mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Dietrich William - Ethan Gage 3 - Kod Dakotów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Dietrich William - Ethan Gage 3 - Kod Dakotów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 12 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 422 stron)

WILLIAM DIETRICH KOD DAKOTÓW

Dla mojego syna Sebastiana

ROZDZIAŁ 1 Podejrzewam, że nie do końca prawdziwe byłoby twierdzenie, iż to ja zmieniłem historię świata i umocniłem potęgę Napoleona. Wprawdzie miałem swój udział w przekroczeniu Alp i oskrzydleniu Austriaków, a później pomogłem odwrócić losy bitwy pod Marengo, ale szczerze mówiąc, moja rola była nieco przypadkowa. No i co z tego? Wyolbrzymianie swojej roli umożliwia snucie historyjek w sam raz dla kobiet, a mimo że ja sam, Ethan Gage, bywam wzorem szczerości, gdy odpowiada to moim celom, miewam tendencję do przesadzania, na przykład kiedy gra idzie o wylądowanie z jakąś damą w łóżku. Prawdą jest, że w odpowiedniej chwili w północnej Italii oddałem Napoleonowi przysługę, co przywróciło mnie do jego łask. Mój wdzięk sprawił, że przyczyniłem się do sformułowania traktatu z Mortefontaine, łobuzerska zaś reputacja otworzyła mi drzwi imponującego przepychem pałacyku, gdzie świętowano zawarcie tego układu. Tam z kolei poznałem nową odmianę ruletki, udałem się na burzliwą schadzkę z zamężną siostrą Napoleona i znalazłem jeszcze czas, żeby niemal dać się zabić przez fajerwerki. Bywa, że opowiadając swoje historie kobietom, nieco je ubarwiam, ale nikt nie może mi zarzucić lenistwa. Niestety, moje przechwałki przekonały na wpół szalonego Norwega, który namówił mnie do wzięcia udziału

w niepewnej i owianej tajemnicą wyprawie, jakiej żadną miarą nikt nie nazwałby łatwą i wygodną - jeszcze jeden dowód na to, że próżność ściąga niebezpieczeństwa, skromność zaś popłaca. Lepiej jest trzymać gębę na kłódkę i zostać podejrzanym o głupotę, niż się rozgadać i potwierdzić te przypuszczenia. Ale cóż... uniesione w czarującej sukni piersi Pauliny Bonaparte były urocze niczym białe bliźniacze poduszeczki, piwnica win jej brata zaś zmąciła mi łeb, a kiedy władczy ludzie nalegają, żebyś im opowiedział o swoich wyczynach, trudno zaprzeczyć, że odegrało się ważną rolę w historii. Osobliwie przy stoliku karcianym, gdy się ograło swoich słuchaczy na sto franków. Udawanie, że jest się ważnym bądź przebiegłym, sprawia, że ofierze łatwiej pogodzić się z przegraną. Gadałem więc i chełpiłem się, a słuchający tego z boku Norweg z brodą koloru ognia spoglądał na mnie z coraz większym zainteresowaniem, ja zaś gapiłem się na flirtującą Paulinę; wiedziałem, że swojemu mężowi, generałowi Charlesowi Leclercowi, wierna jest mniej więcej tak jak kotka w rui. Figlarka miała urodę Wenus i maniery żłopiącego grog marynarza. Nic dziwnego, że nieustannie puszczała do mnie oko. Był 30 września 1800 roku, albo wedle kalendarza rewolucji francuskiej - ósmy dzień vendemiaire'a roku IX. Napoleon ogłosił koniec rewolucji, uznając w sobie jej triumfatora, i wszyscy mieliśmy nadzieję, że wkrótce pozbędzie się irytującego kalendarza, w którym tydzień trwał dziesięć dni, bo jak wieść niosła, starał się dobić targu z papieżem i wrócić do katolicyzmu. Wprawdzie nikt nie tęsknił za niedzielnymi mszami, ale wszyscy z nostalgią wspominali pełne lenistwa niedziele. Bonaparte jednak wciąż jeszcze szukał własnej drogi i nie znał swego przeznaczenia. Objął władzę zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej (po części dzięki znalezionej przeze mnie w za- ginionym mieście mistycznej Księdze Tota) i niewiele bra-

kło, żeby przegrał bitwę pod Marengo. Zakończenie swa-rów Francji z Ameryką - przy czym trzeba rzec, że mój naród wygrał kilka imponujących potyczek z francuskimi okrętami wojennymi i wielce szkodziliśmy francuskiemu handlowi morskiemu - było kolejnym krokiem w kierunku umocnienia jego władzy. Nasze zwaśnione narody były w końcu dwiema jedynymi republikami na świecie, choć autokratyczny styl rządów Napoleona we Francji mocno naginał definicję demokracji. No i ten traktat! Nie było sprawą przypadku, że na uroczystości w Mortefontaine przybyła cała francuska elita. Żaden żołnierz nie był lepszy w nagłaśnianiu swoich wysiłków na rzecz pokoju niż Bonaparte. Mortefontaine to uroczy pałacyk położony około dwudziestu dwóch mil na północ od Paryża. Innymi słowy znajdował się wystarczająco daleko, żeby nowi przywódcy Francji mogli oddawać się uciechom, nie drażniąc tłumów, które wyniosły ich na piedestały. Posiadłość kupił Józef Bonaparte, brat Napoleona, i nikt z zebranych nie ośmielił się zasugerować, że jak na spadkobierców rewolucji jest ona odrobinę zbyt ostentacyjna. Mający zaledwie trzydzieści jeden lat Napoleon był jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów ludzkich charakterów, jakich kiedykolwiek poznałem. Nie tracąc czasu, oddał Francji część rojalistycznych przywilejów, których krajowi brakowało od czasu ścięcia króla Ludwika i zgilotynowania arystokracji. Znowu wolno było się bogacić, mieć ambicje i elegancko się ubierać! Zabroniony w czasach Terroru aksamit nie tylko wrócił do łask, ale wręcz stał się modny. Peruki mogły sobie być reliktem poprzedniego stulecia, ale wymogiem etykiety stały się złocone harcapy. W pięknym kraju znów się pojawili wpływowi ludzie i pełne uroku kobiety domagające się takich ilości jedwabiu i brokatu, że paryscy właściciele pasmanterii nieustannie nucili radośnie pod nosami, aczkolwiek na nieco bar-

