ROZDZIAŁ 1
Podejrzewam, że nie do końca prawdziwe byłoby twierdzenie, iż to ja
zmieniłem historię świata i umocniłem potęgę Napoleona. Wprawdzie
miałem swój udział w przekroczeniu Alp i oskrzydleniu Austriaków, a
później pomogłem odwrócić losy bitwy pod Marengo, ale szczerze
mówiąc, moja rola była nieco przypadkowa. No i co z tego?
Wyolbrzymianie swojej roli umożliwia snucie historyjek w sam raz dla
kobiet, a mimo że ja sam, Ethan Gage, bywam wzorem szczerości, gdy
odpowiada to moim celom, miewam tendencję do przesadzania, na
przykład kiedy gra idzie o wylądowanie z jakąś damą w łóżku.
Prawdą jest, że w odpowiedniej chwili w północnej Italii oddałem
Napoleonowi przysługę, co przywróciło mnie do jego łask. Mój
wdzięk sprawił, że przyczyniłem się do sformułowania traktatu z
Mortefontaine, łobuzerska zaś reputacja otworzyła mi drzwi
imponującego przepychem pałacyku, gdzie świętowano zawarcie tego
układu. Tam z kolei poznałem nową odmianę ruletki, udałem się na
burzliwą schadzkę z zamężną siostrą Napoleona i znalazłem jeszcze
czas, żeby niemal dać się zabić przez fajerwerki. Bywa, że
opowiadając swoje historie kobietom, nieco je ubarwiam, ale nikt nie
może mi zarzucić lenistwa.
Niestety, moje przechwałki przekonały na wpół szalonego Norwega,
który namówił mnie do wzięcia udziału
w niepewnej i owianej tajemnicą wyprawie, jakiej żadną miarą nikt
nie nazwałby łatwą i wygodną - jeszcze jeden dowód na to, że próżność
ściąga niebezpieczeństwa, skromność zaś popłaca. Lepiej jest trzymać
gębę na kłódkę i zostać podejrzanym o głupotę, niż się rozgadać i
potwierdzić te przypuszczenia.
Ale cóż... uniesione w czarującej sukni piersi Pauliny Bonaparte były
urocze niczym białe bliźniacze poduszeczki, piwnica win jej brata zaś
zmąciła mi łeb, a kiedy władczy ludzie nalegają, żebyś im opowiedział
o swoich wyczynach, trudno zaprzeczyć, że odegrało się ważną rolę w
historii. Osobliwie przy stoliku karcianym, gdy się ograło swoich
słuchaczy na sto franków. Udawanie, że jest się ważnym bądź
przebiegłym, sprawia, że ofierze łatwiej pogodzić się z przegraną.
Gadałem więc i chełpiłem się, a słuchający tego z boku Norweg z
brodą koloru ognia spoglądał na mnie z coraz większym
zainteresowaniem, ja zaś gapiłem się na flirtującą Paulinę; wiedziałem,
że swojemu mężowi, generałowi Charlesowi Leclercowi, wierna jest
mniej więcej tak jak kotka w rui. Figlarka miała urodę Wenus i maniery
żłopiącego grog marynarza. Nic dziwnego, że nieustannie puszczała do
mnie oko.
Był 30 września 1800 roku, albo wedle kalendarza rewolucji
francuskiej - ósmy dzień vendemiaire'a roku IX. Napoleon ogłosił
koniec rewolucji, uznając w sobie jej triumfatora, i wszyscy mieliśmy
nadzieję, że wkrótce pozbędzie się irytującego kalendarza, w którym
tydzień trwał dziesięć dni, bo jak wieść niosła, starał się dobić targu z
papieżem i wrócić do katolicyzmu. Wprawdzie nikt nie tęsknił za
niedzielnymi mszami, ale wszyscy z nostalgią wspominali pełne
lenistwa niedziele. Bonaparte jednak wciąż jeszcze szukał własnej
drogi i nie znał swego przeznaczenia. Objął władzę zaledwie dziesięć
miesięcy wcześniej (po części dzięki znalezionej przeze mnie w za-
ginionym mieście mistycznej Księdze Tota) i niewiele bra-
kło, żeby przegrał bitwę pod Marengo. Zakończenie swa-rów Francji
z Ameryką - przy czym trzeba rzec, że mój naród wygrał kilka
imponujących potyczek z francuskimi okrętami wojennymi i wielce
szkodziliśmy francuskiemu handlowi morskiemu - było kolejnym
krokiem w kierunku umocnienia jego władzy. Nasze zwaśnione narody
były w końcu dwiema jedynymi republikami na świecie, choć
autokratyczny styl rządów Napoleona we Francji mocno naginał
definicję demokracji. No i ten traktat! Nie było sprawą przypadku, że
na uroczystości w Mortefontaine przybyła cała francuska elita. Żaden
żołnierz nie był lepszy w nagłaśnianiu swoich wysiłków na rzecz
pokoju niż Bonaparte.
Mortefontaine to uroczy pałacyk położony około dwudziestu dwóch
mil na północ od Paryża. Innymi słowy znajdował się wystarczająco
daleko, żeby nowi przywódcy Francji mogli oddawać się uciechom,
nie drażniąc tłumów, które wyniosły ich na piedestały. Posiadłość
kupił Józef Bonaparte, brat Napoleona, i nikt z zebranych nie ośmielił
się zasugerować, że jak na spadkobierców rewolucji jest ona odrobinę
zbyt ostentacyjna. Mający zaledwie trzydzieści jeden lat Napoleon był
jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów ludzkich
charakterów, jakich kiedykolwiek poznałem. Nie tracąc czasu, oddał
Francji część rojalistycznych przywilejów, których krajowi brakowało
od czasu ścięcia króla Ludwika i zgilotynowania arystokracji. Znowu
wolno było się bogacić, mieć ambicje i elegancko się ubierać!
Zabroniony w czasach Terroru aksamit nie tylko wrócił do łask, ale
wręcz stał się modny. Peruki mogły sobie być reliktem poprzedniego
stulecia, ale wymogiem etykiety stały się złocone harcapy. W pięknym
kraju znów się pojawili wpływowi ludzie i pełne uroku kobiety
domagające się takich ilości jedwabiu i brokatu, że paryscy właściciele
pasmanterii nieustannie nucili radośnie pod nosami, aczkolwiek na
nieco bar-
dziej tradycyjną, republikańską nutę. Lafayette i La Rochefoucauld
zapraszali każdego znaczniejszego przebywającego w Paryżu
Amerykanina, nawet mnie. W sumie nasza grupka liczyła dwieście
osób, wszyscy byliśmy upojeni amerykańskim triumfem i francuskim
winem.
Bonaparte nalegał, żeby wyznaczony przez niego organizator święta,
Jean-Etienne Despeaux, w rekordowym czasie dopiął wszystko na
ostatni guzik. Ów osławiony mistrz ceremonii wynajął więc architekta
Celleriera, żeby ten dodał teatrowi splendoru, zwerbował w Comédie
Française trupę mającą odegrać rubaszny skecz o stosunkach z
zaoceaniczną republiką oraz przygotował pokaz fajerwerków, z
którym to pokazem już niebawem miałem zawrzeć aż za bliską
znajomość.
W przyległych pokojach Oranżerii ustawiono trzy wielkie stoły.
Pierwsza sala była pokojem zjednoczenia; na frontowej ścianie
zawieszono zwój przedstawiający Atlantyk, z Filadelfią po jednej
stronie i Hawrem po drugiej, nad dzielącym je oceanem unosiła się zaś
półnaga kobieta z gałązką oliwną między palcami, co miało sym-
bolizować pokój. Nie mam pojęcia, czemu na tych europejskich
malowidłach piersiastym dziewkom zawsze zsuwają się ubrania, ale
nie będę przeczył, że jest to tradycja, z którą moja bardziej poważna
amerykańska ojczyzna mogłaby się pogodzić. Obok malowidła było
ryle liści, kwiatów i tanich ozdóbek, że można by zaprószyć pożar
niczym w lesie.
W następnych dwu salach znajdowały się odpowiednio popiersia
mojego nieżyjącego już mentora Beniamina Franklina i niedawno
zmarłego Jerzego Waszyngtona. Na zewnątrz, w parku ustawiono
obelisk z alegorycznymi wizerunkami Francji i Ameryki, a cały ten
kicz spowito w trójkolorową flagę. W sadzawkach i fontannach unosiły
się płatki róż, na trawnikach rozkładały ogony wypożyczone pawie,
artyleria zaś biła jedną salwę honorową za
drugą. Osobiście uznałbym, że Despeaux uczciwie zarobił swoje
pieniądze i w końcu znalazłem się wśród przyjaciół.
Na polecenie Józefa Bonapartego przyniosłem ze sobą rusznicę, którą
pomogłem wykuć w Jerozolimie. Wredny złodziej, zwany Najac,
trochę mi ją poobijał, ale pozbyłem się go, przeszywając mu serce
wyciorem, a potem zapłaciłem dwanaście franków, żeby
odrestaurować kolbę. Miałem zademonstrować celność broni. Trafiłem
w filiżankę z odległości stu kroków, a potem w kirys kawalerzysty pięć
razy z rzędu z dwukrotnie większej odległości; wybite kulami dziury
zaimponowały oficerom pogodzonym z kiepską celnością
muszkietów. Kilku żołnierzy zwróciło uwagę na zbyt długi czas
potrzebny do ponownego nabicia rusznicy; stwierdzili też, że ów pokaz
tłumaczy zabójczą celność naszych strzelców z pogranicza, jaką się
popisywali w północnoamerykańskich wojnach.
- Broń do polowania - orzekł słusznie jeden z pułkowników. - Lekka i
diabelnie celna. Ale spójrzcie na tę wąską lufę! Pierwszy lepszy rekrut
zepsułby tę ślicznotkę niczym chińską porcelanę.
- Albo nauczyłby się o nią dbać.
Wiedziałem jednak, że ma rację - to nie była praktyczna broń do
masowej produkcji dla armii. Rusznice zatykają się resztkami prochu
po sześciu strzałach, podczas gdy bardziej prymitywny muszkiet może
w istocie przeczyścić nawet idiota. Rusznica jest bronią snajpera.
Strzeliłem więc ponownie, tym razem przebijając złotego ludwika z
pięćdziesięciu kroków. Urodziwe damy zaczęły bić brawo i
wachlować się, mężczyźni w uniformach na próbę zaczęli mierzyć do
różnych celów, a gończe psy zawyły i zaczęły wściekle biegać
dookoła.
