mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 13 - Wrzosy (Księżna)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :893.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 13 - Wrzosy (Księżna).pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

Jude Deveraux Wrzosy Tytuł oryginalny :Duchess

1 Londyn 1883 r. Hanna Claire Willoughby zakochała się od pierwszego wejrzenia w Harrym, jedenastym księciu MacArran, podobnie jak wszystkie inne kobiety obecne w salonie. Jednak nie postura tego mę czyzny obudziła w Claire miłość. Nie barki, których szerokość mo na by mierzyć trzonkiem od motyki, ani gęste, jasne włosy i lśniące, niebieskie oczy. Nawet nie widoczne spod jaskrawozielonego kiltu mocne nogi, których muskulaturę latami ćwiczyły trudne do okiełznania wierzchowce. Kolana ugięły się pod nią nie z powodu tego, co zobaczyła, lecz tego, co usłyszała. Kilt Harry’ego z umocowanym przy pasie sporranem o srebrzystej klapie, długi sztylet z trzonkiem z kości słoniowej wetknięty do grubej pochwy oraz tartan zarzucony na ramię i spięty klamrą naczelnika klanu sprawiły, e w uszach zabrzmiała jej melodia, która jakiś samotny człowiek grał na dudach, i zaświstał wiatr gnający po wrzosowiskach i niosący buczące dźwięki instrumentu. Słyszała te dziali grzmiące pod Culloden i szloch wdów opłakujących swoich mę ów. Mieszały się z nimi krzyki zwycięstwa i martwa cisza w obozie pokonanych. Były okrzyki nadziei witające powstanie Karola Edwarda Stuarta, zwanego Bonniem Prince’em Charliem, i głosy rozpaczy po jego klęsce. Opowieść o zdradzie Campbell’ów płynęła na tle przeciągłych, bolesnych jęków Szkotów, którzy przez stulecia stawiali czoło Anglikom. Wszystkie te dźwięki miała jednocześnie w głowie, gdy przyglądała się, jak Harry, potomek niejednego naczelnika klanu MacArranów, przechodzi przez pokój. Inne kobiety widziały tylko niewiarygodnie przystojnego, atrakcyjnego młodego mę czyznę, ale Claire potrafiła dostrzec du o więcej, miała bowiem przed oczami równie to wszystko, co słyszała. Wyobra ała sobie tego jasnowłosego giganta, siedzącego u szczytu masywnego, dębowego stołu, z igrającymi mu na twarzy refleksami ognia, gdy wznosi srebrny kielich, zachęcając towarzyszy, by poszli za jego przykładem. Był przywódcą. Natomiast Harty zobaczył niską, piersiastą młodą Amerykankę, nawet dość ładną, przede wszystkim jednak zwracającą uwagę wyrazem twarzy naznaczonej doprawdy niezwykłym entuzjazmem, zainteresowaniem wszystkim i wszystkimi. Gdy na niego spojrzała, poczuł, e to właśnie on jest jedynym człowiekiem na świecie, którego warto słuchać. Z wielkich piwnych oczu kobiety biły ciekawość świata i bystrość. Ta drobna, schludnie wyglądająca osóbka miała bardzo energiczne ruchy i rzadki dla jej płci, bardzo pewny chód. Harry’emu szybko spodobało się, e Claire jest kobietą czynu. Nie mogła usiedzieć spokojnie ani przez chwilę, zawsze chciała gdzieś iść i coś obejrzeć. To ona proponowała spacery i przeja d ki, ona zarządzała lancz, wiec Harry’emu i jego przyjaciołom pozostawało pokazać się przy stole. Umiała go rozbawić i zajmująco opowiadać, choć zdarzało jej się zbyt du o mówić o historii Szkocji. Z drugiej strony wydawało mu się zabawne, e wspomnienie jakiejś bitwy sprzed stuleci mo e wycisnąć jej łzy z oczu. Co najmniej stu od dawna nie yjących mę czyzn traktowała jak bohaterów. Twierdziła, e ich ycie było pełne wielkich

czynów i miało wielkie znaczenie. Gdy mówiła o tych ludziach, oczy zachodziły jej mgłą i przestawały cokolwiek widzieć, tote Harry wykorzystywał ten czas na podziwianie jej niebagatelnych kobiecych wdzięków. Gdy równie nie yjącego brata Harry’ego zaliczyła w poczet bohaterów, Harry zakrztusił się pestką od wiśni i omal się ni udławił. Panna Claire Willoughby, która nigdy nie traciła kontenansu, mocno pchnęła go na krzesło, tak e brzuchem uderzył w oparcie, a następnie zamaszyście trzepnęła między łopatki, dzięki czemu pestka wyskoczyła z Harry’ego, przeleciała pół salonu i wylądowała w czarze z ponczem. Właśnie wtedy Harry ostatecznie uznał, ze Claire jest osobą, jakiej szuka. W Bramley House potrzeba było myślącej pani domu, obdarzonej zdolnością szybkiej reakcji. Poza tym wszystkim posiadłościom Harry’ego potrzebny był ktoś mający tyle pieniędzy co Claire. Co do Claire, bardzo się zdziwiła, e szkocki ksią ę zwrócił na nią uwagę. W obecności Harry’ego nie mogła normalnie oddychać. Słuchała go z zachwytem, wpatrywała się w niego i przesyłała mu uśmiechy. Mówiła i robiła to, co sądziła, e mu się spodoba. A gdy znalazł się poza zasięgiem jej wzroku, rozmyślała o nim i wzdychała. Matka Claire wpadła w absolutny zachwyt, gdy odkryła, e córka poczuła miętę do prawdziwego księcia. – On jest równie naczelnikiem klanu MacArranów – powiedziała Claire, ale dla jej matki nic to nie znaczyło. Arva Willoughby była kiedyś wielką pięknością i zdawała się nie zauwa ać, e jej ciało ju protestuje przeciwko ograniczeniom narzucanym przez gorset Nie mogła pozwolić, by córka, jej zdaniem stanowczo zbyt wybredna, zmarnowała taką wspaniałą okazję. Arva od dawna robiła wszystko, co w jej mocy, by przekazać Claire sztukę zdobywania mę czyzn. Na wszelki wypadek nie pozwalała młodym spędzać zbyt wicie czasu ze sobą. Swoje zastrze enia podpierała teza, e zainteresowanie mę czyzną rośnie, gdy nie spotyka się go codziennie. Po ślubie ona i tak wystarczająco często widuje mę a, więc wcześniej mo e sobie to darować. – Ale mamo – odparła rozdra niona Claire. – Ksią ę mi się nie oświadczył, a poza tym skąd mam wiedzieć, e chcę go poślubić, jeśli go nie poznam? Arva jak zwykle miała gotową odpowiedź: – Tobie mo e się zdaje, e coś wiesz o yciu, bo od lat siedzisz z nosem w ksią kach, ale w rzeczywistości nie masz pojęcia o tym, jak to jest z kobietami i mę czyznami. Claire była zbyt szczęśliwa, by matczyny pesymizm mógł wytracić ją z tego stanu. Uśmiechnęła się i pomyślała o Harrym i jego przodkach przemierzających szkockie góry. Dopiero po ponad miesiącu znajomości z Harrym pojawiły się w jej głowie pierwsze wątpliwości. – Mamo, Harry i ja nigdy nie mamy wspólnych tematów. On mnie słucha, uśmiecha się do mnie, ale nigdy nie reaguje na to, co mówię. Czasem mam wra enie, e jaśnie pan nie wie, kim był Bonnie Prince Charlie. – Moje drogie dziecko, na co ty się skar ysz? Ten młody człowiek wygląda jak anioł, a do tego jest księciem. Czego jeszcze chcesz?

– Kogoś do rozmowy… – Phi! – parsknęła Arva. – Jakie znaczenie mają rozmowy w mał eństwie? Rok po ślubie będziesz otwierać usta tylko po to, eby poprosić o podanie masła, a jeśli odpowiednio wyszkolisz słu bę, to nawet to nie będzie potrzebne. Twój ojciec i ja nie rozmawiamy ze sobą od lat, a kochamy się jak szaleni. Claire skupiła wzrok na ksią ce. Arva ujęła ją pod brodę. – Wiem, co to znaczy być młodą i zakochaną. Masz wątpliwości. Wszyscy je mieliśmy w twoim wieku. Zaufaj mi jednak, kiedy mówię ci, e nie ma powodu do zmartwień. Twój młody ksią ę jest przystojny, yczliwy, troskliwy… przypomnij sobie, jakie piękne kwiaty przysłał ci w zeszłym tygodniu. A jeśli nawet nieczęsto się odzywa, to tylko dla ciebie dobrze. Mówisz, e cię słucha? Moja droga, mę czyzna, który słucha tego, co mówi kobieta, wart jest ka dej ceny. Claire przesłała matce wątły uśmiech. Arva wyjęła jej ksią kę z ręki. – Zepsujesz sobie oczy, jeśli będziesz tak du o czytać. – Zerknęła na okładkę. – Kim jest ten kapitan Baker? – spytała, mając na myśli autora ksią ki. – To podró nik. Największy podró nik, jakiego wydał świat. Krą ą plotki, e jest krewnym księcia. Arva dostrzegła błysk w oczach córki i zmarszczyła czoło. – Moja droga, wiem, czym jest marzycielstwo. Ja równie miałam swoje marzenia, ale potem ycie niejednego mniej nauczyło. Cała przyszłość kobiety zale y od jej mę a. Ci mę czyźni, o których marzysz, ci... – Rozejrzała się po sypialni Claire wypełnionej ksią kami tylko częściowo wypakowanymi z kutrów, które przyjechały z paniami Willoughby. – Ci wynalazcy, artyści, pisarze, ten twój podró nik to nie są mę czyźni, z którymi mo na spędzić ycie. Bo mę czyźni dzielą się na takich, z którymi mo na spędzić ycie, i takich, z którymi… Ach, mniejsza o to. Sama się przekonasz, kiedy ju będziesz mę atką, nie muszę cię niczego uczyć. Poza tym młody Harry niewątpliwie jest na tyle światowym człowiekiem, e oka e ci wyrozumiałość. Claire nie bardzo wiedziała, o czym matka mówi, lecz czuła, e jej się to nie podoba. – Chcę kochać swojego mę a. – To zrozumiałe. Ale przecie kochasz Harry’ego. prawda? Jak mogłoby być inaczej? Claire pomyślała o Harrym. o tym, jak wygląda w kilcie i jak patrzy na nią swoimi niebieskimi oczami. Arva uśmiechnęła się do córki. – Są te inne względy. Wyobraź sobie, jak będziesz się czuła jako księ na. Nawet nie zdą ysz pomyśleć, czego pragniesz, a ju będziesz to miała. Będziesz mogła poznać tych wszystkich nieobliczalnych Judzi, o których czytasz. Czy któryś z nich mógłby odrzucić zaproszenie księ nej? Będziesz wolna, Claire. Będziesz mogła robić to, co chcesz i kiedy chcesz. – Uśmiech znikł z jej twarzy. – Jest te kwestia testamentu twojego dziadka. Twój ojciec i ja akceptujemy Harry’ego, więc jeśli go poślubisz, dostaniesz nale ny ci spadek. Jeśli nie… – Znów się uśmiechnęła. – Nie gro ę ci, moja droga, i postąpisz tak, jak uwa asz, ale trzeba pamiętać, e masz młodszą siostrę…