dziej tradycyjną, republikańską nutę. Lafayette i La Rochefoucauld zapraszali każdego znaczniejszego przebywającego w Paryżu Amerykanina, nawet mnie. W sumie nasza grupka liczyła dwieście osób, wszyscy byliśmy upojeni amerykańskim triumfem i francuskim winem. Bonaparte nalegał, żeby wyznaczony przez niego organizator święta, Jean-Etienne Despeaux, w rekordowym czasie dopiął wszystko na ostatni guzik. Ów osławiony mistrz ceremonii wynajął więc architekta Celleriera, żeby ten dodał teatrowi splendoru, zwerbował w Comédie Française trupę mającą odegrać rubaszny skecz o stosunkach z zaoceaniczną republiką oraz przygotował pokaz fajerwerków, z którym to pokazem już niebawem miałem zawrzeć aż za bliską znajomość. W przyległych pokojach Oranżerii ustawiono trzy wielkie stoły. Pierwsza sala była pokojem zjednoczenia; na frontowej ścianie zawieszono zwój przedstawiający Atlantyk, z Filadelfią po jednej stronie i Hawrem po drugiej, nad dzielącym je oceanem unosiła się zaś półnaga kobieta z gałązką oliwną między palcami, co miało sym- bolizować pokój. Nie mam pojęcia, czemu na tych europejskich malowidłach piersiastym dziewkom zawsze zsuwają się ubrania, ale nie będę przeczył, że jest to tradycja, z którą moja bardziej poważna amerykańska ojczyzna mogłaby się pogodzić. Obok malowidła było ryle liści, kwiatów i tanich ozdóbek, że można by zaprószyć pożar niczym w lesie. W następnych dwu salach znajdowały się odpowiednio popiersia mojego nieżyjącego już mentora Beniamina Franklina i niedawno zmarłego Jerzego Waszyngtona. Na zewnątrz, w parku ustawiono obelisk z alegorycznymi wizerunkami Francji i Ameryki, a cały ten kicz spowito w trójkolorową flagę. W sadzawkach i fontannach unosiły się płatki róż, na trawnikach rozkładały ogony wypożyczone pawie, artyleria zaś biła jedną salwę honorową za

drugą. Osobiście uznałbym, że Despeaux uczciwie zarobił swoje pieniądze i w końcu znalazłem się wśród przyjaciół. Na polecenie Józefa Bonapartego przyniosłem ze sobą rusznicę, którą pomogłem wykuć w Jerozolimie. Wredny złodziej, zwany Najac, trochę mi ją poobijał, ale pozbyłem się go, przeszywając mu serce wyciorem, a potem zapłaciłem dwanaście franków, żeby odrestaurować kolbę. Miałem zademonstrować celność broni. Trafiłem w filiżankę z odległości stu kroków, a potem w kirys kawalerzysty pięć razy z rzędu z dwukrotnie większej odległości; wybite kulami dziury zaimponowały oficerom pogodzonym z kiepską celnością muszkietów. Kilku żołnierzy zwróciło uwagę na zbyt długi czas potrzebny do ponownego nabicia rusznicy; stwierdzili też, że ów pokaz tłumaczy zabójczą celność naszych strzelców z pogranicza, jaką się popisywali w północnoamerykańskich wojnach. - Broń do polowania - orzekł słusznie jeden z pułkowników. - Lekka i diabelnie celna. Ale spójrzcie na tę wąską lufę! Pierwszy lepszy rekrut zepsułby tę ślicznotkę niczym chińską porcelanę. - Albo nauczyłby się o nią dbać. Wiedziałem jednak, że ma rację - to nie była praktyczna broń do masowej produkcji dla armii. Rusznice zatykają się resztkami prochu po sześciu strzałach, podczas gdy bardziej prymitywny muszkiet może w istocie przeczyścić nawet idiota. Rusznica jest bronią snajpera. Strzeliłem więc ponownie, tym razem przebijając złotego ludwika z pięćdziesięciu kroków. Urodziwe damy zaczęły bić brawo i wachlować się, mężczyźni w uniformach na próbę zaczęli mierzyć do różnych celów, a gończe psy zawyły i zaczęły wściekle biegać dookoła. Napoleon przybył we wrześniowym blasku późnego popołudnia; jego otwartą karetę ciągnęło sześć koni; stukotowi ich kopyt wtórował łoskot należących do eskorty

