mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Dave Laura - Party rozwodowe

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dave Laura - Party rozwodowe.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

Spis treści Dedykacja Motto MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1938 Część pierwsza I tylko żal BROOKLYN, STAN NOWY JORK, 69 LAT PÓŹNIEJ MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN Część druga Niespodziewani goście MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE Część trzecia Party rozwodowe

GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN Część czwarta Prezenty MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE EPILOG MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1972 CHAMP OD AUTORKI Przypisy

Ty​tuł ory​gi​na​łu: The Di​vor​ce Par​ty Co​py​ri​ght © 2008 by Lau​ra Dave By ar​ran​ge​ment with the Pro​prie​tor. All ri​ghts re​se​rved. Co​py​ri​ght for the Po​lish Edi​tion © 2013 G + J Gru​ner + Jahr Pol​ska Sp. z o.o. & Co. Spół​ka Ko​man​dy​to​wa 02-674 War​sza​wa, ul. Ma​ry​nar​ska 15 Dział han​dlo​wy: tel. 22 360 38 41-42 faks 22 360 38 49 Sprze​daż wy​sył​ko​wa: Dział Ob​słu​gi Klien​ta, tel. 22 360 37 77 Re​dak​cja: Mał​go​rza​ta Grud​nik-Zwo​liń​ska Ko​rek​ta: Mag​da​le​na Szro​eder Pro​jekt okład​ki: Pan​na Cot​ta Zdję​cie na okład​ce: Fo​to​lia Re​dak​cja tech​nicz​na: Ma​riusz Te​ler Re​dak​tor pro​wa​dzą​ca: Agniesz​ka Ko​szał​ka ISBN: 978-83-60376-52-3 Skład i ła​ma​nie: Ma​rze​na Pił​ko Wszel​kie pra​wa za​strze​żo​ne. Re​pro​du​ko​wa​nie, ko​pio​wa​nie w urzą​dze​niach prze​twa​rza​nia da​nych, od​twa​rza​nie w ja​kiej​kol​wiek for​mie oraz wy​ko​rzy​sty​wa​nie w wy​stą​pie​niach pu​blicz​nych – rów​nież czę​ścio​we – tyl​ko za wy​łącz​nym ze​zwo​le​niem wła​ści​cie​la praw au​tor​skich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Dla Dany For​man, któ​ra za​py​ta​ła mnie, co wiem o hu​ra​ga​nie z 1938 roku.

A gdy to ru​nie, ru​nie na cie​bie. – Neil Young

MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1938 Było to doprawdy osobliwe, że akurat tego lata każdy usiłował gdzieś dolecieć. Howard Hughes okrążył świat w dziewięćdziesiąt jeden godzin, luksusowy hydroplan Yankee Clipper oderwał się od wody i uniósł w przestworza, a Douglas „Wrong Way” Corrigan wybrał się z Nowego Jorku do Los Angeles, a wylądował w Irlandii. Wtedy to również wydano pierwszy komiks z Supermanem, a na rynku ukazała się kawa rozpuszczalna. Było to także ostatnie lato przed najokropniejszą z wojen. Ale przede wszystkim ludzie rozmawiali o lataniu. Jakie to dziwne, mówili, że wszyscy tyle czasu wpatrywali się w niebo i nikt nie dostrzegł, jak nadchodzi huragan. A był on tak okrutny, że kiedy z niszczycielską siłą przetoczył się po wschodnim wybrzeżu, całkowicie odciął od świata najdalszy cypel Long Island wraz z położoną na nim osa​dą Mon​tauk, za​mie​nia​jąc go w sa​mot​ną wy​spę po​środ​ku oce​anu. Stało się to we wrześniu, kiedy w powietrzu unosiły się ostatki lata. Nikt na Long Island nie spodziewał się, że sztorm uderzy tego popołudnia. Ani tego, że będzie musiało przyjechać wojsko, aby odbudować ten kawałek lądu, który kiedyś łączył Montauk z resztą wyspy. Ani tego, że dopiero po dwóch tygodniach woda zalewająca Napeague opadnie na tyle, aby mogły tamtędy przejechać służby ratownicze. Ani też tego, że mieszkańcy Montauk stracą prawie wszyst​ko. Aczkolwiek były nieliczne wyjątki. Nieopodal Montauk Point stało kilka budynków, które były tak mocno przyciśnięte do skarpy, że deszcz i fale nie dały im rady. Siedem rodzin z Manhattanu spędzało każde lato w tych siedmiu siostrzanych budynkach, postawionych w 1879 roku przez tę samą firmę budowlaną. Stalowe bramy i silne fundamenty domów pozostały całkowicie nietknięte, podobnie jak kominki, drzwi z dębowego drewna i witrażowe okna, któ​ry​mi wy​róż​nia​ły się te ukry​te na koń​cu świa​ta pe​reł​ki. Dom naj​bar​dziej wy​su​nię​ty na wschód zwa​ny był Hun​ting​ton Hall, a przez tych, któ​rzy w nim bywali, po prostu Hunt Hall. Jako jedyny z siedmiu miał wciąż lokatorów o tej porze, a zaj​mo​wał go Champ Na​tha​niel Hun​ting​ton. Champ był trzydziestotrzyletnim, nazbyt przystojnym i trochę za wysokim jedynym synem Bra​dleya Hun​ting​to​na, naj​po​tęż​niej​sze​go ma​gna​ta wy​daw​ni​cze​go Ame​ry​ki Pół​noc​nej. Kie​dy hu​ra​gan ude​rzył, Champ Hun​ting​ton wła​śnie upra​wiał seks. Obmierzły popołudniowy seks przy włączonych światłach i zaciągniętych zasłonach. Anna wyginała się oparta o brzeg łóżka, a Champ przywierał do jej pleców, trzymając dłoń na jej gar​dle. Spę​dzi​li tam całe lato, kochając się w ten sposób. Próbowali ocalić swoje małżeństwo. I pró​bo​wa​li je znisz​czyć. Na zewnątrz pociemniało, wzbierały fale i szalała burza, lecz wszystko to nie docierało do przytępionej świadomości Champa. Wiedział, że pada. Słyszał szum wiatru i krople bębniące o dach. Ale w Mon​tauk we wrze​śniu ta​kie od​gło​sy nie zwia​sto​wa​ły ni​cze​go strasz​ne​go.