Z tymi słowami Arva opuściła pokój i Claire została sama. Czasem matka zachowywała się jak trzpiotka, która nie grzeszy wykształceniem ani inteligencją. Czasem jednak przera ała Claire. Claire odło yła ksią kę kapitana Bakera i wygładziła suknię. Co ją właściwie zafrasowało? Harry, ksią ę MacArran, jest doprawdy boski, a ona szczerze go kocha. Matka miała rację: jak mo na nie kochać kogoś takiego? Jest doprawdy bez skazy. Gdyby kobieta chciała stworzyć wzór mę czyzny, stworzyłaby Harry’go. Wybuchnęła głośnym śmiechem. Pomyślała, e zachowuje się niemądrze. Przecie kocha Harry’ego i prawdopodobnie zostanie księ ną. Jest najszczęśliwszą panną na świecie. W następne niedzielne popołudnie Harry wybrał się tylko z nią popływać łodzią. Zawiózł ją na urocza wysepkę pośrodku jeziora. Gdy dobili do brzegu, pomógł jej wysiąść. Claire usiadła na tartanie, który Harry wziął specjalnie z myślą o niej, a on poło ył się obok na trawie. Miał na sobie staroświecką lnianą koszulę z obszernymi, plisowanymi rękawami. Płótno wyglądało tak. jakby prano je tysiąc razy, nawet po ółkło ju ze starości Pod szyją koszula była ściągana trokiem, ale Harry zostawił ją rozchyloną, tak e w wycięciu widać było jego gładką skórę. Nosił te zielony kilt, nie ten sam co w salonie, lecz znacznie starszy, wytarty. Nie zwracał uwagi na to, e kilt jest rodzajem spódnicy. Siadał z rozchylonymi kolanami, a gdy wskakiwał na konia, robił to szybko i zdecydowanie (plotki głosiły, ze pewna młoda dama zemdlała, gdy pierwszy raz zobaczyła, jak młody ksią ę w kilcie dosiada konia). Teraz jednak le ał w swobodnej pozie na trawie; kilt, podtrzymany szerokim pasem, okrywał mu uda. Ksią ę spoglądał na Claire. – Wiesz, całkiem cię polubiłem. Serce zabiło jej gwałtowniej. Nie wiedziała, czy powodem była obecność tego właśnie mę czyzny, czy to, co dla niej reprezentuje. czy – jak wyraził to Bachor – jego niczym niezmącone piękno. W ka dym razie coś dziwnego działo się w jej wnętrzu. – Ja… te cię lubię – odpowiedziała. – Czy chciałabyś mnie poślubić? Claire zwróciła ku memu szeroko otwarte oczy. Spodziewała się oświadczyn, nawet miała nadzieję, e do nich dojdzie, lecz mimo to była głęboko poruszona. Z wra enia odebrało jej mowę. – Wiem, e to śmiała propozycja – ciągnął Harry. – Mam kilka olbrzymich majątków, w tym ohydny stary dwór zwany Bramley. Dom się wali, poza tym mam te kilka innych problemów, ale naprawdę całkiem mi się podobasz. Claire wreszcie nieśmiało odetchnęła i spróbowała pozbyć się z gardła wielkiej guli. Chciała całkiem odzyskać równowagę, zanim udzieli odpowiedzi. Czasem, gdy Harry był daleko, nachodziły ją powa ne wątpliwości, czy do siebie pasują, lecz znikały natychmiast, gdy się spotykali. Wtedy widok Harry’ego ją oszałamiał, a w głowie słyszała muzykę dud. Zawahała się, nie chciała bowiem okazać zbyt wiele entuzjazmu dla propozycji mał eństwa. Patrzyła na jego muskularne nogi i naturalnie myślała o tym, e jeśli udo jej się poślubić tego wspaniałego mę czyznę i zostać szkocką księ ną, to będzie tak, jakby wspinała się na bosaka po ośnie onym zboczu góry.

– Czy twój dom jest bardzo stary? – spytała, pilnując się, by jej głos nie zabrzmiał piskliwie. Harry odchylił głowę, rozkoszując się ciepłem słonecznych promieni. Rzęsy miał długie i gęste. – Nie pamiętam dokładnie. Bramley zbudowano w tysiąc dwieście, a mo e w tysiąc trzysta którymś roku. – Czy to jest zamek? – Kiedyś był. Część popadła w ruinę, ale któryś z moich przodków go odbudował. Potrzebowała dłu szej chwili, by zrozumieć, o co mu chodzi. – Czy chcesz powiedzieć, e zamek stał się częścią twojego domu? – Mhm. – Tyle zdołała z niego wydobyć. Natychmiast poniosła ją wyobraźnia. Przed oczami ujrzała ród yjący od wieków w tym samym miejscu. To musiało być ywe świadectwo historii. – Czy Bramley jest bardzo du e? – Nigdy nie widziałem całego domu. Znowu uśmiechnął się do niej tak, e serce natychmiast zabiło jej mocniej. – Tak – szepnęła. – Tak, poślubię cię. Na więcej opanowania nie umiała się zdobyć. Zerwała się z tartanu i zaczęła wirować na trawie, jedną ręką przytrzymując spódnicę. Harry nie mógł powstrzymać Śmiechu, ta radość skojarzyła mu się bowiem z małym psiakiem. Lubił Amerykanki, łatwo ulegały nastrojowi chwili, a mówiły to, co myślały. – Dla ciebie będę najlepszą księ ną na świecie – obiecała. – Przekonasz się. Och, bycie księ ną musi być pasjonujące. Harry nie powiedział ju ani słowa, tylko wolno uniósł swą wielką rękę i poło ył jej na karku, by zachęcić ją do pocałunku. Claire nigdy przedtem nie całowała się z mę czyzną, wiec była bardzo zaniepokojona, czy uda jej się zadowolić Harry’ego. Próbowała poddać się jego przewodnictwu, ale gdy pociągnął ją na siebie, odwróciła głowę. Musiała u yć sporej siły, by uwolnić się z jego objęć. Wreszcie znalazła się z powrotem na tartanie, wcią bez tchu. Zamrugała powiekami i spojrzała na Harry’ego. W oczach miał coś diabelskiego. – Nie sadze, ebym miał coś przeciwko mał eństwu – powiedział i znów wsparł się na ramionach. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Claire starała się uspokoić. Stało się coś bardzo dziwnego. Gdy Harry ją całował, dudy ucichły. – Musisz poznać moją matkę – powiedział. – Jest sezon myśliwski, więc w Bramley będą polowania. Mo esz przyjechać w odwiedziny, a potem się pobierzemy. – Dobrze – wybąkała Claire. Potem dość długo oboje się nie odzywali. Po prostu siedzieli w przyjaznym milczeniu, póki nie nastał czas powrotu. Pomagając jej wsiąść do łódki, Harry znowu delikatnie pocałował ją w usta i odwiózł na brzeg. W drodze Claire uśmiechała się do niego i myślała o czekającej ją przyszłości.

Nastąpiły tygodnie przygotowań. Arva Willoughby promieniała szczęściem od dnia, w którym córka powiedziała jej o zaproszeniu do Bramley i mo liwości poznania księ nej. Claire chciała codziennie ka dą minutę spędzać z Harrym, ale matka miała wobec niej inne plany. – Po ślubie będziesz z nim spędzać a nadto czasu. Wierz mi, moja droga, ze wtedy będziesz go widywać częściej, ni byś chciała – przepowiedziała nie po raz pierwszy. Claire puściła mimo uszu cyniczną uwagę matki. Widywała się z Harrym, kiedy tylko mogła, zawsze jednak w miejscach publicznych, nigdy sam na sam. W asyście czterech przyjaciół Harry’ego poszli kupić pierścionek zaręczynowy z wielkimi błękitnawym diamentem otoczonym wianuszkiem szmaragdów. Claire wiedziała, e będzie bardzo tęsknić za Harrym, gdy popłynie z rodzicami i siostrą na kontynent, eby sprawić sobie niebiańską garderobę pana Wortha. Claire wróciła do hotelu z pierwszej przymiarki strojowi w paryskiej pracowni Wortha i rozejrzała się po apartamencie. Bez wątpienia nie był to Ritz, jej matka twierdziła jednak, e zatrzymują się tutaj naprawdę modne osoby. Mimo to dywan był wystrzępiony, tapicerka na siedzeniu jednego z krzeseł miała głęboką ranę, a z sufitu zwieszały się pajęczyny. Claire rozumiała jednak, e muszą zatrzymywać się w takich miejscach, a ona musi udawać, e wierzy w nieszkodliwe kłamstwa matki. – Wychodzę, moja droga – powiedział George Willoughby do swej pulchnej ony. Claire wiedziała, dokąd ojciec idzie, widziała bowiem, jak podkrada tysiącfrankowy banknot z kasetki będącej w pieczy matki. Niewątpliwie wybierał się na wyścigi, by jak zawsze przepuścić wszystkie zabrane pieniądze. Marszcząc czoło, Claire zdjęła rękawiczki i niedbale rzuciła obie na zakurzony stolik. Matka natychmiast je stamtąd zabrała. – Nie wolno ci tak poniewierać pięknych rzeczy. Nie będziesz miała nowych, póki nie wyjdziesz za mą . – Jeśli on się z nią o eni – wtrąciła czternastoletnia siostra Claire, Sara Ann, zwana częściej Bachorem. Naturalnie znowu szperała w nale ącej do Claire szkatułce z bi uterią. Zmęczona i rozdra niona całym dniem nieruchomego stania i udawania kukły, na której tysiące razy przepina się niedokończone suknie, Claire ze złością zatrzasnęła szkatułkę. Bachor tylko się roześmiał. – Ja tam znajdę sobie takiego mę czyznę, eby mnie podziwiał i robił wszystko, co mu ka ę. A poza tym będzie bardzo, bardzo bogaty. Nie poślubię biedaka, nawet gdyby miał ładne nogi. – Poślubisz tego. kogo ka ę ci poślubić – powiedziała Arva i chwyciła młodszą córkę za ucho, by wyprowadzić ją za drzwi, Claire tylko wzruszyła ramionami, doskonale wiedziała bowiem, e matka nigdy nie ukarze młodszej córki za adne przewinienie. Sprytny Bachor potrafił w ciągu kilku minut doprowadzić do tego, e matka znowu podsuwała mu czekoladki i obiecywała to, czego niedawno zabroniła.