jeźdźców w złotych hełmach, ale wszystko zagłuszyła artyleryjska salwa honorowa. Sto kroków w tyle za mężem, w karecie koloru kości słoniowej, która lśniła niczym perła, podążała żona. Zatrzymali się z rozmachem - rumaki parskały, szczając na drobniutki żwir, podczas gdy słudzy w liberiach pospieszyli otworzyć drzwiczki powozów, a grenadierzy wyprężyli się na baczność. Na tę uroczystość Bonaparte wdział mundur swojej osobistej gwardii - niebieską kurtkę z czerwono-białym kołnierzem - i przypasał szpadę w pochwie ozdobionej walczącymi wojownikami i półleżącymi boginiami. Daleki od prezentowania dumnej postawy miał wręcz łaskawą minę: sława zwycięzcy bitew pod piramidami i Marengo mówiła sama za siebie! Nie da się wybić na stanowisko Pierwszego Konsula bez pewnej dozy uroku osobistego. A Napoleon potrafił kolejno obłaskawiać posiwiałych sierżantów, salonowe lwy i lwice, zjednywać sobie skorumpowanych polityków oraz naukowców - a w razie potrzeby potrafiłby to zrobić ze wszystkimi na raz. Tego wieczoru dał pokaz swojej wyrachowanej serdeczności. Odłożywszy na później powitanie Lafayetta, który pomógł mojemu krajowi zdobyć niepodległość, niczym pan na włościach oprowadził po ogrodzie członków amerykańskiej delegacji pokojowej. W końcu, kiedy zegary wybiły szóstą, Charles Maurice de Talleyrand-Perigord, minister spraw zagranicznych, zwołał wszystkich, żeby odczytać nam tekst traktatu. Józefina wyjrzała ze swojej karety, ja zaś ledwie powstrzymałem grymas niezadowolenia. Trzeba przyznać, że z władzą było jej do twarzy: choć nigdy nie była zbyt piękna (nos miała odrobinę za ostry, a zęby nieznacznie odbarwione), demonstrowała więcej charyzmy niż kiedykolwiek przedtem. Miała na sobie sznur pereł, który rzekomo kosztował ćwierć miliona franków. Nakłoniła urzędników Ministerstwa Finansów do zafałszowania ksiąg, żeby ubytek funduszy umknął uwagi Bonapartego. Jed-

nakże nikt inny nie żałował jej klejnotów. Nastroje jej męża mogły być nieprzewidywalne, jednak ona sama na spotkaniach tego typu konsekwentnie zachowywała dobre maniery; na jej twarzy zawsze gościł serdeczny uśmiech mówiący wszystkim, że usatysfakcjonowanie każdego z gości traktuje jako swój obowiązek. Dzięki mej pomocy uniknęła rozwodu, po tym jak nie dochowała wierności Napoleonowi, i za kilka lat miała zostać cesarzową. Ale niewdzięczna dziewka zdradziła mnie i moją egipską kochankę Astizę. Odpłaciła nam za przysługę, wysyłając do więzienia Tempie, i ryzyko wychędożenia siostry Bonapartego, Pauliny, może dlatego właśnie było jeszcze bardziej kuszące. Chciałem odpłacić Bonapartemu pięknym za nadobne. Zrobiono ze mnie durnia (zresztą nie pierwszy raz) i nieuchronna obecność pierwszej damy Francji, Józefiny, która promieniała, jakby wygrała na loterii rewo-lucji, była dla mnie małym kolcem w dniu pod każdym innym względem wybornie udanym. Owdowiała za czasów Terroru Józefina postawiła na młodego Korsykanina i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wylądowała w pałacu Tuileries. Choć obecność Józefiny przywołała bolesne wspomnienie rozstania się z Astizą, pochlebiało mi, że zasięgający moich opinii amerykańscy delegaci byli na tyle wspaniałomyślni, iż publicznie mi podziękowali. Oliver Ellsworth pracował nad konstytucją mojego narodu i zanim podjął się tego dyplomatycznego zadania, pełnił funkcję prze- wodniczącego Sądu Najwyższego. Obydwaj Williamowie byli niemal równie sławni: William Richardson Davie, bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, i William Vans Murray, kongresman z Marylandu pełniący obecnie funkcję ambasadora w Holandii. Wszyscy trzej ryzykowali takież same zimne przyjęcie, jakie spotkało wcześniejsze delegacje mające na celu ratowanie upadającej prezydentury Johna Adamsa. Ja, ich doradca, byłem

młodszym, bardziej nieokrzesanym, sfrustrowanym poszukiwaczem skarbów, przygód, hazardzistą i snajperem, który w jakiś sposób zdołał się znaleźć zarówno po francuskiej, jak i brytyjskiej stronie barykady w czasie ostatnich walk w Egipcie i Ziemi Świętej. Ale przedtem - choć krótko - byłem też asystentem i sekretarzem nieodżałowanego, wielkiego Franklina. Moja reputacja „elektryka" szybko rosła i, co najważniejsze, miałem posłuch u Napoleona, gdy ten miał ochotę słuchać. Obydwaj byliśmy łotrzykami (Napoleon był po prostu lepszym i większym ode mnie) i ufał mi jak bratniemu oportuniście. Trudno kontrolować mężczyzn hołdujących zasadom honoru; bardziej przewidywalni są ci z nas, którzy dbając o własne interesy, kierują się zdrowym rozsądkiem. Po Marengo zostałem mianowany gońcem; kursowałem pomiędzy Talleyrandem a niecierpliwymi Amerykanami i oto byliśmy tu wszyscy, zawierając rozejm. - Gage, lubię w tobie to, że koncentrujesz się na tym, co jest praktyczne, i nie dbasz o konsekwencje - wyszeptał mi w pewnym momencie do ucha Bonaparte. - A ja, Pierwszy Konsulu, lubię w panu to, że z równą satysfakcj"ą wykorzystuje pan wroga i go niszczy - odparłem pogodnie. - Starał się pan mnie stracić, ileż to... trzy czy cztery razy? A oto jesteśmy partnerami przy zawieraniu pokoju. „Sprawy układają się doskonale" - rzekł mi angielski kapitan sir Sidney Smith. - Nie jesteśmy partnerami. Ja jestem rzeźbiarzem, a ty narzędziem. Ale ja... dbam o swoje narzędzia. Trudno było to nazwać komplementem, ale częścią uroku owego człowieka była jego prostolinijna, nieraz niemal brutalna szczerość. Mówił kobietom, że ich sukienki są za jasne, a one same zbyt grube w talii, ponieważ gustował w kobietach szczupłych, skromnych i ubranych na biało, co najwyraźniej było częścią jakiejś jego fantazji o dziewi-

