziny. Był asem pionu operacyjnego Milicji Obywatelskiej w Olszanicy! A może w przyszłości nawet komendant, pomyślał i gwałtownie skręcił kierownicą. - Gdzie leziesz, łachudro! - krzyknął na pijanego Marczaka, który zataczał się pośrodku szosy.

ROZDZIAŁ III 2 MAJA 1981 ROKU (SOBOTA), GODZINA 1.30 GROBLE OLSZANICKIE - PENSJONAT TRZY BUKI Co może budzić zazdrość recepcjonistki z pensjonatu? * Pierwsze w historii trzęsienie ziemi w Strugach Olszanickich * Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... * Dwudziesty piąty stopień zasilania * Pan Po się boi * Kto chowa się za szafą? * Niemoralna propozycja * Wielka kotastrofa Drzwi pensjonatu Trzy Buki otworzyły się pchnięte gwałtownie z zewnątrz i do holu wbiegła trójka młodych ludzi. Wszyscy w dżinsach, czarnych swetrach, długowłosi i wyraźnie rozluźnieni dużą dawką alkoholu. Dziewczyny bez przerwy chichotały i zataczały się, chłopak nieco pewniej stał na nogach i zapewne dlatego on trzymał dwie butelki miejscowego specjału pod nazwą „Wino - Czar Lasu”. Podbiegli do blatu recepcji, za którym siedziała Lena. Chłopak zaczął całować jedną z koleżanek, tę niższą i bardziej pulchną. Po kilku minutach oderwał się z trudem (i wyraźnym żalem) i wyciągnął rękę po klucz, który recepcjonistka zdążyła wyjąć z przegródki i od dłuższej chwili trzymała w powietrzu. Chwycił za metalowe kółko i w tym momencie druga dziewczyna, wyższa i chudsza, rzuciła mu się na szyję w niekontrolowanym porywie czułości. Klucz upadł na podłogę i wylądował pod fotelem, a cała trójka ze śmiechem padła na kolana i zaczęła go szukać. Jakimś cudem im się udało i towarzystwo, nie przerywając erotycznych zabaw, wtoczyło się po schodach. Lena westchnęła, trochę z ulgą, a trochę z zazdrością, i usiadła w fotelu. Nagle sufit nad jej głową zaczął trzeszczeć. Lampa zakołysała się rytmicznie. Ki czort? Trzęsienie ziemi w Olszanicy czy ta trójka, co tu była przed chwilą demoluje pensjonat?, pomyślała lekko przestraszona, ale zaraz uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Tuż nad jej głową zajmowało pokój małżeństwo nauczycieli z Olsztyna, spędzające w pensjonacie miodowy miesiąc. Ponieważ Lena była taktowna i nie miała w zwyczaju podsłuchiwania, przekręciła gałkę stojącego na szafce radia. Odbierało tylko lokalną stację, ale na wieczornych dyżurach w recepcji to wystarczało w zupełności. Rozległa się spokojna muzyka. Dziewczyna usiadła w wiekowym fotelu. Przez chwilę się wierciła, szukając miejsca, gdzie nie wystawałyby sprężyny, wreszcie otuliła się kocem i zamknęła oczy. Zasypiała już, gdy nagle muzyka przestała grać i rozległ się głos spikera: - Dzisiaj w godzinach popołudniowych dokonano zuchwałego napadu na bank w Olszanicy. Ktokolwiek może udzielić informacji na ten temat, proszony jest o skontaktowanie

się z miejscową komendą Milicji Obywatelskiej... Komunikat przerwał trzask rozbijanej szyby w pokoju na piętrze. Chyba trochę przesadzają, pomyślała Lena, wzruszając ramionami. Tymczasem w apartamencie młodej pary, na samym środku łóżka, tkwił śmierdzący gumowy kalosz wrzucony z drogi przez okno. Świeża małżonka popatrywała na niego ze wstrętem. - No zrób coś! - zażądała od męża. Ten chwycił za bucior i przez wybitą szybę posłał gumiak z powrotem na zewnątrz. Rozległ się świst, łoskot, coś zaiskrzyło i w pensjonacie zgasło światło. - No, żeż jasna cholera! - zaklęła Lena. - Znowu dwudziesty piąty stopień zasilania? Wstała z fotela i odwróciła się w stronę stojącego za jej plecami biurka, ale zaplątała się w koc i wpadła na szafkę z kluczami. Wreszcie, odbijając się od ścian i mebli, wymacała po ciemku szufladę i wyciągnęła z niej pęk świec i paczkę zapałek. Ruszyła na piętro. Kiedyś zostawiali gościom świece w pokojach, ale znikały jeszcze szybciej niż