Claire podeszła do okna i spojrzała na drzewa rosnące w parku przed hotelem. Liście zaczynały mienić się barwami jesieni, a ona przypomniała sobie ich dom w Nowym Jorku. I Pary , i Londyn wydawały jej się zupełnie inne, a ycie toczyło się tutaj znacznie wolniej. Pomyślała o dziewiętnastu latach, które spędziła w Nowym Jorku, i letnich odpoczynkach w chłodzie Maine. Do tej pory nie musiała się o nic troszczyć i nie przypuszczała, by kiedykolwiek jej ycie mogło wyglądać inaczej. Przyzwyczaiła się, e ojca nie ma w domu, e całuje się go na do widzenia, gdy wypływa dokądś jachtem, wybiera się na polowanie łub wyrusza na wiele miesięcy w dzicz Zachodu, tropić niedźwiedzie grizzly albo pumy. Przyzwyczaiła się równie do matki dyrygującej niezliczoną słu bą podczas ozdabiania domu przy Piątej Alei na kolejne przyjęcie. Wychodząc z domu do biblioteki lub muzeum, często przystawała i z zachwytem przyglądała się tysiącom orchidei na ścianach, kominkach i sufitach. Rodzice zazwyczaj nie zwracali uwagi na swoje dwie córki, byli bowiem zdania, e dozór guwernantki jest dla nich wystarczający. Ani Claire, ani Bachor nie miały jednak kłopotu z przekupieniem swoich opiekunek, dlatego najczęściej robiły to, co chciały. Bachor podobnie do matki uwielbiał towarzystwo, często więc schodził na dół do gości, którzy zachwycali się jego urodą. Claire jednak nie miała zrozumienia dla ycia towarzyskiego. Najbardziej lubiła biblioteki i muzea oraz rozmowy z ludźmi, którzy du o o czymś wiedzieli. Matka nie znosiła, gdy Claire sprowadzała do domu wiekowych profesorów zajmujących się mało zbadanymi obszarami historii. Zawsze potem z pogardą wyrzekała na tych zasuszonych ludzików, którzy nic nie jedzą. – Ja tam cenię wiedzę i umiejętność myślenia – ripostowała Claire. Ale zarówno Arva, jak i George doprawdy nie mieli czasu na rozmowy z córkami, dopóki zarządcy ich majątku nie odbyli z nimi zatrwa ającej rozmowy. Potem Claire miała takie wra enie, jakby ich ycie w ciągu jednej nocy radykalnie się zmieniło. Dom przy Piątej Alei nale ał ju do przeszłości, dom w Maine równie , trzeba było sprzedać jacht ojca. Wszystkie ich dobra znikły, co odmieniło równie ich sposób ycia. Teraz wiele zale ało od Claire. Wiedziała, e gdy poślubi Harry’ego i zostanie księ ną, ich sytuacja znowu się unormuje. Rodzice będą mieli to, czego chcą najbardziej, a młodsza siostra zyska szansę poślubienia bogatego mę czyzny, który będzie ją podziwiał. Spoglądając w okno, Claire pozwoliła sobie na uśmiech. W drodze do Europy obawiała się tego, co nastąpi, ale dzięki Harry’emu wszystko okazało się łatwe. Potwierdziło się stare porzekadło, w myśl którego równic łatwo jest się zakochać w bogatym, jak w biednym. A ju na pewno łatwo było zakochać się w księciu. Trzeciego dnia pobytu państwa Willoughby w Pary u, dostarczono ksią ki, które Claire zamówiła jeszcze w Londynie. Zaczęła je czytać w przerwach między przymiarkami garderoby oraz częstymi ostrze eniami i pytaniami matki. „Czy ludzie będą przed tobą dygać, kiedy zostaniesz księ ną? A czy przede mną będą dygać, skoro jestem matką księ nej? Jak ludzie będą się do mnie zwracać? Czy będą mnie tytułować najjaśniejszą panią?” Claire

wkrótce zrezygnowała z prób wyjaśnienia matce ró nicy między arystokracją a rodziną królewską i z przykrością wyjawiła jej, e matce księ nej nie przysługuje aden tytuł. Ksią ki dotyczyły historii rodziny Harry’ego, Montgomerych. Claire dowiedziała się, ilu wieków sięga rodowód szkockiej gałęzi Montgomerych, klanu Mac Arran, znalazła te informację, ze wśród naczelników klanu była przynajmniej jedna kobieta. W początkach piętnastego wieku jeden z Montgomerych w enił się do klanu MacArran i przybrał to właśnie nazwisko. Potem następni przedstawiciele Montgomerych brali ślub z następnymi MacArranami, a w końcu niemal e stworzyli odrębny klan. W tysiąc sześćset siedemdziesiątym pierwszym roku Karol II nadał rodzinie tytuł ksią ęcy. W swoim czasie snuto wiele domysłów co do przyczyn tej decyzji. Niektórzy twierdzili, e w ten sposób władca wynagrodził Montgomerym lata wiernej słu by, krą yły jednak równie plotki, e naczelnik MacArranów zgodził się poślubić bardzo brzydką sekutnicę będącą ponoć przyrodnią siostrą króla. Niezale nie od przyczyn uzyskania przez klan prawa do ksią ęcego tytułu, zaciekle dyskutowano równie nad kwestią nazwiska. Czy rodzina MacArran powinna być związana z księstwem Montgomery, czy odwrotnie? W tradycyjnym przekazie utrzymywano, e zadecydował rzut monetą. W ka dym razie Harry miał tytuł księcia MacArran, ale nazywał się w rzeczywistości Henry James Charles Albert Montgomery. W Pary u Claire czasami czuła, e nie udźwignie cię aru niekończących się przymiarek i udziału w bogatym yciu towarzyskim matki, ratowała się jednak nadzieją, e to wszystko ma swój koniec, czeka bowiem na nią Bramley. Nocami, mimo zmęczenia, często miała kłopoty z zaśnięciem, więc przy lampie czytała ksią ki o rodzinie Harry’ego i powieści sir Waltera Scotta, jego opisy piękna szkockich gór i dzielności ludzi, którzy tam mieszkali. W końcu morzył ją sen i wtedy widziała bezkresne wrzosowiska i armie mę czyzn wyglądających tak samo jak Harry. Gdy wreszcie wróciła z rodziną z Francji, Harry na nią czekał. Zaprowadził ją do swego powozu z ksią ęcym herbem na drzwiach i głosem nieznoszącym sprzeciwu oświadczył jej rodzicom i siostrze, e jadą do Londynu tylko we dwoje. Claire omal nie zaczęła krzyczeć z radości, e wreszcie odpocznie od nieustannych napomnień matki. W powozie przekonała się, ze Harry przybrał wnętrze ró owymi ró ami. Wzięła wysoki kieliszek napełniony szampanem i obdarzyła narzeczonego uśmiechem. Nagle zapragnęła, by ją pocałował i wziął w objęcia. Chciała, eby rozproszył wszystkie jej wątpliwości, nawet te najmniejsze. Ale Harry wcale jej nie dotknął. – Tęskniłem do ciebie – powiedział z uśmiechem. – Czy myślałaś o mnie ostatnio? – Przez cały czas – odrzekła zachwycona rym, ze barki Harry’ego zajmują niemal całą szerokość powozu. – Co robiłaś w czasie, gdy nie byliśmy razem? – Kupowałam suknie i czytałam. A ty? Harry uśmiechnął się do niej znad kieliszka. Nie zamierzał szczegółowo odpowiedzieć na to pytanie, musiałby bowiem wspomnieć o kochankach, aktorkach i kilku niedołę nych

koniach, na które postawił za du o pieniędzy. Poniewa jednak miał się o enić z bardzo bogatą dziedziczką, stracone pieniądze nie miały dla niego znaczenia. – Myślałem o tobie – odrzekł w taki sposób, ze serce Claire zabiło o wiele wawiej. Wyjrzała przez okno, próbując odzyskać spokój. – Mojej matce nie spodoba się, e zostaliśmy tylko we dwoje. – Myślę, e twoja matka zgodziłaby się na wszystka gdyby miało to doprowadzić do ślubu jej córki z księciem. Claire spojrzała na niego zaskoczona. – Chcę cię poślubić z miłości, a nie dlatego, e poluję na księcia. – Czy by? – spytał i znów się uśmiechnął, a na widok jego uśmiechu Claire zapominała o całym świecie. – A co z historią, o której ciągle opowiadasz? Co z tym miejscem Cull i coś tam jeszcze? – Culloden? To było… – Wiem, wiem, bardzo wa ne wydarzenie. – Pochylił się do niej i ująwszy ją za rękę, zaczął się bawić jej palcami. – Kiedy myślę o mał eństwie, mam w głowie co innego ni wojny. Po ślubie nie będziesz mi wykładać historii, prawda? Palcami wędrował teraz po jej przedramieniu. Tylko koronka oddzielała je od skóry Claire. – Chcę jak najszybciej mieć cię w swoim ło u – powiedział bardzo cicho. Pochylił się ku niej i Claire wstrzymała oddech. Wiedziała, e nie powinna mu pozwalać na takie poufałości, ale przecie wkrótce mieli zostać mę em i oną. Dzięki kilku ksią kom, które czytała, choć nie powinna, miała ogólne pojęcie o tym, co zachodzi po ślubie między mę em i oną. Gdy ich wargi się zetknęły, Claire przestała myśleć o czymkolwiek. Nie była pewna, czym by się to skończyło, gdyby powóz nagle raptownie nie przystanął. Wysiadała z marsową miną. Bardzo chciała kochać Harry’ego wtedy, gdy jej dotykał, tak samo jak kochała go wtedy, gdy na niego patrzyła lub o nim myślała. Przez następne dwa tygodnie matka wynajdywała jej ciągle nowe zajęcia, więc Claire nie miała czasu zostać sam na sam z Harrym ani nawet ze swoimi myślami. Pod koniec tego okresu Harry przyszedł do wynajętego przez nich domu w Londynie, by zapowiedzieć, e wraca do Szkocji. Claire chciała mu zadać tysiące pytań o jego matkę, resztę rodziny i oczekiwania, jakim będzie musiała sprostać jako jego narzeczona, ale nie miała okazji się odezwać, bo spotkanie trwało krotko, a rozszczebiotana Arva nie dopuściła jej do słowa. Wkrótce Harry pocałował Claire w rękę, Arva powiedziała mu „do widzenia” i ju go nie było. Wracając do swojego pokoju, Claire mruganiem próbowała zatrzymać łzy cisnące jej się do oczu. Minie cały długi tydzień, zanim będzie miała okazję zobaczyć Harry’ego ponownie. Z wielkim niepokojem czekała na początek swojego nowego ycia.

