Spis treści
Dedykacja
Motto
MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1938
Część pierwsza I tylko żal
BROOKLYN, STAN NOWY JORK, 69 LAT PÓŹNIEJ MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
Część druga Niespodziewani goście
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
Część trzecia Party rozwodowe
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
Część czwarta Prezenty
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
GWYN
MAGGIE
EPILOG MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1972 CHAMP
OD AUTORKI
Przypisy
Dla Dany Forman, która zapytała mnie,
co wiem o huraganie z 1938 roku.
A gdy to runie, runie na ciebie.
– Neil Young
MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1938
Było to doprawdy osobliwe, że akurat tego lata każdy usiłował gdzieś dolecieć. Howard
Hughes okrążył świat w dziewięćdziesiąt jeden godzin, luksusowy hydroplan Yankee Clipper
oderwał się od wody i uniósł w przestworza, a Douglas „Wrong Way” Corrigan wybrał się
z Nowego Jorku do Los Angeles, a wylądował w Irlandii. Wtedy to również wydano pierwszy
komiks z Supermanem, a na rynku ukazała się kawa rozpuszczalna. Było to także ostatnie lato
przed najokropniejszą z wojen. Ale przede wszystkim ludzie rozmawiali o lataniu. Jakie to
dziwne, mówili, że wszyscy tyle czasu wpatrywali się w niebo i nikt nie dostrzegł, jak
nadchodzi huragan. A był on tak okrutny, że kiedy z niszczycielską siłą przetoczył się po
wschodnim wybrzeżu, całkowicie odciął od świata najdalszy cypel Long Island wraz z położoną
na nim osadą Montauk, zamieniając go w samotną wyspę pośrodku oceanu.
Stało się to we wrześniu, kiedy w powietrzu unosiły się ostatki lata. Nikt na Long Island nie
spodziewał się, że sztorm uderzy tego popołudnia. Ani tego, że będzie musiało przyjechać
wojsko, aby odbudować ten kawałek lądu, który kiedyś łączył Montauk z resztą wyspy. Ani
tego, że dopiero po dwóch tygodniach woda zalewająca Napeague opadnie na tyle, aby mogły
tamtędy przejechać służby ratownicze. Ani też tego, że mieszkańcy Montauk stracą prawie
wszystko.
Aczkolwiek były nieliczne wyjątki. Nieopodal Montauk Point stało kilka budynków, które
były tak mocno przyciśnięte do skarpy, że deszcz i fale nie dały im rady. Siedem rodzin
z Manhattanu spędzało każde lato w tych siedmiu siostrzanych budynkach, postawionych
w 1879 roku przez tę samą firmę budowlaną. Stalowe bramy i silne fundamenty domów
pozostały całkowicie nietknięte, podobnie jak kominki, drzwi z dębowego drewna i witrażowe
okna, którymi wyróżniały się te ukryte na końcu świata perełki.
Dom najbardziej wysunięty na wschód zwany był Huntington Hall, a przez tych, którzy w nim
bywali, po prostu Hunt Hall. Jako jedyny z siedmiu miał wciąż lokatorów o tej porze,
a zajmował go Champ Nathaniel Huntington.
Champ był trzydziestotrzyletnim, nazbyt przystojnym i trochę za wysokim jedynym synem
Bradleya Huntingtona, najpotężniejszego magnata wydawniczego Ameryki Północnej.
Kiedy huragan uderzył, Champ Huntington właśnie uprawiał seks.
Obmierzły popołudniowy seks przy włączonych światłach i zaciągniętych zasłonach. Anna
wyginała się oparta o brzeg łóżka, a Champ przywierał do jej pleców, trzymając dłoń na jej
gardle.
Spędzili tam całe lato, kochając się w ten sposób. Próbowali ocalić swoje małżeństwo.
I próbowali je zniszczyć.
Na zewnątrz pociemniało, wzbierały fale i szalała burza, lecz wszystko to nie docierało do
przytępionej świadomości Champa. Wiedział, że pada. Słyszał szum wiatru i krople bębniące
o dach. Ale w Montauk we wrześniu takie odgłosy nie zwiastowały niczego strasznego.
Straszne było co innego. Ten pierwszy rok ich małżeństwa. Czyste nieporozumienie. Ciemne
włosy Anny w umywalce. Te spotkania, których naprawdę nie było. Nachylił się bardziej
i chwycił ją ustami za ucho.
– Nie – powiedziała. Była skupiona i niemal już dochodziła. – Przestań.
Obydwoje skończyli, a potem leżeli bezwładnie, Anna na łóżku, a Champ na podłodze. Stopa
Anny spoczywała na jego ramieniu i był to jedyny punkt, w którym się stykali. Już sięgał, aby
dotknąć palców u jej stopy, ale uświadomił sobie, że takie przejawy czułości wywołują u niej
wściekłość. Zastanawiała się wtedy, czy się zmienił, czy ze wględu na nią zmusza się do tego.
W tym właśnie momencie Champ wstał i wyjrzał na zewnątrz. Być może miał umysł jeszcze
trochę przyćmiony, ale to, co zobaczył, wyglądało jak rozpędzony pociąg, który gwałtownie
uderza w okno sypialni. Ów obraz sprawił, że dotarł do niego ten dźwięk, ten przeraźliwy
i rozszalały świst o wysokiej tonacji. Jak później stwierdził, w momencie, kiedy go usłyszał,
jego życie się zmieniło.
Nagi podszedł do okna i musiał chwycić się framugi, aby utrzymać równowagę. Nie widział
plaży ani oceanu. Z początku nie widział niczego. Za jego plecami stanęła Anna owinięta
w prześcieradło i obydwoje wpatrywali się w szalejącą za oknem zawieruchę. Patrzyli jak
urzeczeni, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Ani słowa o huraganie, który łamał drzewa jak
zapałki, ani o tym, co może się dziać w centrum miasteczka. Gdyby wtedy trzeźwo myśleli,
odeszliby od okna w obawie, że podmuch wtłoczy je do środka. Oni jednak tkwili w miejscu,
a tymczasem sztorm przycichł, potem rozszalał się na nowo, aż wreszcie uspokoił się na dobre.
Zielonkawożółte niebo stało się purpurowe, a potem czarne i pojawiło się na nim słońce, które
bardziej przypominało księżyc. Przyglądali mu się pogrążeni w ciemnościach nocy.
– Która godzina? – zapytała Anna.
Champ nie odpowiedział.
– I co my teraz zrobimy? – dodała.
Champ już się uwijał. Ubrał się, włożył robocze buty i wyszedł z domu. Przemierzył swoją
działkę i ruszył wzdłuż urwiska, zdradliwie śliskiego, usłanego szczątkami połamanych drzew,
które ciągnęło się aż do zalanego przesmyku Napeague. Dotarł do głównej drogi, a stamtąd
miał jakieś pięć i pół kilometra do centrum zrujnowanej osady.
Widział małe budynki przywalone łodziami rybackimi albo samochodami, pozrywane dachy
i powalone słupy linii telefonicznej. Wzdłuż drogi pływały podtopione komody i ramy łóżek.
Lejąca się zewsząd woda utrudniała przedzieranie się przez ulice. Gdzie to się zaczęło? –
myślał. Gdyby ktoś potrafił odkryć, gdzie się zaczęło, być może dałoby się to powstrzymać.
Unosząc wysoko omdlewające nogi, Champ zmierzał w stronę Manor, gdzie ludzie
odbudowywali swoje schronienia, próbując pomagać sobie nawzajem. Przyłączył się do grupy
mężczyzn, którzy przepychali samochody, dźwigali zamoknięte pnie, zabijali okna deskami,
suszyli koce i sprzątali odłamki potłuczonego szkła.
Jak miał to sobie wytłumaczyć? Nie potrafił określić tego uczucia, którego zaznał po raz
pierwszy, ale wyzwoliło się w nim – jakby chęć poświęcenia się lub zaangażowania – do
własnego domu, do tego cierpiącego miejsca i do wszystkiego, co go otacza.
Może właśnie dlatego po skończonej pracy nie wrócił do domu, ale poszedł do przystani,
gdzie zebrali się wszyscy rybacy. Siedząc na metalowej beczce, słuchał, jak rozmawiają o tym,
że wszystko stracili, oglądał swoje pokaleczone dłonie i patrzył na wschodzący księżyc, który
blady i niezłomny wyglądał na niezwykle pewnego siebie.
Potem, według gwiazd, skierował się na północny wschód. Najpierw trafił do Montauk Point,
później odszukał urwisko, i wreszcie dotarł do domu. Swego własnego domu, Huntington Hall,
który stał tam, wyniosły i obojętny.
Nie było łatwo znaleźć drogę w ciemności, więc szedł wzdłuż zalanego nadbrzeża, aż
w końcu stanął u podnóża drewnianych schodków, po których wspiął się na klif. W domu
wszystko było na swoim miejscu, a Anna przygotowała mu kanapki z pomidorem i czekała na
niego przy zapalonych świecach. Podłogę w salonie nakryła ciemnymi kocami.
Kiedy przestąpił próg, stała przy drzwiach, ubrana w długi purpurowy sweter i z włosami
spiętymi w kok. Podeszła do niego, a on zbliżył twarz do jej szyi i wciągnął jej zapach.
– Jak było w miasteczku? – Położyła dłoń na jego piersi. – Próbowałam dowiedzieć się
czegoś z radia, ale nie odbiera. Czy coś tam ocalało?
Nie odpowiedział jej, tylko patrzył na nią dziwnie. I zdawał sobie sprawę z tego, że ona wie,
jak dziwnie się jej przygląda. Najzwyczajniej w świecie na nią patrzył i tyle. Po raz pierwszy
w ciągu tego roku nie próbował być gdzie indziej, niż był.
Czemu dopiero pod wpływem strachu coś we mnie drgnęło? – zadał sobie w myślach
pytanie. – Czy musimy doświadczyć chaosu, aby sobie uświadomić, czego tak naprawdę
chcemy?
Miał zamiar powtórzyć jej te pytania, ale obawiał się, że w odpowiedzi usłyszy coś, co
kazałoby mu zmienić zdanie, a tego nie chciał. Nie chciał mieć żadnych wątpliwości.
A potem, zaledwie po trzydziestu godzinach od momentu, kiedy ostatnio się położył,
obydwoje spoczywali na podłodze twarzami zwróceni do siebie. I właśnie wtedy, w ten
osobliwy sposób, w jaki podejmujemy ważne decyzje, które ostatecznie nas kształtują, Champ
postanowił, że już na zawsze zamieszkają w Montauk. Ze już koniec z Nowym Jorkiem. Ze
odtąd ich dom będzie tutaj.
Obrócił się w stronę okna i wyjrzał na świat, który powoli dochodził do siebie, na niebo
skąpane w słabej poświacie, na trawnik przed domem. Znał już prawdę, przynajmniej tę
podstawową. Ten dom ich ocalił i sam pozostał wielki i piękny pomimo zniszczenia, jakie
dotknęło wszystko dookoła. Jego solidne balustrady, drewniane stropy i niewzruszone krokwie
oparły się kataklizmowi. Ten dom go uratował, a on nie zamierzał o tym zapomnieć.
Zamierzał zbudować swoje życie tutaj, właśnie tutaj, powodowany miłością, honorem
i czymkolwiek innym, co jeszcze odczuwał, choćby nawet nie potrafił tego nazwać po imieniu –
zmęczeniem.
W końcu poczuł się zmęczony.
– Będzie inaczej – powiedział, spoglądając Annie prosto w oczy.
Przytaknęła mu skinieniem głowy.
– Zostaję – wyjaśnił, ponieważ wcześniej, kiedy jeszcze chciał opuścić ją i to miejsce,
rozmawiali o czymś zupełnie przeciwnym.
– Dlaczego? – spytała.
– Bo tak chcę – odparł.
– Złudne nadzieje – odezwała się po chwili milczenia.
– Być może – próbował zażartować, ale mu nie wyszło. – Myślę, że będzie dobrze.
– Od kiedy? – zapytała. – I kiedy to się skończy?
A wtedy Champ, jak gdyby usłyszał odpowiedź, której oczekiwał, przyciągnął ją mocno do
siebie, bez cienia niechęci i bez obaw.
– W tym domu zagości miłość – oznajmił. – W tym domu będzie wszystko.
Część pierwsza
I tylko żal
BROOKLYN, STAN NOWY JORK, 69 LAT PÓŹNIEJ
MAGGIE
Prawdą jest, jeśli właściwie to pojmowała, że o niektórych sprawach nigdy nie powinno się
rozmawiać, a pieniądze zdecydowanie do nich należą. Maggie zaczynała to rozumieć w taki
sposób, w jaki często docierały do niej pewne rzeczy, co do których żywiła błędne
przekonanie, że już je pojęła. Nikt nie chce rozmawiać o pieniądzach – nieważne, czy ma ich za
mało, czy tak dużo, że ów dostatek wywołuje w nim lekkie poczucie winy, zwłaszcza kiedy jest
on darem losu, takim samym jak ogniście rude włosy albo ułatwiające rodzenie szerokie
biodra. Albo jak ta straszna nocna dolegliwość, która nie pozwala zmrużyć oka i każe przez
cały czas rozmyślać o pieniądzach, miłości i tym wszystkim, czego istoty tak naprawdę nigdy nie
zamierzała zgłębić do końca.
Rzecz w tym, że Maggie cierpiała na bezsenność. Nie zaczęło się to wtedy, gdy wraz
z Nate’em przeprowadzili się do Red Hook, gdzie utopili wszystkie pieniądze, jakie mieli (oraz
mnóstwo tych, których nie mieli) w stuczterdziestometrowym mieszkaniu i – co bardziej
istotne – w niemal dwustumetrowym lokalu poniżej. W tym lokalu zamierzali otworzyć swoją
restaurację. Nigdy dotąd czegoś takiego nie robiła – nigdy nie wykazała tyle zaangażowania,
aby osiąść w jednym miejscu. To nie była jej mocna strona. Znała siebie dobrze i wiedziała, że
każdy mógłby dojść do podobnego wniosku; wystarczyło tylko zwrócić uwagę na sposób, w jaki
organizowała swe życie. W ciągu ostatnich ośmiu lat, odkąd zaraz po studiach została
dziennikarką i zaczęła się specjalizować w tematyce kulinarnej, przeprowadzała się osiem
razy, i to do ośmiu różnych miast.
