mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Daukszewicz Krzysztof

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Daukszewicz Krzysztof.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 305 osób, 193 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 142 stron)

Krzysztof Daukszewicz IZY RAJDER czyli pieszy jeździec

O sobie Dzień dobry tym wszystkim, którzy dzień zaczynają od czytania, i dobry wieczór tym, którzy go w ten sposób kończą. Otóż, postanowiłem przeprowadzić wywiad z samym sobą. To znaczy, nie będę pytał o to, ile mam dzieci, czym się zajmuję i tym podobne sprawy, bo - po pierwsze - ja to dobrze znam, a po drugie - kogo to naprawdę obchodzi? Nie będę też mówił o tak zwanej drodze do kariery, bo w naszym wypadku (tu generalizuję) kariera to jest za duże słowo. To tak jak hasło „reforma" brzmi poważniej niż rozmowa o efektach. Od czegoś jednak trzeba zacząć. A więc: nazywają mnie Krzysztof Daukszewicz, to znaczy nazywają mnie tak ci, którzy zapamiętali, jak się takie nazwisko wymawia, to jest Urząd Skarbowy, komornik i trochę znajomych. Przeciętny obywatel wymawia moje nazwisko Dauszkiewicz lub Dałszkiewicz. Jedynie „Magazyn rodzinny" parę lat temu wydrukował poprawnie Daukszewicz, ale za to dał mi na imię Krystyna. Urodziłem się na Warmii tylko dlatego, że na Wileńszczyźnie Mamie robiło się za ciasno, a Tacie nie w smak była ówczesna niewola niemiecka. Zdecydowano się na kompromis. Wileńsz- czyzna osiadła na Warmii, zaciągając po swojemu, ale wtedy to nawet i Warmiacy mówili jeszcze po mazursku. Po jakimś czasie dorosłem do wzrostu 191 centymetrów i wtedy ukończyłem nauki udokumentowane dyplomem szkoły średniej Zawodowego Liceum Pedagogicznego, po którym do pracy w szkołach szli nauczyciele. Potem kilku panów doszło do wniosku, że jak na nasz ustrój to jest zbyt proste. Teraz trzeba ukończyć zawodówkę ze specjalnością ślusarz, żeby następnie - po odbyciu trzymiesięcznego szkolenia dydaktyczno-wychowawczego - zacząć nauczać geografii, języka polskiego lub śpiewu. Jeżeli jeszcze komuś chce się śpiewać. Ja żyłem jeszcze w takich czasach, kiedy nie wiedziano o tym, że świat zrodził się z chaosu, co obecnie widoczne jest na każdym kroku. Świat - to może jednak za dużo powiedziane. Pod koniec lat sześćdziesiątych zacząłem pracować. Robiłem to z pełnym zaangażowaniem, czego dowodem były dyplomy i odznaczenia, które wręczano w latach siedemdziesiątych każdemu, kto szczęśliwie ukończył osiemnasty rok życia, nie był garbaty i nieposłuszny. W wieku dwudziestu trzech lat zacząłem dorastać do awansu. Miał mnie on spotkać po ukończeniu studiów zaocznych, na

które dostałem skierowanie. Skierowanie na studia - to brzmi ładnie aż do dzisiaj. Skierowanie. Ponieważ potraktowałem to tak, jak się traktuje skierowanie na wczasy, do dzisiaj pozostaję satyrykiem bez wyższego wykształcenia. Przed chwilą padło słowo satyryk, w związku z tym powinienem zadać sobie pytanie w normalnym wywiadzie obowiązkowe: - Kiedy zauważył Pan objawy odbierania świata w krzywym zwierciadle? Jak to mądrze sformułowane. Powiedziałbym nawet: co za wykwintne pytanie. Nie wiem, czy zauważyliście Państwo, że przeszliśmy teraz ze sobą na ,,pan". Jeden z dziennikarzy, z którym jestem jeszcze na ,,ty", powiedział, że ludzie nie tolerują poufałości w wywiadach. Rozmowa między nami wyglądała mniej więcej tak: Ja: - Co sądzisz o wynikach referendum? On: - A co mnie to wszystko obchodzi! Lepiej powiedz, co myślisz o sytuacji w polskim kabarecie? Ja: - Jeżeli chodzi o moich konkurentów, to popieram tę sytuację. Co i w gazecie zabrzmiało podobnie. Ja: - Jeżeli chodzi o referendum, to ja, panie redaktorze, popieram. A jeżeli chodzi o kabaret, to co mnie to obchodzi! A więc, panie redaktorze, to, że bawią mnie pewne sytuacje, zauważyłem po raz pierwszy, gdy jeden z miejscowych prominentów, otwierając wystawę filatelistyczną zorganizowaną pod hasłem „Znaczek uczy, bawi, wychowuje", powiedział: - Wiecie co, dyrektorze? Znaczki to żeście nawet i ładne powiesili, ale hasło jest niepełne. Według mnie, powinno ono brzmieć: „Znaczek uczy, bawi, wychowuje i posiada walory kształcące". To zdarzenie miało miejsce w 1976 roku. Zaraz potem powstał kabaret „Gwuść" i narodziłem się ja, wasz Krzysztof Dau.... Po prostu mówcie, jak chcecie. (1989)