czym pięknie. Uchodziło mu to płazem; władza działała niczym afrodyzjak. Za to ja uczyłem się dyplomacji. - A ja doceniam pański warsztat z narzędziami, jakim jest Paryż. Jeżeli jestem w nastroju, potrafię zachowywać się służalczo, a w komnatach Napoleona w Tuileries rodziły się wielkie plany zmierzające do uczynienia Paryża klejnotem świata. Dzięki nowym rządowym subwencjom rozkwitał teatr, modernizowano system podatków i kodeksy cywilne, ekonomia powoli stawała na nogi, a Austriacy zostali pobici. Nawet dziwki lepiej się ubierały! Ów męż- czyzna był błyskotliwym łajdakiem; salony gier były tak pełne nowicjuszów, że bez większych problemów uzupełniałem swoją skromną pensję wygranymi od pijaków i głupców. Sprawy szły tak dobrze, że powinienem wczołgać się do jakiejś dziury i przygotować na najgorsze, ale optymizm jest jak wino. Sprawia, że ryzykujemy. Oto więc byłem we francuskim pałacyku brata Pierwszego Konsula, darzony wątpliwym szacunkiem przez moich amerykańskich braci. Pewną satysfakcję czerpałem również ze sławy swego rodzaju uczonego, który elektrycznością naładował łańcuch, żeby porazić prądem wczepionych w niego żołnierzy podczas oblężenia Akry w Ziemi Świętej w 1799. Nikt z obecnych nie przejął się faktem, iż wyświadczyłem tę przysługę stronie brytyjskiej, a nie francuskiej; przyjęto po prostu, iż lojalność nie jest moją najważniejszą zaletą i nie mam też żadnych konkretnych przekonań. Pogłoski o tym, że zgładziłem prostytutkę (całkowicie nieprawdziwe) i spaliłem czarno- księżnika (to akurat było prawdą, ale też się o to wprost dopraszał), wzmagały tylko moją atrakcyjność towarzyską i wdzięk. W połączeniu z moimi rusznicą i tomahawkiem sprawiało to, że uznano mnie za człeka potencjalnie niebezpiecznego, a nieliczne są rzeczy, które równie skutecznie wywołują rumieniec na szyi damy.

Z miną człowieka zadowolonego ze swych dokonań przesiedziałem niekończące się przemówienia (dwa razy nawet wymieniono moje imię), a potem zacząłem energicznie pałaszować rozmaite potrawy podawane kolejno podczas urządzonej z pompą kolacji; serwowano jedzenie o wiele lepsze od tego, na jakie mogłem sobie normalnie pozwolić. Udawałem skromność, dzieląc się opowieściami o moich przygodach, które wyrobiły mi reputację człowieka może cokolwiek diabolicznego i podejrzanie wytrzymałego. Liczni wpływowi ludzie w Ameryce byli wolno-mularzami; opowieści o templariuszach i starożytnych tajemnicach wielce ich intrygowały. - W opowieściach o pradawnych bogach i starożytnej wiedzy może być więcej prawdy, niż dopuszczają to współcześni ludzie nauki - oznajmiłem dostojnie, tak jakbym w ogóle wiedział, o czym mówię. - Panowie, ciągle istnieją tajemnice warte odkrycia i zagadki, które należy odrzeć z welonu niewiedzy. Potem wznieśliśmy toasty za męczenników walki o wyzwolenie i w końcu opuściliśmy ceremonię. Moja próżność została zaspokojona i nie mogłem doczekać się nadciągającej nocy, która miała być pełna hazardu, tańców i miłosnych podbojów. Rozległy się dźwięki muzyki, ja zaś pozwoliłem sobie popaść w zachwyt, gapiąc się jak Amerykanin, którym byłem, na przepychy francuskiej architektury. Porównywane z pałacykiem Mortefontaine luksusowe domy, jakie widywałem w swojej ojczyźnie, wyglądały niczym szopy na narzędzia, a Józef Bonaparte, teraz kiedy jego rodzina dobrała się do skarbca Francji, nie szczędził wydatków, żeby uczynić rezydencję jeszcze piękniejszą. - Budzi podziw, ale niezbyt różni się od nowego domu naszego prezydenta - mruknął czyjś głos u mego boku. Odwróciłem się. Okazało się, że to Davie, którego pochłonięty podczas toastów szampan wprawił w przyjazny

