mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Dobosiewicz Maciej - Komisarz Zagrobny 1 - Komisarz Zagrobny i powódź

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :855.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Dobosiewicz Maciej - Komisarz Zagrobny 1 - Komisarz Zagrobny i powódź.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 132 stron)

Od autora Wszystkie postaci występujące w książce są wytworem mojej i tylko mojej wyobraźni. Nie mają one związku z realnymi osobami, a wszelkie podobieństwa są absolutnie przypadkowe. Związek fabuły z prawdziwą pracą poznańskiej policji, którą szanuję i cenię, jest więcej niż luźny, tu także głównie opierałem się na swojej fantazji.

Rozdział pierwszy Trup czwarty — Możesz się cieszyć. Najwyraźniej miałeś rację. Wczoraj wieczorem znaleźliśmy czwartego trupa — powiedział od drzwi Dobosiewicz, rzucając na stół gazetę. — Tak, wiem. Już go widziałem — odparł komisarz Zagrobny, odwracając głowę od zakurzonego i ubrudzonego ekranu komputera. Jego wzrok spoczął najpierw na informacjach o zagrażającej Poznaniowi powodzi, a potem na dacie: 28 maja 2010. — Właśnie wracam z sekcji. Niestety, jeszcze nie skończyli. — I co, sekcja wykazała wstępnie, że utopił się we własnej piwnicy, jak poprzednicy? — spytał Dobosiewicz. — Być może. Być może potwierdzi, że się utopił, ale wcześniej lub później ktoś odciął mu głowę. Odciął i ułożył na piersi. Jak nagrobek. — To chyba potwierdza twoją teorię? — Dobosiewicz zadał drugie pytanie, jakby nie do końca dotarł do niego sens odpowiedzi, którą usłyszał. Zagrobny ze złością spojrzał na podwładnego. Ten Dobosiewicz nie przestawał go irytować, a nowy trup bynajmniej go nie ucieszył. Wręcz przeciwnie! Czwarte, pozbawione głowy ciało zniszczyło jego koncepcję, którą opracowywał przed laty, zazwyczaj stojąc w kolejce do kasy w supermarkecie. Zagrobny od czasu, gdy stał się samodzielnym policjantem i zaczął ufać własnemu zdaniu i intuicji, uważał, że śledztwo powinno być jasne i klarowne, jak gazetka promocyjna z Reala, Lidla lub Tesco. Bierzesz czyn, szukasz motywu, dopasowujesz do niego człowieka. Potem kasa, czyli sąd, wymierza mu odpowiednią karę, zgodnie z cennikiem, który reszta społeczeństwa nazywa kodeksem karnym. Teraz jednak wizja kasy zaczęła się gwałtowanie od niego oddalać, jakby ktoś za karę kazał wrócić Zagrobnemu na koniec długiej kolejki. — Niczego nie potwierdza — warknął Zagrobny. — Jak to? — zdziwił się Dobosiewicz. — Gdybyś więcej myślał, a mniej czasu spędzał na randkach w internecie, to wpadłbyś na to bez trudu. To przecież dość oczywiste. Wszyscy trzej się utopili. Z czyjąś pomocą lub bez niej. Temu natomiast ktoś z całą pewnością odciął głowę. Na dodatek jeszcze nie udało się nam rozstrzygnąć, czy najpierw się utopił, czy też przedtem pozbawiono go głowy. — Tamci utopili się w piwnicach, gdzie wody jest po kostki — zauważył Dobosiewicz. Zagrobny nic nie odpowiedział. Po cholerę było bronić pomysłu przed bezsensownym zarzutem tego szczeniaka, skoro on już sam osuwał się na ziemię pod ciężarem czwartego ciała. Wszystko, co dotąd wymyślił, nie nadawało się do niczego. Być może więc uparta nieufność Dobosiewicza wobec przedstawianej mu dwa dni wcześniej wersji wydarzeń wyjaśniającej serię utopień nie była aż taka głupia? Może chłopak intuicyjnie wyczuwał w tym wszystkim fałsz? Czyżby należało zacząć traktować go poważnie? Zagrobny przyjrzał się bliżej swojemu podwładnemu, który, niczego nieświadomy, wlepiał wzrok w pokaźny ekran telefonu komórkowego. Lewą dłonią drapał się po karku, podczas gdy palce prawej niesłychanie szybko przebierały po dotykowym ekranie. „Pewnie znowu pisze do swojej bogatej żonki i żali się na mnie” — pomyślał Zagrobny. Jakoś nie umiał polubić tego chłopaka. Był dla niego za młody, bo dobrze przed trzydziestką, ubierał się zbyt swobodnie, jakby nadal był studentem — przetarte bojówki i T- shirt to był mundur Dobosiewicza. Zagrobnego wkurzała też rosnąca nadwaga podwładnego i przygarbione plecy — miał ochotę zagonić go do roboty, aby odchudził leniwy tyłek, nakazać