Napoleon przybył we wrześniowym blasku późnego popołudnia; jego
otwartą karetę ciągnęło sześć koni; stukotowi ich kopyt wtórował
łoskot należących do eskorty
jeźdźców w złotych hełmach, ale wszystko zagłuszyła artyleryjska
salwa honorowa. Sto kroków w tyle za mężem, w karecie koloru kości
słoniowej, która lśniła niczym perła, podążała żona. Zatrzymali się z
rozmachem - rumaki parskały, szczając na drobniutki żwir, podczas
gdy słudzy w liberiach pospieszyli otworzyć drzwiczki powozów, a
grenadierzy wyprężyli się na baczność. Na tę uroczystość Bonaparte
wdział mundur swojej osobistej gwardii - niebieską kurtkę z
czerwono-białym kołnierzem - i przypasał szpadę w pochwie
ozdobionej walczącymi wojownikami i półleżącymi boginiami. Daleki
od prezentowania dumnej postawy miał wręcz łaskawą minę: sława
zwycięzcy bitew pod piramidami i Marengo mówiła sama za siebie!
Nie da się wybić na stanowisko Pierwszego Konsula bez pewnej dozy
uroku osobistego. A Napoleon potrafił kolejno obłaskawiać
posiwiałych sierżantów, salonowe lwy i lwice, zjednywać sobie
skorumpowanych polityków oraz naukowców - a w razie potrzeby
potrafiłby to zrobić ze wszystkimi na raz. Tego wieczoru dał pokaz
swojej wyrachowanej serdeczności. Odłożywszy na później powitanie
Lafayetta, który pomógł mojemu krajowi zdobyć niepodległość,
niczym pan na włościach oprowadził po ogrodzie członków
amerykańskiej delegacji pokojowej. W końcu, kiedy zegary wybiły
szóstą, Charles Maurice de Talleyrand-Perigord, minister spraw
zagranicznych, zwołał wszystkich, żeby odczytać nam tekst traktatu.
Józefina wyjrzała ze swojej karety, ja zaś ledwie powstrzymałem
grymas niezadowolenia. Trzeba przyznać, że z władzą było jej do
twarzy: choć nigdy nie była zbyt piękna (nos miała odrobinę za ostry, a
zęby nieznacznie odbarwione), demonstrowała więcej charyzmy niż
kiedykolwiek przedtem. Miała na sobie sznur pereł, który rzekomo
kosztował ćwierć miliona franków. Nakłoniła urzędników
Ministerstwa Finansów do zafałszowania ksiąg, żeby ubytek funduszy
umknął uwagi Bonapartego. Jed-
nakże nikt inny nie żałował jej klejnotów. Nastroje jej męża mogły
być nieprzewidywalne, jednak ona sama na spotkaniach tego typu
konsekwentnie zachowywała dobre maniery; na jej twarzy zawsze
gościł serdeczny uśmiech mówiący wszystkim, że
usatysfakcjonowanie każdego z gości traktuje jako swój obowiązek.
Dzięki mej pomocy uniknęła rozwodu, po tym jak nie dochowała
wierności Napoleonowi, i za kilka lat miała zostać cesarzową. Ale
niewdzięczna dziewka zdradziła mnie i moją egipską kochankę Astizę.
Odpłaciła nam za przysługę, wysyłając do więzienia Tempie, i ryzyko
wychędożenia siostry Bonapartego, Pauliny, może dlatego właśnie
było jeszcze bardziej kuszące. Chciałem odpłacić Bonapartemu
pięknym za nadobne. Zrobiono ze mnie durnia (zresztą nie pierwszy
raz) i nieuchronna obecność pierwszej damy Francji, Józefiny, która
promieniała, jakby wygrała na loterii rewo-lucji, była dla mnie małym
kolcem w dniu pod każdym innym względem wybornie udanym.
Owdowiała za czasów Terroru Józefina postawiła na młodego
Korsykanina i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wylądowała
w pałacu Tuileries.
Choć obecność Józefiny przywołała bolesne wspomnienie rozstania
się z Astizą, pochlebiało mi, że zasięgający moich opinii amerykańscy
delegaci byli na tyle wspaniałomyślni, iż publicznie mi podziękowali.
Oliver Ellsworth pracował nad konstytucją mojego narodu i zanim
podjął się tego dyplomatycznego zadania, pełnił funkcję prze-
wodniczącego Sądu Najwyższego. Obydwaj Williamowie byli niemal
równie sławni: William Richardson Davie, bohater wojny o
niepodległość Stanów Zjednoczonych, i William Vans Murray,
kongresman z Marylandu pełniący obecnie funkcję ambasadora w
Holandii. Wszyscy trzej ryzykowali takież same zimne przyjęcie, jakie
spotkało wcześniejsze delegacje mające na celu ratowanie upadającej
prezydentury Johna Adamsa. Ja, ich doradca, byłem
młodszym, bardziej nieokrzesanym, sfrustrowanym poszukiwaczem
skarbów, przygód, hazardzistą i snajperem, który w jakiś sposób zdołał
się znaleźć zarówno po francuskiej, jak i brytyjskiej stronie barykady w
czasie ostatnich walk w Egipcie i Ziemi Świętej. Ale przedtem - choć
krótko - byłem też asystentem i sekretarzem nieodżałowanego,
wielkiego Franklina. Moja reputacja „elektryka" szybko rosła i, co
najważniejsze, miałem posłuch u Napoleona, gdy ten miał ochotę
słuchać. Obydwaj byliśmy łotrzykami (Napoleon był po prostu
lepszym i większym ode mnie) i ufał mi jak bratniemu oportuniście.
Trudno kontrolować mężczyzn hołdujących zasadom honoru; bardziej
przewidywalni są ci z nas, którzy dbając o własne interesy, kierują się
zdrowym rozsądkiem. Po Marengo zostałem mianowany gońcem;
kursowałem pomiędzy Talleyrandem a niecierpliwymi Amerykanami i
oto byliśmy tu wszyscy, zawierając rozejm.
- Gage, lubię w tobie to, że koncentrujesz się na tym, co jest
praktyczne, i nie dbasz o konsekwencje - wyszeptał mi w pewnym
momencie do ucha Bonaparte.
- A ja, Pierwszy Konsulu, lubię w panu to, że z równą satysfakcj"ą
wykorzystuje pan wroga i go niszczy - odparłem pogodnie. - Starał się
pan mnie stracić, ileż to... trzy czy cztery razy? A oto jesteśmy
partnerami przy zawieraniu pokoju.
„Sprawy układają się doskonale" - rzekł mi angielski kapitan sir
Sidney Smith.
- Nie jesteśmy partnerami. Ja jestem rzeźbiarzem, a ty narzędziem.
Ale ja... dbam o swoje narzędzia.
Trudno było to nazwać komplementem, ale częścią uroku owego
człowieka była jego prostolinijna, nieraz niemal brutalna szczerość.
Mówił kobietom, że ich sukienki są za jasne, a one same zbyt grube w
talii, ponieważ gustował w kobietach szczupłych, skromnych i
ubranych na biało, co najwyraźniej było częścią jakiejś jego fantazji o
dziewi-
czym pięknie. Uchodziło mu to płazem; władza działała niczym
afrodyzjak. Za to ja uczyłem się dyplomacji.
- A ja doceniam pański warsztat z narzędziami, jakim jest Paryż.
Jeżeli jestem w nastroju, potrafię zachowywać się służalczo, a w
komnatach Napoleona w Tuileries rodziły się wielkie plany
zmierzające do uczynienia Paryża klejnotem świata. Dzięki nowym
rządowym subwencjom rozkwitał teatr, modernizowano system
podatków i kodeksy cywilne, ekonomia powoli stawała na nogi, a
Austriacy zostali pobici. Nawet dziwki lepiej się ubierały! Ów męż-
czyzna był błyskotliwym łajdakiem; salony gier były tak pełne
nowicjuszów, że bez większych problemów uzupełniałem swoją
skromną pensję wygranymi od pijaków i głupców. Sprawy szły tak
dobrze, że powinienem wczołgać się do jakiejś dziury i przygotować
na najgorsze, ale optymizm jest jak wino. Sprawia, że ryzykujemy.
Oto więc byłem we francuskim pałacyku brata Pierwszego Konsula,
darzony wątpliwym szacunkiem przez moich amerykańskich braci.
Pewną satysfakcję czerpałem również ze sławy swego rodzaju
uczonego, który elektrycznością naładował łańcuch, żeby porazić
prądem wczepionych w niego żołnierzy podczas oblężenia Akry w
Ziemi Świętej w 1799. Nikt z obecnych nie przejął się faktem, iż
wyświadczyłem tę przysługę stronie brytyjskiej, a nie francuskiej;
przyjęto po prostu, iż lojalność nie jest moją najważniejszą zaletą i nie
mam też żadnych konkretnych przekonań. Pogłoski o tym, że
zgładziłem prostytutkę (całkowicie nieprawdziwe) i spaliłem czarno-
księżnika (to akurat było prawdą, ale też się o to wprost dopraszał),
wzmagały tylko moją atrakcyjność towarzyską i wdzięk. W połączeniu
z moimi rusznicą i tomahawkiem sprawiało to, że uznano mnie za
człeka potencjalnie niebezpiecznego, a nieliczne są rzeczy, które
równie skutecznie wywołują rumieniec na szyi damy.
Z miną człowieka zadowolonego ze swych dokonań przesiedziałem
niekończące się przemówienia (dwa razy nawet wymieniono moje
imię), a potem zacząłem energicznie pałaszować rozmaite potrawy
podawane kolejno podczas urządzonej z pompą kolacji; serwowano
jedzenie o wiele lepsze od tego, na jakie mogłem sobie normalnie
pozwolić. Udawałem skromność, dzieląc się opowieściami o moich
przygodach, które wyrobiły mi reputację człowieka może cokolwiek
diabolicznego i podejrzanie wytrzymałego. Liczni wpływowi ludzie w
Ameryce byli wolno-mularzami; opowieści o templariuszach i
starożytnych tajemnicach wielce ich intrygowały.
- W opowieściach o pradawnych bogach i starożytnej wiedzy może
być więcej prawdy, niż dopuszczają to współcześni ludzie nauki -
oznajmiłem dostojnie, tak jakbym w ogóle wiedział, o czym mówię. -
Panowie, ciągle istnieją tajemnice warte odkrycia i zagadki, które
należy odrzeć z welonu niewiedzy.
Potem wznieśliśmy toasty za męczenników walki o wyzwolenie i w
końcu opuściliśmy ceremonię. Moja próżność została zaspokojona i
nie mogłem doczekać się nadciągającej nocy, która miała być pełna
hazardu, tańców i miłosnych podbojów.
Rozległy się dźwięki muzyki, ja zaś pozwoliłem sobie popaść w
zachwyt, gapiąc się jak Amerykanin, którym byłem, na przepychy
francuskiej architektury. Porównywane z pałacykiem Mortefontaine
luksusowe domy, jakie widywałem w swojej ojczyźnie, wyglądały
niczym szopy na narzędzia, a Józef Bonaparte, teraz kiedy jego rodzina
dobrała się do skarbca Francji, nie szczędził wydatków, żeby uczynić
rezydencję jeszcze piękniejszą.
- Budzi podziw, ale niezbyt różni się od nowego domu naszego
prezydenta - mruknął czyjś głos u mego boku.