A ponieważ naprawdę pragnęła otworzyć tę restaurację – tę, o której przez cały czas
marzyła, pisząc o cudzych – nie opuszczał jej niepokój związany z pieniędzmi i lęk przed
monotonią stabilizacji. Trzydzieści lat doświadczeń nie pozwalało jej się z nich otrząsnąć.
Dopadały ją, kiedy tylko próbowała zmrużyć oczy, a ona zmagała się z nimi na przekór sobie.
Jak dawała sobie radę? Obserwowała świat za oknem, grała na gitarze, czytała
śródziemnomorską książkę kucharską, podlewała rośliny stojące na schodach
przeciwpożarowych, nuciła, sprzątała i marzyła.
Kiedy w jej myślach pojawiał się obraz Nate’a, czuła ukojenie. Wprawdzie miała niezbite
dowody na to, że narzeczony nie podziela jej inklinacji do bezsenności ani ciągłego
zamartwiania się, nigdy jednak nie podejrzewała, że w sprawie finansów dzieli ich tak wiele,
dopóki w nocnym ferworze porządków nie natknęła się na plik kopert sygnowanych Champ
Nathaniel Huntington.
Ohyda. Rozmowy o pieniądzach wzbudzały w niej odrazę. A wyglądało to tak. Maggie
ubrana w biały podkoszulek na ramiączkach i majtki z nadrukiem Hello Kitty siedziała po
turecku na samym środku salonu, otoczona starymi gazetami, dokumentami, rachunkami
i zeznaniami podatkowymi. Miała zamiar wszystko to wyrzucić i słuchając na starym
gramofonie płyty Harvest Neila Younga, poczuła ochotę, aby zrobić coś ze swoim życiem.
Zdawała sobie sprawę, że to kolejny efekt uboczny jej bezsenności – często miewała
wrażenie, że coś robi ze swoim życiem, ale gdy tylko przecierała oczy i zmuszała się do
skupienia, docierało do niej, jak niewiele oddaliła się od punktu wyjścia.
Maggie przeciągnęła się zamaszyście, sięgając stopami daleko przed siebie, i wtedy to
zauważyła. Przed nią leżał plik kopert opatrzonych logo Citigroup Smith Barney
i adresowanych do Champa Nathaniela Huntingtona. Ściągnęła gumkę, którą spięte były
koperty, i zaczęła otwierać pierwszą z nich. Nie przyszło jej na myśl, aby postąpić inaczej. Nie
szukała żadnych informacji. Chciała się tylko przekonać, że korespondencja od Citigroup to
zwykłe ulotki reklamowe, które będzie mogła upchnąć do jednego z trzech worków
wypełnionych makulaturą. Zamierzała wynieść je do położonej na tyłach Pioneer Street alejki
i wrzucić do ogromnego niczym hipopotam kontenera na śmieci, który czekał, aż opróżnią go
nowojorskie służby oczyszczania miasta.
Taki właśnie miała cel – doprowadzić mieszkanie do stanu używalności, zanim wyjadą do
Montauk, do rodziców Nate’a. Planowali wybrać się do nich jeszcze tego dnia, ale wolała
nawet nie myśleć, jaki był powód tych odwiedzin.
Byli zaproszeni na przyjęcie z okazji rozwodu rodziców Nate’a.
Przez kilka ostatnich tygodni, odkąd dowiedziała się, że ma poznać jego rodzinę, i gdy
odkryła, po co tam jedzie, odnosiła wrażenie, że czeka ją jakaś uroczystość rocznicowa.
Czemuż miałaby odmawiać? Przyjęcie z okazji rozwodu? A cóż to w ogóle znaczy?
Impreza rozwodowa najbardziej kojarzyła się jej z pewną sceną, której była świadkiem,
mieszkając jeszcze w Karolinie Północnej. Widziała, jak Loretta Pitt wyrzuca rzeczy
Henry’ego Pitta z okna sypialni na trzecim piętrze, a buty, czapki i koszule fruwają niczym
płatki śniegu przy akompaniamencie piosenki Madonny, o ile dobrze sobie przypominała, The
Immaculate Collection.
Jak głosiło gustowne zielono-białe zaproszenie, jakie nadesłali jej przyszli teściowie – wraz
z pół tuzinem książek od mamy Nate’a, Gwyn, noszących tytuły w rodzaju Rozwiedź się
z wdziękiem – przyjęcie rozwodowe stanowiło ważny i nieodzowny ceremoniał oraz
uświęcenie pokojowego zakończenia ważnego związku. Przyszli teściowie Maggie zamierzali
elegancko i uroczyście rozstać się w tym samym dniu, w którym miała ich poznać.
Fantastyczne.
Jedyna dobra strona tej sytuacji była taka, że dowiedziawszy się, co ją czeka, poczuła ogień
w trzewiach, który kazał jej doprowadzić mieszkanie do porządku. A ponieważ nie chciała po
powrocie zastać jeszcze większego bałaganu niż przed rozpoczęciem sprzątania, ów
wewnętrzny zapał nie tracił na sile. Kiedy jednak rozdarła pierwszą kopertę, zauważyła Nate’a
stojącego w drzwiach salonu.
– Co robisz? – zapytał.
Był ubrany w bokserki, nie miał podkoszulka, a ciemne zmierzwione włosy sterczały mu na
czubku głowy. Ziewając, wlepił w nią lśniące spojrzenie swych zielonych oczu. Była dopiero
ósma rano, a Nate burzył na dole ściany wraz z budowlańcem – Johnsonem Budowlańcem, jak
o nim mówili i jak Johnson sam mówił o sobie – i skończyli tuż po piątej.
– Co robię? – zdziwiła się. – A co ty robisz? Dlaczego już wstałeś?
– Chyba nie mogę zasnąć. – Wzruszył ramionami i zaczął się przeciągać.
Nie mógł zasnąć? Nate nigdy nie miał takich problemów, ale oto kroczył boso po podłodze
i stanął przed nią niczym żywy dowód na to, że się myliła. Śledziła jego spojrzenie, kiedy
omiatał wzrokiem kopiaste sterty papierów i gazet, nierozpakowanych szklanek i drucianych
wieszaków. Pokazała mu palcem butelkę płynu do mycia stojącą obok jej stóp. Była otwarta,
choć nie zdążyła jeszcze jej użyć.
– No co? – powiedziała. – Sprzątam.
– Widzę – odparł.
Uśmiechnął się od ucha do ucha. Dzięki temu uśmiechowi jego twarz stawała się otwarta
i sprawiała wrażenie młodszej i starszej zarazem. Po raz pierwszy zobaczyła go na stoisku
warzywnym w Ferry Building w centrum San Francisco. Obydwoje przebierali wśród ogromnej
sterty dzikich pomidorów. Kiedy spojrzała na niego, uśmiechnął się, wybrał duży, żółty owoc
z czarnymi prążkami i rzucił w jej stronę ponad ladą. Jakimś cudem udało się jej go złapać.
„Ten jest tutaj najładniejszy” – odezwał się do niej.
„A co zamierzał pan powiedzieć, gdybym go nie złapała?”.
Spojrzał na stół, gdzie leżały pozostałe pomidory.
„Miałbym jeszcze jakieś czterdzieści dziewięć okazji, aby wszystko poszło po mojej myśli”
– odparł.
– Maggie. – Jego głos wyrwał ją z zamyślenia.
Nate odsunął na bok stos papierów tak delikatnie, jak gdyby to było coś ważnego, i usiadł
obok, dotykając kolanami jej kolan i kładąc dłonie na jej obnażonych udach.
– Co? – spytała.
– Powiedz mi, proszę, że nie robiłaś tego przez całą noc – powiedział.
– Dlaczego? Ktoś to musi zrobić.
– Tak, ale… – Starł z jej twarzy jakąś drobinkę kurzu, a może ślad farby drukarskiej
z gazety. – Powinien to być ktoś, kto naprawdę daje sobie radę z takimi rzeczami.
Maggie odwróciła wzrok, starając się powstrzymać występujące na twarz rumieńce. Nie
stroił sobie z niej żartów, a jeśli to robił, to tylko dlatego, aby sama zaczęła z siebie żartować.
Jej nie było jednak na to stać. Gdzieś w głębi duszy wciąż skrywała tę myśl, która tłumaczyła,
dlaczego zaprenumerowała magazyn „Real Simple” i wydała dwieście pięćdziesiąt dolarów na
superodkurzacz Bissel Healthy Home. Myślała bowiem, że pewnego dnia stanie się jedną z tych
kobiet, które wszystko robią dobrze, pięknie i elegancko. Była za to dobra w czym innym.
Zorganizowała już komputerowy system rachunkowy dla swojej restauracji i czuła się bardziej
niż pewna, że gdy tylko ją otworzą, znakomicie da sobie radę z zarządzaniem i bez problemu
sprawdzi się w roli barmanki.
Los jednak zrządził, że miała wyjść za człowieka, który miał w sobie wiele z kobiety, którą
chciałaby się stać. O wiele więcej, niż kiedykolwiek mogłaby sobie tego życzyć. Nate był
najlepszym kucharzem, jakiego znała, miał wrodzoną smykałkę do porządków
i majsterkowania. Trzymał w kuchennym kredensie słoiczki z ziołami, a z obskurnych belek
wyczarował stół do jadalni. Czegokolwiek dotknął, stawało się piękne. Nawet ona sama nigdy
sobie nie wyobrażała, że mogłaby się poczuć w ten sposób.
Usiadła na udach Nate’a, otaczając jego biodra nogami, i wyciągnęła rękę, aby pogładzić
jego plecy. Był lepki od snu i od potu, który wylał, pracując ostatniej nocy, ale jej to nie
przeszkadzało. Mogła żyć w taki sposób. Uśmiechnęła się i pocałowała go, obejmując ustami
jego miękką dolną wargę.
– Cóż takiego chodziło ci po głowie, że nie mogłeś zasnąć? – spytała. – Ze nie chcesz mnie
za żonę, bo nie umiem sprzątać?
– Właśnie dlatego jeszcze bardziej chcę się z tobą ożenić.
– Kiepski kłamca.
– Kiepska gosposia – odparł.
Wtulił się w jej szyję, aż poczuła jego uśmiech na skórze i dłonie wślizgujące się pod majtki.
Właśnie w tym momencie spuściła wzrok i jej oczy znów spoczęły na pliku kopert z Citigroup
Smith Barney. Tych adresowanych do Champa Nathaniela Huntingtona.
– Ej, Nate – odezwała się ponad jego ramieniem. – A tak przy okazji, kim jest Champ
Huntington?
Wypowiadając te słowa, poczuła, że jego ciało sztywnieje. Kiedy odsuwał się od niej
delikatnie, dostrzegła, że na jego twarzy pojawia się ten nieznany jej dotąd przykry wyraz.
– O co pytałaś?
– Właśnie to znalazłam. – Sięgnęła po koperty i wręczyła mu je. – To do ciebie? Jakieś
wyciągi bankowe, czy coś takiego. Nie wiedziałam, że mamy tam konto. Bo mamy, prawda?
Nate spojrzał na koperty, obrócił je w dłoni i przytaknął.
– Coś w tym rodzaju.
To było dla niej zrozumiałe. Mieli w całym mieście otwarte „swego rodzaju” konta,
rozmaite rachunki w wielu różnych instytucjach, od których pożyczali zawsze zbyt niskie
kwoty na zbyt wysoki procent, a wszystko to na restaurację. Osiem na dziesięć restauracji
plajtuje w ciągu pierwszego roku. Niedługo potem rozpada się sześć małżeństw z dziesięciu.
Igrali z niebezpiecznymi statystykami, o ile można było nazwać to grą. Starała się w ten sposób
nie myśleć.
– Ale kim jest Champ? – spytała.
Uniósł wzrok znad kopert i spojrzał jej prosto w twarz.
– To ja – odparł.
Roześmiała się, dochodząc do wniosku, że sobie z niej żartuje.
– Jasne. Zapomniałeś o czymś mi powiedzieć. Chodzi o sport? Jesteś czempionem?
Uśmiechnął się, ale był to nerwowy uśmiech, i nic nie mówiąc, odłożył koperty.
– Zaraz, mówisz poważnie? – dopytywała się. – Masz na imię Champ?
– Nie, to mój dziadek ma tak na imię. A właściwie miał. Nadano mi je po nim, ale nigdy
w życiu go nie używałem. Nikt się do mnie nigdy nie zwracał w ten sposób, ale takie jest moje
oficjalne imię. Champ Nathaniel Huntington.
Maggie wiedziała, że jej narzeczony otrzymał imię po swoim dziadku, tym ze strony ojca.
Przypuszczała jednak, że dziadek również nosił imię Nate. Doszła do takiego wniosku, Nate
bowiem nigdy jej nie powiedział, że jest inaczej.
– Jak mogłeś nigdy o tym nie wspomnieć? – zapytała.
– A uważasz, że jest się czym chwalić? – Wzruszył ramionami.
Nie uważała tego za ułomność, ale mimowolnie musiała zrobić jakąś minę, ponieważ Nate
wyglądał na dosyć zdenerwowanego.
– Ojej, teraz już nigdy nie pójdziesz ze mną do łóżka, prawda? – odezwał się. – Któż miałby
ochotę na seks z facetem o imieniu Champ?
Zaczęła się śmiać i objęła go za szyję. Rumienił się, Nate czy Champ, nieważne, naprawdę się
rumienił i Maggie zrobiło się głupio, że wspomniała o tych kopertach.
– To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu uważam, że to nie było zbyt miłe ze strony
twoich rodziców i tyle – powiedziała, starając się napotkać wzrokiem jego spojrzenie. – Albo ze
strony rodziców twojego dziadka.
Nate przytaknął i odłożył koperty na podłogę.
– Nie żartuję. – Spojrzał na Maggie w sposób, którego nie poznawała i który pozwalał się
domyślić, że chce jej powiedzieć coś, co trudno mu z siebie wyrzucić. – Ale myślę, że dlatego
nie mogłem zasnąć.
– Co? – Roześmiała się. – Martwiłeś się, że ktoś mógłby nazwać cię Champem i wszystko by
się wydało?
Nate był jednak śmiertelnie poważny.
– Szczerze? Trochę się denerwuję przed spotkaniem z moimi rodzicami.
– Dlaczego? Dlatego że się rozwodzą?
