NIEKONIECZNIE
PROLOG
(W ogóle można pominąć, zapomnieć,
nie wiedzieć, wyrwać kartki.
Ale ciekawość będzie silniejsza).
Adam, konsekwentnie próbując
powstrzymać się przed desperackimi
krokami, filtrował słuchem jazgotliwą
ciszę, czytając na monitorze to, co sam
wcześniej napisał:
– Dzień dobry.
– Witaj, czego się napijesz? – Wokół
oczu zrobią mu się te zmarszczki.
Prawdopodobnie od uśmiechu.
– Kieliszek białego wina. – Usiądzie
naprzeciwko.
Zmruży oczy, kiwnie na kelnera.
– Dobrze, że jesteś – powie, zanim
tamten podejdzie.
– Ja też się cieszę. – Zdejmie ciemne
okulary z głowy i będzie chować je
do torebki, nie mogąc poradzić sobie
z jego spojrzeniem. Będzie się jej
przyglądał.
– Poprosimy dwa razy białe wino
na początek... – powie on do kelnera,
patrząc na jej dłonie, w które będzie
brała kartę. Pomyśli, że ma ładne
dłonie. Nie powie jej tego. Jeszcze nie.
Nigdy.
– Jak podróż? Co robiłaś
w Sandomierzu?
– Podróż w porządku,
a w Sandomierzu byłam... o czymś
zapomnieć.
On się uśmiechnie. Określenie
„o czymś zapomnieć” mu się spodoba.
Kelner poda wino.
– Czy już państwo wybrali? – zapyta
i będzie to pierwszy zwrot na ich temat
w liczbie mnogiej. Uśmiechną się
do siebie. Równocześnie. Po raz
pierwszy.
– Jeszcze chwileczkę – powie ona.
– Jeszcze nie – powie on. Kelner
uśmiechnie się i spokojnie oddali, żeby
mogli podjąć decyzję.
– Za spotkanie – powie on, patrząc
na nią uważnie i unosząc kieliszek.
Pomyśli, że ma piękne włosy. Nie powie
jej tego. Nie teraz. Nigdy.
– Za spotkanie.
– Dziękuję ci za wszystkie uwagi.
– A ja tobie za zaufanie.
Chwilę będą milczeć, wybierając
danie z karty. On zapyta:
– Dlaczego do mnie napisałaś?
Wtedy? – Będzie się uśmiechał, mrużąc
oczy. I będzie miał te zmarszczki wokół
nich.
− Chciałam ci powiedzieć, jak ważna
była dla mnie ta historia, którą
opowiedziałeś w „Zawirowaniu” –
powie wreszcie ona, przywołując tytuł
jego trzeciej powieści.
− Tak... – powie on, cały czas mrużąc
oczy. – A później...? Dlaczego później
do mnie pisałaś...?
Ona będzie przygryzać wargi.
− Chciałam z tobą rozmawiać.
Nie będzie odrywał oczu. Od jej
włosów i dłoni. Naprzemiennie.
− A wtedy... – zacznie on.
− A ty...? – przerwie mu. – Dlaczego
odpisałeś?
Będzie chwilę milczał. Zmruży oczy.
– Nie tak od razu... – zacznie.
– I dlaczego nie tak od razu? –
przerwie mu niepotrzebnie.
– Nie tak od razu wiedziałem, co
zrobić – dokończy on z rozbrajającym
uśmiechem.
– Z czym? – zapyta ona, a jego to
zdziwi.
– Z tobą... Właściwie wciąż nie wiem.
– Będzie z nią szczery. – Ale... dobrze
mi z tym... – dokończy.
– Z czym? – zapyta ponownie, ale tym
razem o coś zupełnie innego.
– Z tym że odpisałem, jednak, że...,
z tym że tu jesteś teraz... jesteśmy.
Ona się uśmiechnie, próbując
wytrzymać jego spojrzenie. Prawie
wytrzyma.
I wtedy podejdzie kelner.
