mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Czarnecka Renata - Barbara i król

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Czarnecka Renata - Barbara i król.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 181 osób, 143 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

SPIS TREŚCI PROLOG ROZDZIAŁ 1. Zwierciadło umarłych ROZDZIAŁ 2. Gdy dwie moce się spotkają... ROZDZIAŁ 3. Widziadło ROZDZIAŁ 4. Czarny różaniec jest najlepszym lekarstwem ROZDZIAŁ 5. W poszukiwaniu złudnych nadziei ROZDZIAŁ 6. Dwie królowe ROZDZIAŁ 7. Miraże ROZDZIAŁ 8. Naszyjnik z granatów ROZDZIAŁ 9. Los utkany diabelską nicią ROZDZIAŁ 10. Trumienna czerwień ROZDZIAŁ 11. Pierwszy triumf ROZDZIAŁ 12. Wojna z żywymi trupami ROZDZIAŁ 13. W szponach gwiazd ROZDZIAŁ 14. Czarna modlitwa ROZDZIAŁ 15. Jak słońca promienie ROZDZIAŁ 16. U schyłku życia światłość ROZDZIAŁ 17. Połowiczny sukces ROZDZIAŁ 18. Jesień za oknem, zima w sercu ROZDZIAŁ 19. Biała lilia ROZDZIAŁ 20. Pierwsze niepokoje ROZDZIAŁ 21. Rozstanie

ROZDZIAŁ 22. Zapach neroli ROZDZIAŁ 23. Naprzeciw przeznaczeniu ROZDZIAŁ 24. Żałobne pacierze ROZDZIAŁ 25. Trucicielka ROZDZIAŁ 26. Tak daleko do szczęścia ROZDZIAŁ 27. Śmierć jak nadzieja POSŁOWIE PRZYPISY

PROLOG ZAMEK WARSZAWSKI, WRZESIEŃ 1573 Słońce wlewało się do przestronnej komnaty przez liczne okna i rzucało złociste smugi na postać infantki. Anna siedziała na tronie obitym czerwonym adamaszkiem. Jej dłonie leżały miękko na ramionach krzesła, a smukłe palce ubrane w złote pierścienie raziły wzrok bielą skóry. Z jej brązowych oczu biły duma i pewność siebie. Oto spadkobierczyni Jagiellonów, polska infantka i jedyna przyszła władczyni ogromnego państwa. Już nie spuszczała wzroku, nie uciekała jak dawniej spłoszonym spojrzeniem. Po wielu latach sieroctwa los zaczął jej wynagradzać niedole i smutki. Już niebawem poślubi francuskiego królewicza i zostanie królową Polski. Ubrana w atłasową suknię w kolorze głębokiego ametystu i lśniąca od klejnotów przyjmowała hołdy poddanych, słuchała żalów oraz próśb tych, co uciekali się pod jej opiekę. Śledziły ją setki oczu. Dworzanie i posłowie obcych dworów zalegali parter i galerię, skąd najlepiej widzieli, co się dzieje przy królewnie, i gdzie mogli śmielej wypowiadać sądy. Duszne od potu i perfum powietrze gęstniało od prażącego słońca. Wtem rozległ się donośny głos: – Księżna Woroniecka! Odpowiedział mu pomruk pogardy, który poruszył tłumem i natchnął go nową falą nienawiści. Wyczekująco patrzono ku podwojom, w których naraz ukazała się postać w czerni. Zarysowała się delikatnie w mroku korytarza, a po chwili stanęła w świetle dnia i dumnym spojrzeniem potoczyła po komnacie, powodując, że gwałtowny szept wstrząsnął dworzanami. Dawna królewska metresa, Barbara Giżanka, a teraz księżna Woroniecka, ubrana była w czarną aksamitną suknię po królowej Barbarze, którą dawniej, jeszcze za życia, ofiarował jej król. Setki pereł przyszytych do sukni lśniły w blasku dnia, cenne kamienie zdobiły też głowę Giżanki. Ci, którzy dawniej w tym stroju widzieli królową Barbarę, oniemieli na ten widok. Podobieństwo było uderzające. Takie same rysy twarzy, delikatnie zarysowane usta i ciemne oczy, w których znać było dumę. Giżanka ruszyła przed siebie bez pośpiechu, rozważnie, a gdy szła, goniły ją ludzkie głosy, w uszach huczały jej słowa: „Szlachetna nierządnica! Kurwa! Ladacznica! Przeklęta czarownica! Trucicielka! To ona zabiła króla!”. Barbara w czarnej sukni, jakby ciągle była w żałobie po królu, szła, równo odmierzając kroki i prowadząc za rękę dwuletnią dziewczynkę. Spod brokatowego czepca dziecku wymykały się jasne kędziory, a długa ciężka suknia w kolorze czerwieni krępowała mu ruchy. – Bękart! Pomiot! – Syk pogardy znowu przeszedł przez komnatę, a potem zapadła cisza tak przejmująca, że zdawało się niektórym, iż słyszą bicie serca dawnej królewskiej ladacznicy. Wpatrywano się w księżnę Woroniecką oraz w jej córkę. Odżyły gorące spekulacje, kto króla wyręczył w łożu Giżanki, w twarzy dziecka próbowano odnaleźć rysy ojca. Ale mała Barbarka była tak podobna do matki, że stanowiła jakby jej kopię, toteż wszelkie próby rozwikłania zagadki pozostały bez odpowiedzi. Przyglądając się dziewczynce, przewidywano, że za kilkanaście lat dzięki wielkiej urodzie, jaką odziedziczyła po matce, i ona stanie się bohaterką jakiegoś głośnego skandalu. Niektórzy wyrażali przekonanie, że najlepiej zawczasu należałoby to szczenię utopić w Wiśle, by na przyszłość uniknąć kłopotów. Oderwano oczy od dziecka i wbito je w Giżankę. Oto dziś stawała przed królewną samotna i bezbronna, pozbawiona swoich dawnych protektorów, Mniszchów, i choć miała męża, przyszła sama, by się bronić przed oszczerstwami. Wtem ciszę przerwał płacz dziecka, rozlegając się donośnym echem. To mała Barbarka potknęła się o suknię i upadła. Matka podniosła ją, otarła jej łzy,

po chwili zaś stanęła przed infantką. Anna zmierzyła ją lodowatym wzrokiem i zacisnęła wargi. W pamięci odżyły bolesne wspomnienia, w sercu otworzyły się rany. Krew zaczęła się sączyć wielkimi kroplami, by spłynąć potokiem. Nurt nienawiści w duszy królewny stawał się coraz silniejszy, aż wyparł z jej serca litość i współczucie. Anna widziała, jak Barbara Giżanka, a teraz księżna Woroniecka, pochyliła przed nią głowę i zastygła w głębokim ukłonie, po czym usłyszała jej aksamitny głos: – Najjaśniejsza pani... Jakże pozory zwodzą – oczy infantki zdawały się drwić z tej, która teraz w pokorze oddawała jej cześć. Postać Woronieckiej ubranej na czarno, z rdzawymi włosami upiętymi wysoko, ozdobionymi perłami, mogłaby zwieść jedynie tego, kto ujrzał ją po raz pierwszy. Ach, gdybyż były teraz same, pokazałaby dziwce, kto tu rządzi. Paznokciami naznaczyłaby jej piękną twarz na wieki. Wyryłaby głębokie koryta, by przypominały Giżance, kim była i kim pozostanie, mimo że nosi tytuł księżnej. A potem wyrzuciłaby ją z zamku, z Warszawy, wygnałaby na kraniec Polski, rzucając w dzikie i odludne stepy Ukrainy. Tam jest jej miejsce. Woroniecka uniosła oczy i z nadzieją spojrzała na infantkę. Teraz jej los zależy od królewny. Zygmunt August od ponad roku nie żyje. Mniszchowie jak szczury pouciekali, kryjąc się przed gniewem infantki i senatorów. Dotąd ściga ich niesława, która spadła także na nią. To ją czynią współwinną grabieży królewskich skarbów i nagłej śmierci monarchy. Każdy jej dzień jest podszyty strachem o życie swoje i córki. Co raz docierają do Giżanki głosy żądające osądzenia dawnych królewskich sokołów. Nienawistni ludzie nigdy nie zapomną, coraz śmielej żądają wtrącenia ladacznic do lochu i poddania torturom. I tylko ona jedna ma odwagę stanąć dziś przed infantką i bronić swej czci. Nie będzie uciekać. Oto oddaje się pod opiekuńcze skrzydła siostry władcy. Anna nie spuszczała wzroku z ladacznicy, w głowie kłębiły jej się myśli. Dwie kobiety podobne do siebie jak dwie krople wody zaważyły na życiu jej brata króla: Barbara z Radziwiłłów Gasztołdowa i ta oto zwykła warszawska mieszczka, Barbara Giżanka. Obie Zygmunt August kochał do szaleństwa i obie zrujnowały i króla, i królestwo. Mała Barbarka uśmiechnęła się, lecz nie wzruszyła zimnego serca infantki. Anna poczuła do tego dziecka jeszcze głębszą nienawiść, którą jedynie zemsta mogła ugasić.