Strasz​ne było co innego. Ten pierwszy rok ich małżeństwa. Czyste nieporozumienie. Ciemne włosy Anny w umywalce. Te spotkania, których naprawdę nie było. Nachylił się bardziej i chwy​cił ją usta​mi za ucho. – Nie – po​wie​dzia​ła. Była sku​pio​na i nie​mal już do​cho​dzi​ła. – Prze​stań. Obydwoje skończyli, a potem leżeli bezwładnie, Anna na łóżku, a Champ na podłodze. Stopa Anny spoczywała na jego ramieniu i był to jedyny punkt, w którym się stykali. Już sięgał, aby dotknąć palców u jej stopy, ale uświadomił sobie, że takie przejawy czułości wywołują u niej wście​kłość. Za​sta​na​wia​ła się wte​dy, czy się zmie​nił, czy ze wglę​du na nią zmu​sza się do tego. W tym właśnie momencie Champ wstał i wyjrzał na zewnątrz. Być może miał umysł jeszcze trochę przyćmiony, ale to, co zobaczył, wyglądało jak rozpędzony pociąg, który gwałtownie uderza w okno sypialni. Ów obraz sprawił, że dotarł do niego ten dźwięk, ten przeraźliwy i rozszalały świst o wysokiej tonacji. Jak później stwierdził, w momencie, kiedy go usłyszał, jego ży​cie się zmie​ni​ło. Nagi podszedł do okna i musiał chwycić się framugi, aby utrzymać równowagę. Nie widział plaży ani oceanu. Z początku nie widział niczego. Za jego plecami stanęła Anna owinięta w prześcieradło i obydwoje wpatrywali się w szalejącą za oknem zawieruchę. Patrzyli jak urzeczeni, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Ani słowa o huraganie, który łamał drzewa jak zapałki, ani o tym, co może się dziać w centrum miasteczka. Gdyby wtedy trzeźwo myśleli, odeszliby od okna w obawie, że podmuch wtłoczy je do środka. Oni jednak tkwili w miejscu, a tymczasem sztorm przycichł, potem rozszalał się na nowo, aż wreszcie uspokoił się na dobre. Zielonkawożółte niebo stało się purpurowe, a potem czarne i pojawiło się na nim słońce, które bar​dziej przy​po​mi​na​ło księ​życ. Przy​glą​da​li mu się po​grą​że​ni w ciem​no​ściach nocy. – Któ​ra go​dzi​na? – za​py​ta​ła Anna. Champ nie od​po​wie​dział. – I co my te​raz zro​bi​my? – do​da​ła. Champ już się uwijał. Ubrał się, włożył robocze buty i wyszedł z domu. Przemierzył swoją działkę i ruszył wzdłuż urwiska, zdradliwie śliskiego, usłanego szczątkami połamanych drzew, które ciągnęło się aż do zalanego przesmyku Napeague. Dotarł do głównej drogi, a stamtąd miał ja​kieś pięć i pół ki​lo​me​tra do cen​trum zruj​no​wa​nej osa​dy. Widział małe budynki przywalone łodziami rybackimi albo samochodami, pozrywane dachy i powalone słupy linii telefonicznej. Wzdłuż drogi pływały podtopione komody i ramy łóżek. Lejąca się zewsząd woda utrudniała przedzieranie się przez ulice. Gdzie to się zaczęło? – my​ślał. Gdy​by ktoś po​tra​fił od​kryć, gdzie się za​czę​ło, być może da​ło​by się to po​wstrzy​mać. Unosząc wysoko omdlewające nogi, Champ zmierzał w stronę Manor, gdzie ludzie odbudowywali swoje schronienia, próbując pomagać sobie nawzajem. Przyłączył się do grupy mężczyzn, którzy przepychali samochody, dźwigali zamoknięte pnie, zabijali okna deskami, su​szy​li koce i sprzą​ta​li odłam​ki po​tłu​czo​ne​go szkła. Jak miał to sobie wytłumaczyć? Nie potrafił określić tego uczucia, którego zaznał po raz pierwszy, ale wyzwoliło się w nim – jakby chęć poświęcenia się lub zaangażowania – do wła​sne​go domu, do tego cier​pią​ce​go miej​sca i do wszyst​kie​go, co go ota​cza. Może właśnie dlatego po skończonej pracy nie wrócił do domu, ale poszedł do przystani, gdzie zebrali się wszyscy rybacy. Siedząc na metalowej beczce, słuchał, jak rozmawiają o tym, że wszystko stracili, oglądał swoje pokaleczone dłonie i patrzył na wschodzący księżyc, który

bla​dy i nie​złom​ny wy​glą​dał na nie​zwy​kle pew​ne​go sie​bie. Potem, według gwiazd, skierował się na północny wschód. Najpierw trafił do Montauk Point, później odszukał urwisko, i wreszcie dotarł do domu. Swego własnego domu, Huntington Hall, któ​ry stał tam, wy​nio​sły i obo​jęt​ny. Nie było łatwo znaleźć drogę w ciemności, więc szedł wzdłuż zalanego nadbrzeża, aż w końcu stanął u podnóża drewnianych schodków, po których wspiął się na klif. W domu wszystko było na swoim miejscu, a Anna przygotowała mu kanapki z pomidorem i czekała na nie​go przy za​pa​lo​nych świe​cach. Pod​ło​gę w sa​lo​nie na​kry​ła ciem​ny​mi ko​ca​mi. Kiedy przestąpił próg, stała przy drzwiach, ubrana w długi purpurowy sweter i z włosami spię​ty​mi w kok. Po​de​szła do nie​go, a on zbli​żył twarz do jej szyi i wcią​gnął jej za​pach. – Jak było w miasteczku? – Położyła dłoń na jego piersi. – Próbowałam dowiedzieć się cze​goś z ra​dia, ale nie od​bie​ra. Czy coś tam oca​la​ło? Nie odpowiedział jej, tylko patrzył na nią dziwnie. I zdawał sobie sprawę z tego, że ona wie, jak dziwnie się jej przygląda. Najzwyczajniej w świecie na nią patrzył i tyle. Po raz pierwszy w cią​gu tego roku nie pró​bo​wał być gdzie in​dziej, niż był. Czemu dopiero pod wpływem strachu coś we mnie drgnęło? – zadał sobie w myślach pytanie. – Czy musimy doświadczyć chaosu, aby sobie uświadomić, czego tak naprawdę chce​my? Miał zamiar powtórzyć jej te pytania, ale obawiał się, że w odpowiedzi usłyszy coś, co ka​za​ło​by mu zmie​nić zda​nie, a tego nie chciał. Nie chciał mieć żad​nych wąt​pli​wo​ści. A potem, zaledwie po trzydziestu godzinach od momentu, kiedy ostatnio się położył, obydwoje spoczywali na podłodze twarzami zwróceni do siebie. I właśnie wtedy, w ten osobliwy sposób, w jaki podejmujemy ważne decyzje, które ostatecznie nas kształtują, Champ postanowił, że już na zawsze zamieszkają w Montauk. Ze już koniec z Nowym Jorkiem. Ze od​tąd ich dom bę​dzie tu​taj. Obrócił się w stronę okna i wyjrzał na świat, który powoli dochodził do siebie, na niebo skąpane w słabej poświacie, na trawnik przed domem. Znał już prawdę, przynajmniej tę podstawową. Ten dom ich ocalił i sam pozostał wielki i piękny pomimo zniszczenia, jakie dotknęło wszystko dookoła. Jego solidne balustrady, drewniane stropy i niewzruszone krokwie opar​ły się ka​ta​kli​zmo​wi. Ten dom go ura​to​wał, a on nie za​mie​rzał o tym za​po​mnieć. Zamierzał zbudować swoje życie tutaj, właśnie tutaj, powodowany miłością, honorem i czymkolwiek innym, co jeszcze odczuwał, choćby nawet nie potrafił tego nazwać po imieniu – zmę​cze​niem. W koń​cu po​czuł się zmę​czo​ny. – Bę​dzie in​a​czej – po​wie​dział, spo​glą​da​jąc An​nie pro​sto w oczy. Przy​tak​nę​ła mu ski​nie​niem gło​wy. – Zostaję – wyjaśnił, ponieważ wcześniej, kiedy jeszcze chciał opuścić ją i to miejsce, roz​ma​wia​li o czymś zu​peł​nie prze​ciw​nym. – Dla​cze​go? – spy​ta​ła. – Bo tak chcę – od​parł. – Złud​ne na​dzie​je – ode​zwa​ła się po chwi​li mil​cze​nia. – Być może – pró​bo​wał za​żar​to​wać, ale mu nie wy​szło. – My​ślę, że bę​dzie do​brze. – Od kie​dy? – za​py​ta​ła. – I kie​dy to się skoń​czy?

A wtedy Champ, jak gdyby usłyszał odpowiedź, której oczekiwał, przyciągnął ją mocno do sie​bie, bez cie​nia nie​chę​ci i bez obaw. – W tym domu za​go​ści mi​łość – oznaj​mił. – W tym domu bę​dzie wszyst​ko.

