Krzysztof Daukszewicz
IZY RAJDER
czyli pieszy jeździec
O sobie
Dzień dobry tym wszystkim, którzy dzień zaczynają od
czytania, i dobry wieczór tym, którzy go w ten sposób kończą.
Otóż, postanowiłem przeprowadzić wywiad z samym sobą. To
znaczy, nie będę pytał o to, ile mam dzieci, czym się zajmuję i tym
podobne sprawy, bo - po pierwsze - ja to dobrze znam, a po
drugie - kogo to naprawdę obchodzi?
Nie będę też mówił o tak zwanej drodze do kariery, bo w
naszym wypadku (tu generalizuję) kariera to jest za duże słowo.
To tak jak hasło „reforma" brzmi poważniej niż rozmowa o
efektach.
Od czegoś jednak trzeba zacząć. A więc: nazywają mnie
Krzysztof Daukszewicz, to znaczy nazywają mnie tak ci, którzy
zapamiętali, jak się takie nazwisko wymawia, to jest Urząd
Skarbowy, komornik i trochę znajomych. Przeciętny obywatel
wymawia moje nazwisko Dauszkiewicz lub Dałszkiewicz. Jedynie
„Magazyn rodzinny" parę lat temu wydrukował poprawnie
Daukszewicz, ale za to dał mi na imię Krystyna.
Urodziłem się na Warmii tylko dlatego, że na Wileńszczyźnie
Mamie robiło się za ciasno, a Tacie nie w smak była ówczesna
niewola niemiecka. Zdecydowano się na kompromis. Wileńsz-
czyzna osiadła na Warmii, zaciągając po swojemu, ale wtedy to
nawet i Warmiacy mówili jeszcze po mazursku.
Po jakimś czasie dorosłem do wzrostu 191 centymetrów i wtedy
ukończyłem nauki udokumentowane dyplomem szkoły średniej
Zawodowego Liceum Pedagogicznego, po którym do pracy w
szkołach szli nauczyciele. Potem kilku panów doszło do wniosku,
że jak na nasz ustrój to jest zbyt proste. Teraz trzeba ukończyć
zawodówkę ze specjalnością ślusarz, żeby następnie - po odbyciu
trzymiesięcznego szkolenia dydaktyczno-wychowawczego -
zacząć nauczać geografii, języka polskiego lub śpiewu. Jeżeli
jeszcze komuś chce się śpiewać.
Ja żyłem jeszcze w takich czasach, kiedy nie wiedziano o tym,
że świat zrodził się z chaosu, co obecnie widoczne jest na każdym
kroku. Świat - to może jednak za dużo powiedziane.
Pod koniec lat sześćdziesiątych zacząłem pracować. Robiłem
to z pełnym zaangażowaniem, czego dowodem były dyplomy i
odznaczenia, które wręczano w latach siedemdziesiątych
każdemu, kto szczęśliwie ukończył osiemnasty rok życia, nie był
garbaty i nieposłuszny.
W wieku dwudziestu trzech lat zacząłem dorastać do awansu.
Miał mnie on spotkać po ukończeniu studiów zaocznych, na
które dostałem skierowanie. Skierowanie na studia - to brzmi ładnie
aż do dzisiaj. Skierowanie.
Ponieważ potraktowałem to tak, jak się traktuje skierowanie na
wczasy, do dzisiaj pozostaję satyrykiem bez wyższego
wykształcenia.
Przed chwilą padło słowo satyryk, w związku z tym powinienem
zadać sobie pytanie w normalnym wywiadzie obowiązkowe:
- Kiedy zauważył Pan objawy odbierania świata w krzywym
zwierciadle?
Jak to mądrze sformułowane. Powiedziałbym nawet: co za
wykwintne pytanie.
Nie wiem, czy zauważyliście Państwo, że przeszliśmy teraz ze
sobą na ,,pan". Jeden z dziennikarzy, z którym jestem jeszcze na
,,ty", powiedział, że ludzie nie tolerują poufałości w wywiadach.
Rozmowa między nami wyglądała mniej więcej tak:
Ja:
- Co sądzisz o wynikach referendum?
On:
- A co mnie to wszystko obchodzi! Lepiej powiedz, co
myślisz o sytuacji w polskim kabarecie?
Ja:
- Jeżeli chodzi o moich konkurentów, to popieram tę sytuację.
Co i w gazecie zabrzmiało podobnie. Ja:
- Jeżeli chodzi o referendum, to ja, panie redaktorze,
popieram. A jeżeli chodzi o kabaret, to co mnie to obchodzi!
A więc, panie redaktorze, to, że bawią mnie pewne sytuacje,
zauważyłem po raz pierwszy, gdy jeden z miejscowych
prominentów, otwierając wystawę filatelistyczną zorganizowaną
pod hasłem „Znaczek uczy, bawi, wychowuje", powiedział:
- Wiecie co, dyrektorze? Znaczki to żeście nawet i ładne
powiesili, ale hasło jest niepełne. Według mnie, powinno ono
brzmieć: „Znaczek uczy, bawi, wychowuje i posiada walory
kształcące".
To zdarzenie miało miejsce w 1976 roku. Zaraz potem
powstał kabaret „Gwuść" i narodziłem się ja, wasz Krzysztof
Dau.... Po prostu mówcie, jak chcecie.
(1989)
I to jest mój kraj
Zbyt często mnie pytają ludzie,
bo śpiewam im i gram,
jaki naprawdę jest mój kraj?
Ja nie wiem,
nie wiem sam.
Bo co odpowiedzieć przy tych gramach stu,
gdy z wódką się miesza
tylko gorycz słów.
Nie pan i nie ułan,
inny mamy dziś fart.
Tu Pewex wytworny,
tu obskurny bar.
I szare ulice tam, gdzie miał być raj,
i gruszki na wierzbach.
I to jest mój kraj.
Tu jedni mają grosz powszedni,
a drudzy pełny miech.
Tu mądrych orzą,
głupich sieją,
a trzecim z tego śmiech.
Pijaczki, prostaczki
mają wszystko gdzieś.
A ci, co przegrali,
piją, by się wznieść.
Tu wielki złodziej
eks-dobrodziej
spokojnie może tyć.
I są uczciwi żywi,
choć tak ciężko jest im żyć.
I dziwki jak śliwki,
że tylko płacić i brać.
I panny pokrzywki,
bo aż strach z nimi spać.
Tu święte krowy jeżdżą w nowych
mercedesach Benz.
Tramwaje mają ci, co wstają
do pracy piąta pięć.
I szaletów smród,
czy grudzień to czy maj,
i zapach maciejki.
I to jest mój kraj.
Mężczyźni godnie noszą spodnie,
bo na to ich jeszcze stać.
Ci mają gorzej,
co w honorze postanowili trwać.
Kobiety, niestety,
dzieci, dom i sklep,
by zapach wędzonek
mężom dać na chleb.