I to jest mój kraj Zbyt często mnie pytają ludzie, bo śpiewam im i gram, jaki naprawdę jest mój kraj? Ja nie wiem, nie wiem sam. Bo co odpowiedzieć przy tych gramach stu, gdy z wódką się miesza tylko gorycz słów. Nie pan i nie ułan, inny mamy dziś fart. Tu Pewex wytworny, tu obskurny bar. I szare ulice tam, gdzie miał być raj, i gruszki na wierzbach. I to jest mój kraj. Tu jedni mają grosz powszedni, a drudzy pełny miech. Tu mądrych orzą, głupich sieją, a trzecim z tego śmiech. Pijaczki, prostaczki mają wszystko gdzieś. A ci, co przegrali, piją, by się wznieść. Tu wielki złodziej eks-dobrodziej spokojnie może tyć. I są uczciwi żywi, choć tak ciężko jest im żyć. I dziwki jak śliwki, że tylko płacić i brać. I panny pokrzywki, bo aż strach z nimi spać. Tu święte krowy jeżdżą w nowych mercedesach Benz. Tramwaje mają ci, co wstają do pracy piąta pięć. I szaletów smród,

czy grudzień to czy maj, i zapach maciejki. I to jest mój kraj. Mężczyźni godnie noszą spodnie, bo na to ich jeszcze stać. Ci mają gorzej, co w honorze postanowili trwać. Kobiety, niestety, dzieci, dom i sklep, by zapach wędzonek mężom dać na chleb. Poetom bywa czasem dobrze, a czasem bywa źle. Więc jaki jest? Ja nie wiem sam. Po prostu myślę, że dla uczciwych to piekło, dla cwaniaków raj, dla głupich głupota. Dla mnie to mój kraj. (1985) Easy rider, czyli pieszy jeździec A kiedy nic już nie miałem w mieście do roboty, bo na większość poetów skończył się tu popyt, wsiadłem w auto i rzekłem: - Pora mi uciekać do tej Polski, gdzie jeszcze kocha się człowieka. Tam, gdzie rowy przydrożne, ubarwione mleczem, zapraszają wędrowca: „Wstąpcie do miasteczek!" Easy rider, przeszło mi przez głowę.

Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęły mnie panny ciepłe jak poranek, kiedy mleko skwaszone wnoszą mi na ganek. Easy rider! W miasteczku pierwszym zamknięty był jedyny hotel, bo personel miał wolne właśnie w tę sobotę. A w prywatnym mieszkaniu drzwi otworzył blondyn i zapytał mnie z miejsca: - Jakie masz poglądy? - Sprawiedliwość i prawda to jest dla mnie wszystko! Wtedy padła odpowiedź: - Zjeżdżaj, aktywisto! Easy rider, przeszło mi przez głowę. Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęły mnie dalej wierzby malowane i te nasze dziewczyny ładne jak z pisanek. Easy rider! W następnym domku z ogródkiem miejski prokurator różom kolce przycinał. Równo ciął sekator. Przywitałem się grzecznie z prośbą o mieszkanie. On zapytał mnie tylko: - Jakie ma pan zdanie? - Sprawiedliwość i prawda to jest dla mnie wszystko! Usłyszałem odpowiedź: - Odejdź, ekstremisto! Easy rider, przeszło mi przez głowę.

Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęło mnie jeszcze do gościnnych wiosek, gdzie częstują każdego miodem i bigosem. Easy rider! Solidny dom z pruskiej cegły, siatką ogrodzony i na bramie tabliczka „Obcym wstęp wzbroniony". I na ganku gospodarz czerstwy jak bochenek wziął przywitał pytaniem: - Co najbardziej cenię? - Sprawiedliwość i prawda to jest dla mnie wszystko! - Burek, bierz miastowego, będzie widowisko!!! Easy rider, przeszło mi przez głowę. Easy rider, głupiec - jednym słowem. Lecz ciągnęło mnie jeszcze w strony te dalekie, gdzie tak swojsko nam pachnie sianem i człowiekiem. Easy rider. A kiedy minął już miesiąc w mej samotnej drodze, gdzieś na szlaku zatrzymał pojazd mój wędrowiec. - Sprawiedliwość i prawda! rzekłem do rodaka. I był pierwszym, co spytał: - Dobrze, ale jaka?! I podzielił się ze mną chlebem i kłopotem. To był też easy rider, tylko na piechotę. Easy rider!!! (1983)

Obok hotelu „Grand' Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu ,,Grand". Tu nie licz dziś na cud, tu zeszłoroczny brud, lecz spanie ma popyt, to maść na kłopoty, więc nie licz tu na cud. Stolik, i owszem, jest, samotny jak ten pies. Zaprasza gości, gdy w życzeniach prości, ciebie przygarnie też. Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". Z kuchni, gdzie swąd i czad, kelner z wizytą wpadł i panna wymięta jak forsa klienta, obok hotelu „Grand". Dancing, i owszem, trwa, przecież tu także świat. Dla ludzi ubogich to balsam na nogi, niechaj więc dalej trwa. Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". A kiedy stówę dasz, szatniarz ci poda płaszcz. I nic już nie powie,

gdy rzygasz jak człowiek obok hotelu ,,Grand". Pościel od kilku dni co noc z kimś innym śpi. Za to, żeś bulił, i ciebie utuli pościel od kilku dni. Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". A rano wstaniesz i wstydliwie zamkniesz drzwi. Zapłacisz za wszystko i wyjdziesz z walizką, aż do wieczora, gdy... Obok hotelu „Grand", gdzie dają chateaubriand, stoi hotelik dla obywateli, obok hotelu „Grand". (1986)

Przyszli dziś złodzieje Hej, przyszli dziś złodzieje zabrać mi nadzieję pod sercem ukrywaną na przyszłość nieznaną. Hej, proszę was serdecznie, weźcie co innego, nie czyńcie wy z człowieka aż tak ubogiego. Mam kożuch używany, ręcznie haftowany. Co wam, złodzieje, szkodzi w baranicy chodzić. W skrzypiące, tęgie mrozy kożuch was ogrzeje, ja zimy te przechodzę spowity w nadzieję. Mam buty z cholewami miękkie jak aksamit, starannie pastowane na drogi nieznane. Te buty w świat szeroki chętnie was poniosą, nadzieję mi zostawcie, to pójdę i boso. Obrączki obie sprzedam, jeśli u was bieda, i pięć tysięcy dodam, bo mi ich nie szkoda. Bogactwa więcej nie mam, bądźcie z tym szczęśliwi, Nadzieję mi zostawcie, będę się nią żywić. Złodzieje nie słuchali, ze śmiechu płakali. Bogactwa mamy przecież najwięcej na świecie, lecz nam potrzeba - rzekli, z moich słów się śmiejąc -

byś ty był bez nadziei, a tylko my z nadzieją, Hej, proszę was serdecznie, weźcie co innego, nie czyńcie wy z człowieka aż tak ubogiego. (1982) Poeta i pan Strauss Odchodził Stary Rok rozpoczynał się sezon na zjazdy i bale. A biedny stary Strauss w roku pańskim bieżącym nie szykował się wcale. Przeminął dawny walc i gdy świat gnał do przodu, by powitać Rok Nowy, poeta, kumpel z Polski wpadł z zaproszeniem do Kłaja na bal sylwestrowy. Ten bal zaczynał się polonezem jak dawniej, od sali do sali. Poeta mówił wiersz, nie słuchany poemat ktoś potem pochwalił. A gdy się skończył pląs i na minut piętnaście pary tańczyć przestały, zza stołów krzyknął ktoś: - Ty! Artysta! Opowiedz nam lepiej kawały. Pomyślał stary Strauss, jak to ciężko być dzisiaj lirycznym poetą. Orkiestra disco gra i nie przebijesz się wierszem i prozą przez beton. I rzekł artyście Strauss w sali, gdzie się przed chwilą coś wiązać zaczęło: - Twe życie to jest bal, nie umowa o dzieło, gdy sam jesteś dzieło. A taniec dalej trwał, bruderszaftów zastępy odkładały się w głowach. A jakiś starszy pan w pas czerwony wplątany nad stołami szybował. A potem to był bal.