chodzenie z książką na głowie i golenie gęby co dzień, a nie co najwyżej dwa razy w tygodniu. Nie był jednak jego ojcem, choć irytował się, jakby tak właśnie było. Szczególnie tego dnia, kiedy znów nie udało mu się porządnie wyspać, a z samego rana czekała na niego wieść o czwartym trupie. Tym razem bez głowy. Zresztą z głową czy bez czwarte ciało to było już trochę za dużo jak na spokojny Poznań. „Zaraz zacznie się poganianie — pomyślał Zagrobny. — Pewni ludzie będą dzwonić do komendanta, a on da mi to odczuć. Całe miasto emocjonuje się nadchodzącą falą powodziową i pływające w piwnicach ciała nie podniosą morale poznaniaków. Jeśli jeszcze dojdą do tego trupy, którym ktoś obciął głowę niezwykle ostrym przedmiotem, to wszystkie te fakty razem mogą się odbić na tym, czego pewni ludzie najbardziej chcą bronić — opinii spokojnego, być może trochę mało rozrywkowego, ale przyjaznego biznesowi miasta Poznania. A na to pewni ludzie nie pozwolą. Ani prezydent, ani arcybiskup, ani rektorzy prestiżowych uczelni. Wywrą naciski na komendanta, żeby śledztwo zostało przyspieszone. Komendant całą tę presję zrzuci na swojego podwładnego i zacznie mi się wpieprzać do roboty”. Takie właśnie myśli snuł udręczony brakiem porządnie przespanej nocy Zagrobny. Niewyspany komisarz zawsze nienawidził całego świata i zawsze był dla niego niesprawiedliwy, a przynajmniej nazbyt surowy. I wyolbrzymiał. Był tego świadom i nie lubił tego. Bardzo. W dniu, kiedy Zagrobny wrócił z niedokończonej sekcji czwartego „topielca”, podczas której przekonał się, że dekapitacji uległ nie tylko denat, ale także koncepcja, do której już się zdążył przywiązać, Dobosiewicz wkurzał go wyjątkowo mocno. Toteż komisarz stwierdził, że dla całego wydziału kryminalnego przy ulicy Taborowej w Poznaniu będzie lepiej, jeśli uda się na spacer. Spuszczone głowy wszystkich obecnych i tchórzliwe milczenie upewniły go, że wyjście ucieszy nie tylko jego samego, ale też jego podwładnych. — Wychodzę — oświadczył, podnosząc się z krzesła. Dobosiewicz spojrzał na niego, jakby chciał spytać: „Dokąd?”, ale najwyraźniej przypomniał sobie, jak wiele razy został już skarcony za tego typu pytania. Powiedział więc tylko: — Rozumiem. Zagrobny popatrzył na niego z jeszcze większą irytacją, rozczarowany, że podwładny tym razem nie dał się sprowokować. Dobosiewicz, przy całym swym gapiostwie, zdołał się jednak nauczyć, że w dniach, kiedy Zagrobny wchodzi do ich biura z kawą w ręce i fioletowymi obwódkami wokół oczu, bezwzględnie należy schodzić mu z drogi. — Spróbuj ustalić, czy woda w każdej z tych czterech piwnic dostała się tam w sposób naturalny. Wiem, że mamy zagrożenie powodziowe i że w ciągu dwóch tygodni były dwie burze stulecia, a gazety opisują, jak dzielna straż wyjeżdżała setki razy do zalanych ulic i piwnic. Jednak chciałbym mieć stuprocentową pewność, że nikt tej wody nie napuścił tam z węża. Obdzwoń więc dozorców, administratorów, właścicieli budynków i spróbuj dowiedzieć się jak najwięcej na ten temat. Dowiedz się też koniecznie, czyją własnością są wszystkie te budynki. — Ten czwarty został przecież znaleziony w podziemiach Fary — zauważył Dobosiewicz. — To zadzwoń do proboszcza, a potem do Pana Boga, a jak się okaże, że Pan Bóg wie coś więcej, to wypytaj go o wszystkich denatów. Tylko pamiętaj, musisz się upewnić, czy powtórzy to w sądzie. — Zagrobny mógł wreszcie dać upust wypełniającej go złości. — Dobrze. — Dobosiewicz zgarbił się, chowając głowę w ramionach. Szczerze żałował, że w ogóle się odezwał. Szczęśliwie dla niego Zagrobny powstrzymał się od dalszego