– Czy już państwo... wiedzą? –
zapyta, zamiast zapytać, czy już
zdecydowali. I trafi w sedno, bo już
będą wiedzieć. Uśmiechną się.
Najpierw do siebie, potem do niego.
I zamówią...
*
Chaosochrobotohałas:
• trzeszczenie
• skrobanie
• cmokanie
Noc szumna niepostna,
zapach tęgi, zwieszony. Dzień szybko
umyka.
Budzik nieprzyjacielem.
Tramwaj za oknem nieproszony
dzwoni numerem.
Pokruszone grzanki obtopione serem
zapijane gorącą wodą z imbirem
czynią teren –
prywatny pod chwilę
– stworzenia.
Zaraz się stanie.
Muzyka coraz głośniej, pasta
do zębów tryska z elektrycznej
szczoteczki, zdobiąc ściany,
woda paruje w wannie, płyn
do kąpieli o zapachu porzeczki,
wzburzony do konsystencji piany.
W objęciach podłogi zmielone sprane
dżinsy z dziurą na kolanie,
szary tiszert rozerwany na rękawie,
ulotna,
rozpsotna bielizna w kolorze lawendy,
tusz do rzęs rozgrzebany, wysuszony,
wypluty, wymięty,
w zestawie
z mokrą bransoletką ze szmatek,
wyłowioną z toalety. Wpadła przez
przypadek.
– „Dobrze” i „tak” – mówi do siebie.
„Mila”, „dobrze” i „tak” są to słowa,
których Adam użyłby w jednym
opowiadaniu.
Telefon. Uporczywie nachalny.
Dźwięk miły,
motyw muzyczny nierozpoznawalny,
coś z uwagi, coś z drwiny, coś z siły.
Głos tubalny
po drugiej stronie, że czeka, że
dlaczego, że kiedy, że późno, że czemu?
– Luźno – odpowiada. – Bez
problemu.
Wychodzi z wanny, mocno, cieleśnie,
tanecznie nierówno.
Ręcznikiem ocierając, owija jak
szalem kolana i uda,
nieznacznie opalona, niechuda
niegruba.
Gładząc piersi, ramiona,
śmiejąc się do kapiącej wody
ze zjeżdżalni nosa,
włosy do góry wywija.
Staje. Zadowolona i bosa.
Mila.
*
Bezsenność rzadko występuje
indywidualnie, pojawia się jako objaw
innej, niezdiagnozowanej jednostki
chorobowej i jest najczęściej
występującym zaburzeniem snu
będącym nierzadko objawem
psychosomatycznym. Wyniki badań
epidemiologicznych wskazują, że cierpi
na nią ok. 1/3 populacji... – Robert
zgrzyta zębami, bynajmniej nie przez
sen, ale za to z niemocą i złością.
Przewraca się po raz siedemdziesiąty
ósmy, nie pamiętając już, na który bok.
Patrzy w sufit i na swoje stopy
wystające spod kołdry. Ciało swędzi
i piecze, drga, drży, pulsuje. Obgryza
paznokcie. Wzdycha. Próbuje uspokoić
oddech, który z coraz większym
zacięciem galopuje szybciej niż myśli.
Pędzą. Tłuką. Walą po głowie,
roztrząsając całe ciało niepotrzebnie,
jak dociekliwa kobieta, która wszystko
musi natychmiast wyjaśnić. Wstaje.
Rozciąga się. Wzdycha ciężko,
podchodzi do lodówki.
Bo ile można siedzieć, wstawać,
chodzić, pisać, patrzeć, drapać się,
oglądać telewizję, przerzucać kanały,
wyciszać reklamy, słuchać radia, czytać,
przeglądać okładki płyt, wertować
katalogi, wspominać dawne czasy,
słuchać muzyki, w końcu nawet
polegiwać, stwarzając wrażenie, że nie
jest to przygotowanie do snu.