nastrój. Był urodziwym mężczyzną, o gęstych włosach, miał też długie bokobrody i mocno zarysowany podbródek. Był po czterdziestce, co czyniło go dobre dziesięć lat starszym ode mnie. - Naprawdę? Jeżeli uda im się postawić coś takiego na tych bagnach pomiędzy Wirginią a Marylandem, to powiem, że mój naród w istocie przebył daleką drogę. - Dom prezydenta tak naprawdę wzorowano na rządowym pałacu w Irlandii, który, jak rozumiem, kiedyś był świątynią wolnomularzy; i jak na tak młody naród jest całkiem okazały. - Prezydent mieszka w budynku dawnej masońskiej loży? Cóż to za oryginalny pomysł, wybudować nową stolicę tam, gdzie diabeł mówi dobranoc! - Właśnie fakt, że był to prawdziwy wygwizdów, położony blisko domu Waszyngtona, pozwolił na osiągnięcie tego politycznego porozumienia. Rząd przenosi się w miejsce, gdzie jest więcej drzew niż pomników, ale spodziewamy się, że nasza stolica Waszyngton, tak samo jak Kolumbia, szybko się rozrosną. Od czasu bitew pod Lexington i Concord nasz naród podwoił swoją liczebność, a zwycięstwo nad Indianami otworzyło nam dostęp do terenów Ohio. - Francuzi twierdzą, że Indianie parzą się niczym króliki, a Amerykanie czerpią z nich przykład. - Panie Gage, pan zdecydowanie woli przebywać na emigracji, niż żyć w kraju? - Powiedziałbym raczej, że jestem wielbicielem cywilizacji, która postawiła ten pałacyk, panie Davie. Nie zawsze lubię Francuzów - ku memu zdziwieniu raz nawet walczyłem z nimi pod Akrą - ale podobają mi się ich stolica, kuchnia, wina, kobiety i w tym konkretnym przypad- ku, domy. Podniosłem z jednego ze stołów najnowszy smakołyk: czekoladę, która została sprytnie utwardzona i zbita w małe

kosteczki, zamiast jak dawniej w postaci gęstego płynu w filiżankach. Jakiś zmyślny Włoch nadał delikatesowi kształt niewielkich twardych tabliczek i ten w mig stał się we Francji modny. Wiedząc, jak szybko zmieniają się koleje losu, upchnąłem ich garść do kieszeni. I dobrze, że to zrobiłem, bo miały uratować mi życie.

ROZDZIAŁ 2 - A więc nie rozważa pan powrotu do domu? - zapytał Davie. - Szczerze mówiąc, wcześniej miałem to w planach, ale później uwikłano mnie w ostatnią kampanię Napoleona w Italii i te negocjacje. Nie pojawiła się żadna konkretna okazja, zatem może będę mógł zrobić dla swojego kraju więcej, zostając we Francji. Uwiodło mnie to miejsce, tak samo jak Franklina i Jeffersona. - W rzeczy samej. A mimo to jest pan człowiekiem Franklina, czyż nie? Naszym nowym ekspertem w nauce związanej z elektrycznością? - Zrobiłem kilka eksperymentów. Między innymi okiełznałem energię pioruna w zaginionym mieście i zamieniłem się w naładowaną baterię, żeby podpalić swojego zaciekłego wroga, ale tego już nie wspomniałem. Wystarczyło, że o tym wszystkim krążyły plotki, które w zadowalającym stopniu służyły mojej reputacji. - Pytam dlatego, że nasza delegacja spotkała się z pewnym dżentelmenem z Norwegii przejawiającym szczególne zainteresowanie pańską wiedzą. Uważa, że obaj możecie odnieść korzyści z wymiany poglądów. Miałby pan ochotę się z nim spotkać? - Norwegia? Przed oczami przemknęła mi wizja śniegu, podmo-

kłych lasów i średniowiecznej ekonomii. Wiedziałem, że żyją tam jacyś ludzie, ale nie mogłem zrozumieć, czemu się stamtąd nie wynieśli. - Kraj pozostaje pod zarządem Danii, ale jego mieszkańcy, wzorując się na naszym amerykańskim przykładzie, są coraz bardziej zainteresowani niepodległością. Człowiek, który chce pana poznać, ma dość osobliwe nazwisko, to niejaki Magnus Bloodhammer. Najwyraźniej jego rodowód sięga czasów wikingów, wygląd zaś po- twierdza tę teorię. Tak samo jak i pan jest ekscentrykiem. - Wolę myśleć o sobie jako indywidualiście. - Powiedziałbym, że obydwaj jesteście... otwarci na nowe idee. Jeżeli go znajdziemy, to pana przedstawię. Wzruszyłem ramionami, bo nawet odrobina sławy zobowiązuje do spotykania się z ludźmi. Ale niespieszno mi było do rozmowy o elektryczności z Norwegiem (prawdę rzekłszy, zawsze się bałem, iż zdradzę, jak niewielką mam wiedzę dotyczącą tego zjawiska), więc udałem zainteresowanie i zatrzymaliśmy się przy pierwszej ciekawostce, na jaką się natknęliśmy. Było to nowe urządzenie do uprawiania hazardu zwane ruletką bądź „małym kółkiem". Przy stole grała już Paulina. Francuzi wzorowali się na urządzeniu Anglików, ale ulepszyli je, dodając dwa kolory, więcej numerków i planszę pokrytą wzorem, który oferuje interesujące możliwości. Można stawiać na wszystko, poczynając od pojedynczego numerka do połowy koła, tym samym zwiększając lub zmniejszając swoje szanse. Gra znalazła ciepłe przyjęcie w narodzie, który od czasów Terroru oczarowany był konceptami ryzyka, losu i przeznaczenia. Nie gram w ruletkę tak często jak w karty, gdyż umiejętności odgrywają tu niewielką rolę, ale lubię patrzeć na wesoły tłum przy stołach; mężczyzn, od których bije zapach dymu i perfum, nachylające się prowokująco damy, świadomie otwierające przelotne widoki swoich dekoltów, jak również krupie-