Spojrzała badawczo na jego uroczą i piękną twarz, po czym wyciągnęła rękę i dotknęła jej
opuszkami palców. Byłaby w stanie zrozumieć, że perspektywa zapoznania jej z rodzicami
wywołuje w nim niepokój, ale Nate wciąż ją zapewniał, że nie ma w związku z tym żadnych
obaw. Powtarzał, że znaleźli się na rozdrożu, odkąd ojciec postanowił przejść na buddyzm
i zaczął podporządkowywać temu swoje życie. Opowiadał, jak jego rodzice doszli wspólnie do
wniosku, że ich drogi się rozchodzą. I to po trzydziestu pięciu spędzonych wspólnie latach.
Maggie często się zastanawiała, jak Nate mógł spokojnie na to patrzeć. Czyż nie na tym
polega małżeństwo, że ludzie odkrywają, jak znaleźć wspólny mianownik dla odmiennych
charakterów?
– Są pewne rzeczy, ważne rzeczy, o których musisz wiedzieć, zanim tam pojedziemy –
oznajmił. – Rzeczy, o których powinienem ci chyba powiedzieć już wcześniej.
Zastanawiała się, jak to wyrazić, aby do niego dotarło.
– Nate, oni mogliby nawet mieć po trzy głowy, ale to i tak niczego by nie zmieniło – odparła. –
Nie ma to dla mnie znaczenia.
A jednak miało. Być może dawniej faktycznie nie przywiązywałaby do tego żadnej wagi, ale
dawniej to ona była tą częścią każdego ze swych związków, która dążyła do rozpadu.
Wystarczył naprawdę błahy powód – jego rodzice, jego woda kolońska, jego zamiłowanie do
muzyki Stinga – i już kierowała się do wyjścia. Z Nate’em było jednak inaczej od samego
początku.
– O co ci chodzi? Twoi rodzice tak naprawdę zamierzają zostać ze sobą? – zażartowała, ale
nie była kąśliwa.
– Nie jestem pewien, czy jesteś gotowa to usłyszeć.
– Jestem – powiedziała. – Oczywiście, że jestem. Muszę ci przypominać, że moje
dzieciństwo nie było jak Leave It to Beaver1
.
Faktycznie, nie było. Chyba że ktoś uznałby za sielankę dorastanie pod opieką samotnego
i niedojrzałego właściciela knajpy w Asheville w Karolinie Północnej. I chyba że ktoś by
pochwalał dobroduszne, choć poronione pomysły, na jakie stać było Eliego Mackenzie – jak
choćby ten, aby piętnastoletnia córka pomagała mu nocą za barem, dzięki czemu mogli spędzić
ze sobą więcej czasu.
– Czy nie jesteś trochę za młoda, jak na pokolenie wychowane na tym filmie? – uśmiechnął
się Nate.
Nate był cztery lata starszy od Maggie, ale lubił udawać, że dzieli ich cała dekada, a nawet
stulecie, jeśli było mu to na rękę.
– Po prostu mi to powiedz – nalegała.
– Jesteś pewna?
– Jak nigdy w życiu. – Przybliżyła twarz do jego szyi i w nozdrza uderzyła ją ciężka, duszna
woń, przypominająca połączenie zapachu łososia i skwaszonego mleka. – O Jezu, a co tak
cuchnie?
– Nie podoba ci się?
– Nie. – Potrząsnęła głową. – Absolutnie.
– To domowej roboty balsam ze stu ziół. Zawiera wyciąg z czosnku i suszone płatki rybne od
czarownika z chińskiej dzielnicy. Johnson Budowlaniec przyniósł mi wielki słoik tego świństwa
i zaklinał, że dzięki niemu nic mnie nie będzie bolało po dzisiejszej pracy.
– No cóż, mam nadzieję, że pomaga, ale… kurczę. – Maggie przysunęła się jeszcze bliżej
i jeszcze mocniej pociągnęła nosem. – To jeden z najobrzydliwszych zapachów, jakie znam.
Prawdopodobnie należy do najgorszych paskudztw, które w życiu wąchałam.
– To chyba pocieszające.
– Czemu tak sądzisz?
– Bo kiedy odejdziesz ode mnie po tym, co usłyszysz, będę mógł wszystko zwalić na ten
balsam.
– Jestem gotowa – powiedziała, zasłaniając oczy ostentacyjnym gestem i udając, że kuli się
i wzdraga jak przed otrzymaniem zastrzyku.
– To jest związane z sytuacją materialną mojej rodziny. Z tym, co byś odkryła, gdybyś
zajrzała do tych kopert.
Maggie otworzyła oczy i napotkała jego spojrzenie. Wstrzymała oddech, jakby bała się
dowiedzieć, że właśnie to spędzało mu sen z powiek. Przyjęła już założenie, że skoro rodzice
Nate’a to dosyć dobrze sytuowani ludzie – jego ojciec jest pediatrą, a matka była nauczycielką
– na pewno nie są aż nazbyt zamożni. Doszła do takiego wniosku, gdyż nawet przy
nieznacznej pomocy ze strony Eliego Maggie i Nate ciułali i oszczędzali, i zaciągali pożyczki
w trzech bankach, których nazwy zaczynały się na literę W, oraz w dwóch innych, których
nazwy zaczynały się na C. Chociaż najwyraźniej okazywało się, że mieli pieniądze z trzech
banków na C.
Mogła jednak się mylić, przypuszczając, że Gwyn i Thomas są bogaci. Nawet mimo faktu, że
Nate wychował się w Montauk, mogło to być błędne założenie.
– Nie obchodzi mnie to – powiedziała. – Jak mogłeś pomyśleć, że ma to dla mnie jakieś
znaczenie? Sytuacja materialna twojej rodziny… nic tu nie zmienia.
– Czyżby?
– Zapewniam cię – kiwnęła głową.
– Dobrze – odparł, przyciskając usta do jej czoła. – Ponieważ moi rodzice mają prawie pół
miliarda dolarów.
GWYN
Wiadomo, że zawsze będą jakieś plotki. Plotki, które ludzie przyjmą jako prawdę, nie
zastanawiając się nawet nad nimi.
A przecież wiadomo, jak było naprawdę.
To właśnie dręczy Gwyn. Plotki, legendy, półprawdy. Jak choćby na przykład z tym tortem.
Z tortem rubinowym. Jak głosi plotka, został on po raz pierwszy przyrządzony w restauracji
hotelu Waldorf-Astoria w Nowym Jorku na początku dwudziestego wieku. Podobno szef
kuchni zrobił pewnego wieczoru tort, używając czerwonego barwnika, a jakaś kobieta była nim
tak zachwycona, że poprosiła o przepis. Potem odkryła, że doliczono jej za to do rachunku
kilkaset dolarów. Usiłowała protestować, ale hotel nie uwzględnił reklamacji, zatem w odwecie
podzieliła się tym przepisem ze swymi przyjaciółkami w całym kraju. A wszystkie te
przyjaciółki przekazały go z kolei swoim przyjaciółkom.
Rzecz w tym, że choć trudno odmówić uroku tej historii, jest to bzdura. Gwyn zdawała sobie
z tego sprawę. Znała prawdziwą historię tortu rubinowego, jego autentyczną genezę, która
bardziej przypominała przestrogę niż zabawną anegdotę. Prawda dotycząca większości
rzeczy, jakich ostatnio doświadczyła Gwyn, często miała w sobie wiele z przestrogi.
Prawda o tym, jak wszystko się skomplikowało.
Myśląc o tym, westchnęła, choć normalnie nie miała takiego zwyczaju. Potem spojrzała na
zegar samochodowy, który pokazywał kwadrans po dziewiątej. Gwyn spędziła już pół godziny
w swym czerwonym volvie kombi, stojącym na małym parkingu przy lotnisku w East Hampton.
Samolot Thomasa powinien już dawno wylądować, ale oczywiście wciąż go nie było. Trudno
oczekiwać, aby na takich małych lotniskach coś odbywało się zgodnie z planem. Zresztą gdyby
Gwyn chciała kogokolwiek winić za taki stan rzeczy, to mogłaby mieć pretensje do samej
siebie. Ona bowiem tak to zaaranżowała, aby Thomas wrócił z kongresu lekarzy w dniu ich
przyjęcia. Wymagało to zmysłu organizacyjnego i odrobiny kombinacji – nocny lot z Los
Angeles do Nowego Jorku, a potem wynajęcie prywatnego samolotu. Chciała, a nawet
potrzebowała, aby Thomas wrócił właśnie w tym momencie, więc musiała zorganizować mu czas
i znaleźć jakieś zajęcie, aby nic nie zakłóciło jej planów na ten wieczór.
Nie czuła się pewna siebie, nie była pewna, czy wszystko potoczy się tak, jak powinno.
Tylko co do tortu nie miała takich obaw. Tortu była pewna, gdyż zawsze znakomicie jej
wychodził, a poza tym Thomas go uwielbiał. Był to jego ulubiony przysmak, który ona potrafiła
dla niego przygotować, i zarazem pierwsza rzecz, jaką w ogóle dla niego zrobiła.
Przypomniała sobie ich pierwszą randkę, którą spędzili na dachu jej nowojorskiego domu,
jedynego domu, w jakim mieszkała w tym mieście, stojącego przy Riverside Drive. Najlepsze
w nim było to, że znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie Uniwersytetu Columbia, gdzie
uczęszczała na studia nauczycielskie, jak również to, że z jego dachu roztaczał się widok na
rzekę. Thomas przyniósł wtedy butelkę château mouton-rothschild rocznik 1945 i siedzieli na
dachu do drugiej w nocy, jedząc rubinowy tort i popijając wino prosto z butelki. Oczywiście jak
dla niej mogło to być pierwsze lepsze wino z delikatesów na rogu. Nie miała pojęcia, że ta
butelka była warta tysiące dolarów. Thomas zresztą też. Po prostu zabrał ją z piwnicy swego
ojca przed wyjściem na to spotkanie. Gdyby Gwyn wiedziała, co to za wino, nie zgodziłaby się
go pić, zwłaszcza że miała dwadzieścia dwa lata.
Jednak tej nocy dowiedziała się tego, co było najważniejsze, choćby nawet nie chciała się
tego dowiedzieć. Thomas zjadł ostatni kawałek tortu. Przekomarzali się uroczo, wmuszając go
sobie nawzajem, ale w końcu sięgnął po niego Thomas. Można więc było się spodziewać, że
również teraz weźmie ostatni kawałek.
Odezwał się dzwonek telefonu Gwyn. Chociaż spoczywał na dnie torebki, wydawał się jej
zbyt głośny. Miała nadzieję, że to dzwoni Eve – kobieta, której zleciła przygotowanie
wieczornej imprezy. Eve Stone, właścicielka firmy Eve’s Kitchen z Quoque w stanie Nowy
Jork.
Przez cały ranek Gwyn bezskutecznie usiłowała się do niej dodzwonić i jedyne, co
przychodziło jej do głowy, to myśl, że nie da sobie rady.
Nie miała pojęcia, jak zaplanować ten wieczór. Była na kilku przyjęciach rozwodowych
i znalazła mnóstwo książek, które propagowały ideę zdrowego rozwodu o uroczystym
charakterze – Sąd to nie błąd, Wasz ostatni taniec, Zegnaj znaczy witaj. Wszystkie one
jednak były przeznaczone dla ludzi, którzy nie śmiali się w duchu z idei przyjęcia
rozwodowego i bezwarunkowo przyjmowali to, w co Gwyn wierzyła tylko na pozór.
W to, że wszystko może się dobrze skończyć.
W to, że w ogóle się skończy.
Podniosła klapkę aparatu po czwartym dzwonku.
– Eve? – zapytała. – Czy to ty?
– Kto to jest Eve? Nie mamo, to ja.
To była Georgia, córka Gwyn. Georgia nie miała pojęcia, co dzieje się z jej rodzicami. Tak
samo jak jej brat. Owszem, wiedzieli, że ich rodzice się rozwodzą, ale Gwyn dokładała starań,
aby oszczędzić im całej reszty. Albo przynajmniej wmawiała sobie, że tak robi. Być może
jednak jej motywy nie były tak szlachetne. Może nie mówiła im wszystkiego, bo gdyby to
zrobiła, odcięłaby sobie drogę odwrotu. Gdyby powiedziała na głos, co się naprawdę dzieje, nie
byłaby w stanie uwierzyć, że może być inaczej.
– Co słychać, kochanie? – spytała Gwyn, poprawiając ułożenie telefonu w dłoni. – Wszystko
w porządku?
– W jak najlepszym.
– Zaczęłaś rodzić?
– O ile mi wiadomo, to nie.
– Dobrze. – Gwyn kiwnęła głową. – To dobrze.
Nawet gdyby Gwyn wiedziała, że każde takie pytanie wytrąca Georgię z równowagi, nie
przestałoby to przynosić jej ulgi. Georgia przyleciała z Los Angeles i ostatnie kilka tygodni
spędziła z matką, podczas gdy Denis, jej francuski narzeczony, nagrywał ze swoim zespołem
płytę w Omaha. Dwudziestopięcioletnia Georgia była w połowie dziewiątego miesiąca ciąży
i miała urodzić dziecko faceta, którego znała niewiele ponad dziesięć miesięcy. Nie był to
najmądrzejszy rozwój wypadków, gdyby ktoś pytał Gwyn o zdanie w tej sprawie. Nikt jednak
nie pytał.
Nikt również nie był zainteresowany jej opinią na temat Maggie. Gwyn rozmawiała z nią
tylko przez telefon, ale spodobało się jej, jak Maggie się śmiała. Ten śmiech budził zaufanie,
zwłaszcza że Gwyn zdążyła się przekonać, iż śmiech często odzwierciedla charakter
człowieka. Jego prawdziwą naturę. Maggie śmiała się z empatią i oddaniem, a to oznaczało, że
w taki sposób będzie podchodziła doNate’a.
– Mamo – odezwała się Georgia – czy samolot już wylądował? Muszę z tatą porozmawiać.
Denis skaleczył się w rękę korkociągiem i nie chce tu lecieć, gdyby się okazało, że to coś
poważnego. Gdyby musiał iść do szpitala w Omaha albo coś w tym rodzaju. To lewa dłoń, a ona
musi być sprawna. Denis jest basistą.
– A gdyby był perkusistą? Wtedy to nie miałoby znaczenia?