pastwienia nad nim i bez słowa wrzucił swój ulubiony długopis do torby, przerzucił ją przez ramię i wyszedł. Zanim opuścił komisariat, kupił sobie jeszcze kawę w automacie. Ze wściekłością zorientował się, że jest za słodka. Nie zamierzał jej jednak wyrzucać. Marnotrawstwa nie cierpiał najbardziej na świecie. Postanowił wypić ją za karę, aby zapamiętać, że trzeba sprawdzać, w jakiej pozycji znajduje się poziom cukru na skali ekspresu. Odczekał chwilę za drzwiami, aby kawa trochę ostygła, a potem wypił duszkiem, zatykając sobie palcami nos, aby osłabić odczuwanie smaku. Na zewnątrz było dość ciepło i trudno było uwierzyć, że miastu całkiem realnie zagraża powódź, a mieszkańcy znajdujących się przy Warcie dzielnic zgodnie układają worki z piaskiem, aby chronić to, co z takim trudem uciułali i zgromadzili w swoich domach. Co prawda niebo wypełniały szarobure chmury, z których siąpiło od wielu godzin, ale nie sądził, by taki deszczyk mógł zagrozić całemu miastu. Tymczasem nagłówki w gazecie, którą komisarz Zagrobny kupił w najbliższym kiosku, krzyczały, że miasto szykuje się do odparcia fali powodziowej. Eksperci nie wykluczali, że spora część miasta znajdzie się pod wodą, a prezydent zapewniał, że do tego nie dopuści. Zagrobny niespiesznym krokiem ruszył w kierunku ulicy Grunwaldzkiej, mijając nielicznych o tej porze przechodniów. Szedł wzdłuż niewysokich domów, które w większości były siedzibami firm, o czym informowały tablice na ich ścianach albo zakotwiczone w ogródkach szyldy reklamowe. Po paru minutach był już na przystanku przy rondzie imienia Jeziorańskiego (niegdyś Przybyszewskiego). Złapał tramwaj numer trzynaście i podjechał dwa przystanki, aby wysiąść na Szylinga. Przy tej ulicy wciąż jeszcze trwał remont, a właściwie przebudowa nowej siedziby poznańskiej policji. Budynek miał być okazały, a kolejną datę jego uroczystego otwarcia wyznaczono na lipiec. Komisarz aż wzdrygnął się na myśl o przenoszeniu wszystkich papierów, dokumentów i pękatych segregatorów, jakie nagromadziły się w jego szafie i na biurku przez wszystkie te lata, które spędził w starej siedzibie. Przeprowadzki zawsze napawały go lękiem przed kosmicznym bałaganem, który trzeba będzie ogarniać tygodniami. Poza tym żal mu było opuszczać starą komendę. Lubił ją. Tam można było pójść na spacer i piechotą dotrzeć do Lasku Marcelińskiego albo posnuć się wśród willowych uliczek spokojnego Grunwaldu. Można było też szybko dotrzeć na basen Olimpia i tam, pływając, zapomnieć o stresie związanym z pracą. Ulica Szylinga też nie była zła. Stąd były już dwa kroki do Starego Zoo, które komisarz od lat regularnie odwiedzał. Zagrobny rzucił okiem na pogrążony w pyle budynek nowej siedziby policji, a potem skręcił w Bukowską. Mijał stojące w korkach auta i cierpiących z tego powodu kierowców. W długich szeregach stłoczonych samochodów wyróżniały się zielone autobusy komunikacji miejskiej, które, uwięzione na przystankach, bezradnie usiłowały się włączyć do ruchu. Wyglądały jak biedronki obezwładnione przez kolorowy szereg drapieżnych i wściekłych mrówek. Połyskiwały światła, dźwięczały klaksony. Zniecierpliwieni kierowcy opuszczali szyby i wyglądali przez okna, aby zobaczyć, gdzie kończy się korek. Sięgał on aż do wylotu z miasta. Oplatał wszystkie jego najważniejsze arterie, trzymał w uścisku Zamek Cesarski, w trakcie wojny uznany przez Hitlera za jedną z jego kwater, nieukończoną budowę stadionu przy Bułgarskiej, Ostrów Tumski, rozryte rondo Śródka, Stary Browar, do którego pielgrzymowali na zakupy ludzie z całej Wielkopolski. Nadchodząca powódź na razie nie dusiła ludzi wodą, ale zakorkowanymi ulicami. Kiedy Zagrobny znalazł się na wysokości Starego Zoo, zajrzał za bramę, żeby upewnić się,

czy jego ulubiona ławka jest wolna. Była. Przyspieszył więc kroku i już po chwili przemierzał niezbyt długą Gajową, idąc w stronę Zwierzynieckiej i wejścia do zoo. Odkąd przeniesiono stąd większość zwierząt i zrezygnowano z opłat za bilety, Stare Zoo stało się jego ulubionym miejscem. Mógł tu dotrzeć w kilkanaście minut, usiąść w spokoju i zebrać myśli albo ukoić skołataną bezsennością głowę ożywczym chłodem, kiedy w pozostałej części miasta doskwierał upał. Powódź opóźniła nadejście lata, ale Zagrobny żył zbyt długo, aby uwierzyć, że umiarkowane temperatury i zachmurzenie utrzymają się dłużej. Upał dopadnie go i tego lata. Wiedział to. Komisarz od dawna cierpiał na kłopoty ze snem. Nie lubił tego nazywać bezsennością, bo raczej nie chodziło tu o problem z zaśnięciem, bardziej z budzeniem się. Co z tego, że śmiertelnie zmęczony padał na łóżko i zasypiał w kilka minut, skoro budził się po