ROZDZIAŁ 1 ZWIERCIADŁO UMARŁYCH Listopadowy wieczór roku 1570 był spokojny, bez deszczu i porywistego wiatru, jaki jeszcze parę dni wcześniej z siłą uderzał w szyby warszawskiego zamku i przenikał jesiennym chłodem. W oknach Domu Królewskiego[1] zamigotały rdzawe światła świec. Naraz zadrgało mdłym pulsującym blaskiem światło w przyziemiu, tam gdzie znajdowały się prywatne komnaty króla. W kątach przestronnego pokoju świece wbite w wysokie kandelabry, niedawno zapalone, teraz rozpryskiwały przytłumione światło, jakby dusiły się własnym ogniem. Spokój i cisza, jakie tu panowały, dawały wrażenie, że miejsce to jest martwe. Nieoczekiwanie w ciszy rozległo się ciężkie westchnienie i jakaś postać zamajaczyła w półmroku. Błysnęły ciężkie złote łańcuchy zawieszone na piersiach, pierścienie na kościstych palcach zalśniły głęboką zielenią szmaragdu, a dotąd zgasłe oczy ożyły. Twarz króla się zasępiła. Przed chwilą wyszedł od niego pokojowiec, Mikołaj Mniszech. Pozostawił monarchę w głębokiej zadumie i bardzo poruszonego, jakby wieści, które Zygmunt August usłyszał, wskrzesiły w królu nadzieję i odgrzebały dawne wspomnienia, nadały nowy cel jego życiu. Po chwili władca podniósł się z krzesła, ale nie wyprostował sylwetki jak dawniej. Jego plecy były zgarbione, a krok pozbawiony sprężystości, gdy szedł w kierunku lustra oprawionego w złotą ramę. Pozbawione siły nogi powłóczyły po dywanie. Naraz w zwierciadle odbiła się twarz. W półmroku oblicze króla miało piękne rysy, jakby czas cofnął się o dwadzieścia lat. Zygmunt August znowu był piękny i młody, o dumnym spojrzeniu czarnych oczu, jasnej gładkiej cerze i pięknie wykrojonych ustach. Czarna aksamitna czapka, mocno naciągnięta na głowę, zlewała się z mrokiem. Tak niewyraźnie monarcha widział swoje odbicie. Przystawił kandelabr bliżej lustra i zdjął czapkę. Poraziła go biel włosów, pośród których przebijały pojedyncze czarne nitki. Oblicze miał szare, w kącikach oczu i ust głębokie bruzdy wyryły koryta, w źrenicach tlił się ogień dawno pogrzebanych nadziei i niespełnionych pragnień. Poczuł gorycz, oczy mu zaszły żałością. Tylko światło zatem odkrywa prawdę, pokazuje całą zgniliznę postępującej starości i odbiera nadzieję na cud, który dać może jedynie mrok nocy. Władca się zadumał. Do głowy cisnęły się myśli pełne nadziei, a zarazem rozterek. Czy tam, po drugiej stronie lustra, istnieje inny świat? Świat ludzi umarłych, do którego dostępu bronią tajemne sztuczki czarnoksiężników? A jeśli istnieje, czy jego ukochana Barbara go pozna? Wszak minęło prawie dwadzieścia lat. Czy jej miłość jest tak gorąca jak dawniej? I czy wolno żywym wzywać z zaświatów umarłych dla własnej igraszki po to tylko, by zaspokoić własny egoizm, nie licząc się z cierpieniem duszy, która pragnie już wyłącznie spokoju?... A jeśli i ona tego chce? Jeśli jej duch błąka się pośród żywych i jedynym jej życzeniem jest ujrzeć króla po raz ostatni, by w spokoju duszy odejść na zawsze? Ciało monarchy zadrgało, jakby głuchy wewnętrzny szloch wstrząsnął jego członkami. Zgarbił się jeszcze bardziej, przytłoczony ciężarem rozterek, pragnień i bezsilności. Wreszcie odwrócił się i przeszedł do alkierza, do którego drzwi były rozwarte i gdzie nad masywnym kabinetem[2] wisiał obraz ukochanej Barbary. Dwie świece w mosiężnych kandelabrach rozświetlały postać zmarłej królowej. Ubrana w czarny koronacyjny strój, w wysadzanej najcenniejszymi kamieniami koronie, z której spływał biały welon okrywający ramiona w czerni, z lśniącymi bielą perłami ozdabiającymi jej twarz, wydawała się zadumana, ale spokojna. Taką ją zapamiętał i taka żyła w jego sercu, wiecznie młoda i piękna. – Gdybyż mi odpowiedziała... – szepnął i oczy wpatrzone w królową zwilgotniały. Łzy

spłynęły mu po policzkach. Spoglądała na niego łagodnym wzrokiem, który sprawił, że jakieś ciepło rozlało się w jego duszy. Naraz myśli króla zmącił szelest. Monarcha natychmiast otarł łzy i oderwał oczy od portretu, by śpiesznie powrócić do gabinetu. Oto dostrzegł skuloną przy kaflowym piecu postać i źrenice, które nagle w półmroku błysnęły. Zapomniał, że nie jest sam, że w kącie siedzi jego trefniś, którego zadaniem jest bawić i rozweselać króla. Karzeł tymczasem skryty w mroku pilnie się władcy przyglądał, równie jak on zamyślony i zaintrygowany tym, co powiedział Mikołaj Mniszech. Gdy królewski pokojowiec wcześniej wszedł do komnaty, w szarości gasnącego dnia nie zauważył Kosmy siedzącego w kącie cicho jak mysz. Nie wiedział więc, że nie są sami. Także król o nim zapomniał. Teraz zaś Zygmunt August ujrzawszy go, kazał mu odejść. Trefniś jednym susem skoczył na nogi i zbliżył się do monarchy, wówczas blask bijący od świec rozjaśnił jego postać. Potem wyprostował się i wyprężył niczym kot, lecz to nie dodało wielkości jego nikłej posturze. Miał dwadzieścia pięć lat, ale twarz jego starzała się szybko i już pierwsze bruzdy zmarszczek okalały głęboko osadzone oczy, na wąskich ustach błąkał się zdradziecki uśmiech. Trefniś ubrany był w karminowy wams i takież długie spodnie mocno opinające nogi i podkreślające muskularne uda. Czapka szczelnie zakrywała mu włosy, a zaczepione do niej dzwonki delikatnie brzęczały, ilekroć poruszył głową. Był mistrzem szachów i gry w kości, w kartach też świetnie sobie radził, nie mając sobie równych. Tkwił przy królu od dobrych dziesięciu lat. Wesoły temperament zjednywał mu sympatię otoczenia, lecz niektórzy ledwo go tolerowali ze względu na wszędobylstwo i wścibskość. Teraz skłonił się jego wysokości, po czym w milczeniu opuścił królewskie apartamenty. W korytarzach panował chłód, przeciąg szarpał płomieniami świec kołyszącymi się w kandelabrach. Gdzieś w oddali zawył wiatr. Kosma bojaźliwie się przeżegnał, tym bardziej wystraszony, gdy przypomniał sobie to, o czym mówił pokojowiec Mniszech. Wreszcie umknął przed siebie, rozglądając się płochliwie i klucząc zamkowymi korytarzami. Niebawem opuścił Dom Królewski. Kiedy znalazł się na dziedzińcu, uderzył go wieczorny chłód, wilgoć idąca od Wisły zapchała mu płuca. Skierował się do Domu Małego[3] . Po chwili zniknął w zimnym korytarzu, skąd schody wiodły na piętro. Idąc, rozglądał się bojaźliwie, czy aby nie natknie się na wszędobylską ochmistrzynię królewny, Katarzynę Żalińską, której wścibskość i niewyparzony język niejednemu dopiekły. Drogę udało mu się przebyć bez niespodzianek. Wkrótce stanął pod drzwiami jednej z komnat i bezzwłocznie zapukał do drzwi. Po chwili uchyliły się i w świetle wylewającym się z pokoju ujrzał stojącą w progu młodą pokojową Joannę. Dama przyglądała się karłowi badawczo i dopiero gdy zażądał, by go wpuściła, w milczeniu szeroko rozwarła drzwi. Wszedł tak pewnie, jakby był u siebie. Kazała mu czekać, sama zaś zniknęła w przyległej komnacie. Wróciła szybko, ani się obejrzał. – Pani cię oczekuje – powiedziała. Kosma uśmiechnął się szelmowsko i śmiało podążył do pokoju. Oślepił go rozpraszany blaskiem jednej świecy mrok, do którego oczy musiały się przyzwyczaić. W dusznym powietrzu unosiła się słodka woń palisandru i mieszała z zapachem gorącego wosku. Kosma wzrokiem omiótł komnatę. W ciemności światło ledwo muskało kontury wielkiego łoża nakrytego baldachimem, kabinety, zydle i skrzynie. Tylko stół jaśniał od świecy wbitej w srebrzysty kandelabr. Naraz szmer przebiegł po pokoju – to damy dworu Zuzanny Orłowskiej, królewskiej metresy, oraz paziowie opuszczali komnatę. – Czego chcesz? – padło z mroku pytanie wyrażone szorstkim chłodnym głosem. Kosma natychmiast skierował wzrok w ciemną otchłań, z której głos się wydobył. Błyszcząca suknia zalśniła w tej czerni i jakaś postać się poruszyła. – Ten wieczór mam wolny, pani, zatem jestem do twych usług – oznajmił trefniś.

Z ciemności rozległ się szyderczy śmiech, który prędko ucichł. – Dobrze, możesz mi się przysłużyć. Dowiedz się, kto tej nocy będzie w królewskim łożu – powiedziała. – Nikt, pani, bowiem od kilku nocy królewskie łoże jest puste – oświadczył z taką pewnością, że nie miała cienia wątpliwości, iż mówi prawdę. Jej oczy zgasły w mroku zasnute niepokojem. Również po nią monarcha nie posyłał od tygodnia. Ten stan rzeczy bardzo ją niepokoił, bo jeśli król utraci męskie siły na zawsze, rola metresy w jego życiu się skończy. Należy więc w Zygmuncie Auguście ożywić pragnienia, spowodować, by na widok tak pięknej jak ona kobiety budziły się w nim żądze – by tylko jej pożądał. Dotąd nikt nie odebrał jej miana pierwszej królewskiej metresy. Zdystansowała rywalki, młodsze i niejednokrotnie dorównujące jej urodą. A teraz, gdy na polu walki o władzę nad królem została sama, gdy zwyciężyła w wyścigu do królewskiego serca, musiała uczynić wszystko, by utrzymać Zygmunta Augusta przy sobie. – Pora to zmienić – powiedziała wreszcie pewna, że potrafi uzdrowić króla, którego męska niemoc skazywała na samotność. – Powiedz jego wysokości, że potrafię dać mu to, czego pragnie, i że czekam na jego wezwanie. Nagle w mroku coś zamigotało i z kąta dobiegł lamentliwy przytłumiony skowyt. Okazało się, że przy rozgrzanym piecu wygrzewa się ogar, który teraz podniósł łeb i uważnie przyglądał się gościowi, śledząc każdy jego gest. Widać znał karła, lecz nigdy nie doczekawszy się pieszczot z jego strony, traktował go obojętnie. – Obawiam się, pani, że żadna kobieta nie może pomóc naszemu miłościwemu panu, bowiem to, czego teraz poszukuje, wykracza poza zmysłowość. Pożądanie wypala się w królu i ustępuje miejsca pozacielesnym pragnieniom. – To znaczy?... – rzekła od niechcenia, nie roztrząsając jego słów i nie wgłębiając się w to, co miał na myśli. Oderwała się od kabinetu i wyszła z mroku, szurając po dywanie ciężką suknią, i po chwili znalazła się w skąpym blasku światła. Chwyciła kandelę, by od niej zapalać świece wciśnięte w pięcioramienny kandelabr. Płomyki rozproszyły mrok i komnata pojaśniała. Teraz wyraźnie zarysowała się kształtna sylwetka metresy, szczupłe ramiona i długa szyja, którą oplatał szmaragdowy naszyjnik. Ciemna barwa sukni i czarne włosy upięte misternie podkreślały biel nieskazitelnej cery i czerwień pełnych ust. Zielone oczy i czarne brwi jeszcze bardziej wydobywały jej wielką urodę. Była piękna, toteż nie dziwiono się, że król zapałał do niej wielkim uczuciem. Jedno, co zastanawiało dworzan, to siła, z jaką Zuzanna przywiązała Zygmunta Augusta do siebie. Metresa mieszkała na zamku warszawskim od siedmiu lat otoczona liczną służbą oraz damami do towarzystwa, opływała w dostatek i przebierała w luksusowych towarach i podarkach, które król jej posyłał. Władca pamiętał o kochance nawet wtedy, gdy choroba odbierała mu siły i w łożu spędzał samotne noce. Byli tacy, którzy upatrywali w tym ręki szatana. Szeptano, że Zuzanna to czarownica, że tajemnymi sztuczkami monarchę do siebie przywiązała, że włada nim niczym królowa, tymczasem prawowita jego małżonka, Katarzyna, pędzi mnisi żywot w dalekim Linzu pozbawiona wygód i zdana na los. – To proste, pani, król porzucił sferę cielesnych doznań na rzecz doznań duchowych, co się stało za sprawą niejakiego pana Durentiusa... – Któż to taki?– spytała dość obojętnie. – Nie wiem, pani, ale mówią o nim, że rozmawia ze zmarłymi, że dusze z zaświatów wywołuje ku pociesze strapionych i cierpiących śmiertelników. – Ciekawe... – przyznała, dopiero teraz głęboko zamyśliwszy się nad jego słowami, po czym spytała: – Ale po cóż król miałby to robić?