Z zaangażowaniem godnym
prawdziwie lepszej sprawy symuluje
niedbałe podwinięcie rękawów
leżącego z klasą szlafroka, który
zdejmuje tylko do pracy. Zanim pojawi
się pacjent, narzuca klasyczne spodnie,
a na tiszert marynarkę, w której również
podciąga rękawy. Lubi mieć odsłonięte
przedramiona. Ponad pozostałe
i zaledwie efemeryczne wybryki
kreatorów ceni styl lat osiemdziesiątych,
wtedy przecież dorastał pełen obaw
i nadziei na niepewną przyszłość. Ktoś
wymyślił to pierwszy. Ktoś ośmielił się
wymyślić to przed nim, a to do niego,
bez zgrzytu i dysonansu, idealnie pasuje
ów podwinięty niedbale rękaw, który
podkreśla jego otwartość, gotowość
i coś jeszcze.
Tylko przed sobą, choć równie
niechętnie, gotów się przyznać, że lubi,
owszem, lubi trafnie i nienerwowo
wybierać to, co do niego akurat pasuje
niezmiennie. Poprawia szlafrok i włosy
prawie równocześnie, bez
zaangażowania, przynajmniej takie
sprawia nieodparte wrażenie. Wygląda
przez okno, uchylając dyskretnie firanki,
gest filmowy, wyćwiczony, pusty, ale
reprezentacyjny.
Ciemnoprawienocnikogowszyscyśpiązni
Nie może spać. Nieudolnie
i niezdarnie wije się w pozycji leżącej.
Połyka pigułkę, odchylając głowę
do tyłu. Ziewa, ale bez nadziei na sen,
czy senność choćby. Nalewa wody,
delikatnie ujmując szyjkę karafki.
Do szklanki. Powiedzieć, że powoli, to
jakby milczeć. Cyzeluje. Stawia karafkę
obok drugiej szklanki. Pustej dotąd
przecież. Sprawdza badawczym
wzrokiem, czy do pierwszej nalał
wystarczające trzy czwarte pojemności.
Niewspółmiernie do wydarzenia
zadowolony stwierdza, że a i owszem.
Sprężyście przykuca, żeby sprawdzić,
czy kurz nie osadził się na powierzchni
wody. Parkiet elektryzuje i wytwarza
tumany. Skrzą się nachalne zwłaszcza
na parapecie. Ogarnia szerokim
wzrokiem fotel. Niegdyś czarny,
pluszowy, stary. Teraz mocno wytarty.
W miejscu siedziska i pod łokciami.
Rzuca okiem na drugi. Rozległy.
Czerwony. Agresywny. Namiętny.
Zapraszający. Próbuje w nim zasnąć. To
fotel pacjentów, nie powinien. Siada
w nim, przytula twarz do oparcia.
Choćby podrzemać. Choćby się
zdrzemnąć. Choćby ich snami. Nie
swoimi przecież, których nie ma.
Robert.
*
Krem pod oczy. Krem do twarzy.
Nawilżający, przeciwzmarszczkowy,
50+. Za wcześnie, ale włókna
kolagenowe zaczynają zanikać po
dwudziestce. Wyścig trwa.
Wmasowywanie. Wklepywanie. Baza.
Matująca i utrwalająca. Korektor.
Rozjaśniacz. W bruzdach przynosowych,
na czubku nosa, nad górną wargą,
w miejscu nieistniejącej lwiej
zmarszczki. Rozjaśniacz. Pod oczy.
Dużo pod oczy. Podkład. Wygładzający.
Kryjący. Drogi. Puder sypki.
Pieczołowicie wciskany w twarz
za pomocą gąbeczki aplikującej. Puder
sypki jeszcze raz. Omiatany grubym
pędzlem wokół konturów twarzy. Baza
pod cienie. Cień. Drrugi cień. Kredka.
Czarna. Biała. Odżywka do rzęs. Tusz
do rzęs. Zalotka do rzęs. Nie. Najpierw
zalotka, potem tusz. Odżywka do brwi.
W żelu. Bronzer. Bezpośrednio na kości
policzkowe. Róż. Tuż. Pod nimi,
policzkowymi, w załamaniu nieustająco
nerwowym, które powstaje, gdy zrobić
dzióbek, wciągając powietrze. Szminka.