Walc zapraszał do tańca, lecz go nikt nie usłyszał. Poeta mówił wiersz. Jakiś pan artystę własnoręcznie uciszał. Zezłościł się pan Strauss, który chciał nam przypomnieć swe modre Dunaje. Powiedział: - Co za kac! Wziął pół litra ze stołu i zapłakał nad Kłajem. Mój przedostatni walc, który zbyt delikatnie poprosił o ciszę. Mój przedostatni walc, bo ostatni to chyba raz jeszcze usłyszę. Karnawał skończył się, zasypiają po szafach sukienki-motyle, a poeta uczy się tańczyć w rytm rozespanych fabrycznych syren. Karnawał skończył się, zasypiają po szafach sukienki-motyle. Że nam się jeszcze chce tańczyć w rytm rozespanych fabrycznych syren. (1980) Wspomnienie z Izby Otrzeźwień Wchodzi pierwszy zalany, drzwi się zamykają. Widać, film ma urwany, kica w kąt jak zając. I bełkoce: - Wylali bez motywowacji. Piję, bo kac jest lepszy od stanu frustracji. Tylko kto mnie, ...mać, tak skurczył do rozmiaru krasnoludka? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Wchodzi facet ubrany równo jak pod sznurek, mówi: - Bardzo przepraszam. Widać, zna kulturę.

I się chłopcom przedstawia: - Macie tu aktora, który żeby zarobić, zgrywa amatora. Ktoś mi, kurza twarz, podmienił Hamleta na liliputka. Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Po aktorze małolat, jeszcze ma trądziki. - W domu rozłam, powiada, w budzie narkotyki. Jeszcze doszły do tego z wychowania dwóje. - Synu, rzekł mu artysta, ja cię adoptuję. Kto urządził tak małego? Jaka na to odtrutka? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Wchodzi znany dziennikarz, każdy się przymyka, nie wiadomo, czy węszy, czy się też nałykał? Nagle głos małolata przerwał tępą ciszę: - Pewnie pije, bo trzeźwy tego nie napisze. Co się stało z redaktorem, że się chwieje jak łódka? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Teraz wytworna pani na okropnej bani, nagle wszyscy dokoła chłopcy malowani. - Teraz wiem, rzecze dama, czemu kraj zaniemógł, bowiem tutaj się skryły resztki dżentelmenów. Ktoś was, chłopcy najmilejsi, znów wystrychnął na dudka.

Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Po niej wielki uczony, też ubzdryngolony, ale mądrość w nim taka, że aż bić pokłony. - Póki talent mój, rzecze, w rękach decydentów, ni do pracy powrotu, ni do abstynentów. Kto mnie jeszcze raz przekona, że przyczyny tkwią w skutkach? Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! Na to powstał socjolog, co spał od południa, który z braku etatu w szklarni się zatrudniał. Rzekł: - Pisałem doktorat, że nie problem w czystej. I dlatego, panowie, jestem wciąż magistrem. Tylko praca jest odtrutką na taplanie się w smutkach! Przez judasza głos doszedł: - Wódka, tylko wódka! I wsunęli się wszyscy pod świeżutkie kołdry, wszyscy, których zjednało zalewanie mordy. Tylko biedny artysta ciągnął wciąż do ludzi i z pijackim uporem śpiących chciał rozbudzić - Co nam szkodzi w tym życiu?! Niech mi z was ktoś odpowie! Przez judasza głos doszedł: - Picie kolorowej! (1985)

Pralnia W pralni, w pralni nie znajdziesz tych społecznych podziałów, których pełno jest dziś w okolicy. W wielkim bębnie nie widać ni okopów, ni szańców, tu nie liczą się z nikim i z niczym. I raz, i dwa, i w prawo, i w lewo, garnitury ministra i dres podwładnego. I dwa, i trzy, tu płaszcz spekulanta, kufajka rencisty i dżins milicjanta. Bo pralnia w nosie ma rzeczywistość, kiedy program nastawisz na czystość. Tu Machejek z Konwickim zaczepieni guzikiem będą zgodnie się nurzać w krochmalu. Tu Nienacki się może wziąć zaplątać w Passenta i nie będzie nowego skandalu. Wajda razem z Porębą raz na dole, raz w górze, a Lipińska podomką ich splecie. Hanuszkiewicz z Gawlikiem wybieleni bielikiem