Odwróciłem się. Okazało się, że to Davie, którego pochłonięty
podczas toastów szampan wprawił w przyjazny
nastrój. Był urodziwym mężczyzną, o gęstych włosach, miał też
długie bokobrody i mocno zarysowany podbródek. Był po
czterdziestce, co czyniło go dobre dziesięć lat starszym ode mnie.
- Naprawdę? Jeżeli uda im się postawić coś takiego na tych bagnach
pomiędzy Wirginią a Marylandem, to powiem, że mój naród w istocie
przebył daleką drogę.
- Dom prezydenta tak naprawdę wzorowano na rządowym pałacu w
Irlandii, który, jak rozumiem, kiedyś był świątynią wolnomularzy; i jak
na tak młody naród jest całkiem okazały.
- Prezydent mieszka w budynku dawnej masońskiej loży? Cóż to za
oryginalny pomysł, wybudować nową stolicę tam, gdzie diabeł mówi
dobranoc!
- Właśnie fakt, że był to prawdziwy wygwizdów, położony blisko
domu Waszyngtona, pozwolił na osiągnięcie tego politycznego
porozumienia. Rząd przenosi się w miejsce, gdzie jest więcej drzew niż
pomników, ale spodziewamy się, że nasza stolica Waszyngton, tak
samo jak Kolumbia, szybko się rozrosną. Od czasu bitew pod
Lexington i Concord nasz naród podwoił swoją liczebność, a
zwycięstwo nad Indianami otworzyło nam dostęp do terenów Ohio.
- Francuzi twierdzą, że Indianie parzą się niczym króliki, a
Amerykanie czerpią z nich przykład.
- Panie Gage, pan zdecydowanie woli przebywać na emigracji, niż
żyć w kraju?
- Powiedziałbym raczej, że jestem wielbicielem cywilizacji, która
postawiła ten pałacyk, panie Davie. Nie zawsze lubię Francuzów - ku
memu zdziwieniu raz nawet walczyłem z nimi pod Akrą - ale podobają
mi się ich stolica, kuchnia, wina, kobiety i w tym konkretnym przypad-
ku, domy.
Podniosłem z jednego ze stołów najnowszy smakołyk: czekoladę,
która została sprytnie utwardzona i zbita w małe
kosteczki, zamiast jak dawniej w postaci gęstego płynu w filiżankach.
Jakiś zmyślny Włoch nadał delikatesowi kształt niewielkich twardych
tabliczek i ten w mig stał się we Francji modny. Wiedząc, jak szybko
zmieniają się koleje losu, upchnąłem ich garść do kieszeni.
I dobrze, że to zrobiłem, bo miały uratować mi życie.
ROZDZIAŁ 2
- A więc nie rozważa pan powrotu do domu? - zapytał Davie.
- Szczerze mówiąc, wcześniej miałem to w planach, ale później
uwikłano mnie w ostatnią kampanię Napoleona w Italii i te negocjacje.
Nie pojawiła się żadna konkretna okazja, zatem może będę mógł zrobić
dla swojego kraju więcej, zostając we Francji.
Uwiodło mnie to miejsce, tak samo jak Franklina i Jeffersona.
- W rzeczy samej. A mimo to jest pan człowiekiem Franklina, czyż
nie? Naszym nowym ekspertem w nauce związanej z elektrycznością?
- Zrobiłem kilka eksperymentów.
Między innymi okiełznałem energię pioruna w zaginionym mieście i
zamieniłem się w naładowaną baterię, żeby podpalić swojego
zaciekłego wroga, ale tego już nie wspomniałem. Wystarczyło, że o
tym wszystkim krążyły plotki, które w zadowalającym stopniu służyły
mojej reputacji.
- Pytam dlatego, że nasza delegacja spotkała się z pewnym
dżentelmenem z Norwegii przejawiającym szczególne zainteresowanie
pańską wiedzą. Uważa, że obaj możecie odnieść korzyści z wymiany
poglądów. Miałby pan ochotę się z nim spotkać?
- Norwegia?
Przed oczami przemknęła mi wizja śniegu, podmo-
kłych lasów i średniowiecznej ekonomii. Wiedziałem, że żyją tam
jacyś ludzie, ale nie mogłem zrozumieć, czemu się stamtąd nie
wynieśli.
- Kraj pozostaje pod zarządem Danii, ale jego mieszkańcy, wzorując
się na naszym amerykańskim przykładzie, są coraz bardziej
zainteresowani niepodległością. Człowiek, który chce pana poznać, ma
dość osobliwe nazwisko, to niejaki Magnus Bloodhammer.
Najwyraźniej jego rodowód sięga czasów wikingów, wygląd zaś po-
twierdza tę teorię. Tak samo jak i pan jest ekscentrykiem.
- Wolę myśleć o sobie jako indywidualiście.
- Powiedziałbym, że obydwaj jesteście... otwarci na nowe idee. Jeżeli
go znajdziemy, to pana przedstawię.
Wzruszyłem ramionami, bo nawet odrobina sławy zobowiązuje do
spotykania się z ludźmi. Ale niespieszno mi było do rozmowy o
elektryczności z Norwegiem (prawdę rzekłszy, zawsze się bałem, iż
zdradzę, jak niewielką mam wiedzę dotyczącą tego zjawiska), więc
udałem zainteresowanie i zatrzymaliśmy się przy pierwszej
ciekawostce, na jaką się natknęliśmy. Było to nowe urządzenie do
uprawiania hazardu zwane ruletką bądź „małym kółkiem". Przy stole
grała już Paulina.
Francuzi wzorowali się na urządzeniu Anglików, ale ulepszyli je,
dodając dwa kolory, więcej numerków i planszę pokrytą wzorem,
który oferuje interesujące możliwości. Można stawiać na wszystko,
poczynając od pojedynczego numerka do połowy koła, tym samym
zwiększając lub zmniejszając swoje szanse. Gra znalazła ciepłe
przyjęcie w narodzie, który od czasów Terroru oczarowany był
konceptami ryzyka, losu i przeznaczenia. Nie gram w ruletkę tak często
jak w karty, gdyż umiejętności odgrywają tu niewielką rolę, ale lubię
patrzeć na wesoły tłum przy stołach; mężczyzn, od których bije zapach
dymu i perfum, nachylające się prowokująco damy, świadomie
otwierające przelotne widoki swoich dekoltów, jak również krupie-
rów zgarniających żetony ze zręcznością szermierzy. Napoleon
krzywo patrzy zarówno na grę, jak i na ów kobiecy ekshibicjonizm, ale
jest wystarczająco mądrym człowiekiem, żeby się nie wtrącać.
Namówiłem Daviego na postawienie jednego czy dwóch małych
zakładów, które bezzwłocznie przegrał. Duch współzawodnictwa
skłonił go do kolejnych dwóch i stracił jeszcze więcej. Niektórzy
ludzie nie mają szczęścia do hazardu. Zwróciłem mu przegraną kwotę
ze swoich skromnych wygranych, zarobionych na ostrożnym obsta-
wianiu. Podekscytowana i nachylająca się nad stołem naprzeciwko
mnie Paulina stawiała bardziej beztrosko. Przegrała trochę pieniędzy,
które z pewnością dał jej sławny brat, ale wygrała, obstawiając jeden
numer przy prawdopodobieństwie wygranej 35 do 1, i w geście radości
zacisnęła ręce, co w wielce pociągający sposób wyeksponowało biust.
Była najpiękniejszą wśród rodzeństwa Napoleona; portreciści i
rzeźbiarze się o nią zabijali. Mówiono też, że pozowała nago.
- Madame, jest pani równie biegła w grze, jak urodziwa -
pogratulowałem jej.
Roześmiała się.
- Mam szczęście mojego brata!
Nie była zbyt bystra, ale za to lojalna, należała do ludzi, którzy mieli
trwać u boku Bonapartego długo po tym, jak opuścili go przebieglejsi
przyjaciele i reszta rodziny.
- My, Amerykanie, moglibyśmy się wiele nauczyć od takiej Wenus
jak pani.
- Ależ monsieur Gage - odpowiedziała, trzepocząc rzęsami niczym
semafor - mówiono mi, że ma pan już spore doświadczenie.
Skłoniłem się lekko.
- Służył pan z moim bratem w Egipcie, w grupie uczonych -
kontynuowała - a mimo to przeciwstawił mu się pan pod Akrą, miał z
nim zatarg 18 brumaire'a, kiedy ob-
jął władzę, i znowu przystał pan do niego pod Marengo. Wydaje się
pan mistrzem zmiany sprzymierzeńców. Nie da się ukryć, że
dziewczyna postawiła sprawę jasno.
- To tak jak z tańcem, wszystko zależy od partnera. Davie
odchrząknął; bez wątpienia uznał, że droczenie
się z żonatą siostrą Pierwszego Konsula jest nabrzmiewającą na jego
oczach dyplomatyczną katastrofą.
- Panie Gage, zdaje się, że nie mam takiego szczęścia jak pan i tu
obecna dama.
- Ależ skąd - powiedziałem wspaniałomyślnie i, co ciekawe, szczerze.
- Davie, pozwól, że zdradzę panu tajemnicę hazardu. Przegrana jest
równie pewna jak śmierć. W hazardzie wszystko opiera się na nadziei,
a matematyka jest domeną przegranej i śmierci. Sztuka polega na tym,
żeby na chwilę zatryumfować nad matematyką, zgarnąć swoją
wygraną i dać drapaka, póki jest się na plusie. Bardzo niewielu to
potrafi, ponieważ zazwyczaj optymizm przytłumia w ludziach zdrowy
rozsądek. I dlatego pan powinien być właścicielem kółka, a nie
graczem.
- Niemniej jednak ma pan opinię hazardzisty, który lubi podejmować
ryzyko.
- Co się odnosi do pojedynczych bitew, a nie całych wojen. Nie
jestem człowiekiem majętnym.
- Ale wydaje się, że uczciwym. Dlaczego więc pan gra?
- Mogę zwiększyć swoje szanse, wykorzystując mniejsze
doświadczenie innych. Jak powiedział mi kiedyś sam Bonaparte,
najważniejsza jest rozgrywka. To ona daje dreszczyk emocji.
- Jest pan filozofem!
- Wszyscy rozmyślamy nad zagadką życia. Ci, którzy nie mają
żadnych odpowiedzi, zajmują się rozdawaniem kart.
Davie skwitował moją odpowiedź uśmiechem.
- A więc może powinniśmy udać się do stolika i uzu-
pełnić pański dochód, grając w faraona. Podejrzewam, że wytrzyma
pan towarzystwo swoich nieokrzesanych rodaków. Widzę tam pana
Bloodhammera, wszyscy są też zaciekawieni pańskimi
eksperymentami. Co więcej, jeżeli dobrze rozumiem, ma pan
doświadczenie w handlu futrami?
- Owszem, zajmowałem się tym w młodości. Śmiałbym rzec, że
widziałem kawał świata. Doszedłem do wniosku, że to okrutna i dość
niestabilna, a jednocześnie fascynująca planeta. Więc tak, napijmy się
trochę czerwonego wina i będzie mógł pan pytać, o co tylko zechce.