czterech, pięciu godzinach. Otwierał oczy z obrzydliwym uczuciem pewności, że to już wszystko na tę noc. Przez lata doświadczeń nauczył się, że nie ma sensu walczyć, męczyć się. Sprawa była z góry przegrana. Dlatego kiedy budził się zbyt wcześnie, brał długą kąpiel, czytał, słuchał radia albo oglądał telewizję. To ostatnie najrzadziej, bo o czwartej czy piątej rano program oferował jeszcze gorszy śmietnik niż przez resztę dnia. Najczęściej więc czytał albo z zamkniętymi oczami słuchał radia. Potem długo jadł śniadanie, z rozpostartą na stole gazetą. Podłość jego schorzenia polegała na tym, że dopiero wtedy, gdy nadchodziła pora wyjścia do pracy, na Zagrobnego spadało całe zmęczenie wynikające ze zbyt krótkiego snu. Piekący piasek pod powiekami, dręczący ból głowy i wszechogarniające uczucie wyczerpania, dojmujące i dotkliwe jak najcięższy kac. W takich chwilach czuł, że każda część ciała uparła się, żeby dać mu odczuć swoje niezadowolenie. Szczęśliwie nie co dzień tak było, trafiały się całe tygodnie, a czasem nawet miesiące, kiedy spał zupełnie normalnie. Jednak po nich nieuchronnie znowu przychodziły przedwczesne pobudki. Jeśli trwało to dłużej (a zazwyczaj tak właśnie było), to trzeciego dnia Zagrobny czuł się naprawdę koszmarnie. Denerwowało go wszystko. Zbyt głośne dźwięki, zbyt intensywne zapachy. W takich dniach Dobosiewiczowi obrywało się szczególnie mocno. Tym bardziej że z wrodzonym sobie brakiem instynktu samozachowawczego nieustannie właził wtedy Zagrobnemu w pole rażenia. Był jak kompanijna ofiara, która niczym magnes przyciąga uwagę złego sierżanta. Wejście zablokowała szkolna grupa, która z jazgotem wychodziła z zoo. Komisarz cierpliwie usunął się na bok i zaczekał, aż ostatni z wrzaskunów przejdzie przez bramę. Cieszył się, że wychodzą, a nie wchodzą, i z tej okazji mógł czekać nawet następne dziesięć minut. Skinął na powitanie pani w kasie, która siedziała tam mimo bezpłatnego wstępu, na wypadek gdyby ktoś zdecydował się odwiedzić płatne wystawy gadów i ryb, i ruszył w stronę swojej ulubionej ławki. Znajdowała się na samym końcu Starego Zoo, które nie było specjalnie rozległe i coraz bardziej przypominało miejski park. Zagrobny lubił siadywać na ławce w pobliżu małp, jednych z niewielu egzotycznych zwierząt, jakich jeszcze nie przeniesiono do nowego, ogromnego i nowoczesnego ogrodu zoologicznego. Co prawda nie było tu absolutnej ciszy i spokoju, bo zwiedzający chętnie odwiedzali małpy, ale obserwacja jednych i drugich relaksowała go. Lubił popadać w długie stany bezczynności, rozpierając się wygodnie na ławce. Bardzo często naprzeciw niego siedział jeden z szympansów w podobnej, zastygłej, przypominającej letarg pozycji. Obaj obserwowali przechodzących pomiędzy nimi ludzi. Obwieszonych aparatami, objuczonych torbami ze słodyczami i napojami dla dzieci. Pchających wózki. Kłócących się lub tylko wymieniających banalne uwagi. Czasem Zagrobnemu wydawało się, że szympans, patrząc na niego zmrużonymi oczyma, czyta w jego

myślach, razem z komisarzem zasępiając się nad głupotą, prymitywnością i przewidywalnością ludzkich czynów. Większość spraw, które zamknął Zagrobny, była banalna, ich motywy prostackie, a wykonanie nieudolne. Pewnie małpa nie popełniłaby tych zbrodni dużo gorzej i bardziej bezmyślnie. Dlatego też szybko wpadał na rozwiązania, bo nie szukał finezji i wyrafinowania tam, gdzie nie było ich za grosz. Ostatnia sprawa też na taką wyglądała. Trzy osoby zmarły w bardzo podobny sposób. Podejrzany sam pchał mu się w łapy… Aż do czasu, gdy ktoś, jakby sam Bóg, postanowił całej sprawie ukręcić, a raczej uciąć łeb — z chirurgiczną precyzją. Od dawna nic tak nie wkurzyło Zagrobnego, jak ten czwarty, niespodziewany trup. Z tego powodu wybrał się do zoo na swoją ulubioną ławkę, aby razem ze starym, wyleniałym szympansem jeszcze raz przemyśleć całą sprawę. Sprawdzić, czy czegoś nie przeoczył. Zastanowić się, gdzie popełnił błąd. „Trupy w poznańskich piwnicach pojawiają się ostatnio jak grzyby po deszczu” — pomyślał Zagrobny, otwierając gazetę. Na szczęście na razie nic o nich nie pisano, choć minęło