Nie. Najpierw konturówka, potem
szminka. W tym samym kolorze.
Nałożony uprzednio nad górną wargą
korektor optycznie ją powiększa. A więc
szminka. Równo. Na nią błyszczyk
optycznie powiększający. Telepatycznie
kuszący.
Dolce & Gabbana L’imperatrice nr 3.
Jedenaście psiknięć. Dwa za uszami.
Dwa na nadgarstkach, dwa w zgięciu
łokcia, jedno w dekolt. Dwa
pod kolanami i dwa – zależnie
od planów na wieczór.
Buty. Lakierowane szpilki. Długość
obcasa 10 centymetrów. Rozmiar 39.
Popularny.
Kroki równe i zdecydowane.
Rytmiczne. Kręgosłup prosty, broda
uniesiona. Ramiona wyprostowane.
Brzuch wciągnięty, choć nie ma co
wciągać. Pierś do przodu. Krok do tyłu.
Biodra nie kołyszą. Nieco usztywnione.
Paznokcie zadbane. Równo spiłowane.
Manikiur hybrydowy. Przeważnie
czerwone.
Włosy. Symetryczne kasztanowe loki.
Lekko uniesione. Ani drgną
pod wpływem wiatru. Czy kataru
kichnięcia. Nic. Twierdza.
Śniadanie. Herbata czerwona pu-erh
z grejpfrutem. Razowa grzanka. Pomidor
na cztery cząstki elementarne. Parzony.
Bez skóry, „w której żyję”. Ogórek
świeży nieszklarniowy, nie zawsze
sezonowy. Przed wyjściem szklanka
wody. Przed śniadaniem szklanka
roztworu: woda + miód + ocet
jabłkowy. Na czczo. Na zdrowie.
Naprzód. Na razie. Póki starczy sił.
W torebce malutka, zgrabna
buteleczka. Bezwzględnym dźwiękiem
uderzająca o klucze. Stosowana bez
wdzięku. Za to w tajemnicy. Za często.
Za dużo. Za mocno. Za zbytnio. Za tych,
co na morzu.
Augusta.
Słowem, piękna dziewczyna, tyle że...
świnia.
Dla. I że cię nie opuszczę aż do śmierci.
NIEKONIECZNIE PROLOG (W ogóle można pominąć, zapomnieć, nie wiedzieć, wyrwać kartki. Ale ciekawość będzie silniejsza). Adam, konsekwentnie próbując powstrzymać się przed desperackimi krokami, filtrował słuchem jazgotliwą ciszę, czytając na monitorze to, co sam wcześniej napisał: – Dzień dobry.
– Witaj, czego się napijesz? – Wokół oczu zrobią mu się te zmarszczki. Prawdopodobnie od uśmiechu. – Kieliszek białego wina. – Usiądzie naprzeciwko. Zmruży oczy, kiwnie na kelnera. – Dobrze, że jesteś – powie, zanim tamten podejdzie. – Ja też się cieszę. – Zdejmie ciemne okulary z głowy i będzie chować je do torebki, nie mogąc poradzić sobie z jego spojrzeniem. Będzie się jej przyglądał. – Poprosimy dwa razy białe wino na początek... – powie on do kelnera, patrząc na jej dłonie, w które będzie brała kartę. Pomyśli, że ma ładne
dłonie. Nie powie jej tego. Jeszcze nie. Nigdy. – Jak podróż? Co robiłaś w Sandomierzu? – Podróż w porządku, a w Sandomierzu byłam... o czymś zapomnieć. On się uśmiechnie. Określenie „o czymś zapomnieć” mu się spodoba. Kelner poda wino. – Czy już państwo wybrali? – zapyta i będzie to pierwszy zwrot na ich temat w liczbie mnogiej. Uśmiechną się do siebie. Równocześnie. Po raz pierwszy. – Jeszcze chwileczkę – powie ona. – Jeszcze nie – powie on. Kelner uśmiechnie się i spokojnie oddali, żeby
mogli podjąć decyzję. – Za spotkanie – powie on, patrząc na nią uważnie i unosząc kieliszek. Pomyśli, że ma piękne włosy. Nie powie jej tego. Nie teraz. Nigdy. – Za spotkanie. – Dziękuję ci za wszystkie uwagi. – A ja tobie za zaufanie. Chwilę będą milczeć, wybierając danie z karty. On zapyta: – Dlaczego do mnie napisałaś? Wtedy? – Będzie się uśmiechał, mrużąc oczy. I będzie miał te zmarszczki wokół nich. − Chciałam ci powiedzieć, jak ważna była dla mnie ta historia, którą
opowiedziałeś w „Zawirowaniu” – powie wreszcie ona, przywołując tytuł jego trzeciej powieści. − Tak... – powie on, cały czas mrużąc oczy. – A później...? Dlaczego później do mnie pisałaś...? Ona będzie przygryzać wargi. − Chciałam z tobą rozmawiać. Nie będzie odrywał oczu. Od jej włosów i dłoni. Naprzemiennie. − A wtedy... – zacznie on. − A ty...? – przerwie mu. – Dlaczego odpisałeś?