Może dama zechciałaby do nas dołączyć?
- Jak tylko moje szczęście tutaj się wyczerpie, monsieur Gage. -
Mrugnęła do mnie znacząco. - Nie mam pańskiej dyscypliny i nie
umiem zwijać żagli, kiedy jestem na plusie.
Zasiadłem z mężczyznami, niecierpliwie wypatrując chwili, w której
Paulina - choć myślałem teraz o niej w kategoriach ładnej Paulinki -
będzie mogła podejść do stolika. Ellsworth chciał usłyszeć wszystko o
egipskich monumentach, które już teraz inspirowały plany Napoleona
dotyczące Paryża. Vansa Murraya ciekawiła Ziemia Święta. Davie
przywołał zbudowanego jak niedźwiedź, czającego się w cieniu
Norwega, o którym wcześniej wspominał, i zaproponował mu, żeby się
przysiadł. Ów Magnus dorównywał mi wzrostem, ale był bardziej
masywny; miał zaczerwienioną i ogorzałą twarz rybaka. Jedno oko
zakrywała mu przepaska, a drugie było lodowato niebieskie; aparycję
uzupełniały: bulwiasty nos, wysokie czoło i gęsta broda - wyjątkowo
niemodna w roku 1800. Emanowała z niego cokolwiek niepokojąca,
nieposkromiona energia marzyciela.
- Gage, to jest dżentelmen, o którym panu mówiłem. Panie Magnusie,
to jest pan Ethan Gage.
Bloodhammer w istocie wyglądał niczym wiking; w sza-
rym surducie było mu równie do twarzy jak bizonowi w berecie.
Zacisnął dłonie na stole, tak jakby chciał wywrócić go na drugą stronę.
- Sir, niecodziennie zdarza mi się spotkać człowieka z Północy -
powiedziałem ostrożnie. - Co sprowadza pana do Francji?
- Badania - odparł Norweg dudniącym basem. - Badam sekrety
przeszłości, mając nadzieję wpłynąć na przyszłość mojego narodu.
Słyszałem o panu, panie Gage, i o pana wybitnej wiedzy.
- To raczej kwestia ciekawości. W naukach jestem zaledwie
nowicjuszem. - Tak, potrafię być skromny, wtedy oczywiście, gdy w
pobliżu nie ma kobiet. - Podejrzewam, że starożytni wiedzieli coś o
niesamowitej potędze elektryczności, a my zapomnieliśmy o tym, co
kiedyś było już znane. Bonaparte kazał mnie rozstrzelać w ogrodach
otaczających Tuileries, ale ostatecznie wstrzymał egzekucję,
wychodząc z założenia, że kiedyś mogę się okazać przydatny.
- Jak słyszałam, w tymże samym czasie mój brat oszczędził piękną
Egipcjankę - wymruczała Paulina.
Podkradła się do nas z tyłu otoczona zapachem fiołków.
- Tak, moją niegdysiejszą przyjaciółkę Astizę, która zdecydowała się
powrócić do Egiptu i kontynuować swoje badania, gdy Napoleon
wspomniał o wysłaniu mnie jako emisariusza do Ameryki. Jak
powiada Szekspir, smutek rozstania tak bardzo jest miły.
Tak naprawdę tęskniłem za nią, a jednocześnie rad się uwolniłem
spod jej czaru, którym oplotła mnie niczym łańcuchami. Byłem
samotny i pusty, ale wolny.
- Ale nie jesteś w Ameryce - zauważył bystro Ellsworth. - Jesteś tutaj
z nami.
- Cóż, prezydent Adams wysyłał tutaj waszą trójkę. Wydawało się, że
najlepszym wyjściem będzie poczekać w Paryżu i w razie czego
udzielić wam pomocy Poza tym
przyznaję, że mam słabość do hazardu, a ruletka może człeka
zahipnotyzować, czyż nie?
- Panie Gage, czy pańskie badania pomogły panu w hazardzie?
W głosie Bloodhammera dało się wyczuć nutkę agresji, jakby starał
się mnie wybadać. Instynkt podpowiadał mi, że będą z nim kłopoty.
- Matematyka, dzięki radom francuskich uczonych, z którymi
podróżowałem, w istocie mi pomogła. Ale jak już wcześniej
wyjaśniłem Daviemu, prawdziwe zrozumienie szans prowadzi jedynie
do wniosku, że koniec końców przegrana jest nieunikniona.
- W rzeczy samej. Czy wie pan, jaką liczbę otrzymamy po dodaniu do
siebie trzydziestu sześciu numerów na kole ruletki?
- Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Norweg
wpatrywał się w nas z przejęciem, jakby miał
zaraz ujawnić mroczny sekret.
- Sześćset i sześćdziesiąt sześć. Albo sześćset sześćdziesiąt sześć,
liczbę Bestii z Księgi Objawień.
Po wyjawieniu tej informacji czekał nadęty wagą swoich słów, ale
wszyscy po prostu wpatrywali się w niego bez cienia zrozumienia.
- Ojej! - powiedziałem w końcu. - Ale nie jest pan pierwszym, który
sugeruje, iż hazard jest diabelskim wynalazkiem. Częściowo zresztą
podzielam pana zdanie.
- Jako wolnomularz z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że numery i
symbole mają swoje znaczenie.
- Obawiam się, że niewiele łączy mnie z wolnomularstwem.
- Istnieje też możliwość, że także całe narody mają swoje znaczenie. -
Wpatrywał się w moich towarzyszy z niepokojącą intensywnością. -
Moi amerykańscy przyjaciele, czy dziełem przypadku nazwiecie to, że
generałowie waszej rewolucji i sygnatariusze konstytucji blisko w
poło-
wie byli wolnomularzami? Że tak wielu francuskich rewolucjonistów
również należało do tego ruchu? Albo fakt, iż tajne stowarzyszenie
iluminatów z Bawarii utworzono w roku 1776, tym samym, w którym
wasz naród ogłosił Deklarację Niepodległości? Nie wspomnę już o
kamieniu węgielnym amerykańskiej stolicy, który został położony z
towarzyszeniem wolnomularskiego obrzędu; to samo można rzec o
kamieniach węgielnych umieszczonych pod budynkiem waszego
rządu i domu prezydenta. Dlatego uważam wasze dwie nacje za tak
intrygujące. Za waszymi rewolucjami kryje się wspólny wątek.
Spojrzałem na pozostałych. Wyglądało na to, że owe rewelacje
nikogo w istocie nie poruszyły.
- Nie wiem, doprawdy... - odpowiedziałem. - Napoleon nie jest
wolnomularzem. A pan nim jest, panie Bloodhammer?
- Tak jak pan jestem badaczem, zainteresowanym niepodległością
własnego kraju. Królestwa Skandynawii zjednoczyły się w 1363, to
dość ciekawa data w historii naszego regionu. Od tego czasu Norwegia
pozostaje w cieniu Danii. Jako patriota pokładam nadzieję w zdobyciu
niepodległości. Podejrzewam, że pan i ja możemy nauczyć się od
siebie paru rzeczy.
- Czyżby? - Wiking był dość bezpośredni. - Czegóż to mógłby mnie
pan nauczyć?
- Mógłbym może coś panu opowiedzieć o początkach pańskiego
kraju. I o czymś znacznie bardziej intrygującym i potężnym. O czymś,
czego wartości nie da się obliczyć.
Czekałem na dalsze rewelacje.
- Ale to, czym chcę się z panem podzielić, nie jest przeznaczone dla
wszystkich uszu.
- Jak zawsze.
Ludzie mający zacięcie do podniosłych przemówień tak naprawdę
chcą wydoić ze mnie wszystko, co wiem. Zdążyłem już do tego
przywyknąć.
- Więc, panie Gage, może później zechciałby pan porozmawiać ze
mną na osobności?
- Cóż... - Zerknąłem na Paulinę. Jeżeli miałbym spotkać się z kimś na
osobności, to wolałbym z nią. - Oczywiście, kiedy tylko dopełnię
innych zobowiązań!
Wyszczerzyłem zęby do dziewczyny, która zrewanżowała się
olśniewającym uśmiechem.
- Ale najpierw pan Amerykanin musi nam opowiedzieć o swoich
przygodach! - zasugerowała mi.
- Tak, sam jestem ciekaw, jak się znalazłeś we Włoszech, Gage -
dodał Ellsworth.
Zacząłem się więc chełpić swoimi dokonaniami z ostatniego okresu;
znacznie bardziej interesowały mnie badania napalonej siostry
Napoleona niż początków mojej nacji.
- Jak zapewne pamiętacie, jeszcze tej wiosny Francję ze wszystkich
stron otaczali wrogowie - zacząłem z zapałem gawędziarza. - Napoleon
musiał wywalczyć pokój w Europie, żeby mieć atut w negocjacjach z
Ameryką. Mimo że nie ufał za bardzo mojej lojalności i motywom,
wezwał mnie do Tuileries, żebym mu odpowiedział na pewne pytania
związane z Ameryką, ja zaś w czasie opowiadania rzuciłem luźną
uwagę na temat Szwajcarii. - Posłałem Paulinie uśmiech. - Nie chcę
popadać w przesadę, ale myślę, że odegrałem kluczową rolę w
późniejszym zwycięstwie Francji.
Dziewczyna przez chwilę energicznie się wachlowała; towarzystwo i
świece sprawiały, że wszystkim było odrobinę za gorąco. W rowku
pomiędzy jej czarującymi krągłościami pojawiła się odbijająca światło
odrobina wilgoci.
- Myślę, że dodaje panu splendoru fakt, że pomógł pan Napoleonowi,
tak jak Lafayette Waszyngtonowi - wymruczała jak kotka.
Roześmiałem się.
- Jakiż tam ze mnie Lafayette! Ale za to musiałem zabić podwójnego
agenta...
ROZDZIAŁ 3
Gdy poprzedniej wiosny Napoleon wezwał mnie do siebie, pałac
Tuileries, zaniedbywany po wybudowaniu Wersalu i potem
zdemolowany przez tłuszczę paryżan podczas rewolucji, ciągle
pachniał klejem do tapet i farbą.
Od czasu odroczenia mojej egzekucji i nieoczekiwanego zatrudnienia
przez Bonapartego w listopadzie 1799 doradzałem jego ministrom w
sprawie wolno się posuwających negocjacji z Ameryką. Ale poza
ferowaniem mających niewiele wspólnego z rzeczywistością opinii -
byłem nielicho na bakier z wydarzeniami w mojej ojczyźnie - nie za
bardzo zrewanżowałem się Francuzom za ich wynagrodzenie;
odnawiałem stare znajomości i czytałem amerykańskie gazety sprzed
miesiąca. Najwyraźniej republikanie Jeffersona zaczynali zyskiwać
przewagę nad federalistami Adamsa, o ile w ogóle cokolwiek mi to
mówiło. Uprawiałem hazard, flirtowałem i lizałem rany po ostatnich
przygodach. Nie mogłem więc narzekać, kiedy w końcu w marcu 1800
roku zostałem wezwany, by stawić się przed Pierwszym Konsulem.