2 Claire wprawnie dosiadła konia, przeło ywszy prawą nogę nad łękiem damskiego siodła, i wzięła wodze od stajennego. Poprzedniego wieczoru wreszcie dotarła z rodziną do Bramley po wyczerpującej podró y z Londynu. Przejazd, który miał im zająć trzy dni, trwał w końcu cztery. Trakt był błotnisty i rozje d ony, poza tym często musieli przystawać, by przepuścić stado owiec przechodzące przez drogę. Poniewa matka nieustannie zrzędziła, a ojciec i młodsza siostra jak dzień długi grali w karty, Claire obawiała się, e w końcu zacznie głośno krzyczeć. Nikt oprócz niej zdawał się nie dostrzegać wagi tego, e pierwszy raz w yciu są w Szkocji. George Willoughby oderwał wzrok od wachlarzyka kart tylko na krótką chwilę, by stwierdzić, e kraj wydaje mu się dość jałowy. – Jak mo esz tak mówić? – obruszyła się Claire. – Kwitną wrzosy. Czy wiesz, co stało się dokładnie w tym miejscu w tysiąc siedemset trzydziestym piątym roku? Właśnie wtedy… Urwała, bo ojciec szeroko ziewnął. Sara Ann przesłała siostrze wymowne spojrzenie i powiedziała: – Zało ę się, e Harry wie wszystko o czynach Bonniego Prince’a Charliego i o wszystkim innym, co dotyczy Szkocji. A mo e byłaś za bardzo zajęta pocałunkami, eby z nim w ogóle rozmawiać? Claire chciała złapać siostrę, ale Bachor zdołał się odsunąć poza zasięg jej rąk nawet w ciasnym wynajętym powozie. – Przestańcie się kłócić – skarciła je Arva. – Zaraz rozboli mnie przez was głowa. Poza tym nie sądzę, Saro, by wypadało ci mówić „Harry” o narzeczonym Claire. Powinnaś nazywać go milordem. – Jaśnie oświeconym panem – poprawiła ją z irytacją Claire. – Znowu przegrałeś – zwróciła się Sara do ojca. – Mamo, moja droga starsza siostra wyraźnie zwróciła ci uwagę, e do Harry’ego nale y się zwracać: „jaśnie oświecony panie”. Chce ci przez to przypomnieć, e wiele czytała i wie wszystko, co mo na wiedzieć na ten temat i nie tylko. Ty natomiast nie czytałaś niczego, więc nale y sądzić, e niezbyt wiele wiesz o Szkocji, no i w ogóle. – Bachor uśmiechnął się do matki najsłodziej, jak potrafił. – Nic takiego nie powiedziałam – achnęła się Claire. – Ja tylko… Ale Arva nie czekała na wyjaśnienie starszej córki. – Claire, wiem, e jestem twoim zdaniem niepowa na. Nigdy nie tracisz okazji, eby dać mi do zrozumienia, co sądzisz o moich próbach zdobycia pozycji w towarzystwie. Ale jestem twoją matką i uwa am, e nale y mi się z tego tytułu trochę szacunku. Nie wszyscy mo emy wiedzieć tyle co ty. Nie wszyscy… Słuchając monotonnego utyskiwania matki, Claire popatrzyła na młodszą siostrę wzrokiem bazyliszka. Nie wiadomo który raz postawiła sobie pytanie, czy Bachor urodził się całkiem normalnie, czy mo e ktoś upuścił go na główkę zaraz po przyjściu na świat. Tak czy

owak Sara Ann czerpała niewątpliwą przyjemność ze stawiania starszej siostry w kłopotliwych sytuacjach. – Bachor, ty rozdajesz – powiedział czule George. Arva nie znała prawdziwej natury swojej młodszej córki i zdawała się kompletnie nie rozumieć, dlaczego mą i starsza córka zwą ją Bachorem, za to George doskonale wiedział jo wszystkich postępkach Sary Ann. Co gorsza, nie tylko o nich wiedział, lecz równie uwielbiał złośliwe, podstępne manipulacje swojej córeczki. Bachor wydawał mu się w tym samym stopniu zabawny, w jakim Claire wydawał się irytujący. Zanim rodzina Willoughby dotarła do Bramley, zbli ała się północ. Księ yc był w pierwszej kwadrze, wiec z miejsca, które miało stać się jednym z domów Claire, zobaczyli tylko zarys, to jednak wystarczyło, by nabrać wyobra enia o jego rozmiarach. Określenie olbrzymi wydawało się blade, mur ciągnął się bowiem niemal bez końca. Budynek był wysoki, miał przynajmniej trzy piętra, ale uwagę zwracała przede wszystkim jego szerokość. Przejściem od jednego do drugiego końca mo na było się zmęczyć. Matka z wra enia omal nie wypadła przez okno powozu na drogę. Ogrom Bramlcy sprawił coś, co zdaniem Claire w ogóle nie było mo liwe: Arvie Willoughby odebrało mowę. Przystanęli mniej więcej w pół szerokości domu i woźnica załomotał do drzwi. Zdawało się, e minęła wieczność, zanim ktoś je otworzył. Tymczasem Arva trochę doszła do siebie] i zdą yła odzyskać głos, mogła więc wyrazić swój pogląd na temat tego, e nikt nie wyszedł im na powitanie. – Ktoś powinien był na nas czekać – oświadczyła. – Bądź co bądź, moja córka ma zostać księ ną. Czy by zdawało im się, e nikt z nas nie potrzebuje noclegu? A mo e matka Harry’ego jest zła, bo straci tytuł, gdy moja córka zostanie księ ną. Mo e… Claire, która czuła, e więcej zrzędzenia nie zniesie, syknęła przez zaciśnięte zęby: – Ona nadal będzie księ ną. Przysługuje jej tytuł księ nej wdowy. Arva pociągnęła nosem. – Z pewnością wiem mniej ni ty, moja droga. Obawiam się, e nie miałam takich dobrych warunków jak ty. Ale przecie to ja ci je stworzyłam, prawda? – Mamo, ja… – Claire urwała jednak, gdy wielkie dębowe drzwi wreszcie się otworzyły i ukazał się w nich yczliwie wyglądający, zaspany, starszy człowiek w szlafroku. Kilka minut później Arva, stojąc w sieni, komenderowała rozdziałem baga y i kwaterowaniem swojego orszaku. Dwa powozy były pełne kufrów i skrzyń, a w trzecim jechali osobista słu ąca Arvy, pokojowy George’a i guwernantka! Bachora, strachliwa, drobna niewiasta śmiertelnie bojąca siej swojej podopiecznej. – A moja starsza córka, która będzie księ ną, potrzebuje słu ącej. Jej słu ąca – w głosie Arvy zabrzmiała nuta pogardy dla niewdzięcznicy – poślubiła Anglika, z którym uciekła. Mę czyzna, który – jak sądziła Claire – był kamerdynerem, stał i z beznamiętną twarzą wysłuchiwał wszystkich ądań Arvy. – Có , gust nie podlega dyskusji – powiedział cicho ze szkockim akcentem. Nie wiadomo, czy tylko Claire go usłyszała, w ka dym razie na pewno ona jedna się roześmiała. Mę czyzna zwrócił się do niej i nieznacznie uśmiechnął.

Wbrew ądaniom Arvy i jej pokazowi zdecydowania minęła godzina, zanim zaprowadzono ich do pokoi. Claire rozebrała się, bezsilnie opadła na olbrzymie lo e i zasnęła, zanim zdą yła czymkolwiek się przykryć. Nie spała jednak długo. Ocknęła się skulona z zimna. Przykrycie ło a było dość skąpe, a kominek wygaszony. Szczekając zębami, wstała i zaczęła szukać ubikacji. Bez skutku. Nie zdołała znaleźć nawet wyłącznika światła. Przez chwilę błądziła po omacku, wreszcie udało jej się wymacać zapałki i świece, więc zapaliła ją i uniosła wysoko nad głową, eby obejrzeć pokój. Zobaczyła jednak tylko olbrzymie ło e i cię kie dębowe meble pod ścianami. Na jednej ze ścian wisiał wielki jak szafa obraz przedstawiający kobietę. Na wargach igrał jej uśmiech, o którym Claire pomyślała, e i go rozumie. Otworzyła drzwi wielkiej, starej garderoby i sama równie się uśmiechnęła na widok mnóstwa strojów. W czasie gdy spała, ktoś widocznie rozpakował jej rzeczy. Przyjrzała się jednak strojom dokładniej i wtedy stwierdziła, e nie nale ą do niej. Wyciągnęła jedną z sukni. Na pierwszy rzut oka miała przynajmniej pięćdziesiąt lat. Claire zadr ała z zimna. To nie był czas na zwiedzanie domu. Musiała znaleźć jeszcze jakieś okrycie oprócz nocnej koszuli, bo inaczej groziło jej, e zamarznie na Śmierć. Zaczęła szperać po garderobie w poszukiwaniu czegoś ciepłego. Były tam stroje męskie i dziecięce, i kobiece równie , ale ich właścicielka wa yła przynajmniej sto kilo. W głębi szary Claire znalazła wreszcie kostium do konnej jazdy. Pomyślała wtedy, e długa, szybka przeja d ka mogłaby ją rozgrzać. Kostium wydawał się dość dziwny, miał obszerne rękawy i wysoką talię otoczoną pasem, a Claire od razu zauwa yła, e będzie dla niej zbyt krótki, ale na szczęście był zrobiony z wełny i prawie dopasowany do jej sylwetki. Znalazła te szuflady pełne po ółkłej bielizny wydzielającej stęchły zapach i zdołała wybrać co nieco, eby ochronić ciało przed drapiącą wełną kostiumu. Odkryła równie kilka par dzianych pończoch. – Trzewiki – mruknęła pod nosem. Ta przygoda zaczynała jej się podobać. Kiedy była dzieckiem, zawsze uwielbiała przymierzać matczyne kreacje, a teraz znów miała okazję skorzystać z przebrania. Zgodnie z przewidywaniem znalazła obuwie i nawet udało jej się wcisnąć na stopy parę czarnych, skrzypiących ze starości trzewików z ostrymi noskami. Gdy wreszcie była ubrana, przejrzała się w staroświeckim tremie i zachichotała. W mrocznym, wysokim pokoju, którego ściany były obite najprawdopodobniej czerwonym brokatem, wyglądała jak zjawa z przeszłości. Zamierzała ju wyjść na korytarz, gdy zauwa yła drugą szafę. Otworzywszy ją, ujrzała rękawiczki oraz kilka kapeluszy. Wło yła na bakier figlarny kapelusik, który wyglądał jak miniatura męskiego cylindra, i przypięła go szpilką do włosów. Wzięła równie parę solidnych, skórzanych rękawiczek, o wiele na nią za du ych, i tak wyekwipowana opuściła pokój. Zawsze miała znakomitą orientację w terenie, zapamiętała wiec drogę trzema korytarzami i dwukrotnie pokonywanymi schodami do frontowego wejścia. Drzwi nie stawiały oporu, a sadząc po rdzy z erającej zamek, nie zamykano ich na klucz przynajmniej od stu lal.