– Mamo, proszę, bądź poważna. Potrzebuję, żeby tato powiedział Denisowi, co robić.
Tato. Georgia wciąż oczekuje, że on powie jej, co robić. Nadal z taką łatwością przychodzi
jej bycie jego małą dziewczynką. Czy z dzieckiem Denisa i Georgii będzie tak samo – czy jego
miłość do ojca będzie łatwiejsza i bardziej długotrwała? Czemu to zawsze zdaje się działać
w ten sposób, że więcej miłości doświadcza ten, kto bywa rzadziej obecny, jak gdyby bardziej
na nią zasługiwał?
– Powiem mu, żeby do ciebie zadzwonił.
– Dziękuję – odparła, po czym dodała podniesionym tonem, jakby coś sobie nagle
przypomniała: – Och, i powiesz mu, że znowu dzwoniła ta kobieta z centrum medytacyjnego?
Nie bardzo zrozumiałam, o czym mówiła, ale prosiła, żeby tato się z nią skontaktował.
Powiedziała, że jego komórka nie odpowiada. I powiedziała, że będzie wiedział, o co chodzi.
Gwyn poczuła ucisk w sercu. Kolejny telefon do Thomasa z tego centrum medytacyjnego.
Jakim cudem oni tu dotarli? Gwyn była córką kaznodziei z Południa, który nieopodal Savannah
w stanie Georgia stał na czele kongregacji liczącej dwa i pół tysiąca ludzi. Przez kilka
pierwszych lat małżeństwa z trudem udawało się jej nakłonić Thomasa, aby spędzał w domu
Wielkanoc i Boże Narodzenie. Zgadzał się niechętnie, mówiąc, że czuje się przez to jak
hipokryta i musi udawać wiarę. Był lekarzem, człowiekiem nauki, i to na niej opierał swój
światopogląd. Zwykle mówiła mu, że nie musi podchodzić do tego tak radykalnie.
„Owszem, muszę” – odpowiadał jej.
Ale teraz, kiedy dziewięć miesięcy temu pewnego razu wrócił z Southampton College, gdzie
co tydzień prowadził seminarium na temat reformy służby zdrowia, oznajmił Gwyn, że zaczął
się zastanawiać nad duchowością. Duchowością Wschodu. Powiedział, że w poniedziałki będzie
zostawał na uczelni do późna, bo zapisał się na kurs filozofii buddyjskiej, w czwartkowe
poranki zamierza jeździć do Oyster Bay na medytacje, a weekendy będzie spędzać
w Centrum Buddyjskim Chakrasambara na Manhattanie.
„Chcę tylko spróbować” – powiedział.
Prawdziwe problemy zaczęły się wtedy, gdy zapragnął czegoś więcej niż tylko spróbować.
„Myślę, że moje życie zmierza w innym kierunku – stwierdzi! prawie od niechcenia
pewnego wieczoru przy kolacji. Powiedział to tak, jakby nie miał już ochoty na rybę i sałatkę
z soczewicy i jakby nie pociągało to za sobą żadnych poważnych konsekwencji. – W tym
momencie nie jest dla mnie jasne, jak je z tym pogodzić. No wiesz z czym”.
„Nie, Thomas, nie wiem” – odparła.
„Z naszym małżeństwem”.
Gwyn przyglądała się sobie w lusterku wstecznym samochodu, wciąż trzymając telefon przy
uchu. Wyglądała symetrycznie – to najprzyjemniejsza myśl na własny temat, jaka
przychodziła jej w tym momencie do głowy. Cała reszta – długie jasne włosy, smukłe nogi,
błękitne oczy i wciąż jeszcze piękne ciało; jej uroda – wszystko to było złudne. Na swój
sposób dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Od pięćdziesięciu ośmiu lat jej uroda sprawiała, że
czuła się pewnie. W małżeństwie, w rodzinie, we własnej skórze. Teraz jednak było inaczej. Jej
mąż zachowywał się jak ktoś, kogo nie znała, jej syn nigdy nie chciał odwiedzać rodzinnego
domu, a córka nie kwapiła się, aby go opuścić.
Jej odczucia stanowiły przeciwieństwo pewności i to był właśnie ten sekret, który chciała
zdradzić, gdyby ktoś jej słuchał. Taka właśnie była jej przestroga, którą chciała przekazać
ludziom – uroda nikogo nie ochroni. Na pewno nie do końca. To, co się z nią stanie, jest jedyną
rzeczą, której nie można zaplanować. Jedyną rzeczą, której nie sposób zabezpieczyć ani
odszukać. Ona jest czymś, co musi odnaleźć nas samo i zdecydować, czy z nami pozostać.
I czas, więcej czasu, aby podejmować starania i wszystko naprawiać. Tak jak choćby ten dzień.
Gwyn zamyśliła się głęboko.
– Mamo – odezwała się Georgia. – Czy ty mnie słuchasz? Kim jest Eve?
– Co?
– Eve. Kiedy odebrałaś telefon, zapytałaś mnie, czy to ja jestem Eve. Kim ona jest?
Gwyn uniosła wzrok i popatrzyła w dal, na pas startowy. Rozglądała się, jak gdyby nie
chciała dać się zaskoczyć, choć nie potrafiłaby wyjaśnić, po co i przez kogo. Tymczasem od
momentu, gdy zadzwoniła Georgia, mały odrzutowiec zdążył dotknąć kołami asfaltu i zupełnie
wyhamować, ale Gwyn także i to przegapiła.
– Eve zajmuje się cateringiem – wyjaśniła Georgii. – Organizuje dla nas dzisiejsze
przyjęcie. Nie dzwoniła do domu, prawda?
– Nie. A czego od niej chcesz, gdyby zadzwoniła?
– Wszystkiego – odparła Gwyn.
Georgia parsknęła śmiechem. Czy to było śmieszne? Najwyraźniej tak. Udał się jej kawał.
– Kochanie, odezwę się, gdy tato już będzie na miejscu, dobrze? Zapytam go o rękę Denisa
i powiem, żeby do ciebie zadzwonił. Ale teraz muszę się rozłączyć.
– Dlaczego?
Jak mogła jej odpowiedzieć? Nie chciała tego. Nie chciała wciągać Georgii w to wszystko,
nie teraz, dopóki nie opowiedziała jej całej historii. Czym jest jednak cała ta historia?
Przynajmniej po części zaczęła już opowiadać się sama, gdyż właśnie w tym momencie
rozległo się pukanie w szybę, głośne pukanie, którego Georgia nie mogła nie usłyszeć przez
telefon. Gwyn spojrzała przez okno i zobaczyła stojącego obok samochodu młodego
mężczyznę o gładko ogolonej, choć zbyt mocno opalonej twarzy. To do niej. Posłaniec.
Trzymał w ręku metalową teczkę, hermetycznie zamykaną, o regulowanej wewnątrz
temperaturze.
Przesyłka dla Gwyn.
Gwyn opuściła szybę w oknie, co w jej piętnastoletnim volvie wymagało kręcenia korbką, ale
nie stanowiło to dla niej problemu. Tak naprawdę była zadowolona, że dzięki temu zyskuje
kilka sekund, by się odpowiednio nastawić. Kiedy okno było już otwarte, posłaniec obdarzył ją
szerokim uśmiechem; takim, jaki zwykła oglądać na twarzach nowo poznawanych mężczyzn.
Uśmiechem wyrażającym uznanie. W ostatnich dniach takie uśmiechy wytrącały ją
z równowagi. Przypominały jej, że mogłaby znów zacząć przywiązywać do nich wagę.
– Pani Huntington? – zapytał młodzieniec.
– Tak, to ja.
– Peter Blevins z rozlewni win – przedstawił się. – Proszę wybaczyć spóźnienie.
– Nie ma za co przepraszać. To nie pan pilotował ten samolot, prawda?
Peter zdawał się doceniać jej słowa.
– To prawda – odparł. – Ja byłbym bardziej efektywny.
Efektywny? Zaskoczyło ją to słowo w jego ustach, tak samo jak identyfikator, który jej
wręczył na dowód, że jest tym, za kogo się podaje. Otworzył teczkę i wyjął z niej butelkę wina,
które zamówiła. Butelkę, która przyleciała zza oceanu, aby dotrzeć na wieczorne przyjęcie
Gwyn i Thomasa. Butelkę château mouton-rothschild rocznik 1945.
– Z przyjemnością ją dla pani otworzę – powiedział – aby mogła się pani przekonać, czy ma
odpowiedni smak.
– Na pewno wszystko jest w porządku.
– Polecono mi ją otworzyć. – Wyglądał na zatroskanego.
– No cóż – odparła bardziej stanowczo. – Zmieniam pańskie instrukcje.
Mężczyzna skinął głową, a Gwyn zaczęła się zastanawiać, ile osób chciałoby sprawdzić, czy
wino za dwadzieścia sześć tysięcy dolarów ma odpowiedni smak. Szczególnie takie, które
przyleciało prywatnym samolotem zza Atlantyku.
– Pan Marshall przesyła wyrazy największego szacunku – odezwał się posłaniec.
Coś takiego – pomyślała. Cóż za traktowanie! Za dwadzieścia sześć tysięcy plus koszt
podróży posłańca otrzymała nie tylko butelkę wina, ale wyrazy szacunku, największego
szacunku od kogoś, kogo nie znała.
– Proszę również serdecznie go pozdrowić ode mnie – powiedziała.
W telefonie słyszała okrzyki córki.
– Mamo! Czy ja dobrze słyszałam? Sprowadziłaś to wino? Chyba robisz sobie ze mnie żarty.
To po nie pojechałaś na lotnisko?
– Tak, po nie pojechałam na lotnisko – odparła, zakręcając szybę. – To na wieczorny toast.
– Postradałaś rozum?
Gwyn zastanawiała się nad tym, wsuwając teczkę pod siedzenie.
– Owszem. To całkiem możliwe.
– A co z tatą? – dopytywała się Georgia.
– Muszę wracać do domu, żeby upiec tort.
– Ale kto odbierze tatę?
Kto odbierze tatę? Nie był to temat, który Gwyn chciała poruszać. Jeśli już, wolałaby
porozmawiać o torcie. O prawdziwej historii związanej z tortem rubinowym. Osoba, która
przygotowała go jako pierwsza, a była to pewna kobieta z Południa, z miasteczka oddalonego
o jakieś sto kilometrów od miejsca, gdzie wychowała się Gwyn, zapragnęła nadać mu jakieś
znaczenie; chciała, aby ten tort symbolizował kontrast między dobrem a złem. Dobro
odzwierciedlała liliowobiała lukrowa polewa, symbolem zła było zaś zabarwione na czerwono
ciasto. Owa kobieta pomyślała, że gdyby nawet jej wynalazek nie różnił się smakiem od innych
tortów czekoladowych, ludzie odczuliby jakąś różnicę. A to dlatego, że było w nim wszystko –
dobro i zło, świętość i nikczemność, prawość i grzech. I miała rację, nieprawdaż? Ludziom
smakują różne ciasta i zupełnie nie wiedzą, dlaczego tak jest. Bezwiednie liczą na to, że
znajdą coś, co ich ocali.
Czy jej córka chciałaby tego słuchać? Była pewna, że nie. Ze nie jest na to jeszcze gotowa.
– Mamo – powtórzyła Georgia. – Kto odbierze tatę?
– Twój ojciec jest efektywny.
– Co to w ogóle ma do rzeczy?
– Może sobie wziąć taksówkę – wyjaśniła Gwyn, przekręcając kluczyk w stacyjce.
MAGGIE
Stali na rogu Czterdziestej Pierwszej i Trzeciej Alei, na wprost wejścia do Au Bon Pain,
czekając na autobus. Tkwili tam od dwudziestu minut i przez cały ten czas Maggie oglądała
swoje paznokcie, od czasu do czasu obgryzając jeden z nich, jak gdyby ta czynność
pochłaniała całą jej energię. Faktycznie nie miała ochoty na nic innego. Nie miała ochoty
patrzeć na Nate’a ani na jakiegoś faceta w garniturze, który stał tuż obok i rozmawiając przez
komórkę, stukał w klawisze kieszonkowego komputera. Jednocześnie wlepiał wzrok
w pośladki Maggie. Wielozadaniowy typ.
Kiedy napotkała jego wzrok, puścił do niej oko i jego wargi ułożyły się w bezgłośne pytanie:
„Jesteś z nim?”. Chodziło mu o Nate’a, który stał ze spuszczoną głową i niczego nie zauważył.
Sytuacja ta jednak sprawiła, że Maggie chwyciła go pod ramię.
Dotknęła go po raz pierwszy, odkąd wyszli z mieszkania, gdzie usłyszała jego doniosłe
oświadczenie. Obrócił się w jej stronę, jakby z nadzieją, poprawiając wiszący na ramieniu
plecak.
– Myślisz, że będzie padać? – zagadnął.
– Co?
Wskazał na niebo, które było jasne i bezchmurne.
– Wygląda, jakby zanosiło się na deszcz.
– I o tym chcesz ze mną rozmawiać, Nate?
– Nie, nie o tym. Ale pomyślałem, że od tego mógłbym zacząć.
Maggie nie wiedziała, co powiedzieć. Głowę rozsadzał jej pulsujący ból. Czuła się
całkowicie wyczerpana i nie była w stanie ogarnąć myślami tego, co powiedział jej Nate. Pół
miliarda dolarów – co to w ogóle oznacza? Jak to wygląda? I czemu powiedział pół miliarda
zamiast pięćset milionów? Czy wydawało mu się, że to zabrzmi skromniej?
Nie miała pojęcia. Ale rzeczą, która naprawdę doprowadzała ją do wściekłości – i na której
mogła się skupić – było to, że gdyby wiedziała, mogłaby spakować zupełnie inne rzeczy. I nie
chodziło o to, że miała kilka wymyślnych strojów, ukrytych na dnie szafy albo w pudłach,
których nie zdążyła jeszcze otworzyć po przeprowadzce. Mogła jednak wyszukać coś
szczególnego, jak pierścionek babci z rubinem albo czarny kaszmirowy sweter. Tak, to
prawda, był dopiero wrzesień, więc chyba zbyt wczesna pora na takie stroje, ale gdyby miała
więcej czasu na zastanowienie, mogłaby go włożyć do torby lub po prostu zarzucić na ramiona.
No cóż, może przynajmniej okaże się osobą, która wie, że jest za wcześnie na noszenie
kaszmirowych swetrów.