Przyszedł czas zarobić na utrzymanie.
Bourrienne, sekretarz Napoleona, powitał mnie o ósmej rano i
poprowadził korytarzami, które pamiętałem ze swojego pojedynku z
Silanem poprzedniej jesieni. Teraz były jasne i odnowione; podłoga
lśniła czystością, wstawiono też pieczołowicie wymyte nowe okna.
Gdy zbliżaliśmy się do komnat Bonapartego, dostrzegłem rząd celo-
WILLIAM DIETRICH KOD DAKOTÓW
Dla mojego syna Sebastiana
ROZDZIAŁ 1 Podejrzewam, że nie do końca prawdziwe byłoby twierdzenie, iż to ja zmieniłem historię świata i umocniłem potęgę Napoleona. Wprawdzie miałem swój udział w przekroczeniu Alp i oskrzydleniu Austriaków, a później pomogłem odwrócić losy bitwy pod Marengo, ale szczerze mówiąc, moja rola była nieco przypadkowa. No i co z tego? Wyolbrzymianie swojej roli umożliwia snucie historyjek w sam raz dla kobiet, a mimo że ja sam, Ethan Gage, bywam wzorem szczerości, gdy odpowiada to moim celom, miewam tendencję do przesadzania, na przykład kiedy gra idzie o wylądowanie z jakąś damą w łóżku. Prawdą jest, że w odpowiedniej chwili w północnej Italii oddałem Napoleonowi przysługę, co przywróciło mnie do jego łask. Mój wdzięk sprawił, że przyczyniłem się do sformułowania traktatu z Mortefontaine, łobuzerska zaś reputacja otworzyła mi drzwi imponującego przepychem pałacyku, gdzie świętowano zawarcie tego układu. Tam z kolei poznałem nową odmianę ruletki, udałem się na burzliwą schadzkę z zamężną siostrą Napoleona i znalazłem jeszcze czas, żeby niemal dać się zabić przez fajerwerki. Bywa, że opowiadając swoje historie kobietom, nieco je ubarwiam, ale nikt nie może mi zarzucić lenistwa. Niestety, moje przechwałki przekonały na wpół szalonego Norwega, który namówił mnie do wzięcia udziału
w niepewnej i owianej tajemnicą wyprawie, jakiej żadną miarą nikt nie nazwałby łatwą i wygodną - jeszcze jeden dowód na to, że próżność ściąga niebezpieczeństwa, skromność zaś popłaca. Lepiej jest trzymać gębę na kłódkę i zostać podejrzanym o głupotę, niż się rozgadać i potwierdzić te przypuszczenia. Ale cóż... uniesione w czarującej sukni piersi Pauliny Bonaparte były urocze niczym białe bliźniacze poduszeczki, piwnica win jej brata zaś zmąciła mi łeb, a kiedy władczy ludzie nalegają, żebyś im opowiedział o swoich wyczynach, trudno zaprzeczyć, że odegrało się ważną rolę w historii. Osobliwie przy stoliku karcianym, gdy się ograło swoich słuchaczy na sto franków. Udawanie, że jest się ważnym bądź przebiegłym, sprawia, że ofierze łatwiej pogodzić się z przegraną. Gadałem więc i chełpiłem się, a słuchający tego z boku Norweg z brodą koloru ognia spoglądał na mnie z coraz większym zainteresowaniem, ja zaś gapiłem się na flirtującą Paulinę; wiedziałem, że swojemu mężowi, generałowi Charlesowi Leclercowi, wierna jest mniej więcej tak jak kotka w rui. Figlarka miała urodę Wenus i maniery żłopiącego grog marynarza. Nic dziwnego, że nieustannie puszczała do mnie oko. Był 30 września 1800 roku, albo wedle kalendarza rewolucji francuskiej - ósmy dzień vendemiaire'a roku IX. Napoleon ogłosił koniec rewolucji, uznając w sobie jej triumfatora, i wszyscy mieliśmy nadzieję, że wkrótce pozbędzie się irytującego kalendarza, w którym tydzień trwał dziesięć dni, bo jak wieść niosła, starał się dobić targu z papieżem i wrócić do katolicyzmu. Wprawdzie nikt nie tęsknił za niedzielnymi mszami, ale wszyscy z nostalgią wspominali pełne lenistwa niedziele. Bonaparte jednak wciąż jeszcze szukał własnej drogi i nie znał swego przeznaczenia. Objął władzę zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej (po części dzięki znalezionej przeze mnie w za- ginionym mieście mistycznej Księdze Tota) i niewiele bra-
kło, żeby przegrał bitwę pod Marengo. Zakończenie swa-rów Francji z Ameryką - przy czym trzeba rzec, że mój naród wygrał kilka imponujących potyczek z francuskimi okrętami wojennymi i wielce szkodziliśmy francuskiemu handlowi morskiemu - było kolejnym krokiem w kierunku umocnienia jego władzy. Nasze zwaśnione narody były w końcu dwiema jedynymi republikami na świecie, choć autokratyczny styl rządów Napoleona we Francji mocno naginał definicję demokracji. No i ten traktat! Nie było sprawą przypadku, że na uroczystości w Mortefontaine przybyła cała francuska elita. Żaden żołnierz nie był lepszy w nagłaśnianiu swoich wysiłków na rzecz pokoju niż Bonaparte. Mortefontaine to uroczy pałacyk położony około dwudziestu dwóch mil na północ od Paryża. Innymi słowy znajdował się wystarczająco daleko, żeby nowi przywódcy Francji mogli oddawać się uciechom, nie drażniąc tłumów, które wyniosły ich na piedestały. Posiadłość kupił Józef Bonaparte, brat Napoleona, i nikt z zebranych nie ośmielił się zasugerować, że jak na spadkobierców rewolucji jest ona odrobinę zbyt ostentacyjna. Mający zaledwie trzydzieści jeden lat Napoleon był jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów ludzkich charakterów, jakich kiedykolwiek poznałem. Nie tracąc czasu, oddał Francji część rojalistycznych przywilejów, których krajowi brakowało od czasu ścięcia króla Ludwika i zgilotynowania arystokracji. Znowu wolno było się bogacić, mieć ambicje i elegancko się ubierać! Zabroniony w czasach Terroru aksamit nie tylko wrócił do łask, ale wręcz stał się modny. Peruki mogły sobie być reliktem poprzedniego stulecia, ale wymogiem etykiety stały się złocone harcapy. W pięknym kraju znów się pojawili wpływowi ludzie i pełne uroku kobiety domagające się takich ilości jedwabiu i brokatu, że paryscy właściciele pasmanterii nieustannie nucili radośnie pod nosami, aczkolwiek na nieco bar-
dziej tradycyjną, republikańską nutę. Lafayette i La Rochefoucauld zapraszali każdego znaczniejszego przebywającego w Paryżu Amerykanina, nawet mnie. W sumie nasza grupka liczyła dwieście osób, wszyscy byliśmy upojeni amerykańskim triumfem i francuskim winem. Bonaparte nalegał, żeby wyznaczony przez niego organizator święta, Jean-Etienne Despeaux, w rekordowym czasie dopiął wszystko na ostatni guzik. Ów osławiony mistrz ceremonii wynajął więc architekta Celleriera, żeby ten dodał teatrowi splendoru, zwerbował w Comédie Française trupę mającą odegrać rubaszny skecz o stosunkach z zaoceaniczną republiką oraz przygotował pokaz fajerwerków, z którym to pokazem już niebawem miałem zawrzeć aż za bliską znajomość. W przyległych pokojach Oranżerii ustawiono trzy wielkie stoły. Pierwsza sala była pokojem zjednoczenia; na frontowej ścianie zawieszono zwój przedstawiający Atlantyk, z Filadelfią po jednej stronie i Hawrem po drugiej, nad dzielącym je oceanem unosiła się zaś półnaga kobieta z gałązką oliwną między palcami, co miało sym- bolizować pokój. Nie mam pojęcia, czemu na tych europejskich malowidłach piersiastym dziewkom zawsze zsuwają się ubrania, ale nie będę przeczył, że jest to tradycja, z którą moja bardziej poważna amerykańska ojczyzna mogłaby się pogodzić. Obok malowidła było ryle liści, kwiatów i tanich ozdóbek, że można by zaprószyć pożar niczym w lesie. W następnych dwu salach znajdowały się odpowiednio popiersia mojego nieżyjącego już mentora Beniamina Franklina i niedawno zmarłego Jerzego Waszyngtona. Na zewnątrz, w parku ustawiono obelisk z alegorycznymi wizerunkami Francji i Ameryki, a cały ten kicz spowito w trójkolorową flagę. W sadzawkach i fontannach unosiły się płatki róż, na trawnikach rozkładały ogony wypożyczone pawie, artyleria zaś biła jedną salwę honorową za
drugą. Osobiście uznałbym, że Despeaux uczciwie zarobił swoje pieniądze i w końcu znalazłem się wśród przyjaciół. Na polecenie Józefa Bonapartego przyniosłem ze sobą rusznicę, którą pomogłem wykuć w Jerozolimie. Wredny złodziej, zwany Najac, trochę mi ją poobijał, ale pozbyłem się go, przeszywając mu serce wyciorem, a potem zapłaciłem dwanaście franków, żeby odrestaurować kolbę. Miałem zademonstrować celność broni. Trafiłem w filiżankę z odległości stu kroków, a potem w kirys kawalerzysty pięć razy z rzędu z dwukrotnie większej odległości; wybite kulami dziury zaimponowały oficerom pogodzonym z kiepską celnością muszkietów. Kilku żołnierzy zwróciło uwagę na zbyt długi czas potrzebny do ponownego nabicia rusznicy; stwierdzili też, że ów pokaz tłumaczy zabójczą celność naszych strzelców z pogranicza, jaką się popisywali w północnoamerykańskich wojnach. - Broń do polowania - orzekł słusznie jeden z pułkowników. - Lekka i diabelnie celna. Ale spójrzcie na tę wąską lufę! Pierwszy lepszy rekrut zepsułby tę ślicznotkę niczym chińską porcelanę. - Albo nauczyłby się o nią dbać. Wiedziałem jednak, że ma rację - to nie była praktyczna broń do masowej produkcji dla armii. Rusznice zatykają się resztkami prochu po sześciu strzałach, podczas gdy bardziej prymitywny muszkiet może w istocie przeczyścić nawet idiota. Rusznica jest bronią snajpera. Strzeliłem więc ponownie, tym razem przebijając złotego ludwika z pięćdziesięciu kroków. Urodziwe damy zaczęły bić brawo i wachlować się, mężczyźni w uniformach na próbę zaczęli mierzyć do różnych celów, a gończe psy zawyły i zaczęły wściekle biegać dookoła. Napoleon przybył we wrześniowym blasku późnego popołudnia; jego otwartą karetę ciągnęło sześć koni; stukotowi ich kopyt wtórował łoskot należących do eskorty