Część pierwsza I tylko żal

BROOKLYN, STAN NOWY JORK, 69 LAT PÓŹNIEJ MAGGIE Prawdą jest, jeśli właściwie to pojmowała, że o niektórych sprawach nigdy nie powinno się rozmawiać, a pieniądze zdecydowanie do nich należą. Maggie zaczynała to rozumieć w taki sposób, w jaki często docierały do niej pewne rzeczy, co do których żywiła błędne przekonanie, że już je pojęła. Nikt nie chce rozmawiać o pieniądzach – nieważne, czy ma ich za mało, czy tak dużo, że ów dostatek wywołuje w nim lekkie poczucie winy, zwłaszcza kiedy jest on darem losu, takim samym jak ogniście rude włosy albo ułatwiające rodzenie szerokie biodra. Albo jak ta straszna nocna dolegliwość, która nie pozwala zmrużyć oka i każe przez cały czas roz​my​ślać o pie​nią​dzach, mi​ło​ści i tym wszyst​kim, cze​go isto​ty tak na​praw​dę nig​dy nie za​mie​rza​ła zgłę​bić do koń​ca. Rzecz w tym, że Maggie cierpiała na bezsenność. Nie zaczęło się to wtedy, gdy wraz z Nate’em przeprowadzili się do Red Hook, gdzie utopili wszystkie pieniądze, jakie mieli (oraz mnóstwo tych, których nie mieli) w stuczterdziestometrowym mieszkaniu i – co bardziej istotne – w niemal dwustumetrowym lokalu poniżej. W tym lokalu zamierzali otworzyć swoją restaurację. Nigdy dotąd czegoś takiego nie robiła – nigdy nie wykazała tyle zaangażowania, aby osiąść w jednym miejscu. To nie była jej mocna strona. Znała siebie dobrze i wiedziała, że każdy mógłby dojść do podobnego wniosku; wystarczyło tylko zwrócić uwagę na sposób, w jaki organizowała swe życie. W ciągu ostatnich ośmiu lat, odkąd zaraz po studiach została dziennikarką i zaczęła się specjalizować w tematyce kulinarnej, przeprowadzała się osiem razy, i to do ośmiu róż​nych miast. A ponieważ naprawdę pragnęła otworzyć tę restaurację – tę, o której przez cały czas marzyła, pisząc o cudzych – nie opuszczał jej niepokój związany z pieniędzmi i lęk przed monotonią stabilizacji. Trzydzieści lat doświadczeń nie pozwalało jej się z nich otrząsnąć. Dopadały ją, kiedy tylko próbowała zmrużyć oczy, a ona zmagała się z nimi na przekór sobie. Jak dawała sobie radę? Obserwowała świat za oknem, grała na gitarze, czytała śródziemnomorską książkę kucharską, podlewała rośliny stojące na schodach prze​ciw​po​ża​ro​wych, nu​ci​ła, sprzą​ta​ła i ma​rzy​ła. Kiedy w jej myślach pojawiał się obraz Nate’a, czuła ukojenie. Wprawdzie miała niezbite dowody na to, że narzeczony nie podziela jej inklinacji do bezsenności ani ciągłego zamartwiania się, nigdy jednak nie podejrzewała, że w sprawie finansów dzieli ich tak wiele, dopóki w nocnym ferworze porządków nie natknęła się na plik kopert sygnowanych Champ Na​tha​niel Hun​ting​ton. Ohyda. Rozmowy o pieniądzach wzbudzały w niej odrazę. A wyglądało to tak. Maggie ubrana w biały podkoszulek na ramiączkach i majtki z nadrukiem Hello Kitty siedziała po turecku na samym środku salonu, otoczona starymi gazetami, dokumentami, rachunkami i zeznaniami podatkowymi. Miała zamiar wszystko to wyrzucić i słuchając na starym gramofonie płyty Ha​rvest Neila Younga, poczuła ochotę, aby zrobić coś ze swoim życiem. Zdawała sobie sprawę, że to kolejny efekt uboczny jej bezsenności – często miewała wrażenie, że coś robi ze swoim życiem, ale gdy tylko przecierała oczy i zmuszała się do

sku​pie​nia, do​cie​ra​ło do niej, jak nie​wie​le od​da​li​ła się od punk​tu wyj​ścia. Maggie przeciągnęła się zamaszyście, sięgając stopami daleko przed siebie, i wtedy to zauważyła. Przed nią leżał plik kopert opatrzonych logo Citigroup Smith Barney i adresowanych do Champa Nathaniela Huntingtona. Ściągnęła gumkę, którą spięte były koperty, i zaczęła otwierać pierwszą z nich. Nie przyszło jej na myśl, aby postąpić inaczej. Nie szukała żadnych informacji. Chciała się tylko przekonać, że korespondencja od Citigroup to zwykłe ulotki reklamowe, które będzie mogła upchnąć do jednego z trzech worków wypełnionych makulaturą. Zamierzała wynieść je do położonej na tyłach Pioneer Street alejki i wrzucić do ogromnego niczym hipopotam kontenera na śmieci, który czekał, aż opróżnią go no​wo​jor​skie służ​by oczysz​cza​nia mia​sta. Taki właśnie miała cel – doprowadzić mieszkanie do stanu używalności, zanim wyjadą do Montauk, do rodziców Nate’a. Planowali wybrać się do nich jeszcze tego dnia, ale wolała na​wet nie my​śleć, jaki był po​wód tych od​wie​dzin. Byli za​pro​sze​ni na przy​ję​cie z oka​zji roz​wo​du ro​dzi​ców Nate’a. Przez kilka ostatnich tygodni, odkąd dowiedziała się, że ma poznać jego rodzinę, i gdy odkryła, po co tam jedzie, odnosiła wrażenie, że czeka ją jakaś uroczystość rocznicowa. Cze​muż mia​ła​by od​ma​wiać? Przy​ję​cie z oka​zji roz​wo​du? A cóż to w ogó​le zna​czy? Impreza rozwodowa najbardziej kojarzyła się jej z pewną sceną, której była świadkiem, mieszkając jeszcze w Karolinie Północnej. Widziała, jak Loretta Pitt wyrzuca rzeczy Henry’ego Pitta z okna sypialni na trzecim piętrze, a buty, czapki i koszule fruwają niczym płatki śniegu przy akompaniamencie piosenki Madonny, o ile dobrze sobie przypominała, The Im​ma​cu​la​te Col​lec​tion. Jak głosiło gustowne zielono-białe zaproszenie, jakie nadesłali jej przyszli teściowie – wraz z pół tuzinem książek od mamy Nate’a, Gwyn, noszących tytuły w rodzaju Rozwiedź się z wdziękiem – przyjęcie rozwodowe stanowiło ważny i nieodzowny ceremoniał oraz uświęcenie pokojowego zakończenia ważnego związku. Przyszli teściowie Maggie zamierzali ele​ganc​ko i uro​czy​ście roz​stać się w tym sa​mym dniu, w któ​rym mia​ła ich po​znać. Fan​ta​stycz​ne. Jedyna dobra strona tej sytuacji była taka, że dowiedziawszy się, co ją czeka, poczuła ogień w trzewiach, który kazał jej doprowadzić mieszkanie do porządku. A ponieważ nie chciała po powrocie zastać jeszcze większego bałaganu niż przed rozpoczęciem sprzątania, ów wewnętrzny zapał nie tracił na sile. Kiedy jednak rozdarła pierwszą kopertę, zauważyła Nate’a sto​ją​ce​go w drzwiach sa​lo​nu. – Co ro​bisz? – za​py​tał. Był ubrany w bokserki, nie miał podkoszulka, a ciemne zmierzwione włosy sterczały mu na czubku głowy. Ziewając, wlepił w nią lśniące spojrzenie swych zielonych oczu. Była dopiero ósma rano, a Nate burzył na dole ściany wraz z budowlańcem – Johnsonem Budowlańcem, jak o nim mó​wi​li i jak John​son sam mó​wił o so​bie – i skoń​czy​li tuż po pią​tej. – Co ro​bię? – zdzi​wi​ła się. – A co ty ro​bisz? Dla​cze​go już wsta​łeś? – Chy​ba nie mogę za​snąć. – Wzru​szył ra​mio​na​mi i za​czął się prze​cią​gać. Nie mógł zasnąć? Nate nigdy nie miał takich problemów, ale oto kroczył boso po podłodze i stanął przed nią niczym żywy dowód na to, że się myliła. Śledziła jego spojrzenie, kiedy omiatał wzrokiem kopiaste sterty papierów i gazet, nierozpakowanych szklanek i drucianych