Poetom bywa czasem dobrze,
a czasem bywa źle.
Więc jaki jest?
Ja nie wiem sam.
Po prostu myślę, że
dla uczciwych to piekło,
dla cwaniaków raj,
dla głupich głupota.
Dla mnie to mój kraj.
(1985)
Easy rider, czyli pieszy jeździec
A kiedy nic już nie miałem w
mieście do roboty, bo na
większość poetów skończył się tu
popyt, wsiadłem w auto i rzekłem:
- Pora mi uciekać do tej Polski,
gdzie jeszcze kocha się
człowieka. Tam, gdzie rowy
przydrożne, ubarwione mleczem,
zapraszają wędrowca: „Wstąpcie
do miasteczek!"
Easy rider,
przeszło mi przez głowę.
Easy rider,
głupiec - jednym słowem.
Lecz ciągnęły mnie panny
ciepłe jak poranek,
kiedy mleko skwaszone
wnoszą mi na ganek.
Easy rider! W miasteczku
pierwszym zamknięty był jedyny hotel,
bo personel miał wolne właśnie w tę
sobotę. A w prywatnym mieszkaniu
drzwi otworzył blondyn i zapytał mnie z
miejsca:
- Jakie masz poglądy?
- Sprawiedliwość i prawda to
jest dla mnie wszystko!
Wtedy padła odpowiedź: -
Zjeżdżaj, aktywisto!
Easy rider,
przeszło mi przez głowę.
Easy rider,
głupiec - jednym słowem.
Lecz ciągnęły mnie dalej
wierzby malowane
i te nasze dziewczyny
ładne jak z pisanek.
Easy rider! W następnym domku
z ogródkiem miejski prokurator różom
kolce przycinał. Równo ciął sekator.
Przywitałem się grzecznie z prośbą o
mieszkanie. On zapytał mnie tylko:
- Jakie ma pan zdanie?
- Sprawiedliwość i prawda to
jest dla mnie wszystko!
Usłyszałem odpowiedź:
- Odejdź, ekstremisto!
Easy rider,
przeszło mi przez głowę.
Easy rider,
głupiec - jednym słowem.
Lecz ciągnęło mnie jeszcze
do gościnnych wiosek,
gdzie częstują każdego
miodem i bigosem.
Easy rider! Solidny dom z
pruskiej cegły, siatką ogrodzony i
na bramie tabliczka „Obcym wstęp
wzbroniony". I na ganku
gospodarz czerstwy jak bochenek
wziął przywitał pytaniem:
- Co najbardziej cenię?
- Sprawiedliwość i prawda to jest
dla mnie wszystko!
- Burek, bierz miastowego, będzie
widowisko!!!
Easy rider,
przeszło mi przez głowę.
Easy rider,
głupiec - jednym słowem.
Lecz ciągnęło mnie jeszcze
w strony te dalekie,
gdzie tak swojsko nam pachnie
sianem i człowiekiem.
Easy rider. A kiedy minął już
miesiąc w mej samotnej drodze,
gdzieś na szlaku zatrzymał pojazd
mój wędrowiec.
- Sprawiedliwość i prawda!
rzekłem do rodaka.
I był pierwszym, co spytał:
- Dobrze, ale jaka?!
I podzielił się ze mną
chlebem i kłopotem. To
był też easy rider, tylko
na piechotę. Easy rider!!!
(1983)
Obok hotelu „Grand'
Obok hotelu „Grand",
gdzie dają chateaubriand,
stoi hotelik
dla obywateli,
obok hotelu ,,Grand".
Tu nie licz dziś na cud,
tu zeszłoroczny brud,
lecz spanie ma popyt,
to maść na kłopoty,
więc nie licz tu na cud.
Stolik, i owszem, jest,
samotny jak ten pies.
Zaprasza gości,
gdy w życzeniach prości,
ciebie przygarnie też.
Obok hotelu „Grand",
gdzie dają chateaubriand,
stoi hotelik
dla obywateli,
obok hotelu „Grand".
Z kuchni, gdzie swąd i czad,
kelner z wizytą wpadł
i panna wymięta
jak forsa klienta,
obok hotelu „Grand".
Dancing, i owszem, trwa,
przecież tu także świat.
Dla ludzi ubogich
to balsam na nogi,
niechaj więc dalej trwa.
Obok hotelu „Grand",
gdzie dają chateaubriand,
stoi hotelik
dla obywateli,
obok hotelu „Grand".
A kiedy stówę dasz,
szatniarz ci poda płaszcz.
I nic już nie powie,
gdy rzygasz jak człowiek
obok hotelu ,,Grand".
Pościel od kilku dni
co noc z kimś innym śpi.
Za to, żeś bulił,
i ciebie utuli
pościel od kilku dni.
Obok hotelu „Grand",
gdzie dają chateaubriand,
stoi hotelik
dla obywateli,
obok hotelu „Grand". A
rano wstaniesz i wstydliwie
zamkniesz drzwi. Zapłacisz za
wszystko i wyjdziesz z walizką,
aż do wieczora, gdy...
Obok hotelu „Grand",
gdzie dają chateaubriand,
stoi hotelik
dla obywateli,
obok hotelu „Grand".
(1986)
Przyszli dziś złodzieje
Hej, przyszli dziś złodzieje
zabrać mi nadzieję
pod sercem ukrywaną
na przyszłość nieznaną.
Hej, proszę was serdecznie,
weźcie co innego,
nie czyńcie wy z człowieka
aż tak ubogiego.
Mam kożuch używany,
ręcznie haftowany.
Co wam, złodzieje, szkodzi
w baranicy chodzić.
W skrzypiące, tęgie mrozy
kożuch was ogrzeje,
ja zimy te przechodzę
spowity w nadzieję.
Mam buty z cholewami
miękkie jak aksamit,
starannie pastowane
na drogi nieznane.
Te buty w świat szeroki
chętnie was poniosą,
nadzieję mi zostawcie,
to pójdę i boso.
Obrączki obie sprzedam,
jeśli u was bieda, i pięć
tysięcy dodam, bo mi ich nie
szkoda. Bogactwa więcej nie
mam, bądźcie z tym
szczęśliwi, Nadzieję mi
zostawcie, będę się nią
żywić.
Złodzieje nie słuchali,
ze śmiechu płakali.
Bogactwa mamy przecież
najwięcej na świecie,
lecz nam potrzeba - rzekli,
z moich słów się śmiejąc -
byś ty był bez nadziei, a
tylko my z nadzieją,
Hej, proszę was serdecznie,
weźcie co innego,
nie czyńcie wy z człowieka
aż tak ubogiego.
(1982)
Poeta i pan Strauss
Odchodził Stary Rok
rozpoczynał się sezon na zjazdy i bale.
A biedny stary Strauss
w roku pańskim bieżącym nie szykował się wcale.