jeźdźców w złotych hełmach, ale wszystko zagłuszyła artyleryjska salwa honorowa. Sto kroków w tyle za mężem, w karecie koloru kości słoniowej, która lśniła niczym perła, podążała żona. Zatrzymali się z rozmachem - rumaki parskały, szczając na drobniutki żwir, podczas gdy słudzy w liberiach pospieszyli otworzyć drzwiczki powozów, a grenadierzy wyprężyli się na baczność. Na tę uroczystość Bonaparte wdział mundur swojej osobistej gwardii - niebieską kurtkę z czerwono-białym kołnierzem - i przypasał szpadę w pochwie ozdobionej walczącymi wojownikami i półleżącymi boginiami. Daleki od prezentowania dumnej postawy miał wręcz łaskawą minę: sława zwycięzcy bitew pod piramidami i Marengo mówiła sama za siebie! Nie da się wybić na stanowisko Pierwszego Konsula bez pewnej dozy uroku osobistego. A Napoleon potrafił kolejno obłaskawiać posiwiałych sierżantów, salonowe lwy i lwice, zjednywać sobie skorumpowanych polityków oraz naukowców - a w razie potrzeby potrafiłby to zrobić ze wszystkimi na raz. Tego wieczoru dał pokaz swojej wyrachowanej serdeczności. Odłożywszy na później powitanie Lafayetta, który pomógł mojemu krajowi zdobyć niepodległość, niczym pan na włościach oprowadził po ogrodzie członków amerykańskiej delegacji pokojowej. W końcu, kiedy zegary wybiły szóstą, Charles Maurice de Talleyrand-Perigord, minister spraw zagranicznych, zwołał wszystkich, żeby odczytać nam tekst traktatu. Józefina wyjrzała ze swojej karety, ja zaś ledwie powstrzymałem grymas niezadowolenia. Trzeba przyznać, że z władzą było jej do twarzy: choć nigdy nie była zbyt piękna (nos miała odrobinę za ostry, a zęby nieznacznie odbarwione), demonstrowała więcej charyzmy niż kiedykolwiek przedtem. Miała na sobie sznur pereł, który rzekomo kosztował ćwierć miliona franków. Nakłoniła urzędników Ministerstwa Finansów do zafałszowania ksiąg, żeby ubytek funduszy umknął uwagi Bonapartego. Jed-
nakże nikt inny nie żałował jej klejnotów. Nastroje jej męża mogły być nieprzewidywalne, jednak ona sama na spotkaniach tego typu konsekwentnie zachowywała dobre maniery; na jej twarzy zawsze gościł serdeczny uśmiech mówiący wszystkim, że usatysfakcjonowanie każdego z gości traktuje jako swój obowiązek. Dzięki mej pomocy uniknęła rozwodu, po tym jak nie dochowała wierności Napoleonowi, i za kilka lat miała zostać cesarzową. Ale niewdzięczna dziewka zdradziła mnie i moją egipską kochankę Astizę. Odpłaciła nam za przysługę, wysyłając do więzienia Tempie, i ryzyko wychędożenia siostry Bonapartego, Pauliny, może dlatego właśnie było jeszcze bardziej kuszące. Chciałem odpłacić Bonapartemu pięknym za nadobne. Zrobiono ze mnie durnia (zresztą nie pierwszy raz) i nieuchronna obecność pierwszej damy Francji, Józefiny, która promieniała, jakby wygrała na loterii rewo-lucji, była dla mnie małym kolcem w dniu pod każdym innym względem wybornie udanym. Owdowiała za czasów Terroru Józefina postawiła na młodego Korsykanina i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wylądowała w pałacu Tuileries. Choć obecność Józefiny przywołała bolesne wspomnienie rozstania się z Astizą, pochlebiało mi, że zasięgający moich opinii amerykańscy delegaci byli na tyle wspaniałomyślni, iż publicznie mi podziękowali. Oliver Ellsworth pracował nad konstytucją mojego narodu i zanim podjął się tego dyplomatycznego zadania, pełnił funkcję prze- wodniczącego Sądu Najwyższego. Obydwaj Williamowie byli niemal równie sławni: William Richardson Davie, bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, i William Vans Murray, kongresman z Marylandu pełniący obecnie funkcję ambasadora w Holandii. Wszyscy trzej ryzykowali takież same zimne przyjęcie, jakie spotkało wcześniejsze delegacje mające na celu ratowanie upadającej prezydentury Johna Adamsa. Ja, ich doradca, byłem
młodszym, bardziej nieokrzesanym, sfrustrowanym poszukiwaczem skarbów, przygód, hazardzistą i snajperem, który w jakiś sposób zdołał się znaleźć zarówno po francuskiej, jak i brytyjskiej stronie barykady w czasie ostatnich walk w Egipcie i Ziemi Świętej. Ale przedtem - choć krótko - byłem też asystentem i sekretarzem nieodżałowanego, wielkiego Franklina. Moja reputacja „elektryka" szybko rosła i, co najważniejsze, miałem posłuch u Napoleona, gdy ten miał ochotę słuchać. Obydwaj byliśmy łotrzykami (Napoleon był po prostu lepszym i większym ode mnie) i ufał mi jak bratniemu oportuniście. Trudno kontrolować mężczyzn hołdujących zasadom honoru; bardziej przewidywalni są ci z nas, którzy dbając o własne interesy, kierują się zdrowym rozsądkiem. Po Marengo zostałem mianowany gońcem; kursowałem pomiędzy Talleyrandem a niecierpliwymi Amerykanami i oto byliśmy tu wszyscy, zawierając rozejm. - Gage, lubię w tobie to, że koncentrujesz się na tym, co jest praktyczne, i nie dbasz o konsekwencje - wyszeptał mi w pewnym momencie do ucha Bonaparte. - A ja, Pierwszy Konsulu, lubię w panu to, że z równą satysfakcj"ą wykorzystuje pan wroga i go niszczy - odparłem pogodnie. - Starał się pan mnie stracić, ileż to... trzy czy cztery razy? A oto jesteśmy partnerami przy zawieraniu pokoju. „Sprawy układają się doskonale" - rzekł mi angielski kapitan sir Sidney Smith. - Nie jesteśmy partnerami. Ja jestem rzeźbiarzem, a ty narzędziem. Ale ja... dbam o swoje narzędzia. Trudno było to nazwać komplementem, ale częścią uroku owego człowieka była jego prostolinijna, nieraz niemal brutalna szczerość. Mówił kobietom, że ich sukienki są za jasne, a one same zbyt grube w talii, ponieważ gustował w kobietach szczupłych, skromnych i ubranych na biało, co najwyraźniej było częścią jakiejś jego fantazji o dziewi-
czym pięknie. Uchodziło mu to płazem; władza działała niczym afrodyzjak. Za to ja uczyłem się dyplomacji. - A ja doceniam pański warsztat z narzędziami, jakim jest Paryż. Jeżeli jestem w nastroju, potrafię zachowywać się służalczo, a w komnatach Napoleona w Tuileries rodziły się wielkie plany zmierzające do uczynienia Paryża klejnotem świata. Dzięki nowym rządowym subwencjom rozkwitał teatr, modernizowano system podatków i kodeksy cywilne, ekonomia powoli stawała na nogi, a Austriacy zostali pobici. Nawet dziwki lepiej się ubierały! Ów męż- czyzna był błyskotliwym łajdakiem; salony gier były tak pełne nowicjuszów, że bez większych problemów uzupełniałem swoją skromną pensję wygranymi od pijaków i głupców. Sprawy szły tak dobrze, że powinienem wczołgać się do jakiejś dziury i przygotować na najgorsze, ale optymizm jest jak wino. Sprawia, że ryzykujemy. Oto więc byłem we francuskim pałacyku brata Pierwszego Konsula, darzony wątpliwym szacunkiem przez moich amerykańskich braci. Pewną satysfakcję czerpałem również ze sławy swego rodzaju uczonego, który elektrycznością naładował łańcuch, żeby porazić prądem wczepionych w niego żołnierzy podczas oblężenia Akry w Ziemi Świętej w 1799. Nikt z obecnych nie przejął się faktem, iż wyświadczyłem tę przysługę stronie brytyjskiej, a nie francuskiej; przyjęto po prostu, iż lojalność nie jest moją najważniejszą zaletą i nie mam też żadnych konkretnych przekonań. Pogłoski o tym, że zgładziłem prostytutkę (całkowicie nieprawdziwe) i spaliłem czarno- księżnika (to akurat było prawdą, ale też się o to wprost dopraszał), wzmagały tylko moją atrakcyjność towarzyską i wdzięk. W połączeniu z moimi rusznicą i tomahawkiem sprawiało to, że uznano mnie za człeka potencjalnie niebezpiecznego, a nieliczne są rzeczy, które równie skutecznie wywołują rumieniec na szyi damy.