mydło i papier toaletowy z łazienek. Nic dziwnego - w roku 1981 przerwy w dostawie energii elektrycznej były zjawiskiem częstszym niż kiełbasa w sklepie Społem w Olszanicy. A że o świece było równie trudno, jak o kiełbasę, przy każdej awarii Lena musiała latać po ciemku i roznosić je po pokojach. Teraz przystanęła na piętrze i usiłowała złapać oddech. Już zamierzała zapukać do pierwszego pokoju po prawej stronie, wyciągnęła nawet rękę, gdy nagle w środku krzyknęła głośno kobieta. Lena cofnęła dłoń, przestraszona, ale gdy krzyk rozległ się ponownie, uśmiechnęła się pod nosem. Przypomniała sobie, że ten pokój zajmują nowożeńcy. Tym to raczej światło już dzisiaj nie będzie potrzebne, pomyślała i ruszyła dalej korytarzem. To, co robią, można spokojnie robić po ciemku. Podobno niektórzy nawet wolą, chociaż ja tam nie wiem, co oni widzą w tym, że nie widzą... A ci to chyba na dodatek lubią przeciągi. Spod drzwi wiało ostro. Zatrzymała się przed kolejnym pokojem i zapukała. Ale mężczyzna, który go zajmował, nie odezwał się i nie otworzył. Może to i lepiej, bo jak zdążyła się zorientować Lena, był ciężko partyjnym urzędasem z Kutna, wyjątkowo chamskim i straszącym wszystkich - od sprzątaczki po właściciela pensjonatu - wysoko postawionymi kolegami. Jedynie kucharki nie ośmielił się terroryzować; chyba bał się, że go otruje. Z zemsty. I nie był daleki od prawdy. Kuczyńska naprawdę mogła to zrobić... Pewnie śpi, odetchnęła z ulgą Lena i ruszyła dalej na palcach, żeby gburowaty gość przypadkiem się nie obudził.

Kolejne drzwi otworzyły się, zanim zdążyła zapukać. Młodzi ludzie bawili się doskonale przy radiu na baterie i koniecznie chcieli wciągnąć ją do środka. Wcisnęła im świece, zatrzasnęła drzwi i w tej samej chwili zauważyła, że z sąsiedniego pokoju, zajmowanego przez małżeństwo z Warszawy, zerka na korytarz kilkuletnia dziewczynka w piżamie z nieco spranym nadrukiem Myszki Miki. - Co ty tu robisz? - zapytała Lena i przykucnęła. - Chcę siusiu. Ale nie wiem, gdzie jest łazienka... - zapłakała mała, przebierając przy tym nogami w sposób niebudzący wątpliwości, że potrzeba jest pilna, a dalsza zwłoka grozi powodzią. - A mamy i taty nie ma... - Chodź, zaprowadzę cię. Zobacz, mam świecę! Słabe, chyboczące światło omiotło po kolei puste łóżka i fotele. Faktycznie, maluch był sam. Rodzice pewnie wybrali się do pobliskiej Olszanicy na festyn. Odgłosy zabawy docierały nawet do odległego o kilka kilometrów pensjonatu. Co to za ludzie, że zostawiają samego takiego małego brzdąca, a sami idą się bawić?, zastanawiała się Lena, prowadząc dziecko do łazienki na końcu korytarza, a później układając je w łóżku. - Wiesz co? - powiedziała, poprawiając koc i poduszkę. - Ja muszę zanieść jeszcze świece do innych pokoi... - Nie wychodź. - Mała dłoń z zadziwiającą siłą zacisnęła się na przegubie dziewczyny. - Pan Po boi się ciemności. Mamusia zawsze zostawia mu światło na noc. - Pan Po? - Mój piesek. - Lena poczuła na dłoni dotyk czegoś miękkiego, pluszowego i wilgotnego. Zupełnie jakby przed chwilą ktoś wytarł w to nos... - W takim razie ja dziś zostawię mu światło i otwarte drzwi. Pan Po będzie słyszał, jak chodzę po korytarzu. Nakapała trochę stearyny na środek popielniczki z grubego szkła i przykleiła świecę. Lena wyszła i ruszyła w głąb korytarza. Zazwyczaj było stamtąd słychać wrzaski kotek, które schodziły się tutaj z całej okolicy, żeby zalecać się do dużego, burego kocura, którego przywiozło ze sobą starszawe małżeństwo z Sopotu. Tym razem kotów nie było słychać, zza drzwi dochodziły natomiast odgłosy kłótni. - A podobno dokładnie wszystko sprawdziłeś! - Odezwał się zdenerwowany kobiecy głos. - Jakie to ma teraz znaczenie? Poradzimy sobie przecież. Nie denerwuj się! - Mruknął w odpowiedzi głos męski.