już dziewięć dni od momentu, gdy w piwnicy na Wildzie znaleziono pierwsze ciało. Dziennik z 28 maja 2010 roku emocjonował się czymś innym. Najważniejszym tematem poznańskiego dodatku były rozważania, czy od dawna nieremontowany mur oporowy, zbudowany wzdłuż starego koryta Warty, wytrzyma atak największej od wielu, wielu lat fali powodziowej, która nieuchronnie zbliżała się do Poznania. O jej niszczącej sile przekonały się wcześniej Wrocław, Kraków i Warszawa. Niektórzy uważali, że wkrótce przekona się o niej też premier Donald Tusk. Gazeta ostrzegała, że jeśli fala powodziowa uderzy w Poznań równie mocno, a stary, od lat zaniedbywany mur nie odeprze ataku wody, wiele nowoczesnych budynków może się zawalić. Zaraz potem dodawano, że zagrożone powodzią są również tereny śródmieścia, najbardziej zapuszczonej części miasta. Może to pora, żeby zastanowić się nad przyszłością czarnej dziury, która zieje brudem i smutkiem pomiędzy Starym Browarem i Kupcem Poznańskim? — retorycznie pytał dziennikarz. Stronę dalej opisywano wspólny wysiłek setek poznaniaków, którzy zgodnie, ramię w ramię umacniali wały na Warcie, układając worki z piaskiem. „Czy to rzeka ostatecznie nie pokaże im wała?” — przekornie pomyślał Zagrobny. Miał jednak inne problemy na głowie niż językowe igraszki. Zdawał sobie sprawę, że trup bez głowy, a raczej z głową nie na swoim miejscu, znaleziony w piwnicach perły poznańskiego baroku — kościele farnym — mógłby śmiało przebić powódź i na długie tygodnie stać się ulubionym tematem prasy. Dlatego komisarz musiał działać, zanim sprawa stanie się gorąca. „No więc, jeszcze raz od początku — pomyślał Zagrobny. — Przejdźmy całość — od trupa do trupa, a może uda się nam dojść z tym wszystkim do ładu”. Złożył gazetę i powtórzył sobie fundamentalne zasady, którymi od zawsze kierował się podczas dociekania prawdy: „Bierzesz czyn, szukasz motywu, dopasowujesz do niego człowieka. Potem kasa, czyli sąd, wymierza mu odpowiednią karę, zgodnie z cennikiem, który reszta społeczeństwa nazywa kodeksem karnym. To musi zadziałać i teraz. Tylko trzeba zacząć od samego początku. Jeszcze raz. Pierwszy trup został znaleziony…”.

Rozdział drugi Trupy pierwszy, drugi i trzeci Pierwszy trup został znaleziony na Wildzie, przy ulicy Świętego Jerzego. Święty Jerzy to niedługa uliczka spadająca niemal pionowo od 28 Czerwca 1956 roku do Dolnej Wildy, na wysokości Rynku Wildeckiego. Ruch jest tam relatywnie niewielki i gdyby nie szkoła, przed którą większość dnia wysiadują wrzeszczące dzieciaki, byłaby jedną z wielu sennych krótkich uliczek, gdzie menele piją po bramach piwa i tanie wina, a normalni ludzie schodzą z drogi napakowanym łysym młodzieńcom, przechadzającym się ze swoimi bulterierami i mastifami. Uliczką senną i czekającą, aż ktoś zacznie remontować jej piękne kamienice, wybudowane na początku dwudziestego wieku — odnowi elewacje, wymieni okna, wyremontuje dachy i przywróci do życia zapuszczone, zaśmiecone gruzem podwórka. Feralna kamienica znajdowała się tuż za rogiem ulic Świętego Jerzego i 28 Czerwca 1956 roku. To w jej piwnicy wszystko się zaczęło… Ciało znalazła studentka z Międzyrzecza, która wraz z koleżankami wynajmowała mieszkanie strychowe. Tego ranka, 20 maja 2010 roku, dzień po koszmarnej ulewie, która zamieniła Poznań w rwącą rzekę i spowodowała kilometrowe korki, dziewczyna chciała sprawdzić, w jakim stanie jest jej rower, który od jesieni stał w piwnicy. „Pewnie będzie tego żałowała do końca życia — pomyślał Zagrobny, poprawiając się na ławce. — Jakby nie mogła wybrać się po ten rower kiedy indziej”. W każdym razie zeszła i natknęła się na martwe ciało Stanisława Pęczaka, rocznik 1933, który leżał sobie częściowo w korytarzyku piwnicznym, a częściowo w swojej piwnicy. Była w niej jeszcze woda, ale już nie tyle, co dnia poprzedniego. Wystarczyło jednak, żeby pan Pęczak się utopił. Jednak do jego zgonu nie przyczyniła się tylko woda. Sekcja zwłok wykazała ewidentny wylew krwi do mózgu. Sprawa wyglądała więc na dość prostą. Starszy człowiek zszedł do piwnicy, by sprawdzić, czy zalała ją woda. Stres i wysiłek wywołały