wieszaków. Pokazała mu palcem butelkę płynu do mycia stojącą obok jej stóp. Była otwarta, choć nie zdą​ży​ła jesz​cze jej użyć. – No co? – po​wie​dzia​ła. – Sprzą​tam. – Wi​dzę – od​parł. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Dzięki temu uśmiechowi jego twarz stawała się otwarta i sprawiała wrażenie młodszej i starszej zarazem. Po raz pierwszy zobaczyła go na stoisku warzywnym w Ferry Building w centrum San Francisco. Obydwoje przebierali wśród ogromnej sterty dzikich pomidorów. Kiedy spojrzała na niego, uśmiechnął się, wybrał duży, żółty owoc z czar​ny​mi prąż​ka​mi i rzu​cił w jej stro​nę po​nad ladą. Ja​kimś cu​dem uda​ło się jej go zła​pać. „Ten jest tu​taj naj​ład​niej​szy” – ode​zwał się do niej. „A co za​mie​rzał pan po​wie​dzieć, gdy​bym go nie zła​pa​ła?”. Spoj​rzał na stół, gdzie le​ża​ły po​zo​sta​łe po​mi​do​ry. „Miałbym jeszcze jakieś czterdzieści dziewięć okazji, aby wszystko poszło po mojej myśli” – od​parł. – Mag​gie. – Jego głos wy​rwał ją z za​my​śle​nia. Nate odsunął na bok stos papierów tak delikatnie, jak gdyby to było coś ważnego, i usiadł obok, do​ty​ka​jąc ko​la​na​mi jej ko​lan i kła​dąc dło​nie na jej ob​na​żo​nych udach. – Co? – spy​ta​ła. – Po​wiedz mi, pro​szę, że nie ro​bi​łaś tego przez całą noc – po​wie​dział. – Dla​cze​go? Ktoś to musi zro​bić. – Tak, ale… – Starł z jej twarzy jakąś drobinkę kurzu, a może ślad farby drukarskiej z ga​ze​ty. – Po​wi​nien to być ktoś, kto na​praw​dę daje so​bie radę z ta​ki​mi rze​cza​mi. Maggie odwróciła wzrok, starając się powstrzymać występujące na twarz rumieńce. Nie stroił sobie z niej żartów, a jeśli to robił, to tylko dlatego, aby sama zaczęła z siebie żartować. Jej nie było jednak na to stać. Gdzieś w głębi duszy wciąż skrywała tę myśl, która tłumaczyła, dlaczego zaprenumerowała magazyn „Real Simple” i wydała dwieście pięćdziesiąt dolarów na superodkurzacz Bissel Healthy Home. Myślała bowiem, że pewnego dnia stanie się jedną z tych kobiet, które wszystko robią dobrze, pięknie i elegancko. Była za to dobra w czym innym. Zorganizowała już komputerowy system rachunkowy dla swojej restauracji i czuła się bardziej niż pewna, że gdy tylko ją otworzą, znakomicie da sobie radę z zarządzaniem i bez problemu spraw​dzi się w roli bar​man​ki. Los jednak zrządził, że miała wyjść za człowieka, który miał w sobie wiele z kobiety, którą chciałaby się stać. O wiele więcej, niż kiedykolwiek mogłaby sobie tego życzyć. Nate był najlepszym kucharzem, jakiego znała, miał wrodzoną smykałkę do porządków i majsterkowania. Trzymał w kuchennym kredensie słoiczki z ziołami, a z obskurnych belek wyczarował stół do jadalni. Czegokolwiek dotknął, stawało się piękne. Nawet ona sama nigdy so​bie nie wy​obra​ża​ła, że mo​gła​by się po​czuć w ten spo​sób. Usia​dła na udach Nate’a, otaczając jego biodra nogami, i wyciągnęła rękę, aby pogładzić jego plecy. Był lepki od snu i od potu, który wylał, pracując ostatniej nocy, ale jej to nie przeszkadzało. Mogła żyć w taki sposób. Uśmiechnęła się i pocałowała go, obejmując ustami jego mięk​ką dol​ną war​gę. – Cóż takiego chodziło ci po głowie, że nie mogłeś zasnąć? – spytała. – Ze nie chcesz mnie za żonę, bo nie umiem sprzą​tać?

– Wła​śnie dla​te​go jesz​cze bar​dziej chcę się z tobą oże​nić. – Kiep​ski kłam​ca. – Kiep​ska go​spo​sia – od​parł. Wtulił się w jej szyję, aż poczuła jego uśmiech na skórze i dłonie wślizgujące się pod majtki. Właśnie w tym momencie spuściła wzrok i jej oczy znów spoczęły na pliku kopert z Citigroup Smith Bar​ney. Tych ad​re​so​wa​nych do Cham​pa Na​tha​nie​la Hun​ting​to​na. – Ej, Nate – odezwała się ponad jego ramieniem. – A tak przy okazji, kim jest Champ Hun​ting​ton? Wy​po​wia​da​jąc te słowa, poczuła, że jego ciało sztywnieje. Kiedy odsuwał się od niej de​li​kat​nie, do​strze​gła, że na jego twa​rzy po​ja​wia się ten nie​zna​ny jej do​tąd przy​kry wy​raz. – O co py​ta​łaś? – Właśnie to znalazłam. – Sięgnęła po koperty i wręczyła mu je. – To do ciebie? Jakieś wy​cią​gi ban​ko​we, czy coś ta​kie​go. Nie wie​dzia​łam, że mamy tam kon​to. Bo mamy, praw​da? Nate spoj​rzał na ko​per​ty, ob​ró​cił je w dło​ni i przy​tak​nął. – Coś w tym ro​dza​ju. To było dla niej zrozumiałe. Mieli w całym mieście otwarte „swego rodzaju” konta, rozmaite rachunki w wielu różnych instytucjach, od których pożyczali zawsze zbyt niskie kwoty na zbyt wysoki procent, a wszystko to na restaurację. Osiem na dziesięć restauracji plajtuje w ciągu pierwszego roku. Niedługo potem rozpada się sześć małżeństw z dziesięciu. Igrali z niebezpiecznymi statystykami, o ile można było nazwać to grą. Starała się w ten sposób nie my​śleć. – Ale kim jest Champ? – spy​ta​ła. Uniósł wzrok znad ko​pert i spoj​rzał jej pro​sto w twarz. – To ja – od​parł. Ro​ze​śmia​ła się, do​cho​dząc do wnio​sku, że so​bie z niej żar​tu​je. – Ja​sne. Za​po​mnia​łeś o czymś mi po​wie​dzieć. Cho​dzi o sport? Je​steś czem​pio​nem? Uśmiech​nął się, ale był to ner​wo​wy uśmiech, i nic nie mó​wiąc, odło​żył ko​per​ty. – Za​raz, mó​wisz po​waż​nie? – do​py​ty​wa​ła się. – Masz na imię Champ? – Nie, to mój dziadek ma tak na imię. A właściwie miał. Nadano mi je po nim, ale nigdy w życiu go nie używałem. Nikt się do mnie nigdy nie zwracał w ten sposób, ale takie jest moje ofi​cjal​ne imię. Champ Na​tha​niel Hun​ting​ton. Maggie wiedziała, że jej narzeczony otrzymał imię po swoim dziadku, tym ze strony ojca. Przypuszczała jednak, że dziadek również nosił imię Nate. Doszła do takiego wniosku, Nate bo​wiem nig​dy jej nie po​wie​dział, że jest in​a​czej. – Jak mo​głeś nig​dy o tym nie wspo​mnieć? – za​py​ta​ła. – A uwa​żasz, że jest się czym chwa​lić? – Wzru​szył ra​mio​na​mi. Nie uważała tego za ułomność, ale mimowolnie musiała zrobić jakąś minę, ponieważ Nate wy​glą​dał na do​syć zde​ner​wo​wa​ne​go. – Ojej, teraz już nigdy nie pójdziesz ze mną do łóżka, prawda? – odezwał się. – Któż miałby ocho​tę na seks z fa​ce​tem o imie​niu Champ? Za​czę​ła się śmiać i ob​ję​ła go za szy​ję. Ru​mie​nił się, Nate czy Champ, nie​waż​ne, na​praw​dę się ru​mie​nił i Mag​gie zro​bi​ło się głu​pio, że wspo​mnia​ła o tych ko​per​tach. – To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu uważam, że to nie było zbyt miłe ze strony