- Ale jak? Jak? - Kobiecy przeszedł w niemal histeryczny pisk. - Ty wiesz, jak to się może skończyć, jeśli go nie znajdziemy? Na pewno porwał go ten facet, który przed chwilą przechodził obok pensjonatu. Miał worek i do tego worka na pewno go schował, a potem... O Boże! Nie chcę nawet myśleć, co on zrobi naszej małej kruszynce! Trzeba koniecznie zawiadomić milicję! - Nie panikuj! Przecież mówię, że go znajdę... Cicho! Ktoś tu idzie. - Męski głos odezwał się tym razem bliżej, tuż za drzwiami. Lena zapukała, a głosy po drugiej stronie ucichły. Zapukała ponownie. Nikt nie odpowiedział. Wzruszyła ramionami, odwróciła się, zrobiła krok naprzód i nagle wpadła na coś miękkiego i ciepłego. To coś plątało jej się między nogami i dziwnie pociągało nosem. - O matko jedyna! - jęknęła, z trudem łapiąc równowagę. - Kto tu jest? - To ja! - pisnęło dziecko. - Świeca zgasła i Pan Po znowu się boi. I chce mu się pić. - O matko jedyna! - powtórzyła Lena i przyklękła. - Wiesz co? Mam lepszy pomysł. Będziesz ze mną roznosić świece? - Dobrze - powiedział maluch potulnie i wsunął małą rączkę w dłoń recepcjonistki. - A Pan Po może iść z nami? - Oczywiście. Przecież nie zostawimy go samego w pokoju, jeśli boi się ciemności i na dodatek chce mu się pić - odparła Lena. Ruszyli na koniec korytarza. Tym razem drzwi otworzyły się natychmiast, gdy tylko zapukała. O dziwo w środku wcale nie było ciemno. Na stole w wazonie płonęły trzy długie świece. Wyciągnięte z niego róże ktoś położył na parapecie. Woda z łodyg kapała na podłogę. - Chciałam zostawić świece, ale widzę, że pani sobie poradziła. - Lena wskazała na wazon. Zza jej pleców wyjrzała mała, przestraszona buzia. - Yes, yes! A very nice man has just brought me candles - odparła kobieta. - Thank you. Mimo że nic nie zrozumiała, Lena odpowiedziała uśmiechem. Drzwi się zamknęły. - To już wszyscy. - Zwróciła się do małego pomocnika. - Teraz wrócisz do pokoju? - A zostaniesz ze mną? - Nie mogę, muszę siedzieć w recepcji. Wiesz, takie miejsce na dole. - Wiem. My często jeździmy do różnych hoteli. Nagle Lenie przyszło coś do głowy. - Ale możesz posiedzieć ze mną. Mam w recepcji bardzo wygodny fotel. Dam ci koc i będziemy dyżurować razem. A jak wrócą twoi rodzice, zabiorą cię do pokoju. Może nawet prąd do tej pory będzie?

- Tam był pan! - Gdzie? - Nie zrozumiała. - U tej pani. - Wyjaśniło dziecko i ziewnęło szeroko. - Chował się za szafą. - Chyba ci się wydawało - stwierdziła Lena. - Usiądź w fotelu, a ja okryję cię kocem. Odwróciła się i zastygła zdumiona. W fotelu spało już dziecko! Identyczne jak to, które przed chwilą sprowadziła po schodach i które przysypiało teraz oparte o ladę recepcji! Lena poczuła się jak bohaterka horrorów prześladowana przez duchy małoletnich zmarłych (te jej nosiły piżamki w Myszki Miki) i już miała wrzasnąć, gdy nagle zobaczyła, jak brzdąc w fotelu nawija charakterystycznym gestem przez sen pasmo włosów na palec. Uff, to jej osobista siostrzenica, podrzucona tu przez jej matkę, która z bliźniaczą siostrą małej pojechała na badania do Wrocławia. Pewnie mała obudziła się, zobaczyła, że jest sama, i przytuptała na dół, boso i w piżamie. - Czy wszystkie bachory w tym kraju muszą nosić takie same piżamki? Trzeba gdzieś położyć tego drugiego... - westchnęła, odwróciła się i ze zdumieniem skonstatowała, że maluch śpi już na kanapie w holu. Usiadła w drugim fotelu i w tym samym momencie recepcję rozjaśniło ostre światło. Zawyło radio. Lena rzuciła się, by je przyciszyć, ale wszelkie wysiłki w celu ochrony dziecięcych snów spełzły na niczym. Znienacka na