Przeminął dawny walc
i gdy świat gnał do przodu, by powitać Rok Nowy,
poeta, kumpel z Polski wpadł
z zaproszeniem do Kłaja na bal sylwestrowy.
Ten bal zaczynał się
polonezem jak dawniej, od sali do sali.
Poeta mówił wiersz,
nie słuchany poemat ktoś potem pochwalił.
A gdy się skończył pląs
i na minut piętnaście pary tańczyć przestały,
zza stołów krzyknął ktoś:
- Ty! Artysta! Opowiedz nam lepiej kawały. Pomyślał
stary Strauss, jak to ciężko być dzisiaj lirycznym poetą.
Orkiestra disco gra
i nie przebijesz się wierszem i prozą przez beton. I rzekł
artyście Strauss
w sali, gdzie się przed chwilą coś wiązać zaczęło: - Twe
życie to jest bal, nie umowa o dzieło, gdy sam jesteś
dzieło.
A taniec dalej trwał,
bruderszaftów zastępy odkładały się w głowach.
A jakiś starszy pan
w pas czerwony wplątany nad stołami szybował.
A potem to był bal.
Walc zapraszał do tańca, lecz go nikt nie usłyszał.
Poeta mówił wiersz.
Jakiś pan artystę własnoręcznie uciszał. Zezłościł
się pan Strauss,
który chciał nam przypomnieć swe modre Dunaje.
Powiedział: - Co za kac! Wziął pół litra ze stołu i
zapłakał nad Kłajem. Mój przedostatni walc, który zbyt
delikatnie poprosił o ciszę. Mój przedostatni walc, bo
ostatni to chyba raz jeszcze usłyszę.
Karnawał skończył się,
zasypiają po szafach sukienki-motyle,
a poeta uczy się
tańczyć w rytm rozespanych fabrycznych syren.
Karnawał skończył się,
zasypiają po szafach sukienki-motyle.
Że nam się jeszcze chce
tańczyć w rytm rozespanych fabrycznych syren.
(1980)
Wspomnienie z Izby Otrzeźwień
Wchodzi pierwszy zalany,
drzwi się zamykają.
Widać, film ma urwany,
kica w kąt jak zając.
I bełkoce: - Wylali
bez motywowacji.
Piję, bo kac jest lepszy
od stanu frustracji.
Tylko kto mnie, ...mać, tak skurczył
do rozmiaru krasnoludka?
Przez judasza głos doszedł: -
Wódka, tylko wódka!
Wchodzi facet ubrany
równo jak pod sznurek,
mówi: - Bardzo przepraszam.
Widać, zna kulturę.
I się chłopcom przedstawia:
- Macie tu aktora,
który żeby zarobić,
zgrywa amatora.
Ktoś mi, kurza twarz, podmienił
Hamleta na liliputka.
Przez judasza głos doszedł:
- Wódka, tylko wódka!
Po aktorze małolat,
jeszcze ma trądziki.
- W domu rozłam, powiada,
w budzie narkotyki.
Jeszcze doszły do tego
z wychowania dwóje.
- Synu, rzekł mu artysta,
ja cię adoptuję.
Kto urządził tak małego? Jaka
na to odtrutka?
Przez judasza głos doszedł:
- Wódka, tylko wódka!
Wchodzi znany dziennikarz,
każdy się przymyka,
nie wiadomo, czy węszy, czy
się też nałykał? Nagle głos
małolata przerwał tępą ciszę:
- Pewnie pije, bo trzeźwy
tego nie napisze.
Co się stało z redaktorem, że
się chwieje jak łódka?
Przez judasza głos doszedł:
- Wódka, tylko wódka!
Teraz wytworna pani
na okropnej bani, nagle
wszyscy dokoła chłopcy
malowani.
- Teraz wiem, rzecze dama,
czemu kraj zaniemógł,
bowiem tutaj się skryły
resztki dżentelmenów.
Ktoś was, chłopcy najmilejsi, znów
wystrychnął na dudka.
Przez judasza głos doszedł:
- Wódka, tylko wódka!
Po niej wielki uczony,
też ubzdryngolony,
ale mądrość w nim taka,
że aż bić pokłony.
- Póki talent mój, rzecze,
w rękach decydentów,
ni do pracy powrotu, ni do
abstynentów. Kto mnie jeszcze raz
przekona, że przyczyny tkwią w
skutkach? Przez judasza głos
doszedł:
- Wódka, tylko wódka!
Na to powstał socjolog,
co spał od południa, który z
braku etatu w szklarni się
zatrudniał. Rzekł: - Pisałem
doktorat, że nie problem w
czystej. I dlatego, panowie,
jestem wciąż magistrem. Tylko
praca jest odtrutką na taplanie
się w smutkach!
Przez judasza głos doszedł:
- Wódka, tylko wódka!
I wsunęli się wszyscy
pod świeżutkie kołdry,
wszyscy, których zjednało
zalewanie mordy. Tylko biedny
artysta ciągnął wciąż do ludzi i
z pijackim uporem śpiących
chciał rozbudzić
- Co nam szkodzi w tym życiu?!
Niech mi z was ktoś odpowie!
Przez judasza głos doszedł:
- Picie kolorowej!
(1985)
Pralnia
W pralni, w pralni nie znajdziesz
tych społecznych podziałów,
których pełno jest dziś
w okolicy.
W wielkim bębnie nie widać
ni okopów, ni szańców,
tu nie liczą się z nikim
i z niczym.
I raz,
i dwa,
i w prawo,
i w lewo,
garnitury ministra
i dres podwładnego.
I dwa,
i trzy,
tu płaszcz spekulanta,
kufajka rencisty
i dżins milicjanta.
Bo pralnia w nosie
ma rzeczywistość,
kiedy program
nastawisz
na czystość. Tu
Machejek z Konwickim
zaczepieni guzikiem będą
zgodnie się nurzać w
krochmalu. Tu Nienacki się
może wziąć zaplątać w
Passenta i nie będzie nowego
skandalu.
Wajda razem z Porębą raz na
dole, raz w górze, a Lipińska
podomką ich splecie.
Hanuszkiewicz z Gawlikiem
wybieleni bielikiem
i Olbrychski ze Zwierzem w
duecie.
I raz,
i dwa,
i w prawo,
i w lewo,
podkoszulka ekstremy
z piżamą śledczego.
I dwa,
i trzy,
tu spodnie cenzora
ze swetrem poety
i bluzą aktora.
Bo pralnia w nosie
ma rzeczywistość,
kiedy program
nastawisz
na czystość. W pralni
takiej nie widzisz, co przynoszą
i kiedy, i czyj towar jest też nie
wiadomo. I jest szansa, że
Urban się przeprosi z
Pietrzakiem, kiedy razem
wypierze ich OMO.
I raz,
i dwa,
i w lewo,
i w prawo,
i kręci się bęben
z powagą i wprawą.