albo przyśpieszyły wylew, który spowodował upadek, a paraliż nie pozwolił mu się podnieść. I pan Stanisław utopił się w przysłowiowej łyżce wody — takie rozwiązanie narzucało się samo. Sprawę trochę jednak komplikowało otwarte i splądrowane mieszkanie, ale policjanci z wildeckiego komisariatu nie przejęli się tym zbytnio. Ot, człowiek umarł, to któryś z jego zapobiegliwych sąsiadów wykorzystał dogodny moment i przetrzepał mu mieszkanie. Jakoś nie zastanowiło ich, skąd ktoś mógł wiedzieć, że może nie niepokojony przez nikogo wejść do mieszkania i wynieść z niego, co tylko zechce. Jednak kiedy za trzy dni pojawiły się dwa następne trupy, także w piwnicach, a ich mieszkania potraktowano w podobny sposób, sprawa została uznana za poważną i jako taka trafiła do Zagrobnego. W momencie, kiedy przejął śledztwo, topielców było już trzech. Pierwszy zmarł na Wildzie. Drugiego znaleziono w starej kamienicy na Śródce, a trzeciego na ulicy Garbary, czyli w pobliżu poznańskiego Starego Rynku. Wszyscy leżeli martwi w piwnicach, a w ich płucach wykryto wodę, co świadczyło o utonięciu. Na ich ciałach nie znaleziono obrażeń, które jednoznacznie wskazywałyby, że ktoś zadał im ciosy. Wszystkie rany i otarcia skóry można było wyjaśnić upadkiem, a każdy upadek nagłym pogorszeniem stanu zdrowia. Pierwsza i trzecia ofiara miały wylew, a druga zawał. Łączyły je nie tylko okoliczności śmierci, ale też podeszły wiek… Drugi zmarły, Emilian Gryka, był zaledwie dwa lata młodszy od znalezionego na Wildzie Stanisława, który w piwnicy zakończył siedemdziesięciosiedmioletnie życie. Trzeci — Jan Kusku — były nauczyciel, rencista, który dorabiał sobie w małej filii biblioteki im. Raczyńskich na Jeżycach, urodził się co prawda

później, bo w 1943 roku, ale też pasował do profilu człowieka, którego trudno już nazwać młodym. W każdym razie był równie schorowany, co pozostali denaci, i wylew krwi do mózgu na pewno nie był zbyt wielkim zaskoczeniem dla jego lekarza rodzinnego. Wszyscy trzej mieszkali sami, każdy w niezbyt zadbanej kamienicy, w dzielnicach o marnej reputacji. Ich mieszkania zostały w podobny sposób spenetrowane i splądrowane. Policjanci nie znaleźli w nich ani pieniędzy, ani sprzętu RTV, a przecież trudno sobie wyobrazić współczesnego emeryta bez telewizora. Tym bardziej takiego, który nie ma telewizora, ale za to regularnie opłaca telewizję kablową. To już osobiście ustalił Zagrobny. Wiedział, że człowiek, który przestaje płacić za telewizję kablową, to człowiek, którego nie stać na nic. Można się szarpać z władzami miasta albo właścicielem kamienicy o czynsz, z gazownią o drożejący gaz, można się nawet szarpać z energetyką, ale z kablówką się nie zadziera. To by oznaczało odcięcie od codziennej dawki seriali i od namiętnie oglądanych przez emerytów programów informacyjnych. Poranek bez serii powtórek polskiej szkoły telenoweli? Popołudnie bez premierowych osiągnięć tejże? Wieczór bez co najmniej dwóch głównych wydań wiadomości? To rzecz ponad siły i poza wyobraźnią przeciętnego emeryta, a do takich Zagrobny przyporządkował trójkę zmarłych. Założył więc, że z pewnością posiadali oni telewizory, mieli też na nich co oglądać. A mimo tego zeszli na dół do piwnicy, by tam umrzeć. Taka była cena za sprawdzenie, czy ziemniaki, weki na zimę, dodatkowe krzesła, zapasowe deski klozetowe oraz inne rzeczy, które zdeponowano w piwnicy na wszelki wypadek, nie ucierpiały podczas ulewy. Wszystkich zmarłych łączył nie tylko fakt, gdzie zginęli. Podobne były poprzedzające dramatyczny zgon okoliczności. W dniu śmierci Stanisława Pęczaka nad Poznaniem było oberwanie chmury. Dwa dni później w mieście znowu lało, jak by ktoś chlustał z nieba całymi wiadrami, a w efekcie w piwnicach policja znalazła jeszcze dwóch topielców. Ich też zabiła woda, do spółki z chorobami krążenia, a ich mieszkania zostały splądrowane. Policjantom już wtedy zapaliły się lampki alarmowe i w poniedziałek 24 maja sprawa trafiła do Zagrobnego. Niektórzy młodsi i narwani funkcjonariusze zaczęli się nawet podniecać, że może pojawił się wreszcie jakiś poznański wampir, który seryjnie