Będzie chwilę milczał. Zmruży oczy. – Nie tak od razu... – zacznie. – I dlaczego nie tak od razu? – przerwie mu niepotrzebnie. – Nie tak od razu wiedziałem, co zrobić – dokończy on z rozbrajającym uśmiechem. – Z czym? – zapyta ona, a jego to zdziwi. – Z tobą... Właściwie wciąż nie wiem. – Będzie z nią szczery. – Ale... dobrze mi z tym... – dokończy. – Z czym? – zapyta ponownie, ale tym razem o coś zupełnie innego. – Z tym że odpisałem, jednak, że..., z tym że tu jesteś teraz... jesteśmy.
Ona się uśmiechnie, próbując wytrzymać jego spojrzenie. Prawie wytrzyma. I wtedy podejdzie kelner. – Czy już państwo... wiedzą? – zapyta, zamiast zapytać, czy już zdecydowali. I trafi w sedno, bo już będą wiedzieć. Uśmiechną się. Najpierw do siebie, potem do niego. I zamówią... * Chaosochrobotohałas: • trzeszczenie • skrobanie • cmokanie
• drapanie • ssanie • chrupanie • skomlenie • skrzypienie • mruczenie • chrzęszczenie • mlaskanie • głaskanie • chlupotanie • gładzenie • nuuuceeeenieee Odważne nucenie. Nieregularne. Rozbrajająco obojętne na nierytm i bezgłos. Kadzidło i głośna muzyka.
Noc szumna niepostna, zapach tęgi, zwieszony. Dzień szybko umyka. Budzik nieprzyjacielem. Tramwaj za oknem nieproszony dzwoni numerem. Pokruszone grzanki obtopione serem zapijane gorącą wodą z imbirem czynią teren – prywatny pod chwilę – stworzenia. Zaraz się stanie. Muzyka coraz głośniej, pasta do zębów tryska z elektrycznej szczoteczki, zdobiąc ściany, woda paruje w wannie, płyn do kąpieli o zapachu porzeczki,
wzburzony do konsystencji piany. W objęciach podłogi zmielone sprane dżinsy z dziurą na kolanie, szary tiszert rozerwany na rękawie, ulotna, rozpsotna bielizna w kolorze lawendy, tusz do rzęs rozgrzebany, wysuszony, wypluty, wymięty, w zestawie z mokrą bransoletką ze szmatek, wyłowioną z toalety. Wpadła przez przypadek. – „Dobrze” i „tak” – mówi do siebie. „Mila”, „dobrze” i „tak” są to słowa, których Adam użyłby w jednym
opowiadaniu. Telefon. Uporczywie nachalny. Dźwięk miły, motyw muzyczny nierozpoznawalny, coś z uwagi, coś z drwiny, coś z siły. Głos tubalny po drugiej stronie, że czeka, że dlaczego, że kiedy, że późno, że czemu? – Luźno – odpowiada. – Bez problemu. Wychodzi z wanny, mocno, cieleśnie, tanecznie nierówno. Ręcznikiem ocierając, owija jak szalem kolana i uda, nieznacznie opalona, niechuda niegruba.