A poza
pralnią
mir i kadzidła,
kamienie na szańcach
i włazy bez mydła.
Choć po tych zwrotkach
widać realnie,
że nastąpi
i podział
na pralnie. (1986)
Leniwa niedziela
Jadą auta małe, duże, Roztrącając w
krąg kałuże. Bo orzekli w radio
spece: - Będzie ciepło jak za piecem.
Nie przekracza nikt sześćdziesiąt,
Nie ma takich, co się spieszą. Mają
dziś obywatele Leniwą niedzielę.
Asfalt pachnie świeżym deszczem
Jak podłogi przedświąteczne. To w
nadwoziach aut seryjnych Tworzy
nastrój familijny. Ludzie dobrzy są od
rana Jak z audycji ,,W Jezioranach"
W taki dzień, gdy wypadnie, Nawet
złodziej nie kradnie.
Pani lekkich obyczajów Porzuciła
wrota raju. Wraca wolno prosto z
Essen Swoim pierwszym
mercedesem. Puder spływa jej po
twarzy I przeszkadza w jeździe
marzyć: Jak tu łóżko wymościć, By
się oddać z miłości.
Docent z chłopskim pochodzeniem
Jedzie w nowym volkswagenie. Jego
dzieci widzą w rowie Chłopca, który
je razowiec. Też by zjadły coś
takiego, Coś innego, coś wiejskiego,
Ale tata się złości, Że chcą jeść tak
jak prości.
Dygnitarza sen rozbudził,
Że ma żyć wśród prostych ludzi.
Jedzie wolno, wedle mody, W dwa
służbowe samochody. Szofer w
randze porucznika Sennie wiezie
dostojnika. Jedzie pan, jego żona I
znudzona ochrona.
A chłopaki z braku zdarzeń Grają w
karty na radarze. Kto przegrywa, ten
ma z głowy Plik mandatów
kredytowych. Sierżant nie ma dzisiaj
fartu, Więc prywatnie, tak dla
żartów, Wsadził blotkę do ula I
melduje: - Mam fula.
A po drodze mkną górnicy,
Naukowcy, urzędnicy, Nawet chłopi,
czując bluesa, Dołączyli na
ursusach. Tylko czasem jakieś auto
Zjeżdża wolno w rowu stronę. A
kolumna jak salwą Żegna zgubę
klaksonem.
A na stacji benzynowej
Ajent włożył strój wyjściowy.
Salutuje samochodom,
Które dziś donikąd wiodą.
Nie przekracza nikt sześćdziesiąt,
Nie ma takich, co się śpieszą.
Mają dziś obywatele
Leniwą niedzielę.
(1984)
Hamburg
Proszę państwa, to już miasto Hamburg.
Dwa miliony mieszkańców i ZOO Hackenbecka,
port największy w Europie.
Zabytki zburzone w czasie wojny
dziś znowu zachwycają człowieka.
Czy ktoś jeszcze chce wiedzieć
coś na temat Hamburga?
Przewodniczka w tej sprawie nieźle oczytana,
ale tłum w autokarze spytał jednocześnie:
- Gdzie sprzedaje Moszkowicz?
I gdzie sklepy ,,Montana"?
Bo i jakie zabytki?
Przecież u nas Wawel!
A tu już sam Moszkowicz zaprasza do raju
i tabliczka zachęca:
„Tu się mówi po polsku".
Tu się mówi jak u siebie w kraju.
Tu się mówi po polsku,
tu się mówi po polsku!
Tu się kupi, co mogło być w kraju!
Mnie, niestety, niestety,
za sprawą sił chyba nieczystych
los podrzucił raz książkę o życiu znanego artysty,
który chociaż na scenie się wyżej odrywał od ziemi,
to miał przecież tak samo jak ja dziury
w każdej kieszeni.
Ów pan mówił,
że po to potrzebne pieniądze i sława,
żeby potem do świtu,
do rana się dobrze zabawiać.
Ale w kraju żył takim,
gdzie inna gotówka i racja.
Mnie pieniądze wydawać do spodu
uczyła inflacja.
Tak więc w dzień, gdyśmy wszyscy
na redzie stanęli u celu,
moim było pragnieniem, by pójść
do hamburskich burdelów.
Z oddali ten żar neonów
ciągnie jak do pieca. Panienek
nie widać jeszcze
- jakże to podnieca!
Przeliczam te kilka marek
uchowanych z trudem
i wchodzę do baru.
A tam siedzą same rude.
Pachnące niesamowicie,
jakby róże cięte,
te włosy jak nasze domy
przed majowym świętem.
Więc z miejsca zamawiam jasne
i zaczynam targ.
A one z uśmiechem do mnie:
- Taxa fiinfzig mark!
Och, żeż ty!
I oni doszli aż do takich cen!
Hej, barman! Ja tylko piwo! I
auf Wiedersehen.
Ulotki do porno-shopów
mocno trzymam w pięści,
na ziemi tysiące innych
pod nogami chrzęści.
Więc wchodzę do następnego,
by ponowić próbę,
a w środku,
wśród chudych mieszczan,
siedzą same grube.
Ein, zwei, drei, lalalalala hoch!
Ludzie, jakie one wszystkie grube!
Takie pełne!
Tak pełne
jak nasze kuflowe z czubem!
Każda z nich jak rumiany bochenek,
jak jesienna rzepa,
aż rozumiem tych Niemców, gdy mówią,
że lubią poklepać.
Więc dosiadam do stołu
z tą myślą, że idę va banque.
Aż się nie chce uwierzyć,
że one chcą też
fiinfzig mark!
Ein, zwei, drei, lalalalala hoch!
Wychodzę z postanowieniem:
"kończę tę zabawę.
Już lampy uliczne więdną,
pora iść na kawę.
A wszędzie w zielonych autach
ich zielone gliny,
więc, żeby przeczekać, skręcam.
Tu same blondyny.
Siedzą przy barze w szyku
„równo jak we wojsku"
I nagle ... co ja słyszę?
Mówi się po polsku!
Targować tu jakoś głupio,
jakoś nie wypada.
- Słuchajcie, dziewczyny moje,
wpadłem tu pogadać!
E/n, zwei, drei,
lalalalala hoch!
Pojedziesz do Niemiec i
przekonasz się, co to jest
tęsknota, co rodzinny
dom...
(1988)
Ballada o martwej naturze na emeryturze
Czasami muszę słuchać staruszek
zgarbionych gorzej niż ja.
Bo ich marzenia, nie do ziszczenia,
są garbem numer dwa.
Wszystkie marzenia, te do zjedzenia
i te, by coś dla dusz.
A tu podróże na emeryturze,
na rencie w piecu ruszt.
Co kiedyś było,
już się skończyło.
Teraz wspomnienia
chodzą po sieniach
i po pokojach,
gdzie w książkach Boya
śpi młodość z tamtych lat.