morduje emerytów i wlecze ich do piwnic. Jednak Zagrobny szybko i brutalnie ugasił takie hipotezy. Jego zdaniem sprawa była maksymalnie banalna. Komisarz zresztą każdą sprawę uważał za maksymalnie banalną, więc i tym razem nie zamierzał robić od tej zasady wyjątku. Dowiedziawszy się o serii tajemniczych śmierci, najpierw wypytał wstępnie policjantów z komisariatów odpowiadających za te rejony miasta, czyli Wildę i Stare Miasto, a dzień później wybrał się na oględziny trzech miejsc zgonów. Najpierw pojechał na Śródkę, w miejsce, gdzie znaleziono drugiego trupa. Wynikało to z optymalnej trasy, jaką sobie opracował — tramwajem numer siedemnaście z Rynku Jeżyckiego na Śródkę, potem pieszo na Wildę, ulicą Garbary, a potem Królowej Jadwigi. Zagrobny nie potrafił nie planować. Zawsze rozważał wszystkie możliwości, a potem wybierał tę najbardziej racjonalną, bez względu na wagę sprawy — czy była to podróż służbowa do centrum miasta, czy też decyzja na temat kolejności sprzątania mieszkania. Siedemnastka przyjechała z lekkim opóźnieniem, więc Zagrobny zdążył podejść do niedalekiej bramy, w której, w cieniu McDonalda, kryło się kino Rialto, i sprawdzić aktualny repertuar. Lubił to kino. Było blisko jego domu, było tanie i grano tam filmy dalekie od popkulturowych śmieci, które tak wkurzały Zagrobnego. Przejeżdżająca przez most na Warcie siedemnastka oferowała wspaniały widok na wypełnioną po brzegi rzekę, ale Zagrobny tylko rzucił na nią okiem — wolał poczytać gazetę.

Za to pozostali pasażerowie jak jeden mąż wpatrywali się w wypełniony brunatną wodą nurt. Na moście złożone z mieszkańców dzielnicy Śródka pospolite ruszenie układało worki z piaskiem. Jeden z nich musiał upaść i jego zawartość wysypała się na chodnik, bo kilkoro umorusanych dzieciaków urządziło sobie wokół niego prowizoryczną piaskownicę. To ten właśnie fakt wywołał najgorętsze komentarze pasażerów tramwaju. Zagrobny wysiadł na remontowanym rondzie Śródka, na którym od czasu rozpoczęcia prac budowlanych panował nieopisany chaos, i odwiedził pierwsze mieszkanie. Znajdowało się ono bardzo niedaleko zamykanego właśnie kina Malta, które musiało się wynieść ze swej siedziby, bo nieruchomość stała się własnością Kościoła. Potem przeszedł przez most na Ostrów Tumski, aby pospacerować trochę z dala od ruchliwej ulicy. Minął katedrę i, dalej idąc pieszo, odwiedził zatłoczoną ulicę Garbary, która była miejscem trzeciego zgonu. Z ulicy Strzeleckiej tramwajem numer dwa podjechał na Wildę. Liczył, że tutaj dowie się więcej. To był jedyny zmarły, który miał rodzinę. Dwaj poprzedni byli cisi, spokojni, żyli z boku głównego nurtu i mało kto miał na ich temat cokolwiek do powiedzenia. Jednak mieszkanie obejrzał dopiero po zakupach w Lidlu przy Hetmańskiej i nieodległym od niego Piotrze i Pawle. Komisarz, jako człowiek zaradny, już dawno temu nauczył się, że okazje trzeba wyławiać w każdym sklepie, nie tylko w tych z opinią tanich, i odwrotnie — dobre rzeczy niekoniecznie najlepiej kupować w luksusowych delikatesach. Na Rynek Wildecki wrócił pieszo, celowo klucząc bocznymi uliczkami. Zaśmieconymi, brudnymi, pełnymi podejrzanych ludzi. „Biedni ludzie mają mało pieniędzy, ale mnóstwo czasu” — pomyślał Zagrobny. Na piąte piętro, do poddaszowego mieszkania zajmowanego przez studentkę i jej koleżanki, wspinał się z płócienną torbą (Zagrobny stał się obsesyjnie proekologiczny, gdy tylko wprowadzono opłaty za plastikowe reklamówki), w której taszczył pięć jogurtów naturalnych, dwie paczki wędzonego łososia norweskiego, przecenionego o czterdzieści pięć procent, oraz butelkę hiszpańskiego czerwonego wina, które planował podarować córce. Schody na obdrapanej klatce schodowej były dość strome, a spacer przez pół miasta trochę go jednak zmęczył, dlatego przystanął, oparł się o niski drewniany parapet i wyjrzał przez okno. Czekał tam na niego niewesoły widok. Pokrzywiony trzepak, przepełnione kontenery na śmieci, kupa piasku, w którym leżały zdezelowane dziecięce zabawki. Do tego tynki, szare od brudu i spękane ze starości, obłażące z farby okna oraz psia kupa na kratce