two​ich ro​dzi​ców i tyle – po​wie​dzia​ła, sta​ra​jąc się na​po​tkać wzro​kiem jego spoj​rze​nie. – Albo ze stro​ny ro​dzi​ców two​je​go dziad​ka. Nate przy​tak​nął i odło​żył ko​per​ty na pod​ło​gę. – Nie żartuję. – Spojrzał na Maggie w sposób, którego nie poznawała i który pozwalał się domyślić, że chce jej powiedzieć coś, co trudno mu z siebie wyrzucić. – Ale myślę, że dlatego nie mo​głem za​snąć. – Co? – Roześmiała się. – Martwiłeś się, że ktoś mógłby nazwać cię Champem i wszystko by się wy​da​ło? Nate był jed​nak śmier​tel​nie po​waż​ny. – Szcze​rze? Tro​chę się de​ner​wu​ję przed spo​tka​niem z mo​imi ro​dzi​ca​mi. – Dla​cze​go? Dla​te​go że się roz​wo​dzą? Spojrzała badawczo na jego uroczą i piękną twarz, po czym wyciągnęła rękę i dotknęła jej opuszkami palców. Byłaby w stanie zrozumieć, że perspektywa zapoznania jej z rodzicami wywołuje w nim niepokój, ale Nate wciąż ją zapewniał, że nie ma w związku z tym żadnych obaw. Powtarzał, że znaleźli się na rozdrożu, odkąd ojciec postanowił przejść na buddyzm i zaczął podporządkowywać temu swoje życie. Opowiadał, jak jego rodzice doszli wspólnie do wniosku, że ich drogi się rozchodzą. I to po trzydziestu pięciu spędzonych wspólnie latach. Maggie często się zastanawiała, jak Nate mógł spokojnie na to patrzeć. Czyż nie na tym polega małżeństwo, że ludzie odkrywają, jak znaleźć wspólny mianownik dla odmiennych cha​rak​te​rów? – Są pewne rzeczy, ważne rzeczy, o których musisz wiedzieć, zanim tam pojedziemy – oznaj​mił. – Rze​czy, o któ​rych po​wi​nie​nem ci chy​ba po​wie​dzieć już wcze​śniej. Za​sta​na​wia​ła się, jak to wy​ra​zić, aby do nie​go do​tar​ło. – Nate, oni mo​gli​by na​wet mieć po trzy gło​wy, ale to i tak niczego by nie zmieniło – odparła. – Nie ma to dla mnie zna​cze​nia. A jednak miało. Być może dawniej faktycznie nie przywiązywałaby do tego żadnej wagi, ale dawniej to ona była tą częścią każdego ze swych związków, która dążyła do rozpadu. Wystarczył naprawdę błahy powód – jego rodzice, jego woda kolońska, jego zamiłowanie do muzyki Stinga – i już kierowała się do wyjścia. Z Nate’em było jednak inaczej od samego po​cząt​ku. – O co ci chodzi? Twoi rodzice tak naprawdę zamierzają zostać ze sobą? – zażartowała, ale nie była ką​śli​wa. – Nie je​stem pe​wien, czy je​steś go​to​wa to usły​szeć. – Jestem – powiedziała. – Oczywiście, że jestem. Muszę ci przypominać, że moje dzie​ciń​stwo nie było jak Le​ave It to Be​aver1 . Fak​tycz​nie, nie było. Chyba że ktoś uznałby za sielankę dorastanie pod opieką samotnego i niedojrzałego właściciela knajpy w Asheville w Karolinie Północnej. I chyba że ktoś by pochwalał dobroduszne, choć poronione pomysły, na jakie stać było Eliego Mackenzie – jak choćby ten, aby piętnastoletnia córka pomagała mu nocą za barem, dzięki czemu mogli spędzić ze sobą wię​cej cza​su. – Czy nie jesteś trochę za młoda, jak na pokolenie wychowane na tym filmie? – uśmiechnął się Nate. Nate był cztery lata starszy od Maggie, ale lubił udawać, że dzieli ich cała dekada, a nawet

stu​le​cie, je​śli było mu to na rękę. – Po pro​stu mi to po​wiedz – na​le​ga​ła. – Je​steś pew​na? – Jak nigdy w życiu. – Przybliżyła twarz do jego szyi i w nozdrza uderzyła ją ciężka, duszna woń, przypominająca połączenie zapachu łososia i skwaszonego mleka. – O Jezu, a co tak cuch​nie? – Nie po​do​ba ci się? – Nie. – Po​trzą​snę​ła gło​wą. – Ab​so​lut​nie. – To domowej roboty balsam ze stu ziół. Zawiera wyciąg z czosnku i suszone płatki rybne od czarownika z chińskiej dzielnicy. Johnson Budowlaniec przyniósł mi wielki słoik tego świństwa i za​kli​nał, że dzię​ki nie​mu nic mnie nie bę​dzie bo​la​ło po dzi​siej​szej pra​cy. – No cóż, mam nadzieję, że pomaga, ale… kurczę. – Maggie przysunęła się jeszcze bliżej i jeszcze mocniej pociągnęła nosem. – To jeden z najobrzydliwszych zapachów, jakie znam. Praw​do​po​dob​nie na​le​ży do naj​gor​szych pa​skudztw, któ​re w ży​ciu wą​cha​łam. – To chy​ba po​cie​sza​ją​ce. – Cze​mu tak są​dzisz? – Bo kiedy odejdziesz ode mnie po tym, co usłyszysz, będę mógł wszystko zwalić na ten bal​sam. – Jestem gotowa – powiedziała, zasłaniając oczy ostentacyjnym gestem i udając, że kuli się i wzdra​ga jak przed otrzy​ma​niem za​strzy​ku. – To jest związane z sytuacją materialną mojej rodziny. Z tym, co byś odkryła, gdybyś zaj​rza​ła do tych ko​pert. Maggie otworzyła oczy i napotkała jego spojrzenie. Wstrzymała oddech, jakby bała się dowiedzieć, że właśnie to spędzało mu sen z powiek. Przyjęła już założenie, że skoro rodzice Nate’a to dosyć dobrze sytuowani ludzie – jego ojciec jest pediatrą, a matka była nauczycielką – na pewno nie są aż nazbyt zamożni. Doszła do takiego wniosku, gdyż nawet przy nieznacznej pomocy ze strony Eliego Maggie i Nate ciułali i oszczędzali, i zaciągali pożyczki w trzech bankach, których nazwy zaczynały się na literę W, oraz w dwóch innych, których nazwy zaczynały się na C. Chociaż najwyraźniej okazywało się, że mieli pieniądze z trzech ban​ków na C. Mogła jednak się mylić, przypuszczając, że Gwyn i Thomas są bogaci. Nawet mimo faktu, że Nate wy​cho​wał się w Mon​tauk, mo​gło to być błęd​ne za​ło​że​nie. – Nie obchodzi mnie to – powiedziała. – Jak mogłeś pomyśleć, że ma to dla mnie jakieś zna​cze​nie? Sy​tu​acja ma​te​rial​na two​jej ro​dzi​ny… nic tu nie zmie​nia. – Czyż​by? – Za​pew​niam cię – kiw​nę​ła gło​wą. – Dobrze – odparł, przyciskając usta do jej czoła. – Ponieważ moi rodzice mają prawie pół mi​liar​da do​la​rów.