– No więc… – Nate przejechał dłonią po włosach, burząc sobie fryzurę. – Próbuję dać ci
chwilę spokoju, ale jeśli to dla ciebie bez znaczenia, zdążymy dojechać do Montauk i wciąż
będzie nas to gnębić. A to jeszcze gorsze.
– I kto to mówi, Champ?
Przybliżył się i otoczył ją ramieniem, nachylając się tak, że patrzył jej w oczy.
– Lubię tę twoją bierną agresję, kiedy się wkurzasz – powiedział. – Wyglądasz jak na
zdjęciu z podstawówki.
Spis treści Dedykacja Motto MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1938 Część pierwsza I tylko żal BROOKLYN, STAN NOWY JORK, 69 LAT PÓŹNIEJ MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN Część druga Niespodziewani goście MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE Część trzecia Party rozwodowe
GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN Część czwarta Prezenty MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE GWYN MAGGIE EPILOG MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1972 CHAMP OD AUTORKI Przypisy
Tytuł oryginału: The Divorce Party Copyright © 2008 by Laura Dave By arrangement with the Proprietor. All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2013 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41-42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Małgorzata Grudnik-Zwolińska Korekta: Magdalena Szroeder Projekt okładki: Panna Cotta Zdjęcie na okładce: Fotolia Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-60376-52-3 Skład i łamanie: Marzena Piłko Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Dla Dany Forman, która zapytała mnie, co wiem o huraganie z 1938 roku.
A gdy to runie, runie na ciebie. – Neil Young
MONTAUK, STAN NOWY JORK, 1938 Było to doprawdy osobliwe, że akurat tego lata każdy usiłował gdzieś dolecieć. Howard Hughes okrążył świat w dziewięćdziesiąt jeden godzin, luksusowy hydroplan Yankee Clipper oderwał się od wody i uniósł w przestworza, a Douglas „Wrong Way” Corrigan wybrał się z Nowego Jorku do Los Angeles, a wylądował w Irlandii. Wtedy to również wydano pierwszy komiks z Supermanem, a na rynku ukazała się kawa rozpuszczalna. Było to także ostatnie lato przed najokropniejszą z wojen. Ale przede wszystkim ludzie rozmawiali o lataniu. Jakie to dziwne, mówili, że wszyscy tyle czasu wpatrywali się w niebo i nikt nie dostrzegł, jak nadchodzi huragan. A był on tak okrutny, że kiedy z niszczycielską siłą przetoczył się po wschodnim wybrzeżu, całkowicie odciął od świata najdalszy cypel Long Island wraz z położoną na nim osadą Montauk, zamieniając go w samotną wyspę pośrodku oceanu. Stało się to we wrześniu, kiedy w powietrzu unosiły się ostatki lata. Nikt na Long Island nie spodziewał się, że sztorm uderzy tego popołudnia. Ani tego, że będzie musiało przyjechać wojsko, aby odbudować ten kawałek lądu, który kiedyś łączył Montauk z resztą wyspy. Ani tego, że dopiero po dwóch tygodniach woda zalewająca Napeague opadnie na tyle, aby mogły tamtędy przejechać służby ratownicze. Ani też tego, że mieszkańcy Montauk stracą prawie wszystko. Aczkolwiek były nieliczne wyjątki. Nieopodal Montauk Point stało kilka budynków, które były tak mocno przyciśnięte do skarpy, że deszcz i fale nie dały im rady. Siedem rodzin z Manhattanu spędzało każde lato w tych siedmiu siostrzanych budynkach, postawionych w 1879 roku przez tę samą firmę budowlaną. Stalowe bramy i silne fundamenty domów pozostały całkowicie nietknięte, podobnie jak kominki, drzwi z dębowego drewna i witrażowe okna, którymi wyróżniały się te ukryte na końcu świata perełki. Dom najbardziej wysunięty na wschód zwany był Huntington Hall, a przez tych, którzy w nim bywali, po prostu Hunt Hall. Jako jedyny z siedmiu miał wciąż lokatorów o tej porze, a zajmował go Champ Nathaniel Huntington. Champ był trzydziestotrzyletnim, nazbyt przystojnym i trochę za wysokim jedynym synem Bradleya Huntingtona, najpotężniejszego magnata wydawniczego Ameryki Północnej. Kiedy huragan uderzył, Champ Huntington właśnie uprawiał seks. Obmierzły popołudniowy seks przy włączonych światłach i zaciągniętych zasłonach. Anna wyginała się oparta o brzeg łóżka, a Champ przywierał do jej pleców, trzymając dłoń na jej gardle. Spędzili tam całe lato, kochając się w ten sposób. Próbowali ocalić swoje małżeństwo. I próbowali je zniszczyć. Na zewnątrz pociemniało, wzbierały fale i szalała burza, lecz wszystko to nie docierało do przytępionej świadomości Champa. Wiedział, że pada. Słyszał szum wiatru i krople bębniące o dach. Ale w Montauk we wrześniu takie odgłosy nie zwiastowały niczego strasznego.
Straszne było co innego. Ten pierwszy rok ich małżeństwa. Czyste nieporozumienie. Ciemne włosy Anny w umywalce. Te spotkania, których naprawdę nie było. Nachylił się bardziej i chwycił ją ustami za ucho. – Nie – powiedziała. Była skupiona i niemal już dochodziła. – Przestań. Obydwoje skończyli, a potem leżeli bezwładnie, Anna na łóżku, a Champ na podłodze. Stopa Anny spoczywała na jego ramieniu i był to jedyny punkt, w którym się stykali. Już sięgał, aby dotknąć palców u jej stopy, ale uświadomił sobie, że takie przejawy czułości wywołują u niej wściekłość. Zastanawiała się wtedy, czy się zmienił, czy ze wględu na nią zmusza się do tego. W tym właśnie momencie Champ wstał i wyjrzał na zewnątrz. Być może miał umysł jeszcze trochę przyćmiony, ale to, co zobaczył, wyglądało jak rozpędzony pociąg, który gwałtownie uderza w okno sypialni. Ów obraz sprawił, że dotarł do niego ten dźwięk, ten przeraźliwy i rozszalały świst o wysokiej tonacji. Jak później stwierdził, w momencie, kiedy go usłyszał, jego życie się zmieniło. Nagi podszedł do okna i musiał chwycić się framugi, aby utrzymać równowagę. Nie widział plaży ani oceanu. Z początku nie widział niczego. Za jego plecami stanęła Anna owinięta w prześcieradło i obydwoje wpatrywali się w szalejącą za oknem zawieruchę. Patrzyli jak urzeczeni, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Ani słowa o huraganie, który łamał drzewa jak zapałki, ani o tym, co może się dziać w centrum miasteczka. Gdyby wtedy trzeźwo myśleli, odeszliby od okna w obawie, że podmuch wtłoczy je do środka. Oni jednak tkwili w miejscu, a tymczasem sztorm przycichł, potem rozszalał się na nowo, aż wreszcie uspokoił się na dobre. Zielonkawożółte niebo stało się purpurowe, a potem czarne i pojawiło się na nim słońce, które bardziej przypominało księżyc. Przyglądali mu się pogrążeni w ciemnościach nocy. – Która godzina? – zapytała Anna. Champ nie odpowiedział. – I co my teraz zrobimy? – dodała. Champ już się uwijał. Ubrał się, włożył robocze buty i wyszedł z domu. Przemierzył swoją działkę i ruszył wzdłuż urwiska, zdradliwie śliskiego, usłanego szczątkami połamanych drzew, które ciągnęło się aż do zalanego przesmyku Napeague. Dotarł do głównej drogi, a stamtąd miał jakieś pięć i pół kilometra do centrum zrujnowanej osady. Widział małe budynki przywalone łodziami rybackimi albo samochodami, pozrywane dachy i powalone słupy linii telefonicznej. Wzdłuż drogi pływały podtopione komody i ramy łóżek. Lejąca się zewsząd woda utrudniała przedzieranie się przez ulice. Gdzie to się zaczęło? – myślał. Gdyby ktoś potrafił odkryć, gdzie się zaczęło, być może dałoby się to powstrzymać. Unosząc wysoko omdlewające nogi, Champ zmierzał w stronę Manor, gdzie ludzie odbudowywali swoje schronienia, próbując pomagać sobie nawzajem. Przyłączył się do grupy mężczyzn, którzy przepychali samochody, dźwigali zamoknięte pnie, zabijali okna deskami, suszyli koce i sprzątali odłamki potłuczonego szkła. Jak miał to sobie wytłumaczyć? Nie potrafił określić tego uczucia, którego zaznał po raz pierwszy, ale wyzwoliło się w nim – jakby chęć poświęcenia się lub zaangażowania – do własnego domu, do tego cierpiącego miejsca i do wszystkiego, co go otacza. Może właśnie dlatego po skończonej pracy nie wrócił do domu, ale poszedł do przystani, gdzie zebrali się wszyscy rybacy. Siedząc na metalowej beczce, słuchał, jak rozmawiają o tym, że wszystko stracili, oglądał swoje pokaleczone dłonie i patrzył na wschodzący księżyc, który
blady i niezłomny wyglądał na niezwykle pewnego siebie. Potem, według gwiazd, skierował się na północny wschód. Najpierw trafił do Montauk Point, później odszukał urwisko, i wreszcie dotarł do domu. Swego własnego domu, Huntington Hall, który stał tam, wyniosły i obojętny. Nie było łatwo znaleźć drogę w ciemności, więc szedł wzdłuż zalanego nadbrzeża, aż w końcu stanął u podnóża drewnianych schodków, po których wspiął się na klif. W domu wszystko było na swoim miejscu, a Anna przygotowała mu kanapki z pomidorem i czekała na niego przy zapalonych świecach. Podłogę w salonie nakryła ciemnymi kocami. Kiedy przestąpił próg, stała przy drzwiach, ubrana w długi purpurowy sweter i z włosami spiętymi w kok. Podeszła do niego, a on zbliżył twarz do jej szyi i wciągnął jej zapach. – Jak było w miasteczku? – Położyła dłoń na jego piersi. – Próbowałam dowiedzieć się czegoś z radia, ale nie odbiera. Czy coś tam ocalało? Nie odpowiedział jej, tylko patrzył na nią dziwnie. I zdawał sobie sprawę z tego, że ona wie, jak dziwnie się jej przygląda. Najzwyczajniej w świecie na nią patrzył i tyle. Po raz pierwszy w ciągu tego roku nie próbował być gdzie indziej, niż był. Czemu dopiero pod wpływem strachu coś we mnie drgnęło? – zadał sobie w myślach pytanie. – Czy musimy doświadczyć chaosu, aby sobie uświadomić, czego tak naprawdę chcemy? Miał zamiar powtórzyć jej te pytania, ale obawiał się, że w odpowiedzi usłyszy coś, co kazałoby mu zmienić zdanie, a tego nie chciał. Nie chciał mieć żadnych wątpliwości. A potem, zaledwie po trzydziestu godzinach od momentu, kiedy ostatnio się położył, obydwoje spoczywali na podłodze twarzami zwróceni do siebie. I właśnie wtedy, w ten osobliwy sposób, w jaki podejmujemy ważne decyzje, które ostatecznie nas kształtują, Champ postanowił, że już na zawsze zamieszkają w Montauk. Ze już koniec z Nowym Jorkiem. Ze odtąd ich dom będzie tutaj. Obrócił się w stronę okna i wyjrzał na świat, który powoli dochodził do siebie, na niebo skąpane w słabej poświacie, na trawnik przed domem. Znał już prawdę, przynajmniej tę podstawową. Ten dom ich ocalił i sam pozostał wielki i piękny pomimo zniszczenia, jakie dotknęło wszystko dookoła. Jego solidne balustrady, drewniane stropy i niewzruszone krokwie oparły się kataklizmowi. Ten dom go uratował, a on nie zamierzał o tym zapomnieć. Zamierzał zbudować swoje życie tutaj, właśnie tutaj, powodowany miłością, honorem i czymkolwiek innym, co jeszcze odczuwał, choćby nawet nie potrafił tego nazwać po imieniu – zmęczeniem. W końcu poczuł się zmęczony. – Będzie inaczej – powiedział, spoglądając Annie prosto w oczy. Przytaknęła mu skinieniem głowy. – Zostaję – wyjaśnił, ponieważ wcześniej, kiedy jeszcze chciał opuścić ją i to miejsce, rozmawiali o czymś zupełnie przeciwnym. – Dlaczego? – spytała. – Bo tak chcę – odparł. – Złudne nadzieje – odezwała się po chwili milczenia. – Być może – próbował zażartować, ale mu nie wyszło. – Myślę, że będzie dobrze. – Od kiedy? – zapytała. – I kiedy to się skończy?
A wtedy Champ, jak gdyby usłyszał odpowiedź, której oczekiwał, przyciągnął ją mocno do siebie, bez cienia niechęci i bez obaw. – W tym domu zagości miłość – oznajmił. – W tym domu będzie wszystko.