Zało yła, e stajnie znajdują się za domem. Ale dziesięć minut później wcią szła wzdłu fasady, której końca nie było widać. Mimo wło onych rękawiczek musiała zacierać zgrabiałe ręce, najbardziej zaś niepokoiło ją to, e odmrozi sobie palce u stóp. Wreszcie dotarła do naro a domu i skręciła w lewo. Dojście do stajni zajęło jej prawie pół godziny. – Powinnam była poszukać ubikacji – mruknęła pod nosem, gdy osiągnęła cel. Zbli ał się świt, przez szpary między deskami stajni było widać światło. Z wnętrza dochodziły głosy. Młody człowiek, który wyszedł na dwór, omal na nią nie wpadł. Za to, gdy juz ją zauwa ył, zrobił taką minę, jakby spotkał ducha. Claire podejrzewała zresztą, e w staromodnym ubraniu istotnie mogła robić takie wra enie. – Dzień dobry – powitała młodzieńca. – Czy mogłabym dostać konia? Chciałabym odbyć przeja d kę. Chłopak tylko skinął głową i zawrócił do stajni. Chwilę później wyszedł stamtąd starszy mę czyzna i spytał, czy Claire yczy sobie męskie siodło czy damskie i czy umie jeździć. – Wszystko jedno, wezmę, co jest – odrzekła pewnie Claire. Stała na bruku stajennego dziedzińca i czekała, a słu ba osiodła dla niej konia. Raz po raz któryś ze stajennych wysuwał głowę zza drzwi, by przyjrzeć jej się z nieukrywanym zaciekawieniem. Claire poczuła się jak cyrkowiec, który przyjechał na występy do miasta. Dwa razy obróciła się i przesłała mę czyznom wątłe uśmiechy. Wreszcie przyprowadzono jej konia, a starszy człowiek pomógł jej go dosiąść. Patrzył na nią bardzo nieufnie, póki niej zauwa ył, jak pewnie trzyma się w siodle. Wtedy wreszcie odsunął się od zwierzęcia. – Mamy stąd dró kę na wschód – powiedział, a Claire podziękowała mu za informację skinieniem głowy. Odje d ając, odwróciła się jeszcze, by pomachać mę czyznom zebranym przed stajnią. Kilku nieśmiało odwzajemniło ten gest. Gdy skończył się bruk, zachęciła konia do przyspieszenia chodu. Nie odwa yła się jednak na galop, poniewa nie znała drogi, obawiała się te ostrych zakrętów i nisko zwisających gałęzi. W lesie z ulgą zeskoczyła na ziemię i skorzystała z pobliskich krzaków, a potem znów dosiadła konia, pomógłszy sobie wejściem na pieniek. Słońce stało coraz wy ej na niebie i widoczność była coraz lepsza. Claire przedarła się przez połać lasu i wyjechała na otwartą przestrzeń. Wreszcie trafiła na trakt dla wozów i uznała, e tu jest absolutnie bezpieczna. – Naprzód – powiedziała do wielkiego wałacha. – Rozgrzejmy się trochę. –Ścisnęła boki konia, który natychmiast śmignął do przodu, zadowolony z tego nie mniej ni ona. Claire pochyliła się nad końską szyją i skłoniła zwierzę do galopu, którym mogłoby wygrać gonitwę. To było wspaniałe, jeszcze nie czuła się tak swobodna, odkąd przepłynęła ocean. Przeje d ała przez pagórek, gdy nagle zza drzew wyszedł na drogę mę czyzna. Poruszał się bardzo szybko i nie wiadomo czemu nie usłyszał tętentu kopyt na twardej ziemi. Zaskoczenie było całkowite i dla niego, i dla konia, i dla Claire.

Koń stanął dęba, a Claire wyleciała z siodła i uderzyła lewym ramieniem w ziemię. Koń uciekł w lewo, gdzie niedaleko było widać zarośnięty, bagnisty stawek. Mę czyzna, gdy ju odsunął od oczu ramię, którym odruchowo się zasłonił, ruszył do Claire. – Nic mi nie jest – zdołała sapnąć Claire, próbując usiąść. – Niech pan łapie konia, zanim wpadnie w bagno. Mę czyzna znieruchomiał, jakby nie rozumiał języka, w którym się do niego odezwała. – Dalej, szybko – przynagliła go Claire, wskazując konia. Znów spróbowała usiąść, musiała jednak przytrzymać prawą ręką lewe ramię. Rozcierając bolące miejsce, przyglądała się, jak mę czyzna puszcza laskę i rusza w pościg za koniem. Dziwny bieg, pomyślała. Mę czyzna wyraźnie utykał na prawą nogę, a ramiona miał skulone tak, jakby ka dy krok sprawiał mu ból. Ogarnęło ją poczucie winy, e wysłała po swojego konia starego kalekę, ale nagle przeszył ją ból w lewym ramieniu i na chwilę przestała zajmować się nieznajomym. Tymczasem mę czyzna chwycił za wodze i zdołał uspokoić wierzchowca. Claire bardzo ostro nie wstała, by poczekać na jego powrót Po chwili ruszyła mu na spotkanie. Gdy dzieliło ich ju niewiele metrów, zorientowała się, e nieznajomy jest chory. Patrzył na konia, więc jego oczu nie widziała, ale tylko powa ne niedomaganie mogło nadać człowiekowi taki wygląd. Jego skóra miała przykry, zielonkawo ółty odcień. – Tak mi przykro… – zaczęła. – Gdybym wiedziała… – Urwała, bo co właściwie miała mu powiedzieć? e człowiekowi będącemu jedną nogą na tamtym świecie nie kazałaby ścigać konia? Mę czyzna otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale nagle jego twarz straciła swój niezdrowy odcień i stała się kredowo-biała. Przewrócił oczami, a kolana się pod nim ugięły. Claire stwierdziła z przera eniem, e mę czyzna zaraz zemdleje. – Sir! – zawołała, on jednak dalej bezwładnie osuwał się na ziemię. Skoczyła, by go podtrzymać, wice upadł prosto na nią. Zachwiała się pod takim cię arem, a w lewym ramieniu znów poczuła przeszywający ból. Na szczęście zdą yła stanąć w szerokim rozkroku i trochę się odwrócić, dzięki czemu utrzymała równowagę. Rozejrzała się rozpaczliwie dookoła, lecz zobaczyła tylko konia spokojnie skubiącego trawę. – I co ja teraz zrobię? – spytała na głos. Mę czyzna opierał się na niej całym swoim cię arem, ręce bezwładnie mu zwisały. Z trudnością i bardzo powoli zdołała uklęknąć na jednym kolanie, potem równie na drugim. Próbowała coś powiedzieć do mę czyzny, spróbowała nawet klepać go po policzkach, ale przestała natychmiast, gdy poczuła, jaki jest wychudzony. Jednak mimo e zostały z niego właściwie tylko skóra i kości, był postawny: wysoki i szeroki w barach. Jedną ręką nie była w stanie poło yć go na ziemi. Wreszcie udało jej się wyprostować najpierw jedną nogę, a potem drugą i w ten sposób zmieniła pozycję na siedzącą. Mę czyzna opierał teraz głowę na jej piersiach i le ał jak długi między jej nogami. Claire w milczeniu wzniosła modły, eby nikt przypadkiem teraz nie nadszedł. Potem

natę yła wszystkie siły w zdrowym ramieniu i zdołała przetoczyć go na bok, tak e spoczął na plecach na trawie. Dyszała z wysiłku. – Sir! – zawołała kilka razy z rzędu, bez skutku. Przytknęła mu palce do szyi, eby sprawdzić, czy wyczuje puls. Na szczęście go nie zabiła, ył, a co więcej stan omdlenia przeszedł – jak się zdawało – w zdrowy sen. Claire westchnęła. I co teraz miała zrobić? Bała się zostawić mę czyznę samego w tym stanie. O ile wiedziała, w szkockich lasach grasowały wilki. Tymczasem chory zaczął dr eć. Jeszcze raz westchnąwszy, zdjęła z siebie staromodne, wełniane okrycie, uwa ając, eby nie urazie stłuczonego ramienia. Otuliła chorego i delikatnie odgarnęła mu z czoła zmoczone włosy. Gdy przyjrzała mu się dokładnie, Stwierdziła, e jest starszym człowiekiem, prawdopodobnie w wieku pięćdziesięciu kilku, mo e nawet sześćdziesięciu lat. Sądząc po kolorze jego skóry, nie zostało mu ju wiele ycia. Na policzkach miał dwie stare blizny, ka dą po jednej stronie. Claire zaczęła się zastanawiać, po jakim Strasznym wydarzeniu pozostały mu takie pamiątki. Przesunęła po obu bliznach czubkami palców. Mimo zaawansowanego wieku nieznajomy miał gęste włosy i ciemny wąsik niemal zakrywający górną wargę. Zwróciła te uwagę, e wargi wcią ma pełne. – Musiałeś być kiedyś całkiem przystojny, człowieku – szepnęła do niego i znów odgarnęła mu włosy z twarzy. W ka dym razie, choć mę czyzna był chyba nawet wy szy ni Harry, nie dorównywał mu budową ciała. Mimo szerokich ramion nie miał takiej muskulatury. Claire uśmiechnęła się, widząc, e jest ubrany równe dziwacznie jak ona. Nosił siarą koszulę, o wiele za cienką na poranny chłód, okazało się te , e wło ył ją na gołe ciało, bo chorobliwy kolor jego skóry przebijał spod cienkiego płótna. Na nogach miał brudne, zatłuszczone spodnie z koźlej skóry, rozdarte w kilku miejscach. W takich spodniach d entelmen z okresu regencji mógłby wybrać się do klubu. Najdziwniejsze jednak, e buty mę czyzny były wspaniałe, takich pięknych butów Claire jeszcze nie widziała. Miała dobre oko do strojów, potrafiła więc od razu poznać klasę. Te buty były najlepszej marki. Mo e to d entelmen, dla którego nastały cię kie czasy, pomyślała. Mę czyzna znowu zadr ał, lecz ona równie . Podniosła głowę i zobaczyła szare chmury. Dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, e przez cały czas m y. Nie był to deszcz, jaki znała z Ameryki, zwiastowany przez grzmoty i błyskawice, lecz siąpiąca m awka, właściwie bardziej mgła. Roztarła kontuzjowane lewe ramię, eby trochę się rozgrzać, ale niewiele to pomogło. Pozostawała jej tylko nadzieja, e chory się ocknie, zanim oboje umrą na zapalenie płuc. Poniewa czuła się za niego w jakimś stopniu odpowiedzialna i chciała mieć pewność, e wy dobrzeje, przesunęła się trochę tak, by oprzeć plecy o pień drzewa, i zapatrzyła się w drobne kropelki deszczu. Miała nadzieję, e jeśli pomyśli o trzaskającym ogniu i… i o domu, który jej rodzice wynajmowali kiedyś na Florydzie, to mo e zrobi jej się cieplej. Trevelyan wolno otworzył oczy i zamrugał powiekami, eby rozpędzić mgłę przesłaniającą mu widzenie. Przez chwilę le ał nieruchomo i próbował sobie przypomnieć, co