GWYN Wiadomo, że zawsze będą jakieś plotki. Plotki, które ludzie przyjmą jako prawdę, nie za​sta​na​wia​jąc się na​wet nad nimi. A prze​cież wia​do​mo, jak było na​praw​dę. To właśnie dręczy Gwyn. Plotki, legendy, półprawdy. Jak choćby na przykład z tym tortem. Z tortem rubinowym. Jak głosi plotka, został on po raz pierwszy przyrządzony w restauracji hotelu Waldorf-Astoria w Nowym Jorku na początku dwudziestego wieku. Podobno szef kuchni zrobił pewnego wieczoru tort, używając czerwonego barwnika, a jakaś kobieta była nim tak zachwycona, że poprosiła o przepis. Potem odkryła, że doliczono jej za to do rachunku kilkaset dolarów. Usiłowała protestować, ale hotel nie uwzględnił reklamacji, zatem w odwecie podzieliła się tym przepisem ze swymi przyjaciółkami w całym kraju. A wszystkie te przy​ja​ciół​ki prze​ka​za​ły go z ko​lei swo​im przy​ja​ciół​kom. Rzecz w tym, że choć trudno odmówić uroku tej historii, jest to bzdura. Gwyn zdawała sobie z tego sprawę. Znała prawdziwą historię tortu rubinowego, jego autentyczną genezę, która bardziej przypominała przestrogę niż zabawną anegdotę. Prawda dotycząca większości rze​czy, ja​kich ostat​nio do​świad​czy​ła Gwyn, czę​sto mia​ła w so​bie wie​le z prze​stro​gi. Praw​da o tym, jak wszyst​ko się skom​pli​ko​wa​ło. Myśląc o tym, westchnęła, choć normalnie nie miała takiego zwyczaju. Potem spojrzała na zegar samochodowy, który pokazywał kwadrans po dziewiątej. Gwyn spędziła już pół godziny w swym czerwonym volvie kombi, stojącym na małym parkingu przy lotnisku w East Hampton. Samolot Thomasa powinien już dawno wylądować, ale oczywiście wciąż go nie było. Trudno oczekiwać, aby na takich małych lotniskach coś odbywało się zgodnie z planem. Zresztą gdyby Gwyn chciała kogokolwiek winić za taki stan rzeczy, to mogłaby mieć pretensje do samej siebie. Ona bowiem tak to zaaranżowała, aby Thomas wrócił z kongresu lekarzy w dniu ich przyjęcia. Wymagało to zmysłu organizacyjnego i odrobiny kombinacji – nocny lot z Los Angeles do Nowego Jorku, a potem wynajęcie prywatnego samolotu. Chciała, a nawet potrzebowała, aby Thomas wrócił właśnie w tym momencie, więc musiała zorganizować mu czas i zna​leźć ja​kieś za​ję​cie, aby nic nie za​kłó​ci​ło jej pla​nów na ten wie​czór. Nie czuła się pewna siebie, nie była pewna, czy wszystko potoczy się tak, jak powinno. Tylko co do tortu nie miała takich obaw. Tortu była pewna, gdyż zawsze znakomicie jej wychodził, a poza tym Thomas go uwielbiał. Był to jego ulubiony przysmak, który ona potrafiła dla niego przygotować, i zarazem pierwsza rzecz, jaką w ogóle dla niego zrobiła. Przypomniała sobie ich pierwszą randkę, którą spędzili na dachu jej nowojorskiego domu, jedynego domu, w jakim mieszkała w tym mieście, stojącego przy Riverside Drive. Najlepsze w nim było to, że znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie Uniwersytetu Columbia, gdzie uczęszczała na studia nauczycielskie, jak również to, że z jego dachu roztaczał się widok na rzekę. Thomas przyniósł wtedy butelkę château mouton-rothschild rocznik 1945 i siedzieli na dachu do drugiej w nocy, jedząc rubinowy tort i popijając wino prosto z butelki. Oczywiście jak dla niej mogło to być pierwsze lepsze wino z delikatesów na rogu. Nie miała pojęcia, że ta butelka była warta tysiące dolarów. Thomas zresztą też. Po prostu zabrał ją z piwnicy swego

ojca przed wyjściem na to spotkanie. Gdyby Gwyn wiedziała, co to za wino, nie zgodziłaby się go pić, zwłasz​cza że mia​ła dwa​dzie​ścia dwa lata. Jednak tej nocy dowiedziała się tego, co było najważniejsze, choćby nawet nie chciała się tego dowiedzieć. Thomas zjadł ostatni kawałek tortu. Przekomarzali się uroczo, wmuszając go sobie nawzajem, ale w końcu sięgnął po niego Thomas. Można więc było się spodziewać, że rów​nież te​raz weź​mie ostat​ni ka​wa​łek. Odezwał się dzwonek telefonu Gwyn. Chociaż spoczywał na dnie torebki, wydawał się jej zbyt głośny. Miała nadzieję, że to dzwoni Eve – kobieta, której zleciła przygotowanie wieczornej imprezy. Eve Stone, właścicielka firmy Eve’s Kitchen z Quoque w stanie Nowy Jork. Przez cały ranek Gwyn bezskutecznie usiłowała się do niej dodzwonić i jedyne, co przy​cho​dzi​ło jej do gło​wy, to myśl, że nie da so​bie rady. Nie miała pojęcia, jak zaplanować ten wieczór. Była na kilku przyjęciach rozwodowych i znalazła mnóstwo książek, które propagowały ideę zdrowego rozwodu o uroczystym charakterze – Sąd to nie błąd, Wasz ostatni taniec, Zegnaj znaczy witaj. Wszystkie one jednak były przeznaczone dla ludzi, którzy nie śmiali się w duchu z idei przyjęcia roz​wo​do​we​go i bez​wa​run​ko​wo przyj​mo​wa​li to, w co Gwyn wie​rzy​ła tyl​ko na po​zór. W to, że wszyst​ko może się do​brze skoń​czyć. W to, że w ogó​le się skoń​czy. Pod​nio​sła klap​kę apa​ra​tu po czwar​tym dzwon​ku. – Eve? – za​py​ta​ła. – Czy to ty? – Kto to jest Eve? Nie mamo, to ja. To była Georgia, córka Gwyn. Georgia nie miała pojęcia, co dzieje się z jej rodzicami. Tak samo jak jej brat. Owszem, wiedzieli, że ich rodzice się rozwodzą, ale Gwyn dokładała starań, aby oszczędzić im całej reszty. Albo przynajmniej wmawiała sobie, że tak robi. Być może jednak jej motywy nie były tak szlachetne. Może nie mówiła im wszystkiego, bo gdyby to zrobiła, odcięłaby sobie drogę odwrotu. Gdyby powiedziała na głos, co się naprawdę dzieje, nie by​ła​by w sta​nie uwie​rzyć, że może być in​a​czej. – Co słychać, kochanie? – spytała Gwyn, poprawiając ułożenie telefonu w dłoni. – Wszystko w po​rząd​ku? – W jak naj​lep​szym. – Za​czę​łaś ro​dzić? – O ile mi wia​do​mo, to nie. – Do​brze. – Gwyn kiw​nę​ła gło​wą. – To do​brze. Nawet gdyby Gwyn wiedziała, że każde takie pytanie wytrąca Georgię z równowagi, nie przestałoby to przynosić jej ulgi. Georgia przyleciała z Los Angeles i ostatnie kilka tygodni spędziła z matką, podczas gdy Denis, jej francuski narzeczony, nagrywał ze swoim zespołem płytę w Omaha. Dwudziestopięcioletnia Georgia była w połowie dziewiątego miesiąca ciąży i miała urodzić dziecko faceta, którego znała niewiele ponad dziesięć miesięcy. Nie był to najmądrzejszy rozwój wypadków, gdyby ktoś pytał Gwyn o zdanie w tej sprawie. Nikt jednak nie py​tał. Nikt również nie był zainteresowany jej opinią na temat Maggie. Gwyn rozmawiała z nią tylko przez telefon, ale spodobało się jej, jak Maggie się śmiała. Ten śmiech budził zaufanie,