rów zgarniających żetony ze zręcznością szermierzy. Napoleon krzywo patrzy zarówno na grę, jak i na ów kobiecy ekshibicjonizm, ale jest wystarczająco mądrym człowiekiem, żeby się nie wtrącać. Namówiłem Daviego na postawienie jednego czy dwóch małych zakładów, które bezzwłocznie przegrał. Duch współzawodnictwa skłonił go do kolejnych dwóch i stracił jeszcze więcej. Niektórzy ludzie nie mają szczęścia do hazardu. Zwróciłem mu przegraną kwotę ze swoich skromnych wygranych, zarobionych na ostrożnym obsta- wianiu. Podekscytowana i nachylająca się nad stołem naprzeciwko mnie Paulina stawiała bardziej beztrosko. Przegrała trochę pieniędzy, które z pewnością dał jej sławny brat, ale wygrała, obstawiając jeden numer przy prawdopodobieństwie wygranej 35 do 1, i w geście radości zacisnęła ręce, co w wielce pociągający sposób wyeksponowało biust. Była najpiękniejszą wśród rodzeństwa Napoleona; portreciści i rzeźbiarze się o nią zabijali. Mówiono też, że pozowała nago. - Madame, jest pani równie biegła w grze, jak urodziwa - pogratulowałem jej. Roześmiała się. - Mam szczęście mojego brata! Nie była zbyt bystra, ale za to lojalna, należała do ludzi, którzy mieli trwać u boku Bonapartego długo po tym, jak opuścili go przebieglejsi przyjaciele i reszta rodziny. - My, Amerykanie, moglibyśmy się wiele nauczyć od takiej Wenus jak pani. - Ależ monsieur Gage - odpowiedziała, trzepocząc rzęsami niczym semafor - mówiono mi, że ma pan już spore doświadczenie. Skłoniłem się lekko. - Służył pan z moim bratem w Egipcie, w grupie uczonych - kontynuowała - a mimo to przeciwstawił mu się pan pod Akrą, miał z nim zatarg 18 brumaire'a, kiedy ob-

jął władzę, i znowu przystał pan do niego pod Marengo. Wydaje się pan mistrzem zmiany sprzymierzeńców. Nie da się ukryć, że dziewczyna postawiła sprawę jasno. - To tak jak z tańcem, wszystko zależy od partnera. Davie odchrząknął; bez wątpienia uznał, że droczenie się z żonatą siostrą Pierwszego Konsula jest nabrzmiewającą na jego oczach dyplomatyczną katastrofą. - Panie Gage, zdaje się, że nie mam takiego szczęścia jak pan i tu obecna dama. - Ależ skąd - powiedziałem wspaniałomyślnie i, co ciekawe, szczerze. - Davie, pozwól, że zdradzę panu tajemnicę hazardu. Przegrana jest równie pewna jak śmierć. W hazardzie wszystko opiera się na nadziei, a matematyka jest domeną przegranej i śmierci. Sztuka polega na tym, żeby na chwilę zatryumfować nad matematyką, zgarnąć swoją wygraną i dać drapaka, póki jest się na plusie. Bardzo niewielu to potrafi, ponieważ zazwyczaj optymizm przytłumia w ludziach zdrowy rozsądek. I dlatego pan powinien być właścicielem kółka, a nie graczem. - Niemniej jednak ma pan opinię hazardzisty, który lubi podejmować ryzyko. - Co się odnosi do pojedynczych bitew, a nie całych wojen. Nie jestem człowiekiem majętnym. - Ale wydaje się, że uczciwym. Dlaczego więc pan gra? - Mogę zwiększyć swoje szanse, wykorzystując mniejsze doświadczenie innych. Jak powiedział mi kiedyś sam Bonaparte, najważniejsza jest rozgrywka. To ona daje dreszczyk emocji. - Jest pan filozofem! - Wszyscy rozmyślamy nad zagadką życia. Ci, którzy nie mają żadnych odpowiedzi, zajmują się rozdawaniem kart. Davie skwitował moją odpowiedź uśmiechem. - A więc może powinniśmy udać się do stolika i uzu-