– Po to, pani, by zobaczyć umarłą królową... Oblicze Zuzanny ochłodło. To, czego się dowiedziała, wprawiło ją w głęboką zadumę. Dotąd nie słyszała o tym człowieku, lecz była go ciekawa. Czy rzeczywiście potrafi wyczyniać sztuczki, o których mówił głupi Kosma, czy to tylko jemu podobny błazen i oszust, który próbuje omamić króla, by wyłudzić od niego fortunę? Jeśli wszakże temu człowiekowi uda się ożywić wspomnienia o zmarłej Barbarze do tego stopnia, że bez nich król nie będzie mógł żyć, wówczas ona utraci względy monarchy na zawsze. Niepokój okrył jej twarz. Karzeł dostrzegł to i jeszcze baczniej jej się przyjrzał. Wiele by dał, by teraz poznać jej myśli, wniknąć do duszy i poczuć to, co ona czuje. Zuzanna się poruszyła, a wtedy szelest jej miękkich sukien wytrącił go z zadumy. Widział, jak stąpa po miękkim dywanie, biodra jej się kołyszą płynnie, ramiona niczym skrzydła łabędzie poruszają się lekko w takt kroków. Ilekroć na nią patrzył, zawsze miał w oczach podziw dla jej urody. Doprawdy nie znał kobiety od niej piękniejszej. Dźwięk wysuwanej szuflady rozproszył ciszę. Zuzanna sięgnęła po monetę, którą rzuciła w stronę karła, wołając: – Łap! Metal zalśnił w świetle świec, zatańczył, obrócił się kilkakrotnie, by w końcu uderzyć o drewnianą podłogę, odbić się od niej, wydając przytłumiony dźwięk, i potoczyć się pod piec, przy którym wylegiwał się ogar. Niezdarność Kosmy rozbawiła metresę. Zuzanna gromko się roześmiała, zaś widząc, że pies pierwszy pochwycił monetę, rzekła z cynizmem: – Cętkowany jest od ciebie lepszy! Kosma spochmurniał. Obruszył się na takie traktowanie i teraz w duchu złorzeczył: „Przeklęta czarownico! Nie jestem jednym z twoich psów! Jestem królewskim karłem, nikczemna bękarcico”. Zmarszczył czoło, gdy ujrzał zimne źrenice Zuzanny przenikające go na wskroś, jakby odgadła jego myśli. – Zostaw! – rozkazała zwierzęciu władczym tonem. Ogar posłuchał natychmiast, podkulił ogon i uciekł, by legnąć przy piecu. Karzeł podniósł monetę, w milczeniu się skłonił i wyszedł, w progu mijając się z grubą karlicą, Lukrecją, która dawniej służyła królowej Barbarze. Kiedy Radziwiłłówna umarła, karlica stała się jedną z wielu rzeczy w jej pośmiertnym ruchomym inwentarzu, rzeczy o wartości tak niskiej, że nikt nie wyciągnął po nie ręki. Zygmunt August trzymał ją przy sobie ze względu na pamięć zmarłej małżonki. Lukrecja w kondukcie żałobnym odprowadziła królową do Wilna, potem tułała się po zamku wawelskim, w końcu podążyła za monarchą do Warszawy. Przetrwała wiele królewskich kochanek, od których nigdy nie dostała dobrego słowa. Dopiero gdy na zamku pojawiła się Zuzanna Orłowska, los Lukrecji się odmienił. Metresa ujrzała jej wychudzoną postać snującą się po korytarzach w mroźny dzień, ubraną w lichą wytartą suknię. Karlica zaintrygowała ją na tyle, że przyjęła ją do siebie, odkarmiła i przyodziała w nowe suknie. Lukrecja odpłacała się wiernością i posłuszeństwem, była na każde zawołanie swej pani, dla niej gotowa zrobić wszystko. Z czasem nabrała ciała, zaczęła nawet tyć, zmieniał się także jej charakter. Czasami znamionował go ośli upór, który Zuzanna tępiła ostrym słowem, zaś nieraz siarczystym policzkiem. Kiedy to nie pomagało, nazywała ją podłą niewdzięczną staruchą i groziła wyrzuceniem z zamku w najmroźniejszą noc. Bywało, że zamykała ją bez jedzenia na kilka dni, raz nawet odważyła się spełnić groźbę i przepędziła karlicę w zimowy mroźny wieczór. Lukrecja błąkała się po Warszawie parę dni i nocy, po czym wróciła głodna, brudna i obdarta. Zuzanna spostrzegła, że jej twarz i dłonie są posiniaczone. Może nawet od kogoś uciekła, wybierając niewolę u królewskiej metresy, za to z pełnym talerzem i ciepłym posłaniem, niż niedolę u boku jakieś wędrującej po świecie trupy o głodzie, chłodzie i strachu.

Lukrecja weszła cicho, by swoim zwyczajem usiąść przy piecu. Czas pogłębił jej brzydotę. Miała już trzydzieści pięć lat i twarz głęboko zoraną zmarszczkami. Oczy zapadły się jeszcze głębiej, siwiejące włosy mocno się przerzedziły, straciła też kilka zębów. – Przyniosłaś? – spytała metresa. Lukrecja kiwnęła głową i zza gorsetu sukni wyjęła lniany woreczek przewiązany skórzanym rzemykiem. – Dobrze się sprawiłaś, teraz możesz się wylegiwać przy piecu – oświadczyła Zuzanna. Pochwalona przez swą panią karlica uśmiechnęła się z wdzięcznością, pokazując prawie bezzębne dziąsła. – Znowu się uśmiechasz – skarciła ją Zuzanna cierpkim tonem. – Gdybyś nie unikała lustra, dostrzegłabyś swą brzydotę, wtedy bez wątpienia zaszyłabyś usta najgrubszymi nićmi, by nie kaleczyć mych oczu. Uśmiech natychmiast zniknął z oblicza Lukrecji, oczy jej posmutniały. Schowała się w kącie i siedziała tam tak cicho, jakby jej nie było. Tymczasem Zuzanna rozwiązała sznurek i zajrzała do worka. „Kora wierzby i olejek z dziurawca na pewno choć trochę złagodzą ból i ulżą cierpieniu króla” – mówiła sobie w myślach. Wiedziała, że ostatnio monarcha niedomaga; w takich sytuacjach posyłał po nią, a ona pielęgnowała go w chorobie. W chwilach cierpienia była mu najlepszą pocieszycielką, gdy przykuty do łoża gorączką i bólem spędzał w nim dnie i noce. Spodziewała się więc, że wkrótce król, znękany bólami, po nią pośle.

ROZDZIAŁ 2 GDY DWIE MOCE SIĘ SPOTKAJĄ... Zmierzchało. Nad Warszawą zawisły ciężkie chmury i osiadły nisko nad miastem. Kamienice, wieże kościołów, ulice i zaułki wkrótce pogrążyły się we mgle mroku. Powietrze niezwyczajnie gęste o tej porze roku dusiło. Na warszawskim zamku panowało podniecenie, gdyż właśnie oczekiwano maga Durentiusa, którego sława dotarła do króla. Zygmunt August siedział na tronie pod czerwonym baldachimem, ubrany z przepychem w czarny matowy płaszcz u rękawów ozdobiony białymi koronkami. Jego tors okrywał złocisty wams, na piersiach wisiało kilka złotych łańcuchów. Głowę przykrywał niewielki czarny kapelusz, który odznaczał się od mocno oprószonych siwizną włosów. Monarcha milczał, oblicze miał zasępione. Zebrani przy nim dworzanie szeptali między sobą, niektórzy nawet żartowali. Damy wymieniały sekretne spojrzenia z kawalerami i uśmiechały się zalotnie. Od jakiegoś czasu królewski dwór umierał, jakby toczyła go choroba znużenia. Monarcha, dawniej łasy na muzykę i sztukę, od miesięcy stronił od uciech zaszyty w swoich komnatach, tym radośniej więc przyjęto wieść o pojawieniu się nadzwyczajnego gościa, choćby miał przybyć z samych piekieł. Starsi dworzanie wspominali dobre krakowskie czasy. Wawel wówczas tętnił życiem i nie było dnia, by na zamek nie zjechał jakiś ważny gość. Kraków zawsze pełen był ludzi, kolorów i zapachów, dlatego teraz ci, którzy dawniej byli jego częścią, tęsknili za przeszłością. Dla wielu królewskich urzędników Warszawa była jak zesłanie: mała, słabo zaludniona, otoczona bezkresnymi polami i lasami, obca i zimna. Tęsknota za Krakowem wypełniała więc dni i noce, niektórzy mieli jeszcze nadzieję, że kiedyś tam powrócą – jeśli nie z tym, to z kolejnym królem. Młodsi dworzanie dziwili się, cóż takiego króla trzyma w tym miejscu tak uparcie, z dala od stolicy. I tylko starsi urzędnicy się domyślali, że to bolesne wspomnienia związane z Krakowem, wspomnienia, od których monarcha pragnie uciec. Tam bowiem umarła jego ukochana Barbara z Radziwiłłów. Monarcha uniósł głowę i potoczył spojrzeniem po dworzanach. Dostrzegł pięćdziesięcioletniego mężczyznę ubranego na hiszpańską modłę. Był to Jan Cyrus, cesarski poseł, zawsze małomówny, za to pilny obserwator. Cyrus tkwił w Warszawie od roku, strzegąc interesów królowej Katarzyny, i na bieżąco słał do cesarza raporty o tym, co się dzieje na zamku warszawskim. Oblicze króla okrył cień bezsilności – jak zawsze, gdy patrzył na posła. Tę bezsilność zrodziła sytuacja, w jakiej monarcha się znalazł: Katarzyna z własnej woli oddaliła się do Linzu, zaś on był szczęśliwy, że jej się pozbył. Drżał na samą myśl, że mogłaby wrócić. Tak mu dobrze było bez niej, tak spokojnie! Nie dawała jednak o sobie zapomnieć, zasypując go pełnymi oddania i tęsknoty listami, w których zapewniała o wielkiej miłości. Początkowo o niej rozmyślał, potem śmiał się z listów, aż zobojętniał. Wieści od niej i o niej nie robiły na nim wrażenia, nie poruszały go skargi Cyrusa na samotność i oddalenie starzejącej się królowej. Król jej nie wzywał do powrotu, jakby dla niego umarła. Kiedyś podejmował starania, by uzyskać z nią rozwód, lecz próby te zakończyły się fiaskiem przy zdecydowanym sprzeciwie brata Katarzyny, cesarza Maksymiliana, który miał silne poparcie papieża. Mijały dni i miesiące jak w matni. Z czasem król całkiem porzucił myśl o rozwodzie i nadzieję na wolność. Pozwalał czasowi płynąć jak rzeka swoim korytem, nie licząc już na odmianę losu. Rozwarły się szeroko podwoje, w tym momencie twarz monarchy drgnęła. Do sali wkroczył królewski dworzanin i zapowiedział pana Laurentiusa Dhura. Na to wszyscy