się stało, e le y na zimnej, mokrej ziemi. Pamiętał, e wyszedł z lasu, omal nie został stratowany przez rozpędzonego konia, a potem zobaczył kobietę wysadzoną z siodła. Chciał do niej podejść, ale ona po pańsku i z akcentem, który mógł być tylko amerykański, wydała mu rozkaz, jakby był stajennym. Złapać konia przyzwyczajonego do ludzi i obroku było łatwo. Ale nawet ta prosta czynność przerosła jego siły. Właśnie doszedł do tej pannicy i zamierzał jej powiedzieć, co o niej myśli, gdy kolana się pod nim ugięły i zrobiło mu się czarno przed oczami. Teraz ocknął się na ziemi, okryty czymś, co wyglądało tak. jakby nale ało do dziecka. Słysząc kichnięcie z lewej strony, obrócił głowę. Panna siedziała oparta o drzewo, trzęsła się z zimna i wyglądała jak najgorzej. Kichnęła jeszcze dwa razy, a on tymczasem zdą ył się przyjrzeć jej twarzy, przesłoniętej woalem wiecznej szkockiej m awki. Nigdy w yciu nie widział lak niewinnie wyglądającej istoty, tego był absolutnie pewien. To jeszcze prawie dziecko, pomyślał. Wytarła nos wierzchem dłoni, a potem na niego spojrzała. Była ładna, ale widział ju ładniejsze kobiety, jeśli w ogóle mo na było nazwać ją kobietą. Dałby jej czternaście lat, gdyby nie okazałe piersi, które cienka bluzka okrywała dość symbolicznie, zwa ywszy na deszcz. – Zbudził się pan – odezwała się i spojrzała w jego skupione, ciemne oczy. Gdy tylko to zrobiła, uznała, e jej pierwsze wra enie było błędne. To wcale nie był nieszkodliwy, stary człowiek. Jeszcze nie widziała takich oczu: ciemnych, hipnotyzujących, lecz zarazem budzących lęk. Zdradzały du ą bystrość, wiedzę i skomplikowaną naturę tego człowieka. Zdawało jej się, e takim skupionym wzrokiem mę czyzna mo e czytać w jej myślach. Zmarszczyła czoło i odwróciła głowę. Natomiast Trevelyan doszedł do wniosku, e oczy Claire promieniują niewinnością. Gdy spróbował unieść się na łokciach, kobieta natychmiast przyszła mu z pomocą. W pewnej chwili uroczymi piersiami dotknęła jego policzka. Gdy dzięki jej wysiłkom istotnie usiadł, uśmiechnęła się z zadowoleniem i wróciła na swoje miejsce pod drzewem. Znów groźnie na niego spojrzała. Mę czyzna przyglądał jej się w bardzo krępujący sposób. Wpatrywał się… wpatrywał się w jej piersi z przewrotnym uśmieszkiem, na widok którego budziła się w niej chęć, by go spoliczkować. Ten człowiek jest zdolny do najgorszego, pomyślała. Tak bardzo ró ni się od Harry ego, jak tylko mogą ró nić się między sobą ludzie. Te groźne, mroczne oczy nie miary nic wspólnego z niewinnym błękitem oczu Harry’ego. Wyprostowała ramiona. Nie mogła pozwolić, by mę czyzna ją zastraszył. – Co taki człowiek jak pan robi tu w taką pogodę? – spytała tonem nauczyciela, który strofuje uczniaka. – Powinien pan być w domu i le eć w łó ku. Czy nie ma się kto panem zająć? ona? Córki? Zamrugał. – Byłem na spacerze – wyjaśnił z marsową miną. – Chciałbym jednak wiedzieć, co pani miała na myśli, mówiąc „taki człowiek jak pan”?

– Nie chciałam pana urazić, po prostu jest zimno i mokro, a pan wygląda niezbyt zdrowo. Czy mo e pan tu poczekać, a sprowadzę pomoc? – Po co? – Dla pana, naturalnie. Przyjdą mę czyźni z noszami i wezmą… Na te słowa Trevelyan powstał tak szybko, jak tylko był w stanie. Prędzej umarłby na miejscu, ni pozwolił, by ta kobieta zauwa yła, e gwałtowny ruch całkiem go zamroczył. – Zapewniam panią, e mogę iść o własnych siłach i nie potrzebuję noszy. – Ku swej irytacji i wbrew elaznej samokontroli zachwiał się, ale miało to bardzo przyjemny skutek, kobieta bowiem otoczyła go ramieniem w pasie i poło yła sobie jego rękę na ramionach. – Właśnie widzę, ze wcale nie potrzebuje pan pomocy – odparła sarkastycznie. Czuła się znacznie pewniej, gdy nie musiała patrzeć mu w oczy. Przynajmniej udało jej się rozprawić z tym nieznośnym uśmieszkiem samozadowolenia, który zdawał się mówić, ze nieznajomy zna ka dą jej myli. zanim jeszcze ta mysi przyszła jej do głowy. Wsparł się na niej. Sięgała mu ledwie do ramienia, ale wydawało mu się to akurat w sam raz. Naturalnie gdyby miała ona metr osiemdziesiąt wzrostu albo przeciwnie, niecałe metr pięćdziesiąt, prawdopodobnie pomyślałby dokładnie to samo. – Mo e rzeczywiście mała pomoc mi się przyda – przyznał, starając się, by w jego głosie nie było słychać rozbawienia. – Sprowadzę konia, to będzie pan mógł wrócić na nim do domu. – A co pani zrobi, jeśli ja wezmę konia? – Pójdę piechotą – odparła i dodała pod nosem: – Mo e to mnie rozgrzeje. Trevelyan uśmiechnął się, spoglądając na czubek jej głowy. – Konie mnie przera ają. Mam lęk wysokości, pani rozumie. Mo e przeszłaby się pani ze mną kawałek. Niedu y, póki nie poczuję się odrobinę silniejszy. Claire starała się ukryć grymas pogardy. Nie zamierzała spędzić całego poranka jako jego pielęgniarka. Wiedziała, e powinna mu współczuć, przecie zemdlał i najwyraźniej był chory, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie współczucia. Mę czyzna ją irytował, choć nie rozumiała dlaczego. Mo e to nie była jego wina. Mo e po prostu doskwierały jej wilgoć, zimno i głód. W domu bez wątpienia ju wszyscy wstali, więc na pewno jest coś do jedzenia, będzie te mogła przebrać się w swoje rzeczy i… Trevelyan zauwa ył jej minę. – Nie musi pani nigdzie ze mną iść – powiedział i schylił się po jej wilgotne okrycie le ące na ziemi. – Proszę pozwolić, e pomogę pani dosiąść konia. Znakomicie dam sobie radę bez pomocy. Popatrzyła na niego, uwa ała jednak, eby nie napotkać jego spojrzenia. Przed oczami przemknęły jej blizny na jego policzkach i ółtawy odcień skóry i to zdecydowało. Wiedziała, e musi mu pomóc. Ody wkładała przemoczone okrycie, miała jeszcze pokusę, by zostawić go na łasce losu, ale sumienie nie pozwoliłoby jej odejść od cię ko chorego człowieka. Gdyby zmarł dlatego, e znowu zemdlał i długo le ał na ziemi w deszczu, sumienie nie dałoby jej spokoju do korka ycia, – Nie – westchnęła z rezygnacją, – Pomogę panu znaleźć jakieś schronienie.

Znów objęła go w pasie, a on cię ko oparł się na niej. Bardzo uwa ał, eby ciągnąć za sobą nogę i w ten sposób pokazać, e naprawdę potrzebuje pomocy. Poszli ście ką, a koń posłusznie podą ał się za nimi. – Jak pani się nazywa? – spytał Trevelyan. – Claire Willoughby – odburknęła. Była zła na siebie, bo jego dotyk robił na mej dziwne wra enie. Odczuwała irytację i nieznany wcześniej niepokój, co wcale jej się nie podobało. – A co pani robiła tutaj przed świtem, gnając konno na złamanie karku, odziana w strój, który zupełnie na panią nie pasuje? Czy by uciekła pani guwernantce? Claire była za bardzo przemoczona, zmarznięta i głodna, a tak e za bardzo obolała, by zachować się uprzejmie. Poza tym z ka dą minutą bardziej krępowała ją obecność nieznajomego. – A ja chciałabym wiedzieć, dlaczego mę czyźnie w pańskim wieku, najwyraźniej powa nie choremu, pozwała się na włóczęgę po lesie bez opieki. Czy pan uciekł przed pielęgniarką? Trevelyan zamrugał, zdumiony. Zazwyczaj pociągał kobiety, bardzo mu się więc nie spodobało, e ta młódka pozostaje całkiem obojętna. Spróbował szczęścia jeszcze raz: – Rozumiem, ze przyjechała pani do Bramley. Po co? – Czy mógłby pan tak na mnie nie wisieć? – Naturalnie. – Trochę się wyprostował i przez chwilę starał się iść prawie bez pomocy, wkrótce jednak sytuacja wróciła do poprzedniego stanu. Oboje powoli posuwali się ście ką naprzód. Trevelyan był tak zadowolony z towarzystwa, e rozwa ał nawet, czy nie wskazać kobiecie okrę nej drogi przez Dziki Las. W głębi tego lasu, mniej więcej osiem kilometrów od miejsca, w którym byli, stał stary domek ogrodnika. – Odpowie pani na moje pytanie? Claire zorientowała się, e mę czyzna nadu ywa jej uprzejmości i specjalnie tak ją przygniata. Wstrętny staruch, pomyślała. Gorzko po ałowała, e nie zostawiła go swojemu losowi, gdy spał w deszczu. Teraz jej podstawowym celem było uwolnienie się od kłopotliwego towarzystwa. – Mo e dowiem się, kim pan jest. I czy pański dom jest daleko. – Niedaleko. – Przytknął policzek do czubka jej głowy. Gdy pierwszy raz ją zobaczył, była w kapelusiku, ale teraz ciemne, wilgotne włosy zostały bez nakrycia. – Mo e jednak coś by mi pan powiedział? – odezwała się znowu i wzdrygnęła, bo bardzo zabolało ją ramię. – Pani jest ranna. – Ton jego głosu nagle się zmienił; brzmiał teraz bardzo zdecydowanie. – Nie jestem, po prostu stłukłam sobie rękę. Za to jestem głodna, zmoczona i przemarznięta, wiec bardzo chciałabym wrócić ju do domu. – W środku będzie pani jeszcze zimniej. – Tak myślałam – mruknęła. – Co pani myślała? – e pan będzie wiedział, jak jest w Bramley. Mieszkał pan tam, prawda? Czy pan zna księcia?