Gładząc piersi, ramiona, śmiejąc się do kapiącej wody ze zjeżdżalni nosa, włosy do góry wywija. Staje. Zadowolona i bosa. Mila. * Bezsenność rzadko występuje indywidualnie, pojawia się jako objaw innej, niezdiagnozowanej jednostki chorobowej i jest najczęściej występującym zaburzeniem snu będącym nierzadko objawem psychosomatycznym. Wyniki badań epidemiologicznych wskazują, że cierpi
na nią ok. 1/3 populacji... – Robert zgrzyta zębami, bynajmniej nie przez sen, ale za to z niemocą i złością. Przewraca się po raz siedemdziesiąty ósmy, nie pamiętając już, na który bok. Patrzy w sufit i na swoje stopy wystające spod kołdry. Ciało swędzi i piecze, drga, drży, pulsuje. Obgryza paznokcie. Wzdycha. Próbuje uspokoić oddech, który z coraz większym zacięciem galopuje szybciej niż myśli. Pędzą. Tłuką. Walą po głowie, roztrząsając całe ciało niepotrzebnie, jak dociekliwa kobieta, która wszystko musi natychmiast wyjaśnić. Wstaje. Rozciąga się. Wzdycha ciężko, podchodzi do lodówki. Bo ile można siedzieć, wstawać,
chodzić, pisać, patrzeć, drapać się, oglądać telewizję, przerzucać kanały, wyciszać reklamy, słuchać radia, czytać, przeglądać okładki płyt, wertować katalogi, wspominać dawne czasy, słuchać muzyki, w końcu nawet polegiwać, stwarzając wrażenie, że nie jest to przygotowanie do snu. Z zaangażowaniem godnym prawdziwie lepszej sprawy symuluje niedbałe podwinięcie rękawów leżącego z klasą szlafroka, który zdejmuje tylko do pracy. Zanim pojawi się pacjent, narzuca klasyczne spodnie, a na tiszert marynarkę, w której również podciąga rękawy. Lubi mieć odsłonięte przedramiona. Ponad pozostałe
i zaledwie efemeryczne wybryki kreatorów ceni styl lat osiemdziesiątych, wtedy przecież dorastał pełen obaw i nadziei na niepewną przyszłość. Ktoś wymyślił to pierwszy. Ktoś ośmielił się wymyślić to przed nim, a to do niego, bez zgrzytu i dysonansu, idealnie pasuje ów podwinięty niedbale rękaw, który podkreśla jego otwartość, gotowość i coś jeszcze. Tylko przed sobą, choć równie niechętnie, gotów się przyznać, że lubi, owszem, lubi trafnie i nienerwowo wybierać to, co do niego akurat pasuje niezmiennie. Poprawia szlafrok i włosy prawie równocześnie, bez zaangażowania, przynajmniej takie sprawia nieodparte wrażenie. Wygląda
przez okno, uchylając dyskretnie firanki, gest filmowy, wyćwiczony, pusty, ale reprezentacyjny. Ciemnoprawienocnikogowszyscyśpiązni Nie może spać. Nieudolnie i niezdarnie wije się w pozycji leżącej. Połyka pigułkę, odchylając głowę do tyłu. Ziewa, ale bez nadziei na sen, czy senność choćby. Nalewa wody, delikatnie ujmując szyjkę karafki. Do szklanki. Powiedzieć, że powoli, to jakby milczeć. Cyzeluje. Stawia karafkę obok drugiej szklanki. Pustej dotąd przecież. Sprawdza badawczym wzrokiem, czy do pierwszej nalał
wystarczające trzy czwarte pojemności. Niewspółmiernie do wydarzenia zadowolony stwierdza, że a i owszem. Sprężyście przykuca, żeby sprawdzić, czy kurz nie osadził się na powierzchni wody. Parkiet elektryzuje i wytwarza tumany. Skrzą się nachalne zwłaszcza na parapecie. Ogarnia szerokim wzrokiem fotel. Niegdyś czarny, pluszowy, stary. Teraz mocno wytarty. W miejscu siedziska i pod łokciami. Rzuca okiem na drugi. Rozległy. Czerwony. Agresywny. Namiętny. Zapraszający. Próbuje w nim zasnąć. To fotel pacjentów, nie powinien. Siada w nim, przytula twarz do oparcia. Choćby podrzemać. Choćby się zdrzemnąć. Choćby ich snami. Nie
swoimi przecież, których nie ma. Robert. * Krem pod oczy. Krem do twarzy. Nawilżający, przeciwzmarszczkowy, 50+. Za wcześnie, ale włókna kolagenowe zaczynają zanikać po dwudziestce. Wyścig trwa. Wmasowywanie. Wklepywanie. Baza. Matująca i utrwalająca. Korektor. Rozjaśniacz. W bruzdach przynosowych, na czubku nosa, nad górną wargą, w miejscu nieistniejącej lwiej zmarszczki. Rozjaśniacz. Pod oczy.