Część pierwsza I tylko żal
BROOKLYN, STAN NOWY JORK, 69 LAT PÓŹNIEJ MAGGIE Prawdą jest, jeśli właściwie to pojmowała, że o niektórych sprawach nigdy nie powinno się rozmawiać, a pieniądze zdecydowanie do nich należą. Maggie zaczynała to rozumieć w taki sposób, w jaki często docierały do niej pewne rzeczy, co do których żywiła błędne przekonanie, że już je pojęła. Nikt nie chce rozmawiać o pieniądzach – nieważne, czy ma ich za mało, czy tak dużo, że ów dostatek wywołuje w nim lekkie poczucie winy, zwłaszcza kiedy jest on darem losu, takim samym jak ogniście rude włosy albo ułatwiające rodzenie szerokie biodra. Albo jak ta straszna nocna dolegliwość, która nie pozwala zmrużyć oka i każe przez cały czas rozmyślać o pieniądzach, miłości i tym wszystkim, czego istoty tak naprawdę nigdy nie zamierzała zgłębić do końca. Rzecz w tym, że Maggie cierpiała na bezsenność. Nie zaczęło się to wtedy, gdy wraz z Nate’em przeprowadzili się do Red Hook, gdzie utopili wszystkie pieniądze, jakie mieli (oraz mnóstwo tych, których nie mieli) w stuczterdziestometrowym mieszkaniu i – co bardziej istotne – w niemal dwustumetrowym lokalu poniżej. W tym lokalu zamierzali otworzyć swoją restaurację. Nigdy dotąd czegoś takiego nie robiła – nigdy nie wykazała tyle zaangażowania, aby osiąść w jednym miejscu. To nie była jej mocna strona. Znała siebie dobrze i wiedziała, że każdy mógłby dojść do podobnego wniosku; wystarczyło tylko zwrócić uwagę na sposób, w jaki organizowała swe życie. W ciągu ostatnich ośmiu lat, odkąd zaraz po studiach została dziennikarką i zaczęła się specjalizować w tematyce kulinarnej, przeprowadzała się osiem razy, i to do ośmiu różnych miast. A ponieważ naprawdę pragnęła otworzyć tę restaurację – tę, o której przez cały czas marzyła, pisząc o cudzych – nie opuszczał jej niepokój związany z pieniędzmi i lęk przed monotonią stabilizacji. Trzydzieści lat doświadczeń nie pozwalało jej się z nich otrząsnąć. Dopadały ją, kiedy tylko próbowała zmrużyć oczy, a ona zmagała się z nimi na przekór sobie. Jak dawała sobie radę? Obserwowała świat za oknem, grała na gitarze, czytała śródziemnomorską książkę kucharską, podlewała rośliny stojące na schodach przeciwpożarowych, nuciła, sprzątała i marzyła. Kiedy w jej myślach pojawiał się obraz Nate’a, czuła ukojenie. Wprawdzie miała niezbite dowody na to, że narzeczony nie podziela jej inklinacji do bezsenności ani ciągłego zamartwiania się, nigdy jednak nie podejrzewała, że w sprawie finansów dzieli ich tak wiele, dopóki w nocnym ferworze porządków nie natknęła się na plik kopert sygnowanych Champ Nathaniel Huntington. Ohyda. Rozmowy o pieniądzach wzbudzały w niej odrazę. A wyglądało to tak. Maggie ubrana w biały podkoszulek na ramiączkach i majtki z nadrukiem Hello Kitty siedziała po turecku na samym środku salonu, otoczona starymi gazetami, dokumentami, rachunkami i zeznaniami podatkowymi. Miała zamiar wszystko to wyrzucić i słuchając na starym gramofonie płyty Harvest Neila Younga, poczuła ochotę, aby zrobić coś ze swoim życiem. Zdawała sobie sprawę, że to kolejny efekt uboczny jej bezsenności – często miewała wrażenie, że coś robi ze swoim życiem, ale gdy tylko przecierała oczy i zmuszała się do
skupienia, docierało do niej, jak niewiele oddaliła się od punktu wyjścia. Maggie przeciągnęła się zamaszyście, sięgając stopami daleko przed siebie, i wtedy to zauważyła. Przed nią leżał plik kopert opatrzonych logo Citigroup Smith Barney i adresowanych do Champa Nathaniela Huntingtona. Ściągnęła gumkę, którą spięte były koperty, i zaczęła otwierać pierwszą z nich. Nie przyszło jej na myśl, aby postąpić inaczej. Nie szukała żadnych informacji. Chciała się tylko przekonać, że korespondencja od Citigroup to zwykłe ulotki reklamowe, które będzie mogła upchnąć do jednego z trzech worków wypełnionych makulaturą. Zamierzała wynieść je do położonej na tyłach Pioneer Street alejki i wrzucić do ogromnego niczym hipopotam kontenera na śmieci, który czekał, aż opróżnią go nowojorskie służby oczyszczania miasta. Taki właśnie miała cel – doprowadzić mieszkanie do stanu używalności, zanim wyjadą do Montauk, do rodziców Nate’a. Planowali wybrać się do nich jeszcze tego dnia, ale wolała nawet nie myśleć, jaki był powód tych odwiedzin. Byli zaproszeni na przyjęcie z okazji rozwodu rodziców Nate’a. Przez kilka ostatnich tygodni, odkąd dowiedziała się, że ma poznać jego rodzinę, i gdy odkryła, po co tam jedzie, odnosiła wrażenie, że czeka ją jakaś uroczystość rocznicowa. Czemuż miałaby odmawiać? Przyjęcie z okazji rozwodu? A cóż to w ogóle znaczy? Impreza rozwodowa najbardziej kojarzyła się jej z pewną sceną, której była świadkiem, mieszkając jeszcze w Karolinie Północnej. Widziała, jak Loretta Pitt wyrzuca rzeczy Henry’ego Pitta z okna sypialni na trzecim piętrze, a buty, czapki i koszule fruwają niczym płatki śniegu przy akompaniamencie piosenki Madonny, o ile dobrze sobie przypominała, The Immaculate Collection. Jak głosiło gustowne zielono-białe zaproszenie, jakie nadesłali jej przyszli teściowie – wraz z pół tuzinem książek od mamy Nate’a, Gwyn, noszących tytuły w rodzaju Rozwiedź się z wdziękiem – przyjęcie rozwodowe stanowiło ważny i nieodzowny ceremoniał oraz uświęcenie pokojowego zakończenia ważnego związku. Przyszli teściowie Maggie zamierzali elegancko i uroczyście rozstać się w tym samym dniu, w którym miała ich poznać. Fantastyczne. Jedyna dobra strona tej sytuacji była taka, że dowiedziawszy się, co ją czeka, poczuła ogień w trzewiach, który kazał jej doprowadzić mieszkanie do porządku. A ponieważ nie chciała po powrocie zastać jeszcze większego bałaganu niż przed rozpoczęciem sprzątania, ów wewnętrzny zapał nie tracił na sile. Kiedy jednak rozdarła pierwszą kopertę, zauważyła Nate’a stojącego w drzwiach salonu. – Co robisz? – zapytał. Był ubrany w bokserki, nie miał podkoszulka, a ciemne zmierzwione włosy sterczały mu na czubku głowy. Ziewając, wlepił w nią lśniące spojrzenie swych zielonych oczu. Była dopiero ósma rano, a Nate burzył na dole ściany wraz z budowlańcem – Johnsonem Budowlańcem, jak o nim mówili i jak Johnson sam mówił o sobie – i skończyli tuż po piątej. – Co robię? – zdziwiła się. – A co ty robisz? Dlaczego już wstałeś? – Chyba nie mogę zasnąć. – Wzruszył ramionami i zaczął się przeciągać. Nie mógł zasnąć? Nate nigdy nie miał takich problemów, ale oto kroczył boso po podłodze i stanął przed nią niczym żywy dowód na to, że się myliła. Śledziła jego spojrzenie, kiedy omiatał wzrokiem kopiaste sterty papierów i gazet, nierozpakowanych szklanek i drucianych
wieszaków. Pokazała mu palcem butelkę płynu do mycia stojącą obok jej stóp. Była otwarta, choć nie zdążyła jeszcze jej użyć. – No co? – powiedziała. – Sprzątam. – Widzę – odparł. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Dzięki temu uśmiechowi jego twarz stawała się otwarta i sprawiała wrażenie młodszej i starszej zarazem. Po raz pierwszy zobaczyła go na stoisku warzywnym w Ferry Building w centrum San Francisco. Obydwoje przebierali wśród ogromnej sterty dzikich pomidorów. Kiedy spojrzała na niego, uśmiechnął się, wybrał duży, żółty owoc z czarnymi prążkami i rzucił w jej stronę ponad ladą. Jakimś cudem udało się jej go złapać. „Ten jest tutaj najładniejszy” – odezwał się do niej. „A co zamierzał pan powiedzieć, gdybym go nie złapała?”. Spojrzał na stół, gdzie leżały pozostałe pomidory. „Miałbym jeszcze jakieś czterdzieści dziewięć okazji, aby wszystko poszło po mojej myśli” – odparł. – Maggie. – Jego głos wyrwał ją z zamyślenia. Nate odsunął na bok stos papierów tak delikatnie, jak gdyby to było coś ważnego, i usiadł obok, dotykając kolanami jej kolan i kładąc dłonie na jej obnażonych udach. – Co? – spytała. – Powiedz mi, proszę, że nie robiłaś tego przez całą noc – powiedział. – Dlaczego? Ktoś to musi zrobić. – Tak, ale… – Starł z jej twarzy jakąś drobinkę kurzu, a może ślad farby drukarskiej z gazety. – Powinien to być ktoś, kto naprawdę daje sobie radę z takimi rzeczami. Maggie odwróciła wzrok, starając się powstrzymać występujące na twarz rumieńce. Nie stroił sobie z niej żartów, a jeśli to robił, to tylko dlatego, aby sama zaczęła z siebie żartować. Jej nie było jednak na to stać. Gdzieś w głębi duszy wciąż skrywała tę myśl, która tłumaczyła, dlaczego zaprenumerowała magazyn „Real Simple” i wydała dwieście pięćdziesiąt dolarów na superodkurzacz Bissel Healthy Home. Myślała bowiem, że pewnego dnia stanie się jedną z tych kobiet, które wszystko robią dobrze, pięknie i elegancko. Była za to dobra w czym innym. Zorganizowała już komputerowy system rachunkowy dla swojej restauracji i czuła się bardziej niż pewna, że gdy tylko ją otworzą, znakomicie da sobie radę z zarządzaniem i bez problemu sprawdzi się w roli barmanki. Los jednak zrządził, że miała wyjść za człowieka, który miał w sobie wiele z kobiety, którą chciałaby się stać. O wiele więcej, niż kiedykolwiek mogłaby sobie tego życzyć. Nate był najlepszym kucharzem, jakiego znała, miał wrodzoną smykałkę do porządków i majsterkowania. Trzymał w kuchennym kredensie słoiczki z ziołami, a z obskurnych belek wyczarował stół do jadalni. Czegokolwiek dotknął, stawało się piękne. Nawet ona sama nigdy sobie nie wyobrażała, że mogłaby się poczuć w ten sposób. Usiadła na udach Nate’a, otaczając jego biodra nogami, i wyciągnęła rękę, aby pogładzić jego plecy. Był lepki od snu i od potu, który wylał, pracując ostatniej nocy, ale jej to nie przeszkadzało. Mogła żyć w taki sposób. Uśmiechnęła się i pocałowała go, obejmując ustami jego miękką dolną wargę. – Cóż takiego chodziło ci po głowie, że nie mogłeś zasnąć? – spytała. – Ze nie chcesz mnie za żonę, bo nie umiem sprzątać?