Tylko czasami,
podwieczorkami,
z koleżankami,
pod kocykami,
z herbatnikami
i albumami
powraca stary świat. Półmiski srebrne,
dawniej potrzebne do uroczystych mięs,
drzemią pogodnie, choć coraz głodniej i
przydałby się kęs. Pluton talerzy też chciałby
przeżyć najazd grzybowych zup. A tu,
niestety, tylko apetyt jak z niedobrego snu.
Stara karafka wije się w czkawkach,
nie może sama żyć,
bo kieliszeczki chcą naleweczki
i krzyczą do niej: - Pić!
A czajnik stary zdjął okulary
i nie chce widzieć, że
chińska herbata parzona w ratach
to już herbaty cień.
Co kiedyś było,
już się skończyło.
Teraz wspomnienia
chodzą po sieniach
i po szufladach,
w których się składa
pamiątki z tamtych lat.
Tylko czasami,
podwieczorkami,
ze ściereczkami
nad talerzami,
ponad kurzami
wraz z westchnieniami
powraca stary świat. W krzesłach
pluszowych śpi stół dębowy i też na pewno śni.
Bo czasy inne, sprzęty gościnne przeżyły swoje
dni. Gdy właściciele mogą niewiele, to wtedy
widać, że martwej naturze na emeryturze także
nie wiedzie się.
(1985)
W pogoni za niepewnym jutrem
W pogoni za niepewnym jutrem
i za tym, żeby coś do chleba,
zapominamy żyć dla siebie.
I jeśli jest tak, to mi przebacz.
Raj przyrzekałem, to pamiętam, lecz
w obiecanym dla mnie raju,
Krzysztof Daukszewicz IZY RAJDER czyli pieszy jeździec
O sobie Dzień dobry tym wszystkim, którzy dzień zaczynają od czytania, i dobry wieczór tym, którzy go w ten sposób kończą. Otóż, postanowiłem przeprowadzić wywiad z samym sobą. To znaczy, nie będę pytał o to, ile mam dzieci, czym się zajmuję i tym podobne sprawy, bo - po pierwsze - ja to dobrze znam, a po drugie - kogo to naprawdę obchodzi? Nie będę też mówił o tak zwanej drodze do kariery, bo w naszym wypadku (tu generalizuję) kariera to jest za duże słowo. To tak jak hasło „reforma" brzmi poważniej niż rozmowa o efektach. Od czegoś jednak trzeba zacząć. A więc: nazywają mnie Krzysztof Daukszewicz, to znaczy nazywają mnie tak ci, którzy zapamiętali, jak się takie nazwisko wymawia, to jest Urząd Skarbowy, komornik i trochę znajomych. Przeciętny obywatel wymawia moje nazwisko Dauszkiewicz lub Dałszkiewicz. Jedynie „Magazyn rodzinny" parę lat temu wydrukował poprawnie Daukszewicz, ale za to dał mi na imię Krystyna. Urodziłem się na Warmii tylko dlatego, że na Wileńszczyźnie Mamie robiło się za ciasno, a Tacie nie w smak była ówczesna niewola niemiecka. Zdecydowano się na kompromis. Wileńsz- czyzna osiadła na Warmii, zaciągając po swojemu, ale wtedy to nawet i Warmiacy mówili jeszcze po mazursku. Po jakimś czasie dorosłem do wzrostu 191 centymetrów i wtedy ukończyłem nauki udokumentowane dyplomem szkoły średniej Zawodowego Liceum Pedagogicznego, po którym do pracy w szkołach szli nauczyciele. Potem kilku panów doszło do wniosku, że jak na nasz ustrój to jest zbyt proste. Teraz trzeba ukończyć zawodówkę ze specjalnością ślusarz, żeby następnie - po odbyciu trzymiesięcznego szkolenia dydaktyczno-wychowawczego - zacząć nauczać geografii, języka polskiego lub śpiewu. Jeżeli jeszcze komuś chce się śpiewać. Ja żyłem jeszcze w takich czasach, kiedy nie wiedziano o tym, że świat zrodził się z chaosu, co obecnie widoczne jest na każdym kroku. Świat - to może jednak za dużo powiedziane. Pod koniec lat sześćdziesiątych zacząłem pracować. Robiłem to z pełnym zaangażowaniem, czego dowodem były dyplomy i odznaczenia, które wręczano w latach siedemdziesiątych każdemu, kto szczęśliwie ukończył osiemnasty rok życia, nie był garbaty i nieposłuszny. W wieku dwudziestu trzech lat zacząłem dorastać do awansu. Miał mnie on spotkać po ukończeniu studiów zaocznych, na
które dostałem skierowanie. Skierowanie na studia - to brzmi ładnie aż do dzisiaj. Skierowanie. Ponieważ potraktowałem to tak, jak się traktuje skierowanie na wczasy, do dzisiaj pozostaję satyrykiem bez wyższego wykształcenia. Przed chwilą padło słowo satyryk, w związku z tym powinienem zadać sobie pytanie w normalnym wywiadzie obowiązkowe: - Kiedy zauważył Pan objawy odbierania świata w krzywym zwierciadle? Jak to mądrze sformułowane. Powiedziałbym nawet: co za wykwintne pytanie. Nie wiem, czy zauważyliście Państwo, że przeszliśmy teraz ze sobą na ,,pan". Jeden z dziennikarzy, z którym jestem jeszcze na ,,ty", powiedział, że ludzie nie tolerują poufałości w wywiadach. Rozmowa między nami wyglądała mniej więcej tak: Ja: - Co sądzisz o wynikach referendum? On: - A co mnie to wszystko obchodzi! Lepiej powiedz, co myślisz o sytuacji w polskim kabarecie? Ja: - Jeżeli chodzi o moich konkurentów, to popieram tę sytuację. Co i w gazecie zabrzmiało podobnie. Ja: - Jeżeli chodzi o referendum, to ja, panie redaktorze, popieram. A jeżeli chodzi o kabaret, to co mnie to obchodzi! A więc, panie redaktorze, to, że bawią mnie pewne sytuacje, zauważyłem po raz pierwszy, gdy jeden z miejscowych prominentów, otwierając wystawę filatelistyczną zorganizowaną pod hasłem „Znaczek uczy, bawi, wychowuje", powiedział: - Wiecie co, dyrektorze? Znaczki to żeście nawet i ładne powiesili, ale hasło jest niepełne. Według mnie, powinno ono brzmieć: „Znaczek uczy, bawi, wychowuje i posiada walory kształcące". To zdarzenie miało miejsce w 1976 roku. Zaraz potem powstał kabaret „Gwuść" i narodziłem się ja, wasz Krzysztof Dau.... Po prostu mówcie, jak chcecie. (1989)
I to jest mój kraj Zbyt często mnie pytają ludzie, bo śpiewam im i gram, jaki naprawdę jest mój kraj? Ja nie wiem, nie wiem sam. Bo co odpowiedzieć przy tych gramach stu, gdy z wódką się miesza tylko gorycz słów. Nie pan i nie ułan, inny mamy dziś fart. Tu Pewex wytworny, tu obskurny bar. I szare ulice tam, gdzie miał być raj, i gruszki na wierzbach. I to jest mój kraj. Tu jedni mają grosz powszedni, a drudzy pełny miech. Tu mądrych orzą, głupich sieją, a trzecim z tego śmiech. Pijaczki, prostaczki mają wszystko gdzieś. A ci, co przegrali, piją, by się wznieść. Tu wielki złodziej eks-dobrodziej spokojnie może tyć. I są uczciwi żywi, choć tak ciężko jest im żyć. I dziwki jak śliwki, że tylko płacić i brać. I panny pokrzywki, bo aż strach z nimi spać. Tu święte krowy jeżdżą w nowych mercedesach Benz. Tramwaje mają ci, co wstają do pracy piąta pięć. I szaletów smród,
czy grudzień to czy maj, i zapach maciejki. I to jest mój kraj. Mężczyźni godnie noszą spodnie, bo na to ich jeszcze stać. Ci mają gorzej, co w honorze postanowili trwać. Kobiety, niestety, dzieci, dom i sklep, by zapach wędzonek mężom dać na chleb. Poetom bywa czasem dobrze, a czasem bywa źle. Więc jaki jest? Ja nie wiem sam. Po prostu myślę, że dla uczciwych to piekło, dla cwaniaków raj, dla głupich głupota. Dla mnie to mój kraj. (1985) Easy rider, czyli pieszy jeździec A kiedy nic już nie miałem w mieście do roboty, bo na większość poetów skończył się tu popyt, wsiadłem w auto i rzekłem: - Pora mi uciekać do tej Polski, gdzie jeszcze kocha się człowieka. Tam, gdzie rowy przydrożne, ubarwione mleczem, zapraszają wędrowca: „Wstąpcie do miasteczek!" Easy rider, przeszło mi przez głowę.
Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęły mnie panny ciepłe jak poranek, kiedy mleko skwaszone wnoszą mi na ganek. Easy rider! W miasteczku pierwszym zamknięty był jedyny hotel, bo personel miał wolne właśnie w tę sobotę. A w prywatnym mieszkaniu drzwi otworzył blondyn i zapytał mnie z miejsca: - Jakie masz poglądy? - Sprawiedliwość i prawda to jest dla mnie wszystko! Wtedy padła odpowiedź: - Zjeżdżaj, aktywisto! Easy rider, przeszło mi przez głowę. Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęły mnie dalej wierzby malowane i te nasze dziewczyny ładne jak z pisanek. Easy rider! W następnym domku z ogródkiem miejski prokurator różom kolce przycinał. Równo ciął sekator. Przywitałem się grzecznie z prośbą o mieszkanie. On zapytał mnie tylko: - Jakie ma pan zdanie? - Sprawiedliwość i prawda to jest dla mnie wszystko! Usłyszałem odpowiedź: - Odejdź, ekstremisto! Easy rider, przeszło mi przez głowę.
Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęło mnie jeszcze do gościnnych wiosek, gdzie częstują każdego miodem i bigosem. Easy rider! Solidny dom z pruskiej cegły, siatką ogrodzony i na bramie tabliczka „Obcym wstęp wzbroniony". I na ganku gospodarz czerstwy jak bochenek wziął przywitał pytaniem: - Co najbardziej cenię? - Sprawiedliwość i prawda to jest dla mnie wszystko! - Burek, bierz miastowego, będzie widowisko!!! Easy rider, przeszło mi przez głowę. Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęło mnie jeszcze w strony te dalekie, gdzie tak swojsko nam pachnie sianem i człowiekiem. Easy rider. A kiedy minął już miesiąc w mej samotnej drodze, gdzieś na szlaku zatrzymał pojazd mój wędrowiec. - Sprawiedliwość i prawda! rzekłem do rodaka. I był pierwszym, co spytał: - Dobrze, ale jaka?! I podzielił się ze mną chlebem i kłopotem. To był też easy rider, tylko na piechotę. Easy rider!!! (1983)
Obok hotelu „Grand' Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu ,,Grand". Tu nie licz dziś na cud, tu zeszłoroczny brud, lecz spanie ma popyt, to maść na kłopoty, więc nie licz tu na cud. Stolik, i owszem, jest, samotny jak ten pies. Zaprasza gości, gdy w życzeniach prości, ciebie przygarnie też. Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". Z kuchni, gdzie swąd i czad, kelner z wizytą wpadł i panna wymięta jak forsa klienta, obok hotelu „Grand". Dancing, i owszem, trwa, przecież tu także świat. Dla ludzi ubogich to balsam na nogi, niechaj więc dalej trwa. Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". A kiedy stówę dasz, szatniarz ci poda płaszcz. I nic już nie powie,
gdy rzygasz jak człowiek obok hotelu ,,Grand". Pościel od kilku dni co noc z kimś innym śpi. Za to, żeś bulił, i ciebie utuli pościel od kilku dni. Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". A rano wstaniesz i wstydliwie zamkniesz drzwi. Zapłacisz za wszystko i wyjdziesz z walizką, aż do wieczora, gdy... Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". (1986)
Przyszli dziś złodzieje Hej, przyszli dziś złodzieje zabrać mi nadzieję pod sercem ukrywaną na przyszłość nieznaną. Hej, proszę was serdecznie, weźcie co innego, nie czyńcie wy z człowieka aż tak ubogiego. Mam kożuch używany, ręcznie haftowany. Co wam, złodzieje, szkodzi w baranicy chodzić. W skrzypiące, tęgie mrozy kożuch was ogrzeje, ja zimy te przechodzę spowity w nadzieję. Mam buty z cholewami miękkie jak aksamit, starannie pastowane na drogi nieznane. Te buty w świat szeroki chętnie was poniosą, nadzieję mi zostawcie, to pójdę i boso. Obrączki obie sprzedam, jeśli u was bieda, i pięć tysięcy dodam, bo mi ich nie szkoda. Bogactwa więcej nie mam, bądźcie z tym szczęśliwi, Nadzieję mi zostawcie, będę się nią żywić. Złodzieje nie słuchali, ze śmiechu płakali. Bogactwa mamy przecież najwięcej na świecie, lecz nam potrzeba - rzekli, z moich słów się śmiejąc -
byś ty był bez nadziei, a tylko my z nadzieją, Hej, proszę was serdecznie, weźcie co innego, nie czyńcie wy z człowieka aż tak ubogiego. (1982) Poeta i pan Strauss Odchodził Stary Rok rozpoczynał się sezon na zjazdy i bale. A biedny stary Strauss w roku pańskim bieżącym nie szykował się wcale. Przeminął dawny walc i gdy świat gnał do przodu, by powitać Rok Nowy, poeta, kumpel z Polski wpadł z zaproszeniem do Kłaja na bal sylwestrowy. Ten bal zaczynał się polonezem jak dawniej, od sali do sali. Poeta mówił wiersz, nie słuchany poemat ktoś potem pochwalił. A gdy się skończył pląs i na minut piętnaście pary tańczyć przestały, zza stołów krzyknął ktoś: - Ty! Artysta! Opowiedz nam lepiej kawały. Pomyślał stary Strauss, jak to ciężko być dzisiaj lirycznym poetą. Orkiestra disco gra i nie przebijesz się wierszem i prozą przez beton. I rzekł artyście Strauss w sali, gdzie się przed chwilą coś wiązać zaczęło: - Twe życie to jest bal, nie umowa o dzieło, gdy sam jesteś dzieło. A taniec dalej trwał, bruderszaftów zastępy odkładały się w głowach. A jakiś starszy pan w pas czerwony wplątany nad stołami szybował. A potem to był bal.