Z miną człowieka zadowolonego ze swych dokonań przesiedziałem niekończące się przemówienia (dwa razy nawet wymieniono moje imię), a potem zacząłem energicznie pałaszować rozmaite potrawy podawane kolejno podczas urządzonej z pompą kolacji; serwowano jedzenie o wiele lepsze od tego, na jakie mogłem sobie normalnie pozwolić. Udawałem skromność, dzieląc się opowieściami o moich przygodach, które wyrobiły mi reputację człowieka może cokolwiek diabolicznego i podejrzanie wytrzymałego. Liczni wpływowi ludzie w Ameryce byli wolno-mularzami; opowieści o templariuszach i starożytnych tajemnicach wielce ich intrygowały. - W opowieściach o pradawnych bogach i starożytnej wiedzy może być więcej prawdy, niż dopuszczają to współcześni ludzie nauki - oznajmiłem dostojnie, tak jakbym w ogóle wiedział, o czym mówię. - Panowie, ciągle istnieją tajemnice warte odkrycia i zagadki, które należy odrzeć z welonu niewiedzy. Potem wznieśliśmy toasty za męczenników walki o wyzwolenie i w końcu opuściliśmy ceremonię. Moja próżność została zaspokojona i nie mogłem doczekać się nadciągającej nocy, która miała być pełna hazardu, tańców i miłosnych podbojów. Rozległy się dźwięki muzyki, ja zaś pozwoliłem sobie popaść w zachwyt, gapiąc się jak Amerykanin, którym byłem, na przepychy francuskiej architektury. Porównywane z pałacykiem Mortefontaine luksusowe domy, jakie widywałem w swojej ojczyźnie, wyglądały niczym szopy na narzędzia, a Józef Bonaparte, teraz kiedy jego rodzina dobrała się do skarbca Francji, nie szczędził wydatków, żeby uczynić rezydencję jeszcze piękniejszą. - Budzi podziw, ale niezbyt różni się od nowego domu naszego prezydenta - mruknął czyjś głos u mego boku. Odwróciłem się. Okazało się, że to Davie, którego pochłonięty podczas toastów szampan wprawił w przyjazny
nastrój. Był urodziwym mężczyzną, o gęstych włosach, miał też długie bokobrody i mocno zarysowany podbródek. Był po czterdziestce, co czyniło go dobre dziesięć lat starszym ode mnie. - Naprawdę? Jeżeli uda im się postawić coś takiego na tych bagnach pomiędzy Wirginią a Marylandem, to powiem, że mój naród w istocie przebył daleką drogę. - Dom prezydenta tak naprawdę wzorowano na rządowym pałacu w Irlandii, który, jak rozumiem, kiedyś był świątynią wolnomularzy; i jak na tak młody naród jest całkiem okazały. - Prezydent mieszka w budynku dawnej masońskiej loży? Cóż to za oryginalny pomysł, wybudować nową stolicę tam, gdzie diabeł mówi dobranoc! - Właśnie fakt, że był to prawdziwy wygwizdów, położony blisko domu Waszyngtona, pozwolił na osiągnięcie tego politycznego porozumienia. Rząd przenosi się w miejsce, gdzie jest więcej drzew niż pomników, ale spodziewamy się, że nasza stolica Waszyngton, tak samo jak Kolumbia, szybko się rozrosną. Od czasu bitew pod Lexington i Concord nasz naród podwoił swoją liczebność, a zwycięstwo nad Indianami otworzyło nam dostęp do terenów Ohio. - Francuzi twierdzą, że Indianie parzą się niczym króliki, a Amerykanie czerpią z nich przykład. - Panie Gage, pan zdecydowanie woli przebywać na emigracji, niż żyć w kraju? - Powiedziałbym raczej, że jestem wielbicielem cywilizacji, która postawiła ten pałacyk, panie Davie. Nie zawsze lubię Francuzów - ku memu zdziwieniu raz nawet walczyłem z nimi pod Akrą - ale podobają mi się ich stolica, kuchnia, wina, kobiety i w tym konkretnym przypad- ku, domy. Podniosłem z jednego ze stołów najnowszy smakołyk: czekoladę, która została sprytnie utwardzona i zbita w małe
kosteczki, zamiast jak dawniej w postaci gęstego płynu w filiżankach. Jakiś zmyślny Włoch nadał delikatesowi kształt niewielkich twardych tabliczek i ten w mig stał się we Francji modny. Wiedząc, jak szybko zmieniają się koleje losu, upchnąłem ich garść do kieszeni. I dobrze, że to zrobiłem, bo miały uratować mi życie.
ROZDZIAŁ 2 - A więc nie rozważa pan powrotu do domu? - zapytał Davie. - Szczerze mówiąc, wcześniej miałem to w planach, ale później uwikłano mnie w ostatnią kampanię Napoleona w Italii i te negocjacje. Nie pojawiła się żadna konkretna okazja, zatem może będę mógł zrobić dla swojego kraju więcej, zostając we Francji. Uwiodło mnie to miejsce, tak samo jak Franklina i Jeffersona. - W rzeczy samej. A mimo to jest pan człowiekiem Franklina, czyż nie? Naszym nowym ekspertem w nauce związanej z elektrycznością? - Zrobiłem kilka eksperymentów. Między innymi okiełznałem energię pioruna w zaginionym mieście i zamieniłem się w naładowaną baterię, żeby podpalić swojego zaciekłego wroga, ale tego już nie wspomniałem. Wystarczyło, że o tym wszystkim krążyły plotki, które w zadowalającym stopniu służyły mojej reputacji. - Pytam dlatego, że nasza delegacja spotkała się z pewnym dżentelmenem z Norwegii przejawiającym szczególne zainteresowanie pańską wiedzą. Uważa, że obaj możecie odnieść korzyści z wymiany poglądów. Miałby pan ochotę się z nim spotkać? - Norwegia? Przed oczami przemknęła mi wizja śniegu, podmo-
kłych lasów i średniowiecznej ekonomii. Wiedziałem, że żyją tam jacyś ludzie, ale nie mogłem zrozumieć, czemu się stamtąd nie wynieśli. - Kraj pozostaje pod zarządem Danii, ale jego mieszkańcy, wzorując się na naszym amerykańskim przykładzie, są coraz bardziej zainteresowani niepodległością. Człowiek, który chce pana poznać, ma dość osobliwe nazwisko, to niejaki Magnus Bloodhammer. Najwyraźniej jego rodowód sięga czasów wikingów, wygląd zaś po- twierdza tę teorię. Tak samo jak i pan jest ekscentrykiem. - Wolę myśleć o sobie jako indywidualiście. - Powiedziałbym, że obydwaj jesteście... otwarci na nowe idee. Jeżeli go znajdziemy, to pana przedstawię. Wzruszyłem ramionami, bo nawet odrobina sławy zobowiązuje do spotykania się z ludźmi. Ale niespieszno mi było do rozmowy o elektryczności z Norwegiem (prawdę rzekłszy, zawsze się bałem, iż zdradzę, jak niewielką mam wiedzę dotyczącą tego zjawiska), więc udałem zainteresowanie i zatrzymaliśmy się przy pierwszej ciekawostce, na jaką się natknęliśmy. Było to nowe urządzenie do uprawiania hazardu zwane ruletką bądź „małym kółkiem". Przy stole grała już Paulina. Francuzi wzorowali się na urządzeniu Anglików, ale ulepszyli je, dodając dwa kolory, więcej numerków i planszę pokrytą wzorem, który oferuje interesujące możliwości. Można stawiać na wszystko, poczynając od pojedynczego numerka do połowy koła, tym samym zwiększając lub zmniejszając swoje szanse. Gra znalazła ciepłe przyjęcie w narodzie, który od czasów Terroru oczarowany był konceptami ryzyka, losu i przeznaczenia. Nie gram w ruletkę tak często jak w karty, gdyż umiejętności odgrywają tu niewielką rolę, ale lubię patrzeć na wesoły tłum przy stołach; mężczyzn, od których bije zapach dymu i perfum, nachylające się prowokująco damy, świadomie otwierające przelotne widoki swoich dekoltów, jak również krupie-
rów zgarniających żetony ze zręcznością szermierzy. Napoleon krzywo patrzy zarówno na grę, jak i na ów kobiecy ekshibicjonizm, ale jest wystarczająco mądrym człowiekiem, żeby się nie wtrącać. Namówiłem Daviego na postawienie jednego czy dwóch małych zakładów, które bezzwłocznie przegrał. Duch współzawodnictwa skłonił go do kolejnych dwóch i stracił jeszcze więcej. Niektórzy ludzie nie mają szczęścia do hazardu. Zwróciłem mu przegraną kwotę ze swoich skromnych wygranych, zarobionych na ostrożnym obsta- wianiu. Podekscytowana i nachylająca się nad stołem naprzeciwko mnie Paulina stawiała bardziej beztrosko. Przegrała trochę pieniędzy, które z pewnością dał jej sławny brat, ale wygrała, obstawiając jeden numer przy prawdopodobieństwie wygranej 35 do 1, i w geście radości zacisnęła ręce, co w wielce pociągający sposób wyeksponowało biust. Była najpiękniejszą wśród rodzeństwa Napoleona; portreciści i rzeźbiarze się o nią zabijali. Mówiono też, że pozowała nago. - Madame, jest pani równie biegła w grze, jak urodziwa - pogratulowałem jej. Roześmiała się. - Mam szczęście mojego brata! Nie była zbyt bystra, ale za to lojalna, należała do ludzi, którzy mieli trwać u boku Bonapartego długo po tym, jak opuścili go przebieglejsi przyjaciele i reszta rodziny. - My, Amerykanie, moglibyśmy się wiele nauczyć od takiej Wenus jak pani. - Ależ monsieur Gage - odpowiedziała, trzepocząc rzęsami niczym semafor - mówiono mi, że ma pan już spore doświadczenie. Skłoniłem się lekko. - Służył pan z moim bratem w Egipcie, w grupie uczonych - kontynuowała - a mimo to przeciwstawił mu się pan pod Akrą, miał z nim zatarg 18 brumaire'a, kiedy ob-
jął władzę, i znowu przystał pan do niego pod Marengo. Wydaje się pan mistrzem zmiany sprzymierzeńców. Nie da się ukryć, że dziewczyna postawiła sprawę jasno. - To tak jak z tańcem, wszystko zależy od partnera. Davie odchrząknął; bez wątpienia uznał, że droczenie się z żonatą siostrą Pierwszego Konsula jest nabrzmiewającą na jego oczach dyplomatyczną katastrofą. - Panie Gage, zdaje się, że nie mam takiego szczęścia jak pan i tu obecna dama. - Ależ skąd - powiedziałem wspaniałomyślnie i, co ciekawe, szczerze. - Davie, pozwól, że zdradzę panu tajemnicę hazardu. Przegrana jest równie pewna jak śmierć. W hazardzie wszystko opiera się na nadziei, a matematyka jest domeną przegranej i śmierci. Sztuka polega na tym, żeby na chwilę zatryumfować nad matematyką, zgarnąć swoją wygraną i dać drapaka, póki jest się na plusie. Bardzo niewielu to potrafi, ponieważ zazwyczaj optymizm przytłumia w ludziach zdrowy rozsądek. I dlatego pan powinien być właścicielem kółka, a nie graczem. - Niemniej jednak ma pan opinię hazardzisty, który lubi podejmować ryzyko. - Co się odnosi do pojedynczych bitew, a nie całych wojen. Nie jestem człowiekiem majętnym. - Ale wydaje się, że uczciwym. Dlaczego więc pan gra? - Mogę zwiększyć swoje szanse, wykorzystując mniejsze doświadczenie innych. Jak powiedział mi kiedyś sam Bonaparte, najważniejsza jest rozgrywka. To ona daje dreszczyk emocji. - Jest pan filozofem! - Wszyscy rozmyślamy nad zagadką życia. Ci, którzy nie mają żadnych odpowiedzi, zajmują się rozdawaniem kart. Davie skwitował moją odpowiedź uśmiechem. - A więc może powinniśmy udać się do stolika i uzu-