zwłaszcza że Gwyn zdążyła się przekonać, iż śmiech często odzwierciedla charakter człowieka. Jego prawdziwą naturę. Maggie śmiała się z empatią i oddaniem, a to oznaczało, że w taki spo​sób bę​dzie pod​cho​dzi​ła do​Na​te’a. – Mamo – odezwała się Georgia – czy samolot już wylądował? Muszę z tatą porozmawiać. Denis skaleczył się w rękę korkociągiem i nie chce tu lecieć, gdyby się okazało, że to coś poważnego. Gdyby musiał iść do szpitala w Omaha albo coś w tym rodzaju. To lewa dłoń, a ona musi być spraw​na. De​nis jest ba​si​stą. – A gdy​by był per​ku​si​stą? Wte​dy to nie mia​ło​by zna​cze​nia? – Mamo, pro​szę, bądź po​waż​na. Po​trze​bu​ję, żeby tato po​wie​dział De​ni​so​wi, co ro​bić. Tato. Georgia wciąż oczekuje, że on powie jej, co robić. Nadal z taką łatwością przychodzi jej bycie jego małą dziewczynką. Czy z dzieckiem Denisa i Georgii będzie tak samo – czy jego miłość do ojca będzie łatwiejsza i bardziej długotrwała? Czemu to zawsze zdaje się działać w ten sposób, że więcej miłości doświadcza ten, kto bywa rzadziej obecny, jak gdyby bardziej na nią za​słu​gi​wał? – Po​wiem mu, żeby do cie​bie za​dzwo​nił. – Dziękuję – odparła, po czym dodała podniesionym tonem, jakby coś sobie nagle przypomniała: – Och, i powiesz mu, że znowu dzwoniła ta kobieta z centrum medytacyjnego? Nie bardzo zrozumiałam, o czym mówiła, ale prosiła, żeby tato się z nią skontaktował. Po​wie​dzia​ła, że jego ko​mór​ka nie od​po​wia​da. I po​wie​dzia​ła, że bę​dzie wie​dział, o co cho​dzi. Gwyn poczuła ucisk w sercu. Kolejny telefon do Thomasa z tego centrum medytacyjnego. Jakim cudem oni tu dotarli? Gwyn była córką kaznodziei z Południa, który nieopodal Savannah w stanie Georgia stał na czele kongregacji liczącej dwa i pół tysiąca ludzi. Przez kilka pierwszych lat małżeństwa z trudem udawało się jej nakłonić Thomasa, aby spędzał w domu Wielkanoc i Boże Narodzenie. Zgadzał się niechętnie, mówiąc, że czuje się przez to jak hipokryta i musi udawać wiarę. Był lekarzem, człowiekiem nauki, i to na niej opierał swój świa​to​po​gląd. Zwy​kle mó​wi​ła mu, że nie musi pod​cho​dzić do tego tak ra​dy​kal​nie. „Owszem, mu​szę” – od​po​wia​dał jej. Ale teraz, kiedy dziewięć miesięcy temu pewnego razu wrócił z Southampton College, gdzie co tydzień prowadził seminarium na temat reformy służby zdrowia, oznajmił Gwyn, że zaczął się zastanawiać nad duchowością. Duchowością Wschodu. Powiedział, że w poniedziałki będzie zostawał na uczelni do późna, bo zapisał się na kurs filozofii buddyjskiej, w czwartkowe poranki zamierza jeździć do Oyster Bay na medytacje, a weekendy będzie spędzać w Cen​trum Bud​dyj​skim Cha​kra​sam​ba​ra na Man​hat​ta​nie. „Chcę tyl​ko spró​bo​wać” – po​wie​dział. Praw​dzi​we pro​ble​my za​czę​ły się wte​dy, gdy za​pra​gnął cze​goś wię​cej niż tyl​ko spró​bo​wać. „Myślę, że moje życie zmierza w innym kierunku – stwierdzi! prawie od niechcenia pewnego wieczoru przy kolacji. Powiedział to tak, jakby nie miał już ochoty na rybę i sałatkę z soczewicy i jakby nie pociągało to za sobą żadnych poważnych konsekwencji. – W tym mo​men​cie nie jest dla mnie ja​sne, jak je z tym po​go​dzić. No wiesz z czym”. „Nie, Tho​mas, nie wiem” – od​par​ła. „Z na​szym mał​żeń​stwem”. Gwyn przyglądała się sobie w lusterku wstecznym samochodu, wciąż trzymając telefon przy uchu. Wyglądała symetrycznie – to najprzyjemniejsza myśl na własny temat, jaka

przychodziła jej w tym momencie do głowy. Cała reszta – długie jasne włosy, smukłe nogi, błękitne oczy i wciąż jeszcze piękne ciało; jej uroda – wszystko to było złudne. Na swój sposób dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Od pięćdziesięciu ośmiu lat jej uroda sprawiała, że czu​ła się pew​nie. W mał​żeń​stwie, w ro​dzi​nie, we wła​snej skó​rze. Te​raz jed​nak było in​a​czej. Jej mąż zachowywał się jak ktoś, kogo nie znała, jej syn nigdy nie chciał odwiedzać rodzinnego domu, a cór​ka nie kwa​pi​ła się, aby go opu​ścić. Jej odczucia stanowiły przeciwieństwo pewności i to był właśnie ten sekret, który chciała zdradzić, gdyby ktoś jej słuchał. Taka właśnie była jej przestroga, którą chciała przekazać ludziom – uroda nikogo nie ochroni. Na pewno nie do końca. To, co się z nią stanie, jest jedyną rzeczą, której nie można zaplanować. Jedyną rzeczą, której nie sposób zabezpieczyć ani odszukać. Ona jest czymś, co musi odnaleźć nas samo i zdecydować, czy z nami pozostać. I czas, więcej czasu, aby podejmować starania i wszystko naprawiać. Tak jak choćby ten dzień. Gwyn za​my​śli​ła się głę​bo​ko. – Mamo – ode​zwa​ła się Geo​r​gia. – Czy ty mnie słu​chasz? Kim jest Eve? – Co? – Eve. Kie​dy ode​bra​łaś te​le​fon, za​py​ta​łaś mnie, czy to ja je​stem Eve. Kim ona jest? Gwyn uniosła wzrok i popatrzyła w dal, na pas startowy. Rozglądała się, jak gdyby nie chciała dać się zaskoczyć, choć nie potrafiłaby wyjaśnić, po co i przez kogo. Tymczasem od momentu, gdy zadzwoniła Georgia, mały odrzutowiec zdążył dotknąć kołami asfaltu i zupełnie wy​ha​mo​wać, ale Gwyn tak​że i to prze​ga​pi​ła. – Eve zajmuje się cateringiem – wyjaśniła Georgii. – Organizuje dla nas dzisiejsze przy​ję​cie. Nie dzwo​ni​ła do domu, praw​da? – Nie. A cze​go od niej chcesz, gdy​by za​dzwo​ni​ła? – Wszyst​kie​go – od​par​ła Gwyn. Geo​r​gia par​sk​nę​ła śmie​chem. Czy to było śmiesz​ne? Naj​wy​raź​niej tak. Udał się jej ka​wał. – Kochanie, odezwę się, gdy tato już będzie na miejscu, dobrze? Zapytam go o rękę Denisa i po​wiem, żeby do cie​bie za​dzwo​nił. Ale te​raz mu​szę się roz​łą​czyć. – Dla​cze​go? Jak mogła jej odpowiedzieć? Nie chciała tego. Nie chciała wciągać Georgii w to wszystko, nie teraz, dopóki nie opowiedziała jej całej historii. Czym jest jednak cała ta historia? Przynajmniej po części zaczęła już opowiadać się sama, gdyż właśnie w tym momencie rozległo się pukanie w szybę, głośne pukanie, którego Georgia nie mogła nie usłyszeć przez telefon. Gwyn spojrzała przez okno i zobaczyła stojącego obok samochodu młodego mężczyznę o gładko ogolonej, choć zbyt mocno opalonej twarzy. To do niej. Posłaniec. Trzymał w ręku metalową teczkę, hermetycznie zamykaną, o regulowanej wewnątrz tem​pe​ra​tu​rze. Prze​sył​ka dla Gwyn. Gwyn opuściła szybę w oknie, co w jej piętnastoletnim volvie wymagało kręcenia korbką, ale nie stanowiło to dla niej problemu. Tak naprawdę była zadowolona, że dzięki temu zyskuje kilka sekund, by się odpowiednio nastawić. Kiedy okno było już otwarte, posłaniec obdarzył ją szerokim uśmiechem; takim, jaki zwykła oglądać na twarzach nowo poznawanych mężczyzn. Uśmiechem wyrażającym uznanie. W ostatnich dniach takie uśmiechy wytrącały ją z rów​no​wa​gi. Przy​po​mi​na​ły jej, że mo​gła​by znów za​cząć przy​wią​zy​wać do nich wagę.