wstrzymali oddech, kiedy zaś zadudniły ciężkie kroki, z uwagą wpatrzyli się w drzwi. W tym momencie niebo gwałtownie pojaśniało od błyskawic, pośród dworzan zaś przeszedł pomruk trwogi. Nie zdarzyło się dotąd, by w listopadzie Warszawę nawiedziła burza. Nagle do komnaty wtoczyło się lodowate zimno i przegnało duchotę. W jednej chwili zgrabiały dłonie króla zaciśnięte na poręczach tronu. Monarcha wtulił szyję w ciepły kołnierz i spoglądał ku drzwiom, w których ukazała się wysoka szczupła postać w ciemnych szatach. Pan Dhur podążał przed siebie pewnym krokiem prowadzony dziesiątkami spojrzeń. Zatrzymał się w końcu przed monarchą, skłonił nisko, potem się wyprostował i ogarnął wzrokiem Zygmunta Augusta. W tej chwili gromy ustały i zapadła cisza. Dworzanie przyglądali się gościowi z uwagą i dociekliwością, jakby próbowali odkryć, kim tak naprawdę jest ten człowiek. Ubrany w ciemne szaty, w futrzanym płaszczu, który posturze jego dodawał wielkości, zdawał się ascetycznym mnichem, a jedynym luksusem był tkwiący na palcu prawej ręki rubinowy pierścień. Włosy opadały mu na ramiona, ich czerń podkreślała biel cery. Oczy zdradzały ciekawość świata i łagodność charakteru. Gość dyskretnie się rozejrzał i wbił wzrok w Zuzannę. Odkąd tu wszedł, nie mógł się pozbyć wrażenia, że ktoś go śledzi. To metresa przyglądała mu się odważnie, próbując zapamiętać każdy szczegół jego postaci. Było w nim coś tajemniczego, a zarazem niepokojącego. Nieznajomy roztaczał wokół siebie woń kaszmiru i ambry, powodując, że krew w jej żyłach krążyła szybciej, w głowie zaś zrodziła się myśl: „Piękny mężczyzna... Zbyt piękny jak na śmiertelnika”. Linię bladych ust miał wyraźnie zarysowaną, nos prosty i duży, oczy przezroczyste jak kryształy, oblicze gładkie, skórę nieskalaną najpłytszą zmarszczką. „Ile lat ma w rzeczywistości?... – zastanowiła się. – Dwadzieścia? Czterdzieści? Choć może i więcej niż wiek... A jeśli to Belial, książę piekieł, którego wygląd jest tak pociągający, że nie sposób mu się oprzeć, lecz naturę ma najszkaradniejszą ze wszystkich? Czyż nie jest mistrzem mistyfikacji i doskonałego łgarstwa?” Zuzanna zadrżała na tę myśl i niepokój przeniknął jej duszę. – Skąd przybywasz, panie Dhur? – przerwał ciszę głos króla. Mag wytrącony z zadumy słowami monarchy natychmiast zwrócił na niego oczy. – Z Wirtembergii, wasza wysokość – odparł po polsku, czym zdumiał wszystkich obecnych. – Zatrzymasz się dłużej w Warszawie? – dopytywał monarcha. – Nie, wasza miłość, zmierzam do Krakowa. – Powiedz, jeśli to nie tajemnica, nad czym teraz pracujesz? – Poszukuję panaceum, wasza wysokość. – Zapewne zwiedziłeś wiele krajów – odezwał się monarcha po chwili, pomyślawszy, że panaceum byłoby jego wybawieniem od chorób. – Tak, wasza miłość. W podróży czuję się doskonale, bo z każdej wynoszę nowe nauki. – W takim razie musisz być człowiekiem bezżennym – zauważył Zygmunt August. Mag zmieszał się, nie rozumiejąc intencji króla. – Gdybyś miał żonę, zapewne nie podzielałaby twojego entuzjazmu do dalekich podróży – wyjaśnił król. – Istotnie, wasza wysokość, rodzina byłaby dla mnie przeszkodą. Może dlatego dotąd się nie ożeniłem, chociaż w przyszłości tego nie wykluczam. Na starość osiądę w jakimś starym zamczysku i tam będę patrzył w gwiazdy. – Więc jesteś także astrologiem, znasz się na gwiazdach. – Tak, wasza miłość. Studiowałem astrologię – przyznał Dhur. Król się zamyślił. Zaintrygowała go osoba maga. W jego oczach Laurentius Dhur, zwany Durentiusem, był człowiekiem światłym i wielce uczonym, o szerokich horyzontach. I teraz

patrząc na niego, monarcha nie wątpił, że jest w nim jakaś siła, która ludzi do niego przyciąga i zjednuje mu sympatię oraz zaufanie. Zygmunt August pragnął go spytać o to, co usłyszał od Mikołaja Mniszcha, lecz nie odważył się, uznawszy, że lepiej będzie rozmówić się z nim w prywatnych pokojach. Wyraził zatem nadzieję, że w najbliższym czasie mag zechce przyjąć jego zaproszenie, by opowiedzieć o krajach, które zwiedził. Potem król wymówiwszy się słabym zdrowiem, udał się do swych pokoi. Na jego twarzy malowało się cierpienie, dlatego uznano, że władca przerwał tak ciekawie zapowiadającą się rozmowę z powodu bólów podagrycznych. Opuszczano komnatę pośród szeptów i rozmów. Mikołaj Mniszech, który pośpieszył za królem, po chwili wrócił na korytarze i dogoniwszy Dhura, przytłumionym głosem, jakby zależało mu na dyskrecji, oznajmił, że miłościwy pan oczekuje go w prywatnych apartamentach. Pośpieszyli tam niezwłocznie odprowadzani wzrokiem ukrytego w mroku czujnego Kosmy. Zuzanna Orłowska, opuściwszy Dom Wielki[4] , gdzie w Wielkiej Sieni król przyjmował Durentiusa, wróciła do Domu Małego, gdzie były jej komnaty. W głębi korytarza zamajaczyła postać królewny Anny. Metresa pokłoniła jej się nisko, lecz w tym czasie Jagiellonka zdążyła zniknąć jej z oczu. Orłowska wyprostowała się i podążyła do siebie. W pokojach nie zastała Joanny ani Lukrecji, co też jej nie zmartwiło. Teraz potrzebowała samotności i ciszy, bowiem jej głowę nieustannie zaprzątały myśli o Durentiusie. Odesłała usługujące jej damy i paziów. Dwie płonące świece dawały skąpe światło, tak że komnata tonęła w półmroku. Zuzanna chwyciła jednoramienny kandelabr i postawiła go przy lustrze. Światło rozjaśniło taflę zwierciadła, przed którym usiadła. Im dłużej wpatrywała się w swoje odbicie, tym bardziej obraz się zacierał i zniekształcał. Poczuła się osaczona jakąś siłą, której ani nie rozumiała, ani nie widziała, lecz czuła jej obecność. Nagle w lustrze zamajaczyła piękna twarz maga i wtedy Zuzannę ogarnęło gwałtowne pożądanie, ciało jej zapłonęło, serce biło jak oszalałe. Patrzyła na białe oblicze Laurentiusa, na jego zimne kryształowe oczy, które wionęły chłodem. A jeśli to Mefistofeles? Unikający światła szatan, szyderczy i przewrotny, w którym jedynie okrucieństwo potrafi wyzwolić radość? Czarne myśli wzbiły się w jej głowie niczym stado wron. Naraz wizerunek w zwierciadle wykrzywił się i usłyszała szyderczy, pełen okrucieństwa śmiech. Zuzannę coś gwałtownie ścisnęło za piersi, chwyciło za krtań. Poczuła duszność. Serce, jakby uwięzione w niewidzialnym potrzasku, przestało bić. Siłą woli wyszarpnęła się z kleszczy i chwyciwszy kandelabr, uderzyła nim w lustro. Rozprysło się na tysiące kawałków, wtedy przeszył ją przenikliwy ból w piersiach. Ustąpił tak nagle, jak się pojawił. Oddychała głęboko i łapczywie, gdy do komnaty weszła Joanna z Lukrecją. Widząc rozbite zwierciadło i przewrócony kandelabr, z niepokojem przyglądały się metresie, próbując dociec, co tutaj się stało. – Nie gapcie się, tylko posprzątajcie! – rozkazała zirytowana ich milczeniem Zuzanna. – Żeby mi nie został ani jeden kawałek szkła. I zapalcie wszystkie świece! Joanna pochyliła się nad rozbitym lustrem, po czym spojrzała na metresę. – Skaleczyłaś się, pani – powiedziała. Orłowska zmarszczyła brwi i podeszła do kabinetu. Wysunąwszy szufladę, wyciągnęła podręczne lustro oprawione w owalną złotą ramkę. Przez moment się wahała, jakby zabrakło jej odwagi, by w nie spojrzeć. Czy znowu nie nawiedzą jej zwidy i nie zobaczy Dhura? Czy nie usłyszy jego śmiechu, który boleśnie przenika każdą część umysłu, wbija się w uszy najszkaradniejszym brzmieniem i po duszy tłucze niczym najcięższe głazy? Wreszcie uniosła lustro i popatrzyła na swoje odbicie. Białą jak mleko cerę przecinała na policzku niewielka rysa, z której pociekło kilka kropel krwi. Dziwne, w chwili ukłucia nie poczuła żadnego bólu, nic zupełnie. Ale teraz, kiedy jej wzrok padł na rysę, dotkliwe cierpienie przeniknęło jej serce. Otarła krew i zwróciła się do Joanny:

– Sprowadź do mnie Kosmę! Pokojowa nie zwlekając, pobiegła po karła. Tymczasem w komnacie coś szurnęło po podłodze raz i drugi, potem mignęło na łóżku. Zuzanna chwyciła jedwabną pościel i gwałtownym ruchem zerwała ją z łóżka. Mysz popiskując, czmychnęła jednym susem, przebiegła pod nosem Cętkowanego i zniknęła w mroku. – Żebyś chociaż potrafił łapać myszy! – rzuciła kąśliwie Orłowska do psa. W tym czasie Joanna wróciła z wiadomością, że karzeł zjawi się dopiero za godzinę. Metresa nie była zadowolona z tej zwłoki, lecz nie miała innego wyjścia jak czekać. Uzbroiła się w cierpliwość, która z upływem czasu zaczęła topnieć, bowiem minęła godzina, a potem druga, Kosmy zaś ciągle nie było. Kiedy wreszcie się zjawił, dochodziła dziewiąta. Metresa powiadomiona o jego przybyciu przeszła z alkierza do gabinetu, gdzie tkwił karzeł, i zwróciła się do niego ze złością: – Kazałam ci przyjść, miałeś być za godzinę. – Prosiłaś, pani, żebym przyszedł, bo rozkazywać może mi jedynie król – zaznaczył hardo. Żachnęła się na to, ubodły ją słowa przypominające, jakie jest jej miejsce na zamku, lecz nie mogła odmówić mu racji, dlatego powiedziała, siląc się na łagodność: – W istocie... – Tak więc, pani, gdy szedłem do twych komnat, w korytarzach uczynił się zamęt. – Jego ton stał się uprzejmy w odpowiedzi na jej ugodowość. – Do królewskich pokoi śpieszyli medycy, bo jak się okazało, zaraz po odejściu pana Dhura, którego nasz miłościwy pan gościł w prywatnych apartamentach, król zaniemógł. Serce Zuzanny ścisnął strach. Nie wiedziała, że mag odwiedził Zygmunta Augusta w prywatnych pokojach. Milczała, przechadzając się po komnacie. W ciszy słychać było szelest jej sukni i skwierczenie drewnianych sęków w kominku. – Więc powiadasz, że spotkanie z tym człowiekiem tak króla wzruszyło? – przemówiła wreszcie. – Z człowiekiem?... Ten mag bez wątpienia ma ludzką postać, lecz co pod nią się kryje? – rzekł Kosma. – Gdy na niego patrzyłem, czułem taki niepokój, jakby diabli już robili zakłady o mą biedną duszę. Zuzanna z dłońmi splecionymi na łonie zamyślona krążyła wokół stołu, szurając ciężką suknią. Zerkała co rusz na karła, wreszcie przystanęła i spytała: – Wiesz, gdzie on mieszka? Ten Dhur?... – Nie, pani. – Strapił się, ale wnet jego usta skrzywiły się w uśmiechu, oczy zaiskrzyły sprytem. – Ale dla ciebie gotów jestem poznać wszelkie jego tajemnice. Wiedziała, że jego słowa są na wyrost, zauważyła zatem: – Zdaje ci się to dziecinnie proste, ale dobrze, chcę wiedzieć, gdzie się zatrzymał. – Do usług, pani – powiedział i skłonił się gotów odejść, zatrzymała go jednak: – Jeszcze coś... Postaraj się o jakiegoś kota. Myszy czują się w moich pokojach jak u siebie. – To też da się zrobić. I też będzie kosztować. – Zapłata potem – oświadczyła. – Spiszesz się dobrze, nie pożałujesz. Wyszedł z nietęgą miną – wolałby jakiś zadatek na koszta. Kot w dobie plagi myszy i szczurów był cenny jak złoto. Zuzanna tymczasem posłała Joannę do Domu Królewskiego, by dyskretnie wypytała, jak król się miewa. Pokojowa wróciła dość szybko i oznajmiła: – Przed pokojami króla natknęłam się na Mikołaja Mniszcha. Kazał mi natychmiast

opuścić Dom Królewski i nawet polecił dwóm drabantom, by mnie odprowadzili do wyjścia. Ale chwilę wcześniej udało mi się spotkać doktora Saxo i pomówić z nim chwilę. Nie krył, że jego wysokość zasłabł i nękany silnymi bólami musiał się położyć do łóżka. Wieści zaniepokoiły metresę. Wiedziała, że śmierć króla położy kres jej panowaniu na zamku. Wniwecz obróci się jej poświęcenie, dni i bezsenne noce u łoża coraz szybciej starzejącego się monarchy. – Pani, wiem, że posłano po wiedźmy, by ulżyły królowi w cierpieniu – wyrwał ją z zadumy głos Joanny. Zuzanna się poruszyła. – Wrócisz tam. Chcę wiedzieć, czy jest tam moja ciotka Ludgarda. Jeśli tak, sprowadzisz ją do mnie. Joanna, choć nie była zadowolona z tego pomysłu, opuściła komnaty metresy, by wypełnić jej polecenie. Czas mijał wolno i w napięciu. Dochodziła północ, gdy w progu komnaty Zuzanny stanęła niska krępa kobieta. Ubrana w popielatą suknię i całkiem siwa, o przebiegłym spojrzeniu szarych oczu, śmiało weszła do środka, utykając na jedną nogę. Zuzanna odprawiła karlicę oraz Joannę, po czym rzekła: – Król niedomaga... – Jest już stary. – Ludgarda westchnęła świadoma, że starość to ostatni etap ludzkiego losu. Zuzanna omiotła ją gniewnym spojrzeniem i odparła: – Ma tyle lat co ty... Jednak ty nie cierpisz na choroby, bóle nie budzą cię nocami i nie skazują na samotność. – Moja droga, wdowieństwo dawno mnie na nią skazało – skwitowała z przekąsem Ludgarda i uśmiechnęła się cierpko, jakby dotknięta uwagą na temat swego wieku. – Ale widzę, że samotność tobie bardziej dokucza niż jego wysokości. Panna Orłowska westchnęła ciężko. – Nie tak dawno król wzywał mnie co noc, a nazajutrz posyłał mi hojne podarki. – Rozumiem... – Ludgarda skinęła głową. – Widziałaś się z nim... Jak on się miewa? – spytała metresa. Na jej twarzy malowała się niepewność i niepokój o przyszłość. Czuła, że każda samotna noc oddala ją od Zygmunta Augusta, zaś śmierć będzie już tylko zwieńczeniem jej losu. – Bardzo cierpi. Zaleciłam okłady z ziół i leczenie kamieniami. Powinien też jeść dużo sera i czerwonego mięsa, to wzmacnia kości i powoduje, że krew staje się gęstsza. Ostatnio bardzo zmizerniał, schudł... Zaleciłam, by pił napar z goryczki. To wzmoże apetyt i król nabierze ciała. Ludgarda podniosła się z zydla i okrążyła stół, rozglądając się uważnie. Komnata, której ściany obite były barwnymi kobiercami, kabinet o złocistych zasuwach i obramowaniach zastawiony flakonami z pachnidłami i barwiczkami, zarzucony bursztynowymi grzebieniami, łoże zaścielone jedwabną pościelą, bogato rzeźbiony w drewnie baldachim, z którego spływała kotara w deseń z czerwonych róż... To wszystko przyciągało uwagę gościa. Naraz Ludgarda zatrzymała się przy piecu i wsparła dłonie o jego lazurowe rozgrzane kafle. Ciepło od niego buchało, przyjemnie ją przeniknęło i rozleniwiło. Zamruczała jak kocica. Cętkowany uniósł łeb i nieufnie jej się przyglądał. – Na razie żyjesz tu jak królowa. – Uśmiechnęła się chciwie. – Ale rozumiem twoje obawy. Kiedy chucie wypalą się w królu, utracisz jego łaski. Ludgarda oderwała się od pieca i podeszła do kominka.

– Utracimy je obie – zaznaczyła Zuzanna, podążając spojrzeniem za krewną. Jej mała postać miała w sobie wielką siłę i spryt. Utykająca na jedną nogę Ludgarda chodziła kołyszącym się krokiem. W Warszawie miała poważanie i budziła bojaźń, potem, gdy zaczęła bywać na zamku, tym więcej ją szanowano, ona zaś dzięki łaskawości króla szybko doszła do znacznego majątku. – Niestety – przyznała wiedźma z krwawiącym sercem. – Mam jednak nadzieję, że nie żałujesz swego losu, każdą noc król wynagradzał ci sowicie. Opłaciło się te siedem lat twojej bytności na zamku. – Tak, lecz część zapłaty przeznaczałam tobie, choć to ja się trudziłam, by udowodnić królowi, że ciągle jest w pełni męskich sił. Ludgarda położyła ciężką dłoń na ramieniu krewniaczki. – Masz rację, to ty ponosiłaś ofiarę, a ja i jeszcze inni ciągnęliśmy z tego zyski – rzekła chłodno ciotka. – Ale możesz być spokojna. Jest tyle sztuczek, by miłościwy pan cię zapragnął!... Najpierw jednak musi dojść do zdrowia. Tylko w zdrowym ciele można wykrzesać namiętność. Tymczasem zrób wszystko, by zakryć rysę, która szpeci twoje piękne lico. Zuzanna poczuła na sobie drapieżne spojrzenie ciotki. Całkiem zapomniała o skaleczeniu, lecz gdy Ludgarda spojrzała na rysę, metresa znowu poczuła ból, jakby ludzki wzrok topił skórę, rozgrzewał krew i przenikał w głąb ciała, wwiercał się w całe jestestwo, by ranić. Gość niebawem opuścił zamek, bowiem pora była już późna, obiecując, że przygotuje specyfiki, które obudzą w królu miłosne pragnienia. Nazajutrz, gdy słońce zaczęło się zniżać ku horyzontowi, w komnatach metresy zjawił się Kosma, który przyniósł wyczekiwane przez Zuzannę wieści i coś jeszcze w worku pod pachą – coś, co się szamotało, próbując się oswobodzić. Kiedy rozwiązał sznurek, ze środka wyskoczył nakrapiany czarnymi plamami kot, obraz nędzy i rozpaczy. Na wychudzonych żebrach wisiała mu skóra, oczy błyszczały strachem. – Coś mi tu przyniósł za dziwadło? Nie dość, że szkaradne, to jeszcze mizerne! – rzuciła Zuzanna. – Ledwo stoi na nogach. – Ależ pani, utuczy się na myszach. W tej chwili Cętkowany rzucił się na zwierzę, lecz kot nie dał się zaskoczyć i jednym susem znalazł się na baldachimie. Pies nie ustawał w wysiłkach, by dosięgnąć intruza, obszczekiwał go i niestrudzenie jak oszalały skakał w jego stronę. – Widać jednego z nich będziesz musiała się pozbyć – orzekł karzeł. – Pogodzę ich – oświadczyła pewnie i huknęła na Cętkowanego tak stanowczo, aż pies podkulił ogon, zaskowyczał i legł przy piecu. Gdy zapanował spokój, metresa spytała: – Czego się dowiedziałeś? – Mag Dhur zamieszkuje na Krzywym Kole, pani, w kamienicy Baryczków. Zuzanna podeszła do kabinetu i z szuflady wyciągnęła srebrną monetę, lecz tym razem jej nie rzuciła, lecz położyła na stole, mówiąc: – To dla ciebie, dobrze się spisałeś. – Polecam się na przyszłość, pani. Zapadła chwila ciszy, podczas której metresa dreptała po komnacie, wreszcie spytała: – Widziałeś się dziś z królem? – Owszem, pani. Lecz jego wysokość leży złożony cierpieniem i nie bawią go moje sztuczki ani szachy, w które tak chętnie grywał, będąc w lepszym zdrowiu. Metresa zamyśliła się i dopiero po chwili powiedziała: – Dobrze, skoro się poleciłeś, pójdziesz teraz do starego Żalińskiego i powiesz mu, że na niego czekam.