Dużo pod oczy. Podkład. Wygładzający. Kryjący. Drogi. Puder sypki. Pieczołowicie wciskany w twarz za pomocą gąbeczki aplikującej. Puder sypki jeszcze raz. Omiatany grubym pędzlem wokół konturów twarzy. Baza pod cienie. Cień. Drrugi cień. Kredka. Czarna. Biała. Odżywka do rzęs. Tusz do rzęs. Zalotka do rzęs. Nie. Najpierw zalotka, potem tusz. Odżywka do brwi. W żelu. Bronzer. Bezpośrednio na kości policzkowe. Róż. Tuż. Pod nimi, policzkowymi, w załamaniu nieustająco nerwowym, które powstaje, gdy zrobić dzióbek, wciągając powietrze. Szminka. Nie. Najpierw konturówka, potem szminka. W tym samym kolorze. Nałożony uprzednio nad górną wargą
korektor optycznie ją powiększa. A więc szminka. Równo. Na nią błyszczyk optycznie powiększający. Telepatycznie kuszący. Dolce & Gabbana L’imperatrice nr 3. Jedenaście psiknięć. Dwa za uszami. Dwa na nadgarstkach, dwa w zgięciu łokcia, jedno w dekolt. Dwa pod kolanami i dwa – zależnie od planów na wieczór. Buty. Lakierowane szpilki. Długość obcasa 10 centymetrów. Rozmiar 39. Popularny. Kroki równe i zdecydowane. Rytmiczne. Kręgosłup prosty, broda uniesiona. Ramiona wyprostowane.
Brzuch wciągnięty, choć nie ma co wciągać. Pierś do przodu. Krok do tyłu. Biodra nie kołyszą. Nieco usztywnione. Paznokcie zadbane. Równo spiłowane. Manikiur hybrydowy. Przeważnie czerwone. Włosy. Symetryczne kasztanowe loki. Lekko uniesione. Ani drgną pod wpływem wiatru. Czy kataru kichnięcia. Nic. Twierdza. Śniadanie. Herbata czerwona pu-erh z grejpfrutem. Razowa grzanka. Pomidor na cztery cząstki elementarne. Parzony. Bez skóry, „w której żyję”. Ogórek świeży nieszklarniowy, nie zawsze sezonowy. Przed wyjściem szklanka
wody. Przed śniadaniem szklanka roztworu: woda + miód + ocet jabłkowy. Na czczo. Na zdrowie. Naprzód. Na razie. Póki starczy sił. W torebce malutka, zgrabna buteleczka. Bezwzględnym dźwiękiem uderzająca o klucze. Stosowana bez wdzięku. Za to w tajemnicy. Za często. Za dużo. Za mocno. Za zbytnio. Za tych, co na morzu. Augusta. Słowem, piękna dziewczyna, tyle że... świnia.