i Olbrychski ze Zwierzem w duecie. I raz, i dwa, i w prawo, i w lewo, podkoszulka ekstremy z piżamą śledczego. I dwa, i trzy, tu spodnie cenzora ze swetrem poety i bluzą aktora. Bo pralnia w nosie ma rzeczywistość, kiedy program nastawisz na czystość. W pralni takiej nie widzisz, co przynoszą i kiedy, i czyj towar jest też nie wiadomo. I jest szansa, że Urban się przeprosi z Pietrzakiem, kiedy razem wypierze ich OMO. I raz, i dwa, i w lewo, i w prawo, i kręci się bęben z powagą i wprawą. A poza pralnią mir i kadzidła, kamienie na szańcach i włazy bez mydła. Choć po tych zwrotkach widać realnie, że nastąpi i podział na pralnie. (1986)

Leniwa niedziela Jadą auta małe, duże, Roztrącając w krąg kałuże. Bo orzekli w radio spece: - Będzie ciepło jak za piecem. Nie przekracza nikt sześćdziesiąt, Nie ma takich, co się spieszą. Mają dziś obywatele Leniwą niedzielę. Asfalt pachnie świeżym deszczem Jak podłogi przedświąteczne. To w nadwoziach aut seryjnych Tworzy nastrój familijny. Ludzie dobrzy są od rana Jak z audycji ,,W Jezioranach" W taki dzień, gdy wypadnie, Nawet złodziej nie kradnie. Pani lekkich obyczajów Porzuciła wrota raju. Wraca wolno prosto z Essen Swoim pierwszym mercedesem. Puder spływa jej po twarzy I przeszkadza w jeździe marzyć: Jak tu łóżko wymościć, By się oddać z miłości. Docent z chłopskim pochodzeniem Jedzie w nowym volkswagenie. Jego dzieci widzą w rowie Chłopca, który je razowiec. Też by zjadły coś takiego, Coś innego, coś wiejskiego, Ale tata się złości, Że chcą jeść tak jak prości. Dygnitarza sen rozbudził, Że ma żyć wśród prostych ludzi.

Jedzie wolno, wedle mody, W dwa służbowe samochody. Szofer w randze porucznika Sennie wiezie dostojnika. Jedzie pan, jego żona I znudzona ochrona. A chłopaki z braku zdarzeń Grają w karty na radarze. Kto przegrywa, ten ma z głowy Plik mandatów kredytowych. Sierżant nie ma dzisiaj fartu, Więc prywatnie, tak dla żartów, Wsadził blotkę do ula I melduje: - Mam fula.

A po drodze mkną górnicy, Naukowcy, urzędnicy, Nawet chłopi, czując bluesa, Dołączyli na ursusach. Tylko czasem jakieś auto Zjeżdża wolno w rowu stronę. A kolumna jak salwą Żegna zgubę klaksonem. A na stacji benzynowej Ajent włożył strój wyjściowy. Salutuje samochodom, Które dziś donikąd wiodą. Nie przekracza nikt sześćdziesiąt, Nie ma takich, co się śpieszą. Mają dziś obywatele Leniwą niedzielę. (1984) Hamburg Proszę państwa, to już miasto Hamburg. Dwa miliony mieszkańców i ZOO Hackenbecka, port największy w Europie. Zabytki zburzone w czasie wojny dziś znowu zachwycają człowieka. Czy ktoś jeszcze chce wiedzieć coś na temat Hamburga? Przewodniczka w tej sprawie nieźle oczytana, ale tłum w autokarze spytał jednocześnie: - Gdzie sprzedaje Moszkowicz? I gdzie sklepy ,,Montana"? Bo i jakie zabytki? Przecież u nas Wawel! A tu już sam Moszkowicz zaprasza do raju i tabliczka zachęca: „Tu się mówi po polsku". Tu się mówi jak u siebie w kraju. Tu się mówi po polsku,