Walc zapraszał do tańca, lecz go nikt nie usłyszał. Poeta mówił wiersz. Jakiś pan artystę własnoręcznie uciszał. Zezłościł się pan Strauss, który chciał nam przypomnieć swe modre Dunaje. Powiedział: - Co za kac! Wziął pół litra ze stołu i zapłakał nad Kłajem. Mój przedostatni walc, który zbyt delikatnie poprosił o ciszę. Mój przedostatni walc, bo ostatni to chyba raz jeszcze usłyszę. Karnawał skończył się, zasypiają po szafach sukienki-motyle, a poeta uczy się tańczyć w rytm rozespanych fabrycznych syren. Karnawał skończył się, zasypiają po szafach sukienki-motyle. Że nam się jeszcze chce tańczyć w rytm rozespanych fabrycznych syren. (1980) Wspomnienie z Izby Otrzeźwień Wchodzi pierwszy zalany, drzwi się zamykają. Widać, film ma urwany, kica w kąt jak zając. I bełkoce: - Wylali bez motywowacji. Piję, bo kac jest lepszy od stanu frustracji. Tylko kto mnie, ...mać, tak skurczył do rozmiaru krasnoludka? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Wchodzi facet ubrany równo jak pod sznurek, mówi: - Bardzo przepraszam. Widać, zna kulturę.
I się chłopcom przedstawia: - Macie tu aktora, który żeby zarobić, zgrywa amatora. Ktoś mi, kurza twarz, podmienił Hamleta na liliputka. Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Po aktorze małolat, jeszcze ma trądziki. - W domu rozłam, powiada, w budzie narkotyki. Jeszcze doszły do tego z wychowania dwóje. - Synu, rzekł mu artysta, ja cię adoptuję. Kto urządził tak małego? Jaka na to odtrutka? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Wchodzi znany dziennikarz, każdy się przymyka, nie wiadomo, czy węszy, czy się też nałykał? Nagle głos małolata przerwał tępą ciszę: - Pewnie pije, bo trzeźwy tego nie napisze. Co się stało z redaktorem, że się chwieje jak łódka? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Teraz wytworna pani na okropnej bani, nagle wszyscy dokoła chłopcy malowani. - Teraz wiem, rzecze dama, czemu kraj zaniemógł, bowiem tutaj się skryły resztki dżentelmenów. Ktoś was, chłopcy najmilejsi, znów wystrychnął na dudka.
Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Po niej wielki uczony, też ubzdryngolony, ale mądrość w nim taka, że aż bić pokłony. - Póki talent mój, rzecze, w rękach decydentów, ni do pracy powrotu, ni do abstynentów. Kto mnie jeszcze raz przekona, że przyczyny tkwią w skutkach? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Na to powstał socjolog, co spał od południa, który z braku etatu w szklarni się zatrudniał. Rzekł: - Pisałem doktorat, że nie problem w czystej. I dlatego, panowie, jestem wciąż magistrem. Tylko praca jest odtrutką na taplanie się w smutkach! Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! I wsunęli się wszyscy pod świeżutkie kołdry, wszyscy, których zjednało zalewanie mordy. Tylko biedny artysta ciągnął wciąż do ludzi i z pijackim uporem śpiących chciał rozbudzić - Co nam szkodzi w tym życiu?! Niech mi z was ktoś odpowie! Przez judasza głos doszedł: - Picie kolorowej! (1985)
Pralnia W pralni, w pralni nie znajdziesz tych społecznych podziałów, których pełno jest dziś w okolicy. W wielkim bębnie nie widać ni okopów, ni szańców, tu nie liczą się z nikim i z niczym. I raz, i dwa, i w prawo, i w lewo, garnitury ministra i dres podwładnego. I dwa, i trzy, tu płaszcz spekulanta, kufajka rencisty i dżins milicjanta. Bo pralnia w nosie ma rzeczywistość, kiedy program nastawisz na czystość. Tu Machejek z Konwickim zaczepieni guzikiem będą zgodnie się nurzać w krochmalu. Tu Nienacki się może wziąć zaplątać w Passenta i nie będzie nowego skandalu. Wajda razem z Porębą raz na dole, raz w górze, a Lipińska podomką ich splecie. Hanuszkiewicz z Gawlikiem wybieleni bielikiem
i Olbrychski ze Zwierzem w duecie. I raz, i dwa, i w prawo, i w lewo, podkoszulka ekstremy z piżamą śledczego. I dwa, i trzy, tu spodnie cenzora ze swetrem poety i bluzą aktora. Bo pralnia w nosie ma rzeczywistość, kiedy program nastawisz na czystość. W pralni takiej nie widzisz, co przynoszą i kiedy, i czyj towar jest też nie wiadomo. I jest szansa, że Urban się przeprosi z Pietrzakiem, kiedy razem wypierze ich OMO. I raz, i dwa, i w lewo, i w prawo, i kręci się bęben z powagą i wprawą. A poza pralnią mir i kadzidła, kamienie na szańcach i włazy bez mydła. Choć po tych zwrotkach widać realnie, że nastąpi i podział na pralnie. (1986)
Leniwa niedziela Jadą auta małe, duże, Roztrącając w krąg kałuże. Bo orzekli w radio spece: - Będzie ciepło jak za piecem. Nie przekracza nikt sześćdziesiąt, Nie ma takich, co się spieszą. Mają dziś obywatele Leniwą niedzielę. Asfalt pachnie świeżym deszczem Jak podłogi przedświąteczne. To w nadwoziach aut seryjnych Tworzy nastrój familijny. Ludzie dobrzy są od rana Jak z audycji ,,W Jezioranach" W taki dzień, gdy wypadnie, Nawet złodziej nie kradnie. Pani lekkich obyczajów Porzuciła wrota raju. Wraca wolno prosto z Essen Swoim pierwszym mercedesem. Puder spływa jej po twarzy I przeszkadza w jeździe marzyć: Jak tu łóżko wymościć, By się oddać z miłości. Docent z chłopskim pochodzeniem Jedzie w nowym volkswagenie. Jego dzieci widzą w rowie Chłopca, który je razowiec. Też by zjadły coś takiego, Coś innego, coś wiejskiego, Ale tata się złości, Że chcą jeść tak jak prości. Dygnitarza sen rozbudził, Że ma żyć wśród prostych ludzi.