– Pani Hun​ting​ton? – za​py​tał mło​dzie​niec. – Tak, to ja. – Pe​ter Ble​vins z roz​lew​ni win – przed​sta​wił się. – Pro​szę wy​ba​czyć spóź​nie​nie. – Nie ma za co prze​pra​szać. To nie pan pi​lo​to​wał ten sa​mo​lot, praw​da? Pe​ter zda​wał się do​ce​niać jej sło​wa. – To praw​da – od​parł. – Ja był​bym bar​dziej efek​tyw​ny. Efektywny? Zaskoczyło ją to słowo w jego ustach, tak samo jak identyfikator, który jej wręczył na dowód, że jest tym, za kogo się podaje. Otworzył teczkę i wyjął z niej butelkę wina, które zamówiła. Butelkę, która przyleciała zza oceanu, aby dotrzeć na wieczorne przyjęcie Gwyn i Tho​ma​sa. Bu​tel​kę châte​au mo​uton-ro​th​schild rocz​nik 1945. – Z przyjemnością ją dla pani otworzę – powiedział – aby mogła się pani przekonać, czy ma od​po​wied​ni smak. – Na pew​no wszyst​ko jest w po​rząd​ku. – Po​le​co​no mi ją otwo​rzyć. – Wy​glą​dał na za​tro​ska​ne​go. – No cóż – od​par​ła bar​dziej sta​now​czo. – Zmie​niam pań​skie in​struk​cje. Mężczyzna skinął głową, a Gwyn zaczęła się zastanawiać, ile osób chciałoby sprawdzić, czy wino za dwadzieścia sześć tysięcy dolarów ma odpowiedni smak. Szczególnie takie, które przy​le​cia​ło pry​wat​nym sa​mo​lo​tem zza Atlan​ty​ku. – Pan Mar​shall prze​sy​ła wy​ra​zy naj​więk​sze​go sza​cun​ku – ode​zwał się po​sła​niec. Coś takiego – pomyślała. Cóż za traktowanie! Za dwadzieścia sześć tysięcy plus koszt podróży posłańca otrzymała nie tylko butelkę wina, ale wyrazy szacunku, największego sza​cun​ku od ko​goś, kogo nie zna​ła. – Pro​szę rów​nież ser​decz​nie go po​zdro​wić ode mnie – po​wie​dzia​ła. W te​le​fo​nie sły​sza​ła okrzy​ki cór​ki. – Mamo! Czy ja dobrze słyszałam? Sprowadziłaś to wino? Chyba robisz sobie ze mnie żarty. To po nie po​je​cha​łaś na lot​ni​sko? – Tak, po nie po​je​cha​łam na lot​ni​sko – od​par​ła, za​krę​ca​jąc szy​bę. – To na wie​czor​ny to​ast. – Po​stra​da​łaś ro​zum? Gwyn za​sta​na​wia​ła się nad tym, wsu​wa​jąc tecz​kę pod sie​dze​nie. – Owszem. To cał​kiem moż​li​we. – A co z tatą? – do​py​ty​wa​ła się Geo​r​gia. – Mu​szę wra​cać do domu, żeby upiec tort. – Ale kto od​bie​rze tatę? Kto odbierze tatę? Nie był to temat, który Gwyn chciała poruszać. Jeśli już, wolałaby porozmawiać o torcie. O prawdziwej historii związanej z tortem rubinowym. Osoba, która przygotowała go jako pierwsza, a była to pewna kobieta z Południa, z miasteczka oddalonego o jakieś sto kilometrów od miejsca, gdzie wychowała się Gwyn, zapragnęła nadać mu jakieś znaczenie; chciała, aby ten tort symbolizował kontrast między dobrem a złem. Dobro odzwierciedlała liliowobiała lukrowa polewa, symbolem zła było zaś zabarwione na czerwono ciasto. Owa kobieta pomyślała, że gdyby nawet jej wynalazek nie różnił się smakiem od innych tortów czekoladowych, ludzie odczuliby jakąś różnicę. A to dlatego, że było w nim wszystko – dobro i zło, świętość i nikczemność, prawość i grzech. I miała rację, nieprawdaż? Ludziom smakują różne ciasta i zupełnie nie wiedzą, dlaczego tak jest. Bezwiednie liczą na to, że

znaj​dą coś, co ich oca​li. Czy jej cór​ka chcia​ła​by tego słu​chać? Była pew​na, że nie. Ze nie jest na to jesz​cze go​to​wa. – Mamo – po​wtó​rzy​ła Geo​r​gia. – Kto od​bie​rze tatę? – Twój oj​ciec jest efek​tyw​ny. – Co to w ogó​le ma do rze​czy? – Może so​bie wziąć tak​sów​kę – wy​ja​śni​ła Gwyn, prze​krę​ca​jąc klu​czyk w sta​cyj​ce.

MAGGIE Stali na rogu Czterdziestej Pierwszej i Trzeciej Alei, na wprost wejścia do Au Bon Pain, czekając na autobus. Tkwili tam od dwudziestu minut i przez cały ten czas Maggie oglądała swoje paznokcie, od czasu do czasu obgryzając jeden z nich, jak gdyby ta czynność pochłaniała całą jej energię. Faktycznie nie miała ochoty na nic innego. Nie miała ochoty patrzeć na Nate’a ani na jakiegoś faceta w garniturze, który stał tuż obok i rozmawiając przez komórkę, stukał w klawisze kieszonkowego komputera. Jednocześnie wlepiał wzrok w po​ślad​ki Mag​gie. Wie​lo​za​da​nio​wy typ. Kiedy napotkała jego wzrok, puścił do niej oko i jego wargi ułożyły się w bezgłośne pytanie: „Jesteś z nim?”. Chodziło mu o Nate’a, który stał ze spuszczoną głową i niczego nie zauważył. Sy​tu​acja ta jed​nak spra​wi​ła, że Mag​gie chwy​ci​ła go pod ra​mię. Dotknęła go po raz pierwszy, odkąd wyszli z mieszkania, gdzie usłyszała jego doniosłe oświadczenie. Obrócił się w jej stronę, jakby z nadzieją, poprawiając wiszący na ramieniu ple​cak. – My​ślisz, że bę​dzie pa​dać? – za​gad​nął. – Co? Wska​zał na nie​bo, któ​re było ja​sne i bez​chmur​ne. – Wy​glą​da, jak​by za​no​si​ło się na deszcz. – I o tym chcesz ze mną roz​ma​wiać, Nate? – Nie, nie o tym. Ale po​my​śla​łem, że od tego mógł​bym za​cząć. Maggie nie wiedziała, co powiedzieć. Głowę rozsadzał jej pulsujący ból. Czuła się całkowicie wyczerpana i nie była w stanie ogarnąć myślami tego, co powiedział jej Nate. Pół miliarda dolarów – co to w ogóle oznacza? Jak to wygląda? I czemu powiedział pół miliarda za​miast pięć​set mi​lio​nów? Czy wy​da​wa​ło mu się, że to za​brzmi skrom​niej? Nie miała pojęcia. Ale rzeczą, która naprawdę doprowadzała ją do wściekłości – i na której mogła się skupić – było to, że gdyby wiedziała, mogłaby spakować zupełnie inne rzeczy. I nie chodziło o to, że miała kilka wymyślnych strojów, ukrytych na dnie szafy albo w pudłach, których nie zdążyła jeszcze otworzyć po przeprowadzce. Mogła jednak wyszukać coś szczególnego, jak pierścionek babci z rubinem albo czarny kaszmirowy sweter. Tak, to prawda, był dopiero wrzesień, więc chyba zbyt wczesna pora na takie stroje, ale gdyby miała więcej czasu na zastanowienie, mogłaby go włożyć do torby lub po prostu zarzucić na ramiona. No cóż, może przynajmniej okaże się osobą, która wie, że jest za wcześnie na noszenie kasz​mi​ro​wych swe​trów. – No więc… – Nate przejechał dłonią po włosach, burząc sobie fryzurę. – Próbuję dać ci chwilę spokoju, ale jeśli to dla ciebie bez znaczenia, zdążymy dojechać do Montauk i wciąż bę​dzie nas to gnę​bić. A to jesz​cze gor​sze. – I kto to mówi, Champ? Przy​bli​żył się i oto​czył ją ra​mie​niem, na​chy​la​jąc się tak, że pa​trzył jej w oczy. – Lubię tę twoją bierną agresję, kiedy się wkurzasz – powiedział. – Wyglądasz jak na zdję​ciu z pod​sta​wów​ki.