pełnić pański dochód, grając w faraona. Podejrzewam, że wytrzyma pan towarzystwo swoich nieokrzesanych rodaków. Widzę tam pana Bloodhammera, wszyscy są też zaciekawieni pańskimi eksperymentami. Co więcej, jeżeli dobrze rozumiem, ma pan doświadczenie w handlu futrami? - Owszem, zajmowałem się tym w młodości. Śmiałbym rzec, że widziałem kawał świata. Doszedłem do wniosku, że to okrutna i dość niestabilna, a jednocześnie fascynująca planeta. Więc tak, napijmy się trochę czerwonego wina i będzie mógł pan pytać, o co tylko zechce. Może dama zechciałaby do nas dołączyć? - Jak tylko moje szczęście tutaj się wyczerpie, monsieur Gage. - Mrugnęła do mnie znacząco. - Nie mam pańskiej dyscypliny i nie umiem zwijać żagli, kiedy jestem na plusie. Zasiadłem z mężczyznami, niecierpliwie wypatrując chwili, w której Paulina - choć myślałem teraz o niej w kategoriach ładnej Paulinki - będzie mogła podejść do stolika. Ellsworth chciał usłyszeć wszystko o egipskich monumentach, które już teraz inspirowały plany Napoleona dotyczące Paryża. Vansa Murraya ciekawiła Ziemia Święta. Davie przywołał zbudowanego jak niedźwiedź, czającego się w cieniu Norwega, o którym wcześniej wspominał, i zaproponował mu, żeby się przysiadł. Ów Magnus dorównywał mi wzrostem, ale był bardziej masywny; miał zaczerwienioną i ogorzałą twarz rybaka. Jedno oko zakrywała mu przepaska, a drugie było lodowato niebieskie; aparycję uzupełniały: bulwiasty nos, wysokie czoło i gęsta broda - wyjątkowo niemodna w roku 1800. Emanowała z niego cokolwiek niepokojąca, nieposkromiona energia marzyciela. - Gage, to jest dżentelmen, o którym panu mówiłem. Panie Magnusie, to jest pan Ethan Gage. Bloodhammer w istocie wyglądał niczym wiking; w sza-
rym surducie było mu równie do twarzy jak bizonowi w berecie. Zacisnął dłonie na stole, tak jakby chciał wywrócić go na drugą stronę. - Sir, niecodziennie zdarza mi się spotkać człowieka z Północy - powiedziałem ostrożnie. - Co sprowadza pana do Francji? - Badania - odparł Norweg dudniącym basem. - Badam sekrety przeszłości, mając nadzieję wpłynąć na przyszłość mojego narodu. Słyszałem o panu, panie Gage, i o pana wybitnej wiedzy. - To raczej kwestia ciekawości. W naukach jestem zaledwie nowicjuszem. - Tak, potrafię być skromny, wtedy oczywiście, gdy w pobliżu nie ma kobiet. - Podejrzewam, że starożytni wiedzieli coś o niesamowitej potędze elektryczności, a my zapomnieliśmy o tym, co kiedyś było już znane. Bonaparte kazał mnie rozstrzelać w ogrodach otaczających Tuileries, ale ostatecznie wstrzymał egzekucję, wychodząc z założenia, że kiedyś mogę się okazać przydatny. - Jak słyszałam, w tymże samym czasie mój brat oszczędził piękną Egipcjankę - wymruczała Paulina. Podkradła się do nas z tyłu otoczona zapachem fiołków. - Tak, moją niegdysiejszą przyjaciółkę Astizę, która zdecydowała się powrócić do Egiptu i kontynuować swoje badania, gdy Napoleon wspomniał o wysłaniu mnie jako emisariusza do Ameryki. Jak powiada Szekspir, smutek rozstania tak bardzo jest miły. Tak naprawdę tęskniłem za nią, a jednocześnie rad się uwolniłem spod jej czaru, którym oplotła mnie niczym łańcuchami. Byłem samotny i pusty, ale wolny. - Ale nie jesteś w Ameryce - zauważył bystro Ellsworth. - Jesteś tutaj z nami. - Cóż, prezydent Adams wysyłał tutaj waszą trójkę. Wydawało się, że najlepszym wyjściem będzie poczekać w Paryżu i w razie czego udzielić wam pomocy Poza tym
przyznaję, że mam słabość do hazardu, a ruletka może człeka zahipnotyzować, czyż nie? - Panie Gage, czy pańskie badania pomogły panu w hazardzie? W głosie Bloodhammera dało się wyczuć nutkę agresji, jakby starał się mnie wybadać. Instynkt podpowiadał mi, że będą z nim kłopoty. - Matematyka, dzięki radom francuskich uczonych, z którymi podróżowałem, w istocie mi pomogła. Ale jak już wcześniej wyjaśniłem Daviemu, prawdziwe zrozumienie szans prowadzi jedynie do wniosku, że koniec końców przegrana jest nieunikniona. - W rzeczy samej. Czy wie pan, jaką liczbę otrzymamy po dodaniu do siebie trzydziestu sześciu numerów na kole ruletki? - Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Norweg wpatrywał się w nas z przejęciem, jakby miał zaraz ujawnić mroczny sekret. - Sześćset i sześćdziesiąt sześć. Albo sześćset sześćdziesiąt sześć, liczbę Bestii z Księgi Objawień. Po wyjawieniu tej informacji czekał nadęty wagą swoich słów, ale wszyscy po prostu wpatrywali się w niego bez cienia zrozumienia. - Ojej! - powiedziałem w końcu. - Ale nie jest pan pierwszym, który sugeruje, iż hazard jest diabelskim wynalazkiem. Częściowo zresztą podzielam pana zdanie. - Jako wolnomularz z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że numery i symbole mają swoje znaczenie. - Obawiam się, że niewiele łączy mnie z wolnomularstwem. - Istnieje też możliwość, że także całe narody mają swoje znaczenie. - Wpatrywał się w moich towarzyszy z niepokojącą intensywnością. - Moi amerykańscy przyjaciele, czy dziełem przypadku nazwiecie to, że generałowie waszej rewolucji i sygnatariusze konstytucji blisko w poło-
wie byli wolnomularzami? Że tak wielu francuskich rewolucjonistów również należało do tego ruchu? Albo fakt, iż tajne stowarzyszenie iluminatów z Bawarii utworzono w roku 1776, tym samym, w którym wasz naród ogłosił Deklarację Niepodległości? Nie wspomnę już o kamieniu węgielnym amerykańskiej stolicy, który został położony z towarzyszeniem wolnomularskiego obrzędu; to samo można rzec o kamieniach węgielnych umieszczonych pod budynkiem waszego rządu i domu prezydenta. Dlatego uważam wasze dwie nacje za tak intrygujące. Za waszymi rewolucjami kryje się wspólny wątek. Spojrzałem na pozostałych. Wyglądało na to, że owe rewelacje nikogo w istocie nie poruszyły. - Nie wiem, doprawdy... - odpowiedziałem. - Napoleon nie jest wolnomularzem. A pan nim jest, panie Bloodhammer? - Tak jak pan jestem badaczem, zainteresowanym niepodległością własnego kraju. Królestwa Skandynawii zjednoczyły się w 1363, to dość ciekawa data w historii naszego regionu. Od tego czasu Norwegia pozostaje w cieniu Danii. Jako patriota pokładam nadzieję w zdobyciu niepodległości. Podejrzewam, że pan i ja możemy nauczyć się od siebie paru rzeczy. - Czyżby? - Wiking był dość bezpośredni. - Czegóż to mógłby mnie pan nauczyć? - Mógłbym może coś panu opowiedzieć o początkach pańskiego kraju. I o czymś znacznie bardziej intrygującym i potężnym. O czymś, czego wartości nie da się obliczyć. Czekałem na dalsze rewelacje. - Ale to, czym chcę się z panem podzielić, nie jest przeznaczone dla wszystkich uszu. - Jak zawsze. Ludzie mający zacięcie do podniosłych przemówień tak naprawdę chcą wydoić ze mnie wszystko, co wiem. Zdążyłem już do tego przywyknąć.
- Więc, panie Gage, może później zechciałby pan porozmawiać ze mną na osobności? - Cóż... - Zerknąłem na Paulinę. Jeżeli miałbym spotkać się z kimś na osobności, to wolałbym z nią. - Oczywiście, kiedy tylko dopełnię innych zobowiązań! Wyszczerzyłem zęby do dziewczyny, która zrewanżowała się olśniewającym uśmiechem. - Ale najpierw pan Amerykanin musi nam opowiedzieć o swoich przygodach! - zasugerowała mi. - Tak, sam jestem ciekaw, jak się znalazłeś we Włoszech, Gage - dodał Ellsworth. Zacząłem się więc chełpić swoimi dokonaniami z ostatniego okresu; znacznie bardziej interesowały mnie badania napalonej siostry Napoleona niż początków mojej nacji. - Jak zapewne pamiętacie, jeszcze tej wiosny Francję ze wszystkich stron otaczali wrogowie - zacząłem z zapałem gawędziarza. - Napoleon musiał wywalczyć pokój w Europie, żeby mieć atut w negocjacjach z Ameryką. Mimo że nie ufał za bardzo mojej lojalności i motywom, wezwał mnie do Tuileries, żebym mu odpowiedział na pewne pytania związane z Ameryką, ja zaś w czasie opowiadania rzuciłem luźną uwagę na temat Szwajcarii. - Posłałem Paulinie uśmiech. - Nie chcę popadać w przesadę, ale myślę, że odegrałem kluczową rolę w późniejszym zwycięstwie Francji. Dziewczyna przez chwilę energicznie się wachlowała; towarzystwo i świece sprawiały, że wszystkim było odrobinę za gorąco. W rowku pomiędzy jej czarującymi krągłościami pojawiła się odbijająca światło odrobina wilgoci. - Myślę, że dodaje panu splendoru fakt, że pomógł pan Napoleonowi, tak jak Lafayette Waszyngtonowi - wymruczała jak kotka. Roześmiałem się. - Jakiż tam ze mnie Lafayette! Ale za to musiałem zabić podwójnego agenta...
ROZDZIAŁ 3 Gdy poprzedniej wiosny Napoleon wezwał mnie do siebie, pałac Tuileries, zaniedbywany po wybudowaniu Wersalu i potem zdemolowany przez tłuszczę paryżan podczas rewolucji, ciągle pachniał klejem do tapet i farbą. Od czasu odroczenia mojej egzekucji i nieoczekiwanego zatrudnienia przez Bonapartego w listopadzie 1799 doradzałem jego ministrom w sprawie wolno się posuwających negocjacji z Ameryką. Ale poza ferowaniem mających niewiele wspólnego z rzeczywistością opinii - byłem nielicho na bakier z wydarzeniami w mojej ojczyźnie - nie za bardzo zrewanżowałem się Francuzom za ich wynagrodzenie; odnawiałem stare znajomości i czytałem amerykańskie gazety sprzed miesiąca. Najwyraźniej republikanie Jeffersona zaczynali zyskiwać przewagę nad federalistami Adamsa, o ile w ogóle cokolwiek mi to mówiło. Uprawiałem hazard, flirtowałem i lizałem rany po ostatnich przygodach. Nie mogłem więc narzekać, kiedy w końcu w marcu 1800 roku zostałem wezwany, by stawić się przed Pierwszym Konsulem. Przyszedł czas zarobić na utrzymanie. Bourrienne, sekretarz Napoleona, powitał mnie o ósmej rano i poprowadził korytarzami, które pamiętałem ze swojego pojedynku z Silanem poprzedniej jesieni. Teraz były jasne i odnowione; podłoga lśniła czystością, wstawiono też pieczołowicie wymyte nowe okna. Gdy zbliżaliśmy się do komnat Bonapartego, dostrzegłem rząd celo-