pełnić pański dochód, grając w faraona. Podejrzewam, że wytrzyma pan towarzystwo swoich nieokrzesanych rodaków. Widzę tam pana Bloodhammera, wszyscy są też zaciekawieni pańskimi eksperymentami. Co więcej, jeżeli dobrze rozumiem, ma pan doświadczenie w handlu futrami? - Owszem, zajmowałem się tym w młodości. Śmiałbym rzec, że widziałem kawał świata. Doszedłem do wniosku, że to okrutna i dość niestabilna, a jednocześnie fascynująca planeta. Więc tak, napijmy się trochę czerwonego wina i będzie mógł pan pytać, o co tylko zechce. Może dama zechciałaby do nas dołączyć? - Jak tylko moje szczęście tutaj się wyczerpie, monsieur Gage. - Mrugnęła do mnie znacząco. - Nie mam pańskiej dyscypliny i nie umiem zwijać żagli, kiedy jestem na plusie. Zasiadłem z mężczyznami, niecierpliwie wypatrując chwili, w której Paulina - choć myślałem teraz o niej w kategoriach ładnej Paulinki - będzie mogła podejść do stolika. Ellsworth chciał usłyszeć wszystko o egipskich monumentach, które już teraz inspirowały plany Napoleona dotyczące Paryża. Vansa Murraya ciekawiła Ziemia Święta. Davie przywołał zbudowanego jak niedźwiedź, czającego się w cieniu Norwega, o którym wcześniej wspominał, i zaproponował mu, żeby się przysiadł. Ów Magnus dorównywał mi wzrostem, ale był bardziej masywny; miał zaczerwienioną i ogorzałą twarz rybaka. Jedno oko zakrywała mu przepaska, a drugie było lodowato niebieskie; aparycję uzupełniały: bulwiasty nos, wysokie czoło i gęsta broda - wyjątkowo niemodna w roku 1800. Emanowała z niego cokolwiek niepokojąca, nieposkromiona energia marzyciela. - Gage, to jest dżentelmen, o którym panu mówiłem. Panie Magnusie, to jest pan Ethan Gage. Bloodhammer w istocie wyglądał niczym wiking; w sza-

rym surducie było mu równie do twarzy jak bizonowi w berecie. Zacisnął dłonie na stole, tak jakby chciał wywrócić go na drugą stronę. - Sir, niecodziennie zdarza mi się spotkać człowieka z Północy - powiedziałem ostrożnie. - Co sprowadza pana do Francji? - Badania - odparł Norweg dudniącym basem. - Badam sekrety przeszłości, mając nadzieję wpłynąć na przyszłość mojego narodu. Słyszałem o panu, panie Gage, i o pana wybitnej wiedzy. - To raczej kwestia ciekawości. W naukach jestem zaledwie nowicjuszem. - Tak, potrafię być skromny, wtedy oczywiście, gdy w pobliżu nie ma kobiet. - Podejrzewam, że starożytni wiedzieli coś o niesamowitej potędze elektryczności, a my zapomnieliśmy o tym, co kiedyś było już znane. Bonaparte kazał mnie rozstrzelać w ogrodach otaczających Tuileries, ale ostatecznie wstrzymał egzekucję, wychodząc z założenia, że kiedyś mogę się okazać przydatny. - Jak słyszałam, w tymże samym czasie mój brat oszczędził piękną Egipcjankę - wymruczała Paulina. Podkradła się do nas z tyłu otoczona zapachem fiołków. - Tak, moją niegdysiejszą przyjaciółkę Astizę, która zdecydowała się powrócić do Egiptu i kontynuować swoje badania, gdy Napoleon wspomniał o wysłaniu mnie jako emisariusza do Ameryki. Jak powiada Szekspir, smutek rozstania tak bardzo jest miły. Tak naprawdę tęskniłem za nią, a jednocześnie rad się uwolniłem spod jej czaru, którym oplotła mnie niczym łańcuchami. Byłem samotny i pusty, ale wolny. - Ale nie jesteś w Ameryce - zauważył bystro Ellsworth. - Jesteś tutaj z nami. - Cóż, prezydent Adams wysyłał tutaj waszą trójkę. Wydawało się, że najlepszym wyjściem będzie poczekać w Paryżu i w razie czego udzielić wam pomocy Poza tym

przyznaję, że mam słabość do hazardu, a ruletka może człeka zahipnotyzować, czyż nie? - Panie Gage, czy pańskie badania pomogły panu w hazardzie? W głosie Bloodhammera dało się wyczuć nutkę agresji, jakby starał się mnie wybadać. Instynkt podpowiadał mi, że będą z nim kłopoty. - Matematyka, dzięki radom francuskich uczonych, z którymi podróżowałem, w istocie mi pomogła. Ale jak już wcześniej wyjaśniłem Daviemu, prawdziwe zrozumienie szans prowadzi jedynie do wniosku, że koniec końców przegrana jest nieunikniona. - W rzeczy samej. Czy wie pan, jaką liczbę otrzymamy po dodaniu do siebie trzydziestu sześciu numerów na kole ruletki? - Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Norweg wpatrywał się w nas z przejęciem, jakby miał zaraz ujawnić mroczny sekret. - Sześćset i sześćdziesiąt sześć. Albo sześćset sześćdziesiąt sześć, liczbę Bestii z Księgi Objawień. Po wyjawieniu tej informacji czekał nadęty wagą swoich słów, ale wszyscy po prostu wpatrywali się w niego bez cienia zrozumienia. - Ojej! - powiedziałem w końcu. - Ale nie jest pan pierwszym, który sugeruje, iż hazard jest diabelskim wynalazkiem. Częściowo zresztą podzielam pana zdanie. - Jako wolnomularz z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że numery i symbole mają swoje znaczenie. - Obawiam się, że niewiele łączy mnie z wolnomularstwem. - Istnieje też możliwość, że także całe narody mają swoje znaczenie. - Wpatrywał się w moich towarzyszy z niepokojącą intensywnością. - Moi amerykańscy przyjaciele, czy dziełem przypadku nazwiecie to, że generałowie waszej rewolucji i sygnatariusze konstytucji blisko w poło-