Karzeł nie dziwił się temu życzeniu, gdyż Żaliński był jedną z nielicznych osób przychylnych Zuzannie, uznawszy, że Orłowska nie jest zbyt ambitna i nie ma licznej pazernej rodziny, dla której zabiegałaby o łaski u króla. Przyznawał, że owszem, jak każda kobieta jest zachłanna na błyskotki i piękne suknie, ale całkiem niegroźna. Nawet coraz bardziej zacieśniająca się nić przywiązania pomiędzy metresą a królem nie stanowiła niebezpieczeństwa. Żaliński przybył późnym popołudniem. W komnatach Orłowskiej panował gwar, śmiechy młodych kobiet pomieszane z muzyką doszły go już w antykamerze. Przystanął pod drzwiami i nasłuchiwał. Spokój i radość przepełniały jego duszę. Gdy wszedł, zastał damy skupione przy płonącym kominku. Król rozpieszczał kochankę i dbał, aby się nie nudziła. To dla niej utrzymywał kilka dam, by zabawiały ją swym towarzystwem. Jedna z nich przygrywała na lutni, Lukrecja bawiła się z Cętkowanym, zaś na kolanach Zuzanny siedział Mizerota wtulony w jej piersi. Metresa dostrzegłszy gościa, dała znak, by muzyka ucichła, po czym odprawiła damy, zmierzyła dworzanina bacznym wzrokiem i dumnie uniosła głowę. – Podobno król niedomaga – odezwała się, głaszcząc kota, który leniwie mrużył oczy, wpatrując się w przybysza. Jego mała sylwetka zdała jej się mizerna, ciało wyschłe, oczy zbyt blisko siebie osadzone. Długa broda leżała mu na piersiach. – Jego wysokość ma się nie najlepiej – przyznał ochrypłym głosem Żaliński i spojrzał na nią z błyskiem w oczach. Jej uroda zawsze budziła w nim podziw i jakiś respekt, choć jak powiadano, była córką z nieprawego łoża, do tego dzieckiem spłodzonym przez pewnego kanonika, który razu pewnego zapomniał, że nosi duchowne szaty, i uległ cielesnej pokusie. Zuzanna milczała, ale w jej głowie kłębiły się myśli. – Powiedz królowi – odezwała się wreszcie – że proszę go o posłuchanie jeszcze dziś. – Postaram się – odparł, lecz w oczach miał wahanie. – Ciebie król posłucha, panie Żaliński – zaznaczyła, pragnąc rozwiać wszelkie jego wątpliwości, i podniosła się, by położyć kota na łóżku. – Czasem mam wrażenie, że nasz pan nie słucha już nikogo, a jeśli już miałby usłuchać, to jedynie głosu swego serca. – I cóż ono mu mówi? – dociekała zaintrygowana. – Mówi, że król potrzebuje samotności... Myślę, że gdyby mu pozwolono, zamknąłby się w pustelni do końca swych dni i tam dokonał żywota, karmiąc się jedynie wspomnieniami. – Czyż to nie sprawka tego Durentiusa, który mami króla chorymi wizjami innych światów? – rzekła z irytacją. – To nieszkodliwy wariat. – Nieszkodliwy dla tych, których wiara jest mocna i niezachwiana. – Może masz rację, pani, lepiej złego nie kusić, ale jeśli właśnie ten jeden człowiek potrafi obudzić w królu pragnienie życia? – powiedział Żaliński, wpatrując się w nią uważnie. – To złudzenie – odparła ze spokojem, choć w duszy oburzyła się na te słowa. – Przeszłość jest zamkniętą księgą, należy otworzyć nową, świeżą kartę jego życia. – W sytuacji, w której król się znalazł, nie ma nadziei na lepszą przyszłość – skwitował i odszedł, obiecując, że postara się przekonać Zygmunta Augusta, aby tego wieczoru przyjął metresę. – Prześlę ci wiadomość, Pani. Zuzanna z niecierpliwością i nadzieją oczekiwała wieści od Żalińskiego. Niebawem zjawił się jego paź, który przekazał, że król jeszcze tego wieczoru oczekuje damy i pośle po nią Kosmę. Gdy zegar na ratuszowej wieży wybijał dziesiątą, zjawił się karzeł. Zastał Orłowską w towarzystwie dam, które jej usługiwały: poprawiały włosy, suknie, twarz oprószyły pudrem, usta pokryły karminem. Karzeł patrzył na nią z zachwytem, w sercu kryjąc głębokie uczucie,

jakie do niej żywił – ono to powodowało, że zniewag doznanych od niej długo nie pamiętał, że gotów był po chwili wściekłości i złorzeczeń rzucić się do jej nóg i błagać, by pozwoliła mu sobie służyć. Tego wieczoru metresa wyglądała nadzwyczaj pięknie. Biała cera lśniła złocistą poświatą, a rozrzucone na nagich ramionach włosy kontrastowały z jej białą skórą. Ubrana w błyszczącą suknię w kolorze głębokiego fioletu, poruszyła się i wtedy zaszeleściły miękkie materie, zalśnił brokat, w uszach poruszyły się złote kolczyki z perłami. Od jej postaci bił blask, zapach nocnego jaśminu odurzał. Podobna była teraz do królowej nocy, której płatki rozkwitają pośród najgłębszego mroku pieszczone zimnymi pocałunkami księżyca. Zuzanna oderwała wzrok od lustra i spojrzała na Kosmę. W jego oczach spostrzegła smutek, więc spytała: – Czyżbyś miał jakieś zmartwienie? – Owszem, pani. – Co znowu? Chcesz mi nie powiedzieć, że król się rozmyślił i mnie nie przyjmie? – Wbiła w niego badawcze spojrzenie. – Nie, pani, po prostu zazdroszczę, naszemu miłościwemu panu. – Porzuć te marzenia – roześmiała się nieco szyderczo – gdyż nigdy się nie spełnią. – Zapewne, pani – przyznał markotnie – królem nie będę nigdy, ale gdybyś kiedyś chciała wydać się za mąż... Śmiech Orłowskiej przerwał jego wywody. – Dobrze, że zostałeś królewskim karłem, potrafisz bawić do łez – powiedziała między salwami śmiechu. – Ale nie traćmy czasu, chodźmy do króla. Ty, Lukrecjo, pójdziesz ze mną – zwróciła się do karlicy. Umyślnie zabierała ją ze sobą – niemowa była gwarancją, że zaczepiona w pobliżu królewskich komnat, nie piśnie ani słówka, lecz gdzieś w mroku korytarza wiernie będzie czekać na swą panią. Karlica wzięła latarnię z płonącą świecą, po czym we trójkę opuścili komnaty. Pozostawiwszy za sobą Dom Mniejszy, znaleźli się na dziedzińcu. Panował tu nocny spokój. Rżenie koni dochodziło ze stajni, a lodowaty wiatr śpiewał niespokojnie, zwiastując rychłą zimę. Zniknęli w Domu Królewskim i podążyli ku przyziemiu, gdzie znajdowały się królewskie pokoje, po drodze mijając ostatnich dworzan. Zamek z wolna pogrążał się w nocnym spoczynku. Przed apartamentami króla straże się rozstąpiły i karzeł z metresą weszli do antykamery, Lukrecja zaś została w korytarzu, by tam oczekiwać na swą panią. W antykamerze u drzwi stało dwóch paziów, strzegąc dostępu do pokoi monarchy. – Powiedz jego wysokości, że przyszła panna Orłowska – zakomunikował karzeł, na co chłopiec o delikatnej urodzie zniknął w komnacie. Naraz drzwi się otworzyły, w półmroku błysnęły czyjeś oczy i zarysowała się smukła postać królewskiego pokojowca Mikołaja Mniszcha. Dworzanin od kilku lat tkwił przy Zygmuncie Auguście, licząc, że u jego boku zrobi karierę. Znał języki, bywał na obcych dworach, gdzie nauczył się elegancji i ogłady, do tego konwersował z łatwością i pilnie obserwował świat, wyciągając dla siebie cenne wnioski. Ambicje jeszcze trzymał na wodzy, wierząc, że nadejdzie dzień, kiedy będzie mógł powiedzieć, że ma pierwsze miejsce u boku monarchy. Z każdym dniem bardziej osaczał króla niewidzialną opończą, przenikał jego umysł i zgadywał myśli, by posiąść jego sympatię i ufność. Tymczasem monarcha widział w nim jedynie dobrego towarzysza dnia powszedniego i pokornego sługę o wielkiej żywiołowości. Ciemnowłosy krótko ostrzyżony Mikołaj ubrany był wytwornie w wams w kolorze łososiowym srebrną nicią przetykany, spod długich rękawów wystawały mu koronkowe mankiety białej koszuli. Pludry, o ton ciemniejsze od wamsa, kończyły się trochę przed kolanami i lśniły srebrzystym pasiastym haftem. Niżej zgrabne uda opinały dopasowane spodnie za kolana