Odpowiedział dopiero po chwili – Znam księcia całkiem dobrze. Uśmiechnęła się na samą myśl o Harrym. – Mamy się pobrać – powiedziała cicho. Trevelyan przez chwilę milczał. – Ech, mały Harry. Czy to znaczy, e ju dorósł? Kiedy ostatnio go widziałem, był jeszcze chłopcem. – Wyrósł na wspaniałego mę czyznę – odparła i odchrząknęła zakłopotana. – Chcę powiedzieć, e… e… – Rozumiem. Prawdziwa miłość. Mę czyzna nasycił te słowa taką porcją sarkazmu, e Claire zdrętwiała. – Nie musi pan kpić z czegoś, o czym nic pan nie wie. – Zapewniam panią, e o prawdziwej miłości wiem wszystko. Byłem zakochany setki razy. Zazgrzytała zębami ze złości, choć zdawała sobie sprawę z tego, e nie ma powodu być na niego zła. – Człowiek doświadcza prawdziwej miłości tylko raz w yciu. Jeśli ma szczęście. Sądzę, e wielu ludziom nie zdarza się to nigdy. Pan nie wie, czym jest miłość, jeśli był zakochany setki razy. W ka dym razie czym jest prawdziwa miłość. – Taka jak pani do Harry’ego? – Nie umiał ukryć rozbawienia, a gdy się naburmuszyła, omal nie wybuchnął głośnym śmiechem. – Ale pani jest młoda. – A pan jest stary – odpaliła. Trevelyanowi przestało być do śmiechu. Mo e rzeczywiście się zestarzał. Mo e wszystko, co widział, słyszał i robił w yciu, przedwcześnie go postarzyło. – Bardzo przepraszam, panno Willoughby – powiedział. – Nazywam się Trevelyan. Nie zamierzała przebaczyć temu cynicznemu staruchowi. Bardzo ałowała, e się na niego natknęła. – Trevelyan i co dalej? Nie wiadomo czemu, zamyślił się. – Po prostu Trevelyan. To wszystko. – Wiedział, e uraził jej uczucia, spróbował więc obrócić wszystko w art: – Urodziłem się, jeszcze zanim dawano ludziom imię i nazwisko. Nie roześmiała się. – Czy jest pan spokrewniony z rodziną księcia? – Mo e jestem pomocnikiem ogrodnika. Jak pani sądzi? – Myślę, e jest pan wujem Harry’ego albo jego kuzynem. Na pewno nie jest pan niczyim sługą. Bardzo go zadowoliła ta odpowiedzią, nie chciał jednak tego pokazać. – A dlaczego uwa a pani, e nie jestem sługą? – Miał nadzieję usłyszeć, e mimo swej słabości wyró nia się iście królewską postawą. – Pańskie buty. Nikt kto musi pracować, nie nosi butów takiej jakości. – Za nic nie powiedziałaby mu, e słu ący nie zachowuje się w ten sposób. Gdyby spojrzał na

ewentualnego chlebodawcę tymi ciemnymi, przenikliwymi oczami, to na pewno nie zostałby przyjęty. A mo e zostałby, ale na pewno nie do słu by. – Aha – powiedział rozczarowany. Przez chwilę szli w milczeniu. Claire chciała jak najszybciej uwolnić się od nieznajomego. Nie podobało jej się, e są tak blisko siebie. – Trochę ostatnio podró owałem. Mo e opowie mi pani, co nowego u… moich krewnych. – Omal nie popełnił du ego lapsusu. Claire dalej szła bez słowa mokrą ście ką, skupiona na podtrzymywaniu mę czyzny i swego bolącego ramienia. – Czy dobrze zna pani rodzinę księcia? A mo e bierze pani ślub w ciemno? – Tak się składa, e znam dość dobrze – odpowiedziała, zawierając w tych słowach sugestie, e Harry wszystko jej opowiedział. Nic wyjawiła nowo poznanemu mę czyźnie, e w przerwach między przymiarkami nowych kreacji i tańcami z Hanym spędziła wiele czasu na studiowaniu dziejów rodu swojego przyszłego mę a. – Zdaje się, e ktoś niedawno umarł – powiedział mę czyzna. – Niecały rok temu ojciec Harry’ego wraz z najstarszym synem zginaj w wypadku, płynąc łodzią. Właśnie wtedy tytuł księcia przeszedł na drugiego z synów według starszeństwa, earla… – Zamyśliła się i spojrzała na niego z uwagą. – Earla Trevelyan – dokończyła. Oczy miała w tej chwili jak spodki. – Nie ma potrzeby patrzeć na mnie w ten sposób. Nazwisko Trevelyan jest dość pospolite w Anglii Zapewniam panią, e nie jestem earlem. – Mhm – mruknęła. – Na to wygląda. Brat Harry’ego powinien być młodszy ni pan. – Urwała – Drugi syn został zabity niecałe dwa miesiące temu. – Zabity? Chyba chciała pani powiedzieć, e umarł. Znów w jego głosie dała się słyszeć ta irytująca nuta wesołości. Zupełnie jakby uwa ał ją za głupią. – Nie widzę powodu do artów. Jak to się stało, e nie znał pan członka swojej rodziny? – Nigdy nie byłem blisko z rodziną. Niech pani mi opowie o tym synu, którego zabito. Wyczuwam w pani głosie coś, czego nie rozumiem. Zaskoczył ją taką spostrzegawczością. Otworzyła usta, ale zamknęła je bez słowa. Nie powinna była mu mówić tego, co wiedziała, z drugiej strony bardzo chciała podzielić się z kimś swoimi wątpliwościami. Raz próbowała porozmawiać o bracie z Harrym, ale nie spodobał mu się ten temat. Nawet to rozumiała, bądź co bądź stracił w krótkim czasie trzech bliskich sobie ludzi. Dwa razy zaczynała te rozmawiać o rym ze swoim ojcem, lecz i on nie chciał jej słuchać. Trevelyan szturchnął ją łokciem. – Odwagi. Proszę mi powiedzieć, co pani słyszała. Zało ę się, e same kłamstwa. – Wcale nie kłamstwa – odparła z naciskiem. – Mam informacje z najlepszych źródeł i zamierzam coś z tym zrobić. – Z czym coś zrobić i kto tak pani nakłamał?

Wolno przesunął dłoń po jej ramieniu i zatrzymał ją na zboczu jej piersi. Odepchnęła tę rękę i spojrzała na niego bardzo surowo, ale nie zwrócił na to uwagi i dalej głupkowato się uśmiechał. Nie zamierzała mu nic opowiadać, chciała tylko wreszcie się go pozbyć, a jednak zaczęła mówić. Pewniej dlatego, e musiała wreszcie podzielić się z kimś swoimi myślami. Od wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych ani razu niej spotkała nikogo, kto rozumiałby jej lektury. W Anglii wszystkich interesowały wyłącznie ostatnie przyjęcia. – Powiedział mi ksią ę Walii – oznajmiła i z uśmiechem stwierdziła, e tym wymazała z jego twarzy głupkowaty uśmiech. – Co pani powiedział ksią ę Walii? – Czy słyszał pan kiedyś o podró niku, kapitanie Franku Bakerze? – Mę czyzna nagle zatrzymał się i przeszył ją wzrokiem. A trudno jej było opowiadać ze świadomością, e ktoś słucha jej z taką uwagą. Miała takie poczucie, jakby liczyły i się nie tylko jej pieniądze, miła twarz i kreacje na przyjęcia. – Słyszałem o nim – cicho odrzekł Trevelyan. – Ale co niewinna istota pani pokroju mo e wiedzieć o takim człowieku? – Skąd u pana to przekonanie, e du o o mnie wie? – Nawet nie przypuszczała, e umie się zdobyć na tyle stanowczości. – Dla pańskiej informacji powiem, e czytałam ka de słowo napisane przez kapitana Bakera o jego podró ach po świecie. Tym razem nie tylko znikł z jego twarzy głupkowaty uśmiech, Trevelyan po prostu osłupiał z wytrzeszczonymi oczami. Jej oświadczenie zrobiło na nim piorunujące wra enie. – Wszystkie ksią ki? – Wszystkie – odparła, bardzo z siebie zadowolona. Na dłu szą chwilę zamilkł. Tymczasem znów ruszyli w drogę. – Poza rozdziałami napisanymi po łacinie – powiedział w końcu. – Przecie nie czytała pani… – O obyczajach seksualnych ludzi w innych krajach? Po łacinie? Czytałam wszystko. Kiedy miałam szesnaście lat.. – To ju było dawno – wtrącił sarkastycznie. Puściła tę uwagę mimo uszu. – Powiedziałam matce, e nie mogę się uwa ać za naprawdę wykształconą osobę, dopóki nie poznam dogłębnie łaciny, wiec wynajęła mi nauczyciela, takiego staruszka. Na szczęście mój łacinnik uwa ał, e ka da wiedza jest przydatna, wiec pomógł mi przetłumaczyć łacińskie rozdziały z kapitana Bakera. Występują w nich dość niezwykłe wyrazy. – Niezwykłe, owszem – powtórzył w zamyśleniu, a potem jakby nagle wrócił do rzeczywistości. – Ale co ma z tym wspólnego ksią ę Walii? – Ksią ę wspomniał mi o pogłoskach, w myśl których kapitan Baker mógł być bratem Harry’go, tym młodszym, którego zabito przed dwoma miesiącami. Naturalnie nie wiadomo tego na pewno, poniewa kapitan Baker zadał sobie wiele trudu, eby ukryć swoją to samość. – Słyszałem, e był bardzo tajemniczy ze względu na swoją kryminalną przeszłość. Groziła mu szubienica, gdyby jego to samość stała się znana.