– Właśnie dlatego jeszcze bardziej chcę się z tobą ożenić. – Kiepski kłamca. – Kiepska gosposia – odparł. Wtulił się w jej szyję, aż poczuła jego uśmiech na skórze i dłonie wślizgujące się pod majtki. Właśnie w tym momencie spuściła wzrok i jej oczy znów spoczęły na pliku kopert z Citigroup Smith Barney. Tych adresowanych do Champa Nathaniela Huntingtona. – Ej, Nate – odezwała się ponad jego ramieniem. – A tak przy okazji, kim jest Champ Huntington? Wypowiadając te słowa, poczuła, że jego ciało sztywnieje. Kiedy odsuwał się od niej delikatnie, dostrzegła, że na jego twarzy pojawia się ten nieznany jej dotąd przykry wyraz. – O co pytałaś? – Właśnie to znalazłam. – Sięgnęła po koperty i wręczyła mu je. – To do ciebie? Jakieś wyciągi bankowe, czy coś takiego. Nie wiedziałam, że mamy tam konto. Bo mamy, prawda? Nate spojrzał na koperty, obrócił je w dłoni i przytaknął. – Coś w tym rodzaju. To było dla niej zrozumiałe. Mieli w całym mieście otwarte „swego rodzaju” konta, rozmaite rachunki w wielu różnych instytucjach, od których pożyczali zawsze zbyt niskie kwoty na zbyt wysoki procent, a wszystko to na restaurację. Osiem na dziesięć restauracji plajtuje w ciągu pierwszego roku. Niedługo potem rozpada się sześć małżeństw z dziesięciu. Igrali z niebezpiecznymi statystykami, o ile można było nazwać to grą. Starała się w ten sposób nie myśleć. – Ale kim jest Champ? – spytała. Uniósł wzrok znad kopert i spojrzał jej prosto w twarz. – To ja – odparł. Roześmiała się, dochodząc do wniosku, że sobie z niej żartuje. – Jasne. Zapomniałeś o czymś mi powiedzieć. Chodzi o sport? Jesteś czempionem? Uśmiechnął się, ale był to nerwowy uśmiech, i nic nie mówiąc, odłożył koperty. – Zaraz, mówisz poważnie? – dopytywała się. – Masz na imię Champ? – Nie, to mój dziadek ma tak na imię. A właściwie miał. Nadano mi je po nim, ale nigdy w życiu go nie używałem. Nikt się do mnie nigdy nie zwracał w ten sposób, ale takie jest moje oficjalne imię. Champ Nathaniel Huntington. Maggie wiedziała, że jej narzeczony otrzymał imię po swoim dziadku, tym ze strony ojca. Przypuszczała jednak, że dziadek również nosił imię Nate. Doszła do takiego wniosku, Nate bowiem nigdy jej nie powiedział, że jest inaczej. – Jak mogłeś nigdy o tym nie wspomnieć? – zapytała. – A uważasz, że jest się czym chwalić? – Wzruszył ramionami. Nie uważała tego za ułomność, ale mimowolnie musiała zrobić jakąś minę, ponieważ Nate wyglądał na dosyć zdenerwowanego. – Ojej, teraz już nigdy nie pójdziesz ze mną do łóżka, prawda? – odezwał się. – Któż miałby ochotę na seks z facetem o imieniu Champ? Zaczęła się śmiać i objęła go za szyję. Rumienił się, Nate czy Champ, nieważne, naprawdę się rumienił i Maggie zrobiło się głupio, że wspomniała o tych kopertach. – To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu uważam, że to nie było zbyt miłe ze strony
twoich rodziców i tyle – powiedziała, starając się napotkać wzrokiem jego spojrzenie. – Albo ze strony rodziców twojego dziadka. Nate przytaknął i odłożył koperty na podłogę. – Nie żartuję. – Spojrzał na Maggie w sposób, którego nie poznawała i który pozwalał się domyślić, że chce jej powiedzieć coś, co trudno mu z siebie wyrzucić. – Ale myślę, że dlatego nie mogłem zasnąć. – Co? – Roześmiała się. – Martwiłeś się, że ktoś mógłby nazwać cię Champem i wszystko by się wydało? Nate był jednak śmiertelnie poważny. – Szczerze? Trochę się denerwuję przed spotkaniem z moimi rodzicami. – Dlaczego? Dlatego że się rozwodzą? Spojrzała badawczo na jego uroczą i piękną twarz, po czym wyciągnęła rękę i dotknęła jej opuszkami palców. Byłaby w stanie zrozumieć, że perspektywa zapoznania jej z rodzicami wywołuje w nim niepokój, ale Nate wciąż ją zapewniał, że nie ma w związku z tym żadnych obaw. Powtarzał, że znaleźli się na rozdrożu, odkąd ojciec postanowił przejść na buddyzm i zaczął podporządkowywać temu swoje życie. Opowiadał, jak jego rodzice doszli wspólnie do wniosku, że ich drogi się rozchodzą. I to po trzydziestu pięciu spędzonych wspólnie latach. Maggie często się zastanawiała, jak Nate mógł spokojnie na to patrzeć. Czyż nie na tym polega małżeństwo, że ludzie odkrywają, jak znaleźć wspólny mianownik dla odmiennych charakterów? – Są pewne rzeczy, ważne rzeczy, o których musisz wiedzieć, zanim tam pojedziemy – oznajmił. – Rzeczy, o których powinienem ci chyba powiedzieć już wcześniej. Zastanawiała się, jak to wyrazić, aby do niego dotarło. – Nate, oni mogliby nawet mieć po trzy głowy, ale to i tak niczego by nie zmieniło – odparła. – Nie ma to dla mnie znaczenia. A jednak miało. Być może dawniej faktycznie nie przywiązywałaby do tego żadnej wagi, ale dawniej to ona była tą częścią każdego ze swych związków, która dążyła do rozpadu. Wystarczył naprawdę błahy powód – jego rodzice, jego woda kolońska, jego zamiłowanie do muzyki Stinga – i już kierowała się do wyjścia. Z Nate’em było jednak inaczej od samego początku. – O co ci chodzi? Twoi rodzice tak naprawdę zamierzają zostać ze sobą? – zażartowała, ale nie była kąśliwa. – Nie jestem pewien, czy jesteś gotowa to usłyszeć. – Jestem – powiedziała. – Oczywiście, że jestem. Muszę ci przypominać, że moje dzieciństwo nie było jak Leave It to Beaver1 . Faktycznie, nie było. Chyba że ktoś uznałby za sielankę dorastanie pod opieką samotnego i niedojrzałego właściciela knajpy w Asheville w Karolinie Północnej. I chyba że ktoś by pochwalał dobroduszne, choć poronione pomysły, na jakie stać było Eliego Mackenzie – jak choćby ten, aby piętnastoletnia córka pomagała mu nocą za barem, dzięki czemu mogli spędzić ze sobą więcej czasu. – Czy nie jesteś trochę za młoda, jak na pokolenie wychowane na tym filmie? – uśmiechnął się Nate. Nate był cztery lata starszy od Maggie, ale lubił udawać, że dzieli ich cała dekada, a nawet
stulecie, jeśli było mu to na rękę. – Po prostu mi to powiedz – nalegała. – Jesteś pewna? – Jak nigdy w życiu. – Przybliżyła twarz do jego szyi i w nozdrza uderzyła ją ciężka, duszna woń, przypominająca połączenie zapachu łososia i skwaszonego mleka. – O Jezu, a co tak cuchnie? – Nie podoba ci się? – Nie. – Potrząsnęła głową. – Absolutnie. – To domowej roboty balsam ze stu ziół. Zawiera wyciąg z czosnku i suszone płatki rybne od czarownika z chińskiej dzielnicy. Johnson Budowlaniec przyniósł mi wielki słoik tego świństwa i zaklinał, że dzięki niemu nic mnie nie będzie bolało po dzisiejszej pracy. – No cóż, mam nadzieję, że pomaga, ale… kurczę. – Maggie przysunęła się jeszcze bliżej i jeszcze mocniej pociągnęła nosem. – To jeden z najobrzydliwszych zapachów, jakie znam. Prawdopodobnie należy do najgorszych paskudztw, które w życiu wąchałam. – To chyba pocieszające. – Czemu tak sądzisz? – Bo kiedy odejdziesz ode mnie po tym, co usłyszysz, będę mógł wszystko zwalić na ten balsam. – Jestem gotowa – powiedziała, zasłaniając oczy ostentacyjnym gestem i udając, że kuli się i wzdraga jak przed otrzymaniem zastrzyku. – To jest związane z sytuacją materialną mojej rodziny. Z tym, co byś odkryła, gdybyś zajrzała do tych kopert. Maggie otworzyła oczy i napotkała jego spojrzenie. Wstrzymała oddech, jakby bała się dowiedzieć, że właśnie to spędzało mu sen z powiek. Przyjęła już założenie, że skoro rodzice Nate’a to dosyć dobrze sytuowani ludzie – jego ojciec jest pediatrą, a matka była nauczycielką – na pewno nie są aż nazbyt zamożni. Doszła do takiego wniosku, gdyż nawet przy nieznacznej pomocy ze strony Eliego Maggie i Nate ciułali i oszczędzali, i zaciągali pożyczki w trzech bankach, których nazwy zaczynały się na literę W, oraz w dwóch innych, których nazwy zaczynały się na C. Chociaż najwyraźniej okazywało się, że mieli pieniądze z trzech banków na C. Mogła jednak się mylić, przypuszczając, że Gwyn i Thomas są bogaci. Nawet mimo faktu, że Nate wychował się w Montauk, mogło to być błędne założenie. – Nie obchodzi mnie to – powiedziała. – Jak mogłeś pomyśleć, że ma to dla mnie jakieś znaczenie? Sytuacja materialna twojej rodziny… nic tu nie zmienia. – Czyżby? – Zapewniam cię – kiwnęła głową. – Dobrze – odparł, przyciskając usta do jej czoła. – Ponieważ moi rodzice mają prawie pół miliarda dolarów.
GWYN Wiadomo, że zawsze będą jakieś plotki. Plotki, które ludzie przyjmą jako prawdę, nie zastanawiając się nawet nad nimi. A przecież wiadomo, jak było naprawdę. To właśnie dręczy Gwyn. Plotki, legendy, półprawdy. Jak choćby na przykład z tym tortem. Z tortem rubinowym. Jak głosi plotka, został on po raz pierwszy przyrządzony w restauracji hotelu Waldorf-Astoria w Nowym Jorku na początku dwudziestego wieku. Podobno szef kuchni zrobił pewnego wieczoru tort, używając czerwonego barwnika, a jakaś kobieta była nim tak zachwycona, że poprosiła o przepis. Potem odkryła, że doliczono jej za to do rachunku kilkaset dolarów. Usiłowała protestować, ale hotel nie uwzględnił reklamacji, zatem w odwecie podzieliła się tym przepisem ze swymi przyjaciółkami w całym kraju. A wszystkie te przyjaciółki przekazały go z kolei swoim przyjaciółkom. Rzecz w tym, że choć trudno odmówić uroku tej historii, jest to bzdura. Gwyn zdawała sobie z tego sprawę. Znała prawdziwą historię tortu rubinowego, jego autentyczną genezę, która bardziej przypominała przestrogę niż zabawną anegdotę. Prawda dotycząca większości rzeczy, jakich ostatnio doświadczyła Gwyn, często miała w sobie wiele z przestrogi. Prawda o tym, jak wszystko się skomplikowało. Myśląc o tym, westchnęła, choć normalnie nie miała takiego zwyczaju. Potem spojrzała na zegar samochodowy, który pokazywał kwadrans po dziewiątej. Gwyn spędziła już pół godziny w swym czerwonym volvie kombi, stojącym na małym parkingu przy lotnisku w East Hampton. Samolot Thomasa powinien już dawno wylądować, ale oczywiście wciąż go nie było. Trudno oczekiwać, aby na takich małych lotniskach coś odbywało się zgodnie z planem. Zresztą gdyby Gwyn chciała kogokolwiek winić za taki stan rzeczy, to mogłaby mieć pretensje do samej siebie. Ona bowiem tak to zaaranżowała, aby Thomas wrócił z kongresu lekarzy w dniu ich przyjęcia. Wymagało to zmysłu organizacyjnego i odrobiny kombinacji – nocny lot z Los Angeles do Nowego Jorku, a potem wynajęcie prywatnego samolotu. Chciała, a nawet potrzebowała, aby Thomas wrócił właśnie w tym momencie, więc musiała zorganizować mu czas i znaleźć jakieś zajęcie, aby nic nie zakłóciło jej planów na ten wieczór. Nie czuła się pewna siebie, nie była pewna, czy wszystko potoczy się tak, jak powinno. Tylko co do tortu nie miała takich obaw. Tortu była pewna, gdyż zawsze znakomicie jej wychodził, a poza tym Thomas go uwielbiał. Był to jego ulubiony przysmak, który ona potrafiła dla niego przygotować, i zarazem pierwsza rzecz, jaką w ogóle dla niego zrobiła. Przypomniała sobie ich pierwszą randkę, którą spędzili na dachu jej nowojorskiego domu, jedynego domu, w jakim mieszkała w tym mieście, stojącego przy Riverside Drive. Najlepsze w nim było to, że znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie Uniwersytetu Columbia, gdzie uczęszczała na studia nauczycielskie, jak również to, że z jego dachu roztaczał się widok na rzekę. Thomas przyniósł wtedy butelkę château mouton-rothschild rocznik 1945 i siedzieli na dachu do drugiej w nocy, jedząc rubinowy tort i popijając wino prosto z butelki. Oczywiście jak dla niej mogło to być pierwsze lepsze wino z delikatesów na rogu. Nie miała pojęcia, że ta butelka była warta tysiące dolarów. Thomas zresztą też. Po prostu zabrał ją z piwnicy swego
ojca przed wyjściem na to spotkanie. Gdyby Gwyn wiedziała, co to za wino, nie zgodziłaby się go pić, zwłaszcza że miała dwadzieścia dwa lata. Jednak tej nocy dowiedziała się tego, co było najważniejsze, choćby nawet nie chciała się tego dowiedzieć. Thomas zjadł ostatni kawałek tortu. Przekomarzali się uroczo, wmuszając go sobie nawzajem, ale w końcu sięgnął po niego Thomas. Można więc było się spodziewać, że również teraz weźmie ostatni kawałek. Odezwał się dzwonek telefonu Gwyn. Chociaż spoczywał na dnie torebki, wydawał się jej zbyt głośny. Miała nadzieję, że to dzwoni Eve – kobieta, której zleciła przygotowanie wieczornej imprezy. Eve Stone, właścicielka firmy Eve’s Kitchen z Quoque w stanie Nowy Jork. Przez cały ranek Gwyn bezskutecznie usiłowała się do niej dodzwonić i jedyne, co przychodziło jej do głowy, to myśl, że nie da sobie rady. Nie miała pojęcia, jak zaplanować ten wieczór. Była na kilku przyjęciach rozwodowych i znalazła mnóstwo książek, które propagowały ideę zdrowego rozwodu o uroczystym charakterze – Sąd to nie błąd, Wasz ostatni taniec, Zegnaj znaczy witaj. Wszystkie one jednak były przeznaczone dla ludzi, którzy nie śmiali się w duchu z idei przyjęcia rozwodowego i bezwarunkowo przyjmowali to, w co Gwyn wierzyła tylko na pozór. W to, że wszystko może się dobrze skończyć. W to, że w ogóle się skończy. Podniosła klapkę aparatu po czwartym dzwonku. – Eve? – zapytała. – Czy to ty? – Kto to jest Eve? Nie mamo, to ja. To była Georgia, córka Gwyn. Georgia nie miała pojęcia, co dzieje się z jej rodzicami. Tak samo jak jej brat. Owszem, wiedzieli, że ich rodzice się rozwodzą, ale Gwyn dokładała starań, aby oszczędzić im całej reszty. Albo przynajmniej wmawiała sobie, że tak robi. Być może jednak jej motywy nie były tak szlachetne. Może nie mówiła im wszystkiego, bo gdyby to zrobiła, odcięłaby sobie drogę odwrotu. Gdyby powiedziała na głos, co się naprawdę dzieje, nie byłaby w stanie uwierzyć, że może być inaczej. – Co słychać, kochanie? – spytała Gwyn, poprawiając ułożenie telefonu w dłoni. – Wszystko w porządku? – W jak najlepszym. – Zaczęłaś rodzić? – O ile mi wiadomo, to nie. – Dobrze. – Gwyn kiwnęła głową. – To dobrze. Nawet gdyby Gwyn wiedziała, że każde takie pytanie wytrąca Georgię z równowagi, nie przestałoby to przynosić jej ulgi. Georgia przyleciała z Los Angeles i ostatnie kilka tygodni spędziła z matką, podczas gdy Denis, jej francuski narzeczony, nagrywał ze swoim zespołem płytę w Omaha. Dwudziestopięcioletnia Georgia była w połowie dziewiątego miesiąca ciąży i miała urodzić dziecko faceta, którego znała niewiele ponad dziesięć miesięcy. Nie był to najmądrzejszy rozwój wypadków, gdyby ktoś pytał Gwyn o zdanie w tej sprawie. Nikt jednak nie pytał. Nikt również nie był zainteresowany jej opinią na temat Maggie. Gwyn rozmawiała z nią tylko przez telefon, ale spodobało się jej, jak Maggie się śmiała. Ten śmiech budził zaufanie,