i bawełniane pończochy. Mleczną twarz dworzanina pokrywał niewielki zarost, który wymuskaną cienką linią biegł aż do uszu, usta zdobił regularny wąs. Ujrzawszy przybyszów, dworzanin wbił w nich zimne spojrzenie i uparcie milczał, nie dając im wolnej drogi do komnat monarchy. – Panie Mniszech, jego wysokość życzy sobie widzieć tę oto damę – oświadczył karzeł. Pokojowiec zmierzył metresę od stóp do głowy. Twarz jego była chłodna, spojrzenie nieustępliwe. – Poczekajcie, zaanonsuję was jego wysokości. Mniszech zniknął w prywatnych komnatach Zygmunta Augusta. Minął kwadrans, a dworzanin nie wracał. Zuzanna, pełna niepokoju, chodziła z kąta w kąt i piorunującym wzrokiem obrzucała to stojących u drzwi paziów, to karła, jakby czegoś nie dopilnował. – Jesteś pewien, że król zgodził się mnie przyjąć? – spytała wreszcie. – Pani, wszak to podkomorzy wyprosił u króla tę łaskę – oświadczył. – Ja byłem jedynie posłańcem, który tę dobrą nowinę ci przyniósł. To nie rozwiało jej wątpliwości i nie dało jednoznacznej odpowiedzi, lecz naraz drzwi od korytarza się otworzyły i wszedł stary Żaliński, by sprawdzić, czy w królewskich apartamentach panuje ład i porządek. Zastawszy tutaj Zuzannę, powiedział: – Dlaczego pani nie wejdziesz? Wszak król od dawna cię oczekuje. – Panie, od kwadransa wystaję tutaj, gdyż pan Mniszech poszedł się upewnić, czy jego wysokość mnie przyjmie. – To jakiś żart – uciął podkomorzy, w duchu przeklinając Mniszcha, który zawsze starał się mu udowodnić, że ma większe kompetencje niż sam królewski podkomorzy. W tym momencie drzwi prowadzące do gabinetu monarchy się rozwarły i ukazał się Mikołaj Mniszech. Pokojowiec wyraźnie nie był rad, że zastał u boku Zuzanny jej opiekuna w osobie starego Żalińskiego, zrobił więc kwaśną minę i wymamrotał: – Jego wysokość prosi. Mikołaj dobry kwadrans przekonywał króla, aby odesłał nałożnicę. Argumentował, że w jego stanie należy oszczędzać siły, że miłosne igraszki więcej mogą przynieść szkody niż pożytku. Król nie słuchał i odparł, że sam wie, co jest dla niego dobre. W końcu Mikołaj, widząc jego nieustępliwość, pokornie opuścił królewskie komnaty. Teraz mijając się z Zuzanną, posłał jej cierpki uśmiech i odszedł w milczeniu. Metresa nie była mu dłużna – jej oczy przeniknęły go lodowatym zimnem i Zuzanna triumfująco uniosła głowę. Parę lat wcześniej, kiedy Mikołaj pojawił się na zamku, próbował pozyskać jej przyjaźń, wiedząc, że władca darzy ją uczuciem. Ale Zuzanna była nieprzejednana i pokojowcowi nie udało się za jej pośrednictwem wydeptać ścieżki do awansu, tak jak nie udało się to wcześniej rzeszy innych dworzan. Trzeci rok zaczął biec, odkąd tkwił na posadzie królewskiego pokojowca. Z każdym miesiącem rosła niechęć między nim a metresą, zwłaszcza że Mikołaj Mniszech i jego brat Andrzej podsycali nienawiść do Zuzanny, nazywając ją demonem chciwości i bogactwa. Przez te lata spędzone u boku króla zgromadziła bowiem fortunę. Nikt jednak nie utyskiwał na nią głośno, gdyż ćwiczona przez swą ciotkę Ludgardę, była biegła w sztuczkach tajemnych. Obawiano się złych spojrzeń Orłowskiej, toteż schodzono jej z oczu i w skrytości ducha złorzeczono. Była znienawidzona za egoizm, chłód i pazerność. Ona zaś otoczona damami do towarzystwa i służbą, przez króla rozpieszczana i pławiąca się w dobrobycie, na zamku wiodła żywot księżnej. Z czasem jej pozycja stawała się coraz silniejsza. Mijały lata, lecz ich upływ nie odciskał się na pięknej twarzy panny Orłowskiej. Skórę nadal miała gładką, oczy pełne blasku. Mówiono, że kąpie się w oślim mleku jak starożytna królowa Kleopatra, ciało namaszcza wonnymi olejkami, które przenikają do krwi.

Zuzanna pośpieszyła do królewskich komnat i minąwszy gabinet, skierowała się do alkierza. Tutaj w progu zatrzymała się. W głębi ujrzała Zygmunta Augusta wygrzewającego się przy kominku, w którym skwierczał ogień, dając dużo ciepła, za dużo, bo w pokoju panowała duchota. Ale zdawało się, że to nie przeszkadza jego wysokości. Król był w nocnej koszuli, jakby niebawem zamierzał położyć się do łóżka. Zresztą już dawno minęła pora, gdy udawał się na nocny spoczynek, a potem, parę godzin przed świtem, budził się, stawiając wszystką służbę na nogi. Tym razem zrobił wyjątek, by przyjąć metresę. Zuzanna widziała głębokie zamyślenie na jego twarzy, tak głębokie, że nie zauważył jej wejścia. Ona zaś poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. To zmarła królowa Barbara zimno patrzyła na nią z obrazu, jakby zazdrosna o małżonka. Orłowska obrzuciła ją dumnym wzrokiem i posłała jej butny uśmiech, jak gdyby mówiła, że nie ma już żadnej władzy nad królem, że teraz monarcha należy tylko do niej i że jej jest tutaj panowanie. – Wasza wysokość – odezwała się, wytrącając monarchę z głębokiej zadumy. Zmierzył ją wzrokiem obojętnie. Podeszła do niego i ukłoniła się pokornie, nisko. Pełne piersi poruszały się w oddechu głęboko pod suknią. Król zatrzymał na nich oczy, w których jak dawniej błysnęło pożądanie, lecz zaraz zgasło. – Koniecznie chciałaś się ze mną widzieć – przemówił słabym głosem. – Martwię się o ciebie, najjaśniejszy panie... – odparła. – Ciągle myślę o tobie i modlę się o zdrowie dla ciebie. Czekam każdego dnia, każdej nocy marzę o twojej miłości i wierzę, że twoje uczucie do mnie jest ciągle gorące. Dostrzegła blask w jego oczach. Zygmunt August wyraźnie się poruszył na te słowa, toteż przypadła do jego kolan i sączyła słowa bez pośpiechu, jak krople cierpliwie kapiące ze skał: – Pozwól mi, królu, obudzić w tobie miłość, pozwól sobie pomóc, ja potrafię dać ci wszystko, czego pragniesz... Jej słowa nie zdołały przegnać zadumania, w które król znowu popadł. Myśli zaprzątały mu głowę i nic nie potrafiło wyprzeć wspomnień tkwiących jak zadra głęboko w pamięci. Patrzył na nią obojętnie, nie jak mężczyzna, lecz jak człowiek schorowany i coraz bardziej wątpiący w sens pozostawania na tym padole. – Widzisz, Zuzanno, czuję się na tyle chory i wymęczony bólami, że marzę tylko o tym, by położyć się do łóżka... – Na chwilę zapadło milczenie, które naraz przerwał, gdyż w głowie zaświtała mu jakaś myśl. Rzekł z nadzieją: – Ale może gdy nadejdzie wiosna i słońce mocniej zaświeci, wtedy i ja poczuję przypływ sił. „Mój Boże, do wiosny jeszcze wieczność!” – krzyknęła Zuzanna w myślach. – Byłbym jednak rad, gdybyś posiedziała przy mnie choćby chwilę. Jego słowa przytłumiły gniew, który ją ogarnął. – Tak, mój królu, jestem szczęśliwa, że mogę ci służyć... – powiedziała ciepłym głosem. Zawsze była uległa i oddana mu, zaś jej głos dźwięczał pokorą i miłością. – Pamiętam mojego ojca – odezwał się nieoczekiwanie po chwili milczenia, jakby wyrwany z letargu. – Umarł w sędziwym wieku, a poślubił moją matkę, będąc już bardzo dojrzałym mężczyzną. Czyż jego przykład nie dowodzi, że w każdym wieku można spełnić marzenia i zacząć życie od nowa? – Zapewne, wasza miłość – przytaknęła. Nagle król skrzywił się mocno i jęknął. – Strasznie dziś bolą mnie nogi. – Pozwól, panie, że je obejrzę. – Ach!... – żachnął się. – Doprawdy nie ma czego oglądać, to nieprzyjemny widok dla chorego, a cóż mówić o tak pięknej młodej kobiecie jak ty, Zuzanno.

– Nalegam, nieraz byłam przy waszej miłości w chorobie. – To prawda, nikt nigdy nie opiekował się mną tak troskliwie jak ty, Zuzanno – przyznał, czując dla niej szczerą wdzięczność za okazywaną troskę. Zygmunt August wyciągnął obolałe nogi. Metresa położyła je na podnóżku, po czym ostrożnie zdjęła z nich miękkie safianowe obuwie. Zdeformowane paluchy były czerwone, skóra stóp nabrzmiała i pokryta guzami. Król, trochę skrępowany, uważnie obserwował Orłowską, czy nagle nie odwróci oczu od brzydoty, ale ona z oddaniem na niego spojrzała i ucałowała jego stopy z czułością. – Zrobię wszystko, wasza miłość, by ulżyć twemu cierpieniu, pozwól mi posłać moją karlicę po zioła. – Droga Zuzanno – odrzekł głosem wyzutym z nadziei i położył rękę na jej dłoni. Na środkowym palcu miała podarunek od króla, wielki szmaragdowy pierścień, z którym nigdy się nie rozstawała. – Każdego dnia jestem w rękach najlepszych medyków i cóż, sama widzisz, że medycyna jest bezradna. Ale w jedno jeszcze wierzę: w dotyk twych dłoni. Doprawdy zawsze przynosi mi ulgę. Poślij więc karlicę po zioła. Metresa uśmiechnęła się i wyszła z komnaty do czekającej w korytarzu Lukrecji, której kazała przynieść zioła. Karlica pośpieszyła bez zwłoki i wróciła po kwadransie z leczniczymi specyfikami. Zuzanna przygotowała z nich napar do picia oraz wywar, którym posmarowała obolałe stopy monarchy. Kiedy jej dłonie delikatnie wcierały rozgrzewające zioła w skórę, zapach łopianu przesycił powietrze. Potem otuliła nogi króla ręcznikiem rozgrzanym na kaflowym piecu. Bolesne gorąco przeniknęło Zygmunta Augusta, aż pot go oblał, ale z czasem poczuł przyjemny chłód, który ulżył zbolałym nogom. – Masz wielką moc w rękach. Gdybyś nie była kobietą, posłałabym cię do Akademii Krakowskiej, byś studiowała medycynę. – Wasza miłość, moc jest tutaj – położyła dłoń na piersi. – W sercu, mój panie. – Nie inaczej – przyznał i przyjrzał się jej uważnie, jakby dopiero teraz dostrzegł na jej policzku rysę, którą pod białym pudrem próbowała skryć. Duchota panująca w komnacie powodowała, że puder spłynął z twarzy, odkrywając ranę. – Kto ci to zrobił? – spytał i pogładził ją po policzku. Dziwne, jego dotyk, gdy przejechał palcami po ranie, sprawił jej dotkliwy ból. – Ach, to... – Zmieszała się i chwyciła jego dłoń. – To moja kocica, miłościwy panie. Jest niesforna i nieposłuszna. Ucałowała jego rękę, którą zdecydowanym ruchem wysunął z jej delikatnego uścisku. – Teraz pomóż mi się położyć do łóżka – poprosił. – Myślę, że po twojej kuracji wreszcie zasnę spokojnie. Wspierał się na jej ramieniu, kiedy pomagała mu przejść do łoża, w którym legł ciężko i złożył głowę na stosie poduszek, gotów natychmiast zapaść w sen. – Jeszcze napar, miłościwy panie – przypomniała mu i podała czarę z gorącymi ziołami. – Co to takiego? – spytał podejrzliwie. – Łopian i dzika róża, panie... Dodadzą sił i złagodzą ból – wyjaśniła. W jego oczach czaił się strach i jakaś podejrzliwość. – Wiesz, jak umarła moja matka? – spytał nieoczekiwanie i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Została otruta. I to przez człowieka, któremu ufała bezgranicznie. Własnemu synowi nie wierzyła tak jak temu łotrowi Pappacodzie. Gdy metresa milczała, marszcząc czoło, jakby nie wiedziała do czego monarcha zmierza, dodał: – Teraz rozumiesz, że i ja mogę umrzeć w podobny sposób...