Jedzie wolno, wedle mody, W dwa służbowe samochody. Szofer w randze porucznika Sennie wiezie dostojnika. Jedzie pan, jego żona I znudzona ochrona. A chłopaki z braku zdarzeń Grają w karty na radarze. Kto przegrywa, ten ma z głowy Plik mandatów kredytowych. Sierżant nie ma dzisiaj fartu, Więc prywatnie, tak dla żartów, Wsadził blotkę do ula I melduje: - Mam fula.
A po drodze mkną górnicy, Naukowcy, urzędnicy, Nawet chłopi, czując bluesa, Dołączyli na ursusach. Tylko czasem jakieś auto Zjeżdża wolno w rowu stronę. A kolumna jak salwą Żegna zgubę klaksonem. A na stacji benzynowej Ajent włożył strój wyjściowy. Salutuje samochodom, Które dziś donikąd wiodą. Nie przekracza nikt sześćdziesiąt, Nie ma takich, co się śpieszą. Mają dziś obywatele Leniwą niedzielę. (1984) Hamburg Proszę państwa, to już miasto Hamburg. Dwa miliony mieszkańców i ZOO Hackenbecka, port największy w Europie. Zabytki zburzone w czasie wojny dziś znowu zachwycają człowieka. Czy ktoś jeszcze chce wiedzieć coś na temat Hamburga? Przewodniczka w tej sprawie nieźle oczytana, ale tłum w autokarze spytał jednocześnie: - Gdzie sprzedaje Moszkowicz? I gdzie sklepy ,,Montana"? Bo i jakie zabytki? Przecież u nas Wawel! A tu już sam Moszkowicz zaprasza do raju i tabliczka zachęca: „Tu się mówi po polsku". Tu się mówi jak u siebie w kraju. Tu się mówi po polsku,
tu się mówi po polsku! Tu się kupi, co mogło być w kraju! Mnie, niestety, niestety, za sprawą sił chyba nieczystych los podrzucił raz książkę o życiu znanego artysty, który chociaż na scenie się wyżej odrywał od ziemi, to miał przecież tak samo jak ja dziury w każdej kieszeni. Ów pan mówił, że po to potrzebne pieniądze i sława, żeby potem do świtu, do rana się dobrze zabawiać. Ale w kraju żył takim, gdzie inna gotówka i racja. Mnie pieniądze wydawać do spodu uczyła inflacja. Tak więc w dzień, gdyśmy wszyscy na redzie stanęli u celu, moim było pragnieniem, by pójść do hamburskich burdelów. Z oddali ten żar neonów ciągnie jak do pieca. Panienek nie widać jeszcze - jakże to podnieca! Przeliczam te kilka marek uchowanych z trudem i wchodzę do baru. A tam siedzą same rude. Pachnące niesamowicie, jakby róże cięte, te włosy jak nasze domy przed majowym świętem. Więc z miejsca zamawiam jasne i zaczynam targ. A one z uśmiechem do mnie: - Taxa fiinfzig mark! Och, żeż ty! I oni doszli aż do takich cen! Hej, barman! Ja tylko piwo! I auf Wiedersehen.
Ulotki do porno-shopów mocno trzymam w pięści, na ziemi tysiące innych pod nogami chrzęści. Więc wchodzę do następnego, by ponowić próbę, a w środku, wśród chudych mieszczan, siedzą same grube. Ein, zwei, drei, lalalalala hoch! Ludzie, jakie one wszystkie grube! Takie pełne! Tak pełne jak nasze kuflowe z czubem! Każda z nich jak rumiany bochenek, jak jesienna rzepa, aż rozumiem tych Niemców, gdy mówią, że lubią poklepać. Więc dosiadam do stołu z tą myślą, że idę va banque. Aż się nie chce uwierzyć, że one chcą też fiinfzig mark! Ein, zwei, drei, lalalalala hoch! Wychodzę z postanowieniem: "kończę tę zabawę. Już lampy uliczne więdną, pora iść na kawę. A wszędzie w zielonych autach ich zielone gliny, więc, żeby przeczekać, skręcam. Tu same blondyny. Siedzą przy barze w szyku „równo jak we wojsku" I nagle ... co ja słyszę? Mówi się po polsku! Targować tu jakoś głupio, jakoś nie wypada. - Słuchajcie, dziewczyny moje, wpadłem tu pogadać! E/n, zwei, drei, lalalalala hoch!
Pojedziesz do Niemiec i przekonasz się, co to jest tęsknota, co rodzinny dom... (1988) Ballada o martwej naturze na emeryturze Czasami muszę słuchać staruszek zgarbionych gorzej niż ja. Bo ich marzenia, nie do ziszczenia, są garbem numer dwa. Wszystkie marzenia, te do zjedzenia i te, by coś dla dusz. A tu podróże na emeryturze, na rencie w piecu ruszt. Co kiedyś było, już się skończyło. Teraz wspomnienia chodzą po sieniach i po pokojach, gdzie w książkach Boya śpi młodość z tamtych lat. Tylko czasami, podwieczorkami, z koleżankami, pod kocykami, z herbatnikami i albumami powraca stary świat. Półmiski srebrne, dawniej potrzebne do uroczystych mięs, drzemią pogodnie, choć coraz głodniej i przydałby się kęs. Pluton talerzy też chciałby przeżyć najazd grzybowych zup. A tu, niestety, tylko apetyt jak z niedobrego snu. Stara karafka wije się w czkawkach,
nie może sama żyć, bo kieliszeczki chcą naleweczki i krzyczą do niej: - Pić! A czajnik stary zdjął okulary i nie chce widzieć, że chińska herbata parzona w ratach to już herbaty cień. Co kiedyś było, już się skończyło. Teraz wspomnienia chodzą po sieniach i po szufladach, w których się składa pamiątki z tamtych lat. Tylko czasami, podwieczorkami, ze ściereczkami nad talerzami, ponad kurzami wraz z westchnieniami powraca stary świat. W krzesłach pluszowych śpi stół dębowy i też na pewno śni. Bo czasy inne, sprzęty gościnne przeżyły swoje dni. Gdy właściciele mogą niewiele, to wtedy widać, że martwej naturze na emeryturze także nie wiedzie się. (1985) W pogoni za niepewnym jutrem W pogoni za niepewnym jutrem i za tym, żeby coś do chleba, zapominamy żyć dla siebie. I jeśli jest tak, to mi przebacz. Raj przyrzekałem, to pamiętam, lecz w obiecanym dla mnie raju,