zwłaszcza że Gwyn zdążyła się przekonać, iż śmiech często odzwierciedla charakter człowieka. Jego prawdziwą naturę. Maggie śmiała się z empatią i oddaniem, a to oznaczało, że w taki sposób będzie podchodziła doNate’a. – Mamo – odezwała się Georgia – czy samolot już wylądował? Muszę z tatą porozmawiać. Denis skaleczył się w rękę korkociągiem i nie chce tu lecieć, gdyby się okazało, że to coś poważnego. Gdyby musiał iść do szpitala w Omaha albo coś w tym rodzaju. To lewa dłoń, a ona musi być sprawna. Denis jest basistą. – A gdyby był perkusistą? Wtedy to nie miałoby znaczenia? – Mamo, proszę, bądź poważna. Potrzebuję, żeby tato powiedział Denisowi, co robić. Tato. Georgia wciąż oczekuje, że on powie jej, co robić. Nadal z taką łatwością przychodzi jej bycie jego małą dziewczynką. Czy z dzieckiem Denisa i Georgii będzie tak samo – czy jego miłość do ojca będzie łatwiejsza i bardziej długotrwała? Czemu to zawsze zdaje się działać w ten sposób, że więcej miłości doświadcza ten, kto bywa rzadziej obecny, jak gdyby bardziej na nią zasługiwał? – Powiem mu, żeby do ciebie zadzwonił. – Dziękuję – odparła, po czym dodała podniesionym tonem, jakby coś sobie nagle przypomniała: – Och, i powiesz mu, że znowu dzwoniła ta kobieta z centrum medytacyjnego? Nie bardzo zrozumiałam, o czym mówiła, ale prosiła, żeby tato się z nią skontaktował. Powiedziała, że jego komórka nie odpowiada. I powiedziała, że będzie wiedział, o co chodzi. Gwyn poczuła ucisk w sercu. Kolejny telefon do Thomasa z tego centrum medytacyjnego. Jakim cudem oni tu dotarli? Gwyn była córką kaznodziei z Południa, który nieopodal Savannah w stanie Georgia stał na czele kongregacji liczącej dwa i pół tysiąca ludzi. Przez kilka pierwszych lat małżeństwa z trudem udawało się jej nakłonić Thomasa, aby spędzał w domu Wielkanoc i Boże Narodzenie. Zgadzał się niechętnie, mówiąc, że czuje się przez to jak hipokryta i musi udawać wiarę. Był lekarzem, człowiekiem nauki, i to na niej opierał swój światopogląd. Zwykle mówiła mu, że nie musi podchodzić do tego tak radykalnie. „Owszem, muszę” – odpowiadał jej. Ale teraz, kiedy dziewięć miesięcy temu pewnego razu wrócił z Southampton College, gdzie co tydzień prowadził seminarium na temat reformy służby zdrowia, oznajmił Gwyn, że zaczął się zastanawiać nad duchowością. Duchowością Wschodu. Powiedział, że w poniedziałki będzie zostawał na uczelni do późna, bo zapisał się na kurs filozofii buddyjskiej, w czwartkowe poranki zamierza jeździć do Oyster Bay na medytacje, a weekendy będzie spędzać w Centrum Buddyjskim Chakrasambara na Manhattanie. „Chcę tylko spróbować” – powiedział. Prawdziwe problemy zaczęły się wtedy, gdy zapragnął czegoś więcej niż tylko spróbować. „Myślę, że moje życie zmierza w innym kierunku – stwierdzi! prawie od niechcenia pewnego wieczoru przy kolacji. Powiedział to tak, jakby nie miał już ochoty na rybę i sałatkę z soczewicy i jakby nie pociągało to za sobą żadnych poważnych konsekwencji. – W tym momencie nie jest dla mnie jasne, jak je z tym pogodzić. No wiesz z czym”. „Nie, Thomas, nie wiem” – odparła. „Z naszym małżeństwem”. Gwyn przyglądała się sobie w lusterku wstecznym samochodu, wciąż trzymając telefon przy uchu. Wyglądała symetrycznie – to najprzyjemniejsza myśl na własny temat, jaka
przychodziła jej w tym momencie do głowy. Cała reszta – długie jasne włosy, smukłe nogi, błękitne oczy i wciąż jeszcze piękne ciało; jej uroda – wszystko to było złudne. Na swój sposób dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Od pięćdziesięciu ośmiu lat jej uroda sprawiała, że czuła się pewnie. W małżeństwie, w rodzinie, we własnej skórze. Teraz jednak było inaczej. Jej mąż zachowywał się jak ktoś, kogo nie znała, jej syn nigdy nie chciał odwiedzać rodzinnego domu, a córka nie kwapiła się, aby go opuścić. Jej odczucia stanowiły przeciwieństwo pewności i to był właśnie ten sekret, który chciała zdradzić, gdyby ktoś jej słuchał. Taka właśnie była jej przestroga, którą chciała przekazać ludziom – uroda nikogo nie ochroni. Na pewno nie do końca. To, co się z nią stanie, jest jedyną rzeczą, której nie można zaplanować. Jedyną rzeczą, której nie sposób zabezpieczyć ani odszukać. Ona jest czymś, co musi odnaleźć nas samo i zdecydować, czy z nami pozostać. I czas, więcej czasu, aby podejmować starania i wszystko naprawiać. Tak jak choćby ten dzień. Gwyn zamyśliła się głęboko. – Mamo – odezwała się Georgia. – Czy ty mnie słuchasz? Kim jest Eve? – Co? – Eve. Kiedy odebrałaś telefon, zapytałaś mnie, czy to ja jestem Eve. Kim ona jest? Gwyn uniosła wzrok i popatrzyła w dal, na pas startowy. Rozglądała się, jak gdyby nie chciała dać się zaskoczyć, choć nie potrafiłaby wyjaśnić, po co i przez kogo. Tymczasem od momentu, gdy zadzwoniła Georgia, mały odrzutowiec zdążył dotknąć kołami asfaltu i zupełnie wyhamować, ale Gwyn także i to przegapiła. – Eve zajmuje się cateringiem – wyjaśniła Georgii. – Organizuje dla nas dzisiejsze przyjęcie. Nie dzwoniła do domu, prawda? – Nie. A czego od niej chcesz, gdyby zadzwoniła? – Wszystkiego – odparła Gwyn. Georgia parsknęła śmiechem. Czy to było śmieszne? Najwyraźniej tak. Udał się jej kawał. – Kochanie, odezwę się, gdy tato już będzie na miejscu, dobrze? Zapytam go o rękę Denisa i powiem, żeby do ciebie zadzwonił. Ale teraz muszę się rozłączyć. – Dlaczego? Jak mogła jej odpowiedzieć? Nie chciała tego. Nie chciała wciągać Georgii w to wszystko, nie teraz, dopóki nie opowiedziała jej całej historii. Czym jest jednak cała ta historia? Przynajmniej po części zaczęła już opowiadać się sama, gdyż właśnie w tym momencie rozległo się pukanie w szybę, głośne pukanie, którego Georgia nie mogła nie usłyszeć przez telefon. Gwyn spojrzała przez okno i zobaczyła stojącego obok samochodu młodego mężczyznę o gładko ogolonej, choć zbyt mocno opalonej twarzy. To do niej. Posłaniec. Trzymał w ręku metalową teczkę, hermetycznie zamykaną, o regulowanej wewnątrz temperaturze. Przesyłka dla Gwyn. Gwyn opuściła szybę w oknie, co w jej piętnastoletnim volvie wymagało kręcenia korbką, ale nie stanowiło to dla niej problemu. Tak naprawdę była zadowolona, że dzięki temu zyskuje kilka sekund, by się odpowiednio nastawić. Kiedy okno było już otwarte, posłaniec obdarzył ją szerokim uśmiechem; takim, jaki zwykła oglądać na twarzach nowo poznawanych mężczyzn. Uśmiechem wyrażającym uznanie. W ostatnich dniach takie uśmiechy wytrącały ją z równowagi. Przypominały jej, że mogłaby znów zacząć przywiązywać do nich wagę.
– Pani Huntington? – zapytał młodzieniec. – Tak, to ja. – Peter Blevins z rozlewni win – przedstawił się. – Proszę wybaczyć spóźnienie. – Nie ma za co przepraszać. To nie pan pilotował ten samolot, prawda? Peter zdawał się doceniać jej słowa. – To prawda – odparł. – Ja byłbym bardziej efektywny. Efektywny? Zaskoczyło ją to słowo w jego ustach, tak samo jak identyfikator, który jej wręczył na dowód, że jest tym, za kogo się podaje. Otworzył teczkę i wyjął z niej butelkę wina, które zamówiła. Butelkę, która przyleciała zza oceanu, aby dotrzeć na wieczorne przyjęcie Gwyn i Thomasa. Butelkę château mouton-rothschild rocznik 1945. – Z przyjemnością ją dla pani otworzę – powiedział – aby mogła się pani przekonać, czy ma odpowiedni smak. – Na pewno wszystko jest w porządku. – Polecono mi ją otworzyć. – Wyglądał na zatroskanego. – No cóż – odparła bardziej stanowczo. – Zmieniam pańskie instrukcje. Mężczyzna skinął głową, a Gwyn zaczęła się zastanawiać, ile osób chciałoby sprawdzić, czy wino za dwadzieścia sześć tysięcy dolarów ma odpowiedni smak. Szczególnie takie, które przyleciało prywatnym samolotem zza Atlantyku. – Pan Marshall przesyła wyrazy największego szacunku – odezwał się posłaniec. Coś takiego – pomyślała. Cóż za traktowanie! Za dwadzieścia sześć tysięcy plus koszt podróży posłańca otrzymała nie tylko butelkę wina, ale wyrazy szacunku, największego szacunku od kogoś, kogo nie znała. – Proszę również serdecznie go pozdrowić ode mnie – powiedziała. W telefonie słyszała okrzyki córki. – Mamo! Czy ja dobrze słyszałam? Sprowadziłaś to wino? Chyba robisz sobie ze mnie żarty. To po nie pojechałaś na lotnisko? – Tak, po nie pojechałam na lotnisko – odparła, zakręcając szybę. – To na wieczorny toast. – Postradałaś rozum? Gwyn zastanawiała się nad tym, wsuwając teczkę pod siedzenie. – Owszem. To całkiem możliwe. – A co z tatą? – dopytywała się Georgia. – Muszę wracać do domu, żeby upiec tort. – Ale kto odbierze tatę? Kto odbierze tatę? Nie był to temat, który Gwyn chciała poruszać. Jeśli już, wolałaby porozmawiać o torcie. O prawdziwej historii związanej z tortem rubinowym. Osoba, która przygotowała go jako pierwsza, a była to pewna kobieta z Południa, z miasteczka oddalonego o jakieś sto kilometrów od miejsca, gdzie wychowała się Gwyn, zapragnęła nadać mu jakieś znaczenie; chciała, aby ten tort symbolizował kontrast między dobrem a złem. Dobro odzwierciedlała liliowobiała lukrowa polewa, symbolem zła było zaś zabarwione na czerwono ciasto. Owa kobieta pomyślała, że gdyby nawet jej wynalazek nie różnił się smakiem od innych tortów czekoladowych, ludzie odczuliby jakąś różnicę. A to dlatego, że było w nim wszystko – dobro i zło, świętość i nikczemność, prawość i grzech. I miała rację, nieprawdaż? Ludziom smakują różne ciasta i zupełnie nie wiedzą, dlaczego tak jest. Bezwiednie liczą na to, że
znajdą coś, co ich ocali. Czy jej córka chciałaby tego słuchać? Była pewna, że nie. Ze nie jest na to jeszcze gotowa. – Mamo – powtórzyła Georgia. – Kto odbierze tatę? – Twój ojciec jest efektywny. – Co to w ogóle ma do rzeczy? – Może sobie wziąć taksówkę – wyjaśniła Gwyn, przekręcając kluczyk w stacyjce.
MAGGIE Stali na rogu Czterdziestej Pierwszej i Trzeciej Alei, na wprost wejścia do Au Bon Pain, czekając na autobus. Tkwili tam od dwudziestu minut i przez cały ten czas Maggie oglądała swoje paznokcie, od czasu do czasu obgryzając jeden z nich, jak gdyby ta czynność pochłaniała całą jej energię. Faktycznie nie miała ochoty na nic innego. Nie miała ochoty patrzeć na Nate’a ani na jakiegoś faceta w garniturze, który stał tuż obok i rozmawiając przez komórkę, stukał w klawisze kieszonkowego komputera. Jednocześnie wlepiał wzrok w pośladki Maggie. Wielozadaniowy typ. Kiedy napotkała jego wzrok, puścił do niej oko i jego wargi ułożyły się w bezgłośne pytanie: „Jesteś z nim?”. Chodziło mu o Nate’a, który stał ze spuszczoną głową i niczego nie zauważył. Sytuacja ta jednak sprawiła, że Maggie chwyciła go pod ramię. Dotknęła go po raz pierwszy, odkąd wyszli z mieszkania, gdzie usłyszała jego doniosłe oświadczenie. Obrócił się w jej stronę, jakby z nadzieją, poprawiając wiszący na ramieniu plecak. – Myślisz, że będzie padać? – zagadnął. – Co? Wskazał na niebo, które było jasne i bezchmurne. – Wygląda, jakby zanosiło się na deszcz. – I o tym chcesz ze mną rozmawiać, Nate? – Nie, nie o tym. Ale pomyślałem, że od tego mógłbym zacząć. Maggie nie wiedziała, co powiedzieć. Głowę rozsadzał jej pulsujący ból. Czuła się całkowicie wyczerpana i nie była w stanie ogarnąć myślami tego, co powiedział jej Nate. Pół miliarda dolarów – co to w ogóle oznacza? Jak to wygląda? I czemu powiedział pół miliarda zamiast pięćset milionów? Czy wydawało mu się, że to zabrzmi skromniej? Nie miała pojęcia. Ale rzeczą, która naprawdę doprowadzała ją do wściekłości – i na której mogła się skupić – było to, że gdyby wiedziała, mogłaby spakować zupełnie inne rzeczy. I nie chodziło o to, że miała kilka wymyślnych strojów, ukrytych na dnie szafy albo w pudłach, których nie zdążyła jeszcze otworzyć po przeprowadzce. Mogła jednak wyszukać coś szczególnego, jak pierścionek babci z rubinem albo czarny kaszmirowy sweter. Tak, to prawda, był dopiero wrzesień, więc chyba zbyt wczesna pora na takie stroje, ale gdyby miała więcej czasu na zastanowienie, mogłaby go włożyć do torby lub po prostu zarzucić na ramiona. No cóż, może przynajmniej okaże się osobą, która wie, że jest za wcześnie na noszenie kaszmirowych swetrów. – No więc… – Nate przejechał dłonią po włosach, burząc sobie fryzurę. – Próbuję dać ci chwilę spokoju, ale jeśli to dla ciebie bez znaczenia, zdążymy dojechać do Montauk i wciąż będzie nas to gnębić. A to jeszcze gorsze. – I kto to mówi, Champ? Przybliżył się i otoczył ją ramieniem, nachylając się tak, że patrzył jej w oczy. – Lubię tę twoją bierną agresję, kiedy się wkurzasz – powiedział. – Wyglądasz jak na zdjęciu z podstawówki.