– W to nie wierzę – zaprotestowała gwałtownie, odwracając się do niego. Usunęła się spod jego ramienia tak szybko, e omal nie upadł. – Ani trochę nie wierzę! To niemo liwe, eby przeczytał pan choćby zdanie z jego ksią ek, jeśli powtarza pan takie okropne plotki. Wymyślają i rozpowiadają je ludzie, którzy kapitanowi Bakerowi nie dorastają do pięt. To był wielki człowiek. – Ten Trevelyan po prostu doprowadzał ją do szału. Mo e jej wybuch złości był irracjonalny, ale nie zmieniało to faktu. Gdyby w tej chwili padł martwy na ziemie, to triumfalnie postawiłaby stopę na jego torsie i wybuchnęła głośnym Śmiechem. – Powiada pani: wielkim człowiekiem? – Niech pan przestanie ze mnie kpić – syknęła. – Tylko niedouczeni głupcy, tacy jak pan, naśmiewają się z tego, o czym nie mają pojęcia. Kapitan Baker był… – Urwała, bo bardzo nie podobał jej się jego arogancki uśmiech. –Dajmy temu spokój – ucięła, nie kryjąc bynajmniej pogardy. – Odprowadzę pana tam, gdzie pan mieszka. Trevelyan znów otoczył ją ramieniem i poszli dalej. – A co pani miała na myśli, mówiąc, e zamierza coś zrobić z tą informacją? – Po ślubie z Hanym zamierzam przystąpić do pisania biografii kapitana Bakera. – Ku swojej irytacji rozbawiła tym mę czyznę jeszcze bardziej. – Czy by? A czy wspomniała ju pani o tym Harry’emu? – Tak. – Nie miała zamiaru rozwijać tego tematu. Czym innym było zdradzić obcemu człowiekowi swój zamiar napisania biografii wielkiego człowieka, a czym innym wyjawić, co zachodzi między nią a jej ukochanym. – Rozumiem. Nie zamierza pani opowiadać mi więcej o tym, co jest miedzy nią a małym Harrym. Sekrety kochanków i temu podobne, hm? – Uśmiechnął sic. gdy nie odpowiedziała. – No, wiec dobrze. Niech mi pani opowie lepiej o tym kapitanie Bakerze. Czego wielkiego dokonał, e pani go tak wysoko ceni? – On jest… to znaczy był… podró nikiem. Nie, kimś więcej. Był obserwatorem. Jeździł tam, gdzie nie dotarł przed nim nikt piśmienny, i opisywał to, co tam zobaczył; Był absolutnie nieustraszony. Chciał wiedzieć wszystko o wszystkich ludziach zamieszkujących ziemię. Był dobry i yczliwy, i lojalny wobec swoich przyjaciół. Z jego śmiercią świat stracił wielkiego człowieka. – Głos jej się zmienił, teraz biła z niego gorycz. – Póki ył, świat go ignorował. I nie doceniał. Chcę to zmienić. Po ślubie z Harrym napiszę biografię kapitana Bakera, eby świat dowiedział się, jaki wielki człowiek odszedł na zawsze. – Urwała, by trochę się uspokoić. – Sądzę, e większość osobistych papierów kapitana znajduje się w Bramley. Trevelyan przez chwilę milczał. – Planuje pani poślubić młodego księcia po to, eby zyskać dostęp do papierów? Claire wybuchnęła śmiechem. – Czy wydaję się taka gruboskórna? Planuję poślubić Harry’ego, bo go kocham. Najpierw zaczęłam się zastanawiać nad mał eństwem, a dopiero potem dowiedziałam się, e jego brat był… – Mógł być – poprawił ją Trevelyan. – Tak, mógł być kapitanem Bakerem. Napisanie biografii to plan, który powzięłam ju po zaręczynach z Harrym.

– A kiedy pani będzie to robić? – Co pan ma na myśli? Uśmiechnął się do niej. – Jak zamierza pani wywiązywać się ze wszystkich obowiązków księ nej i jednocześnie znajdować czas na pisanie ksią ki? Z pewnością musiałaby pani zebrać do niej wiele materiałów. Roześmiała się. – Z pewnością. Ten człowiek pisał i pisał bez końca. Czytałam przynajmniej tuzin jego ksią ek, a Harry twierdzi, ze w domu gniją całe kutry jego dzienników i listów. Poza ksią kami i setkami listów do ludzi, którzy są lub nie są rodziną, kapitan Baker pisywał równie do przyjaciół rozsianych po całym świecie. Było nawet tak, te przez pewien czas nie widział na oczy, lecz mimo to nadal pisał. Przytwierdzał papier do deski i zaopatrzył ją w specjalną konstrukcję z drutów, której u ywał jako prowadnicy dla dłoni. Nic nie mogło przeszkodzić mu w pisaniu. Z ka dym jej słowem Trevelyan wydawał się coraz sztywniejszy. – Zdawało mi się, e pani ma wielki szacunek dla tego człowieka. e podziwia pani jego wielkość. – Owszem. – A mimo to narzeka pani na to, e za du o napisał. – Nic takiego nie powiedziałam. – Powiedziała pani, e pisał do wszystkich jak leci, z czego nale y wnioskować, e jego listy stały się czymś pospolitym. Ale będzie z pani wspaniały biograf, skoro ma pani swojego bohatera w takiej pogardzie. – W pogardzie? Pospolitość? Chce pan mi powiedzieć, co sama mówiłam? Moim zdaniem, to był wspaniały człowiek, ale zachowuję trzeźwość spojrzenia. Znam dobrze i jego mocne punkty, i słabości. – Ciekawe skąd. Czy kiedykolwiek go pani spotkała? – Nie, naturalnie, e nie, ale… – Musiała się zastanowić nad właściwym doborem stów, eby dokładnie wyrazić myśl. – Kiedy czyta pan ksią kę, którą bardzo lubi, która jest mu bliska, ma pan takie poczucie, jakby znał autora. Pisarz staje się wtedy przyjacielem. – I właśnie do tego człowieka ma pani taki osobisty stosunek? – spytał chłodno. Ucieszyła się, e wpadł w złość. To znaczyło, e zrobiła na nim wra enie. Takiemu mę czyźnie trudno jest znieść mysi o kobiecie robiącej cokolwiek poza brylowaniem w salonach. – Tak. To był człowiek o wielkim poczuciu humoru, wielkiej sile fizycznej, wielkiej… – Urwała. – Niech pani mówi dalej. Niech pani opowie mi o tym człowieku, który jest absolutnym wzorcem, chocia zanudzał czytelników nieustanną pisaniną. – Z jego głosu naprawdę przebijała złość. – Ma pan niezwykłą umiejętność wykręcania kota ogonem – stwierdziła. – A to był niesłychanie pociągający człowiek.

– Ach, tak. Ciekawe, kogo pociągał? Robactwo rące papier? – Kobiety – powiedziała szybko i poczuła, e się czerwieni. – Rozumiem, e topił je w potoku słów. Skrzywiła się. – Nie. On du o wiedział o kobietach. – Na przykład? Nie odpowiedziała. Tymczasem Trevelyan odzyskał ju swoją normalną, kpiącą pozę. – Widzę, e rzeczywiście doskonale nadaje się pani na biografa Bakera. W kwiecistych, pełnych wdzięku i słodkich ozdobników akapitach streści pani to, co pisał o kobietach z egzotycznych krajów. A mo e zamierza pani całkiem pominąć tę stronę jego ycia i napisać tylko o tym, co nadaje się na temat do salonowej rozmowy towarzyskiej? – Zamierzam napisać o wszystkim, ale nie zamierzam zrobić panu, nieznajomemu mę czyźnie, takiej przyjemności, eby opowiedzieć mu o yciu uczuciowym kapitana Bakera. – Zamilkła i odsunęła się od niego. – Myślę, sir, e… – Znów urwała, bo usłyszała hałas dochodzący z lewej strony. Kątem oka zauwa yła zbli ającego się jeźdźca. Był jeszcze dość daleko, ale w ten sposób mógł się trzymać w siodle tylko Harry. Trevelyan patrzył z zainteresowaniem, jak jej twarz nagle łagodnieje. Widok narzeczonego podziałał na nią niczym balsam. – To Harry – szepnęła i okazało się, e ton głosu równie jej się zmienił. W jednej chwili przeobraziła się z ziejącej ogniem megiery w naiwną pannicę pełną uwielbienia. Nawet nie zauwa yła pogardliwego grymasu na twarzy Trevelyana. – Nie słyszała pani mojego nazwiska – odezwał się Trevelyan, choć powa nie się zastanawiał, czy w tej chwili jego obecność ma jakiekolwiek znaczenie. Mimo e panna Willoughby przestała go zauwa ać, nie oddalił się, lecz stojąc j w cieniu, obserwował, co nastąpi. Claire podkasała spódnicę kostiumu jeździeckiego i pobiegła do Harry’ego. On jednak przyspieszył konia natychmiast, gdy ją zobaczył, i zeskoczył przed nią na ziemię, choć rumak jeszcze się nie zatrzymał. Poło ył ręce na ramionach Claire, a ona pochyliła się ku niemu. Po rozmowach z Trevelyanem Harry wydał jej się taki tchnący świe ością, taki nieskomplikowany. Zaraz jednak skorygowała tę myśl. Harry wcale nie był nieskomplikowany, tylko inny. – Gdzie byłaś? – Z jego głosu biło szczere zatroskanie. – Nikt nie wiedział, co się z tobą stało. Martwiłem się o ciebie. – Przyjrzał jej się na odległość wyciągniętego ramienia. – Cała przemokłaś. Uśmiechnęła się do niego i otarła policzkiem o jego rękę. – Nie mogłam zasnąć. Było mi zimno i nabrałam ochoty na przeja d kę. A potem spadłam z konia i stłukłam sobie ramię. Harry ją objął. Zdziwiona przytuliła się do jego ciepłego ciała, a on zacisnął palce na jej ramieniu. Zagryzła zęby z bólu.