wie byli wolnomularzami? Że tak wielu francuskich rewolucjonistów również należało do tego ruchu? Albo fakt, iż tajne stowarzyszenie iluminatów z Bawarii utworzono w roku 1776, tym samym, w którym wasz naród ogłosił Deklarację Niepodległości? Nie wspomnę już o kamieniu węgielnym amerykańskiej stolicy, który został położony z towarzyszeniem wolnomularskiego obrzędu; to samo można rzec o kamieniach węgielnych umieszczonych pod budynkiem waszego rządu i domu prezydenta. Dlatego uważam wasze dwie nacje za tak intrygujące. Za waszymi rewolucjami kryje się wspólny wątek. Spojrzałem na pozostałych. Wyglądało na to, że owe rewelacje nikogo w istocie nie poruszyły. - Nie wiem, doprawdy... - odpowiedziałem. - Napoleon nie jest wolnomularzem. A pan nim jest, panie Bloodhammer? - Tak jak pan jestem badaczem, zainteresowanym niepodległością własnego kraju. Królestwa Skandynawii zjednoczyły się w 1363, to dość ciekawa data w historii naszego regionu. Od tego czasu Norwegia pozostaje w cieniu Danii. Jako patriota pokładam nadzieję w zdobyciu niepodległości. Podejrzewam, że pan i ja możemy nauczyć się od siebie paru rzeczy. - Czyżby? - Wiking był dość bezpośredni. - Czegóż to mógłby mnie pan nauczyć? - Mógłbym może coś panu opowiedzieć o początkach pańskiego kraju. I o czymś znacznie bardziej intrygującym i potężnym. O czymś, czego wartości nie da się obliczyć. Czekałem na dalsze rewelacje. - Ale to, czym chcę się z panem podzielić, nie jest przeznaczone dla wszystkich uszu. - Jak zawsze. Ludzie mający zacięcie do podniosłych przemówień tak naprawdę chcą wydoić ze mnie wszystko, co wiem. Zdążyłem już do tego przywyknąć.

- Więc, panie Gage, może później zechciałby pan porozmawiać ze mną na osobności? - Cóż... - Zerknąłem na Paulinę. Jeżeli miałbym spotkać się z kimś na osobności, to wolałbym z nią. - Oczywiście, kiedy tylko dopełnię innych zobowiązań! Wyszczerzyłem zęby do dziewczyny, która zrewanżowała się olśniewającym uśmiechem. - Ale najpierw pan Amerykanin musi nam opowiedzieć o swoich przygodach! - zasugerowała mi. - Tak, sam jestem ciekaw, jak się znalazłeś we Włoszech, Gage - dodał Ellsworth. Zacząłem się więc chełpić swoimi dokonaniami z ostatniego okresu; znacznie bardziej interesowały mnie badania napalonej siostry Napoleona niż początków mojej nacji. - Jak zapewne pamiętacie, jeszcze tej wiosny Francję ze wszystkich stron otaczali wrogowie - zacząłem z zapałem gawędziarza. - Napoleon musiał wywalczyć pokój w Europie, żeby mieć atut w negocjacjach z Ameryką. Mimo że nie ufał za bardzo mojej lojalności i motywom, wezwał mnie do Tuileries, żebym mu odpowiedział na pewne pytania związane z Ameryką, ja zaś w czasie opowiadania rzuciłem luźną uwagę na temat Szwajcarii. - Posłałem Paulinie uśmiech. - Nie chcę popadać w przesadę, ale myślę, że odegrałem kluczową rolę w późniejszym zwycięstwie Francji. Dziewczyna przez chwilę energicznie się wachlowała; towarzystwo i świece sprawiały, że wszystkim było odrobinę za gorąco. W rowku pomiędzy jej czarującymi krągłościami pojawiła się odbijająca światło odrobina wilgoci. - Myślę, że dodaje panu splendoru fakt, że pomógł pan Napoleonowi, tak jak Lafayette Waszyngtonowi - wymruczała jak kotka. Roześmiałem się. - Jakiż tam ze mnie Lafayette! Ale za to musiałem zabić podwójnego agenta...

ROZDZIAŁ 3 Gdy poprzedniej wiosny Napoleon wezwał mnie do siebie, pałac Tuileries, zaniedbywany po wybudowaniu Wersalu i potem zdemolowany przez tłuszczę paryżan podczas rewolucji, ciągle pachniał klejem do tapet i farbą. Od czasu odroczenia mojej egzekucji i nieoczekiwanego zatrudnienia przez Bonapartego w listopadzie 1799 doradzałem jego ministrom w sprawie wolno się posuwających negocjacji z Ameryką. Ale poza ferowaniem mających niewiele wspólnego z rzeczywistością opinii - byłem nielicho na bakier z wydarzeniami w mojej ojczyźnie - nie za bardzo zrewanżowałem się Francuzom za ich wynagrodzenie; odnawiałem stare znajomości i czytałem amerykańskie gazety sprzed miesiąca. Najwyraźniej republikanie Jeffersona zaczynali zyskiwać przewagę nad federalistami Adamsa, o ile w ogóle cokolwiek mi to mówiło. Uprawiałem hazard, flirtowałem i lizałem rany po ostatnich przygodach. Nie mogłem więc narzekać, kiedy w końcu w marcu 1800 roku zostałem wezwany, by stawić się przed Pierwszym Konsulem. Przyszedł czas zarobić na utrzymanie. Bourrienne, sekretarz Napoleona, powitał mnie o ósmej rano i poprowadził korytarzami, które pamiętałem ze swojego pojedynku z Silanem poprzedniej jesieni. Teraz były jasne i odnowione; podłoga lśniła czystością, wstawiono też pieczołowicie wymyte nowe okna. Gdy zbliżaliśmy się do komnat Bonapartego, dostrzegłem rząd celo-