tu się mówi po polsku! Tu się kupi, co mogło być w kraju! Mnie, niestety, niestety, za sprawą sił chyba nieczystych los podrzucił raz książkę o życiu znanego artysty, który chociaż na scenie się wyżej odrywał od ziemi, to miał przecież tak samo jak ja dziury w każdej kieszeni. Ów pan mówił, że po to potrzebne pieniądze i sława, żeby potem do świtu, do rana się dobrze zabawiać. Ale w kraju żył takim, gdzie inna gotówka i racja. Mnie pieniądze wydawać do spodu uczyła inflacja. Tak więc w dzień, gdyśmy wszyscy na redzie stanęli u celu, moim było pragnieniem, by pójść do hamburskich burdelów. Z oddali ten żar neonów ciągnie jak do pieca. Panienek nie widać jeszcze - jakże to podnieca! Przeliczam te kilka marek uchowanych z trudem i wchodzę do baru. A tam siedzą same rude. Pachnące niesamowicie, jakby róże cięte, te włosy jak nasze domy przed majowym świętem. Więc z miejsca zamawiam jasne i zaczynam targ. A one z uśmiechem do mnie: - Taxa fiinfzig mark! Och, żeż ty! I oni doszli aż do takich cen! Hej, barman! Ja tylko piwo! I auf Wiedersehen.

Ulotki do porno-shopów mocno trzymam w pięści, na ziemi tysiące innych pod nogami chrzęści. Więc wchodzę do następnego, by ponowić próbę, a w środku, wśród chudych mieszczan, siedzą same grube. Ein, zwei, drei, lalalalala hoch! Ludzie, jakie one wszystkie grube! Takie pełne! Tak pełne jak nasze kuflowe z czubem! Każda z nich jak rumiany bochenek, jak jesienna rzepa, aż rozumiem tych Niemców, gdy mówią, że lubią poklepać. Więc dosiadam do stołu z tą myślą, że idę va banque. Aż się nie chce uwierzyć, że one chcą też fiinfzig mark! Ein, zwei, drei, lalalalala hoch! Wychodzę z postanowieniem: "kończę tę zabawę. Już lampy uliczne więdną, pora iść na kawę. A wszędzie w zielonych autach ich zielone gliny, więc, żeby przeczekać, skręcam. Tu same blondyny. Siedzą przy barze w szyku „równo jak we wojsku" I nagle ... co ja słyszę? Mówi się po polsku! Targować tu jakoś głupio, jakoś nie wypada. - Słuchajcie, dziewczyny moje, wpadłem tu pogadać! E/n, zwei, drei, lalalalala hoch!

Pojedziesz do Niemiec i przekonasz się, co to jest tęsknota, co rodzinny dom... (1988) Ballada o martwej naturze na emeryturze Czasami muszę słuchać staruszek zgarbionych gorzej niż ja. Bo ich marzenia, nie do ziszczenia, są garbem numer dwa. Wszystkie marzenia, te do zjedzenia i te, by coś dla dusz. A tu podróże na emeryturze, na rencie w piecu ruszt. Co kiedyś było, już się skończyło. Teraz wspomnienia chodzą po sieniach i po pokojach, gdzie w książkach Boya śpi młodość z tamtych lat. Tylko czasami, podwieczorkami, z koleżankami, pod kocykami, z herbatnikami i albumami powraca stary świat. Półmiski srebrne, dawniej potrzebne do uroczystych mięs, drzemią pogodnie, choć coraz głodniej i przydałby się kęs. Pluton talerzy też chciałby przeżyć najazd grzybowych zup. A tu, niestety, tylko apetyt jak z niedobrego snu. Stara karafka wije się w czkawkach,

nie może sama żyć, bo kieliszeczki chcą naleweczki i krzyczą do niej: - Pić! A czajnik stary zdjął okulary i nie chce widzieć, że chińska herbata parzona w ratach to już herbaty cień. Co kiedyś było, już się skończyło. Teraz wspomnienia chodzą po sieniach i po szufladach, w których się składa pamiątki z tamtych lat. Tylko czasami, podwieczorkami, ze ściereczkami nad talerzami, ponad kurzami wraz z westchnieniami powraca stary świat. W krzesłach pluszowych śpi stół dębowy i też na pewno śni. Bo czasy inne, sprzęty gościnne przeżyły swoje dni. Gdy właściciele mogą niewiele, to wtedy widać, że martwej naturze na emeryturze także nie wiedzie się. (1985) W pogoni za niepewnym jutrem W pogoni za niepewnym jutrem i za tym, żeby coś do chleba, zapominamy żyć dla siebie. I jeśli jest tak, to mi przebacz. Raj przyrzekałem, to pamiętam, lecz w obiecanym dla mnie raju,