górze trzasnęły głośno drzwi i po schodach zbiegła para młodych ludzi. Choć może bardziej odpowiednie byłoby określenie, że młodzi ludzie stoczyli się z podestu pierwszego piętra, nie przestając obejmować się i całować. Chłopak rzucił klucz na kontuar i para wybiegła z pensjonatu. Dziecko na kanapie poruszyło się i otworzyło szeroko oczy. - Weź! - powiedziało i podało Lenie coś w zaciśniętej piąstce. Zaskoczona, wyciągnęła dłoń. To było coś... niewidzialnego. W pierwszej chwili nie miała pojęcia, jak się zachować, ale widząc wyczekujący wzrok, zrobiła gest, jakby chwytała niewidoczny przedmiot, a potem „położyła” go na blacie za plecami, nie odrywając wzroku od kanapy. - Tu będzie dobrze? - zapytała. - Tak - odparł maluch i zasnął w tej samej chwili. Recepcjonistka okryła dziewczynkę kocem, bo przez wypaczone okno i niedomykające się drzwi wejściowe wdzierały się do środka chłód i wilgoć znad pobliskiego jeziora Topielec. Później odruchowo spojrzała na miejsce, gdzie położyła to coś, co podało jej dziecko. - Zwariowałam - mruknęła do siebie. - Szukam czegoś, co nie istnieje.

Nagle za jej plecami rozległ się huk, jakby walił się pensjonat. Lena aż podskoczyła i odwróciła się gwałtownie. - Co ty wyprawiasz? - krzyknęła. - Chcesz, żebym zawału dostała przez ciebie? Ty... Ty... Ty kocie jeden, paskudny! Sio! Wielki bury kocur z białymi plamkami wokół oczu, które upodobniały go do pandy, siedział na recepcyjnej ladzie, pod którą leżała wielka lampa z potłuczonym kloszem, i udawał, że nie wie, o czym mówi ta dziwna kobieta. Przecież chciał tylko dostać się do cukiernicy. Ludzie zawsze odmawiają kotom tego, co one lubią najbardziej. A ten lubił cukier. Lena nie widziała go nigdy wcześniej. Usiłowała zgonić kocura, ale zwierzak wskoczył na kanapę, ułożył się na kolanach śpiącego dziecka i spojrzał triumfująco. Jeśli nie chcę przestraszyć maluchów, muszę dać mu spokój, pomyślała. I on o tym wie! Spryciarz! Schyliła się po lampę, podniosła ją i w tym momencie w holu zaroiło się od gości. Najpierw wróciła para młodych ludzi. Na schodach omal nie zderzyli się z partyjniakiem spod trójki. - Skąd tacy mają pieniądze? I oczywiście pijani! Bezczelni! - krzyknął mężczyzna, na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na bujnych piersiach dziewczyny. Miał przy tym taką minę, że Lenie zrobiło się niedobrze. Młodzi ludzie się roześmiali, a potem trzasnęli drzwiami od pokoju. Mężczyzna zszedł na dół, nie przestając kręcić głową i odwracać się w stronę schodów. Na ostatnim stopniu potknął się o wystający gwóźdź, którym był przybity wytarty buraczkowobrązowy chodnik, i wylądował na kontuarze recepcji, zrzucając leżące tam papiery. - Człowiek przyjeżdża, żeby odpocząć, a tu tacy wydzierają się i... - zamilkł nagle, bo w fotelu za plecami Leny dostrzegł wpatrzoną w siebie parę oczu. - I w ogóle! - dokończył, mocno zirytowany, że obecność dziecka nie pozwoliła mu wylać nagromadzonej żółci. Rzucił klucze i mamrocząc coś pod nosem, wyszedł. W drzwiach przepuścił kobietę w zielonym płaszczu przeciwdeszczowym, na widok której dziecko na kanapie zerwało się na równe nogi, zrzucając na podłogę kocura, który miauknął z dezaprobatą, po czym wskoczył na szafkę i zabrał się za wylizywanie cukru z cukiernicy. - Jesteś! - krzyknęła dziewczynka, mocno obejmując matkę za nogę. - Co ty tutaj robisz? - Zaskoczona kobieta pogłaskała dziecko po głowie i spojrzała na Lenę. - Co się stało? Dlaczego nie jesteś w pokoju? - Pan Po bał się ciemności! - odpowiedziało dziecko. - Ale przecież zostawiłam wam zapaloną lampkę przy łóżku...