Zuzanna uciekła wzrokiem. Jakby podejrzliwość króla ją ugodziła. Z biegiem lat władca coraz silniej odczuwał samotność i mimo że otaczały go tłumy ludzi, nie miał przy sobie człowieka, któremu ufałby całkowicie. Wreszcie spojrzała na niego i przystawiła mu do ust czarę, którą opróżnił do dna, po czym opadłszy znów na poduszki, chwycił kościstymi dłońmi jej rękę z naczyniem i rzekł: – Będziesz przy mnie? – Tak, miłościwy panie, tak długo, jak długo będziesz tego pragnął. W źrenicach króla pojawił się spokój. Zygmunt August zamknął powieki. Zuzanna usiadła obok na krześle. Król jeszcze kilkakrotnie otwierał oczy, jakby sprawdzał, czy nie odeszła. Potem zapadł w sen, z którego parę razy się budził spragniony wody. Pił zachłannie, później znowu zasypiał. Orłowskiej tymczasem chodziło po głowie, że król całkiem się wypalił. Patrzyła na przygniecionego życiem człowieka, który w jej oczach nie był już mężczyzną, lecz wrakiem bytu ludzkiego. Płynął niczym tratwa po bezkresie oceanu, tratwa gnana wichrami w nieznanym kierunku i szarpana falami – dobije do brzegu tam, gdzie zaprowadzi ją los. Zygmunt August leżał teraz w łóżku sztywny jak kłoda, oddychając płytko. Pojękiwał czasami, ona zaś spoglądała na jego zniedołężniałe ciało, kościste, skurczone i wyschłe jak pień powalonego drzewa. Był nikły, mizerniał z każdym miesiącem i tygodniem, jakby wszedł na drogę ku śmierci. Już nie chwytał się łapczywie życia i nie opierał przeznaczeniu. Zgasły w nim wszystkie ludzkie pragnienia, wszystko, czym kiedyś żył, co byt jego wypełniało i stanowiło o jego istnieniu. Jej serce zatrzepotało współczuciem. Trwała przy nim od dawna, a więzy, jakie się między nimi przez te lata zadzierzgły, nie były jedynie przywiązaniem. Mijały kolejne minuty, kwadranse i godziny. Z upływem czasu jęki ucichły i król mocno zasnął. Zuzanna widziała, że mikstura uśmierzyła ból i do rana monarcha powinien spać. Mdły świt zaglądał do komnat, kiedy Zygmunt August się obudził. Zuzanna spała z głową wspartą na ramieniu, ale posłyszawszy szelest pierzyny, otworzyła oczy. – Jak spałeś, wasza miłość? – spytała i uśmiechnęła się ciepło. – Sen przyniósł mi odpoczynek – oświadczył. – I bóle nóg zelżały. Czuję, że dziś mogę stanąć o własnych siłach. – Wszystko w swoim czasie, wasza miłość – pouczyła go dobrodusznie. W tej chwili wszedł Mikołaj Mniszech bardzo niezadowolony, że metresa ciągle jest przy królu. Popatrzył na nią zimno, zaś ona nie będąc mu dłużna, posłała pokojowcowi złowieszcze spojrzenie i po chwili zwróciła się do króla: – Miłościwy panie, oddalę się, jeśli pozwolisz. – Tak, Zuzanno, zabrałem ci całą noc. Idź, odpocznij. – Nie, najjaśniejszy panie, uczyniłeś mnie szczęśliwą – zapewniła i uśmiechnęła się ciepło, po czym skłoniła się i odeszła. Minąwszy paziów i straże u drzwi królewskich apartamentów, znalazła się w korytarzu, gdzie natknęła się na podkomorzego Żalińskiego, który właśnie zmierzał do pokoi króla. Ucieszył się, widząc ją, bowiem oznaczało to, że tę noc Zuzanna spędziła u boku jego wysokości. – Co z królem? – spytał przyciszonym głosem. – Właśnie się obudził, jest u niego Mniszech – oznajmiła. W korytarzu rozległy się czyjeś kroki, toteż Żaliński nie chcąc przeciągać rozmowy, szepnął jedynie na odchodne: – Zobaczymy się później. I zniknął w monarszych komnatach. Tymczasem metresa dostrzegła karlicę, która skulona w kącie twardo spała.

– Idziemy – powiedziała Zuzanna i szarpnęła ją za skraj sukni. Lukrecja otworzyła oczy, ale Orłowska nie czekała, aż mała istota się podniesie, i pierwsza ruszyła przed siebie. Wtedy karlica jednym susem skoczyła na nogi i popędziła za swą panią. Powróciwszy do swoich komnat, Zuzanna chwyciła podręczne lusterko i przyjrzała się swemu odbiciu. Ostatnia noc odcisnęła się na jej obliczu zmęczeniem. Czuła się senna i wyczerpana. Wiedziała, że jedynie sen może przywrócić świeżość cerze, zaś oczom blask. Położyła się więc do łóżka. Spała do popołudnia, do czasu, aż około drugiej zjawił się Kosma. Nie wątpiła, że ciekawość go przywiodła. Powitała trefnisia zimnym spojrzeniem, aż zadrżał. Kosma przeczuwał, że ten chłód musi dowodzić porażki ostatniej nocy. Jednakże miał w zanadrzu coś, co powinno poprawić jej nastrój. – Jak spotkanie z królem?– zagaił, wbijając w nią baczny wzrok. – Ta noc nie była dla nas łaskawa – skwitowała cierpko, pragnąc uciąć temat, i przelotnie ze zniecierpliwieniem popatrzyła na niego. – To się dopiero okaże, pani – rzekł i klasnął w dłonie. Na to wszedł paź ubrany w barwne szaty. Niósł błyszczącą szkatułę. Zatrzymał się przed metresą i pokłonił. – Otwórz! – polecił mu Kosma władczym tonem i zwrócił się do Zuzanny: – Pani, miłościwy król posyła ci ten oto podarek i czeka na odpowiedź, czyś z niego zadowolona. Metresa uniosła skórzane wieko szkatuły i z ciekawością zerknęła do środka. Na dnie leżały brylantowe kolczyki. Oczy Zuzanny zalśniły równie mocno jak kamienie oprawione w złoto. – Odpowiedz jego wysokości, że osobiście pragnęłabym mu podziękować za ten podarunek. Karzeł odprawił pazia i chwilę potem przyjrzał się Zuzannie. Widział, jak sięga po kolczyki i wkłada je w uszy, jak się sobie przypatruje z zadowoleniem. Próżność biła teraz z całej jej postaci, ale taką ją uwielbiał – piękną, dumną i próżną. – Trzeba koniecznie kupić nowe lustro. Jeszcze dziś! – zarządziła. – Jeśli pozwolisz, pani, zajmę się tym – zaproponował karzeł. Zuzanna skinęła głową z aprobatą i znowu wlepiła oczy w swoje lustrzane odbicie. Brylanty mieniły się w przygaszonym świetle chmurnego dnia. Ponieważ nieustannie czuła wbite w siebie spojrzenia karła, rzuciła zirytowana: – Nie patrz tak na mnie! W twoich oczach widzę grzeszną lubieżność. – Ależ pani, nic cię to nie kosztuje – oświadczył i uśmiechnął się przekornie. – Rzeczywiście, nic mnie nie kosztuje – przyznała i pouczyła go: – Ale przecież w końcu mógłbyś się ożenić! – Ja??? – Zatkało go, nie rozumiał, skąd ten pomysł przyszedł jej tak nagle do głowy. – Dlaczego nie? Znajdziemy ci jakąś przyzwoitą karlicę. – Jakąś? – rzucił zbulwersowany jej słowami. – Wszystkie karlice są przyzwoite, pani, gdyż natura niejako je do tego zmusiła. Lecz myślę, że żadna nie sprosta moim wymaganiom... Ale do rzeczy, nie przyszedłem, aby prosić cię na swatkę. Zleciłaś mi pewne zadanie i moje poczynania okazały się owocne. Dowiedziałem się co nieco o panu Dhurze. – Mów! – rozkazała i odwróciła się w jego stronę. – Otóż na poddaszu kamienicy Baryczków Herr Durentius urządził sobie pracownię. – Wielkie mi rzeczy! – obruszyła się. – Podobno ma w niej czarodziejskie lustro, za pomocą którego z zaświatów przywołuje

umarłych. Jakaś siła gwałtownie zwaliła Zuzannę z nóg i wbiła w krzesło. Przeszły ją ciarki, owionął przenikliwy chłód, który lodowatym zimnem zasklepił jej serce. W jej uszy wdarł się złowieszczy pisk Lukrecji, w głowie zakłębiły się niespokojne myśli. Czyż pod postacią pięknego mężczyzny nie kryje się książę ciemności, który zstąpił z najgłębszych otchłani piekieł, by stanąć przeciwko niej?