ściekowej, majestatycznie omijana przez wychudzone do szkieletów koty. Gdyby ktoś znów chciał nakręcić historię doktora Korczaka, to tam bez problemu znalazłby idealny plener do scen z Józkami i Frankami wychowującymi się na obskurnych podwórzach i w zawilgoconych suterenach. Wystarczyłoby tylko odstawić na bok plastykowe pojemniki na śmieci. Czasy świetności tego podwórka minęły bezpowrotnie jeszcze podczas niemieckiej okupacji albo krótko po wyzwoleniu Poznania. Poprzednio oglądane kamienice wyglądały bardzo podobnie. Najbardziej przygnębiająca dla Zagrobnego była chyba ta na Śródce. Żeby wejść do klatki, trzeba było najpierw minąć stojących w ciasnym kordonie pijaczków, którzy od każdego przechodnia domagali się pięćdziesięciu groszy na piwo. Na szczęście niepozorny Zagrobny przez lata pracy wyrobił sobie spojrzenie, które zastępowało najcięższe przekleństwa i nie wymagało wyciągania odznaki policyjnej. Jednak każdy inny człowiek zastanowiłby się dziesięć razy, rozważając głęboko, czy na pewno musi wchodzić do tej kamienicy. Śródka przypominała bezdomnego, który z każdym dniem oddalał się od człowieczeństwa i którego tylko cud mógłby przywrócić

do normalnego życia. Szkoda, bo wciąż było widać, jak piękną kiedyś musiała być dzielnicą. Natomiast w klatce schodowej budynku na Garbarach koszmarnie śmierdziało psim moczem i odchodami tego samego pochodzenia. Najwyraźniej któryś z lokatorów, czy to z niedołężności, czy też natłoku innych spraw, spacery psa ograniczył do wypuszczania go z mieszkania. Dlatego stojący przy oknie trzeciej kamienicy Zagrobny cieszył się relatywnie czystą klatką schodową. A widok z okna? Cóż, jak przyjdzie śnieg, to wszystko przykryje. Może poza obdrapanymi, odsłaniającymi gdzieniegdzie gołe cegły tynkami. No chyba że wcześniej ktoś to wszystko wykupi i zabierze się za ogarnięcie całego tego bałaganu. „Do tego jednak potrzebne są pieniądze, a połowa lokatorów jest na starych czynszach, które nie starczą na gruntowne remonty” — pomyślał, podnosząc się do dalszej wspinaczki. Wspinaczki zupełnie daremnej, bo dziewczyny, która znalazła trupa, nie zastał. Tak przynajmniej utrzymywała jedna z jej współlokatorek. Dziewczyna, która otworzyła drzwi Zagrobnemu, była wyraźnie przestraszona, ale nic dziwnego, nie co tydzień zdarza się, by sublokatorka znalazła w piwnicy utopionego sąsiada emeryta, a potem policja pielgrzymowała do twojego mieszkania, które wynajmujesz bez zameldowania. Ileż to razy w życiu Zagrobny natłumaczył się, że nie jest z urzędu meldunkowego i że go to w ogóle nie interesuje, kto jest zameldowany, a kto nie, natomiast bardzo ciekawią go odpowiedzi na parę pytań. I tym razem musiał od tego zacząć i przekonywać przez parę minut, aż rozmówczyni zdecydowała się sensownie porozmawiać. Niestety, nie wiedziała zbyt wiele. Komisarz upewnił się więc tylko, że ta niewysoka, osadzona na krótkich nogach zakończonych zbyt szerokimi biodrami dziewczyna nie kłamie i pozwolił jej wycofać się do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Potem niespiesznie zszedł dwa piętra niżej, do mieszkania Stanisława Pęczaka. Stał chwilę przed tłustymi od nakładania kolejnych warstw farby drzwiami, przyglądając się, czy nie ma na nich śladów włamania. Nic takiego na ponuro brązowej powierzchni nie zauważył, więc nacisnął stary, z trudem trzymający się dzwonek, który ktoś zamontował na środku drzwi, tuż pod judaszem. Drzwi się uchyliły. — Niech pan uważa na kabel od dzwonka — powiedziała prawie pięćdziesięcioletnia kobieta o twarzy szarej, zasuszonej i zmęczonej. Reszta jej ciała też wyglądała na równie zmęczoną i zasuszoną. — Rozumiem, że mogę wejść? Nazywam się Zagrobny. Jestem z policji. — Myślałam, że nie ma takich starych policjantów. Przecież macie wcześniejsze emerytury. — Jakoś się uchowałem. Pakuje pani rodzinne pamiątki? — Tylko one zostały. Wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość, zostało już dawno temu wyniesione. Jak zawsze nie umieliście upilnować. — Istotnie. Przepraszam w imieniu kolegów z całej poznańskiej policji. Ja próbuję ustalić, co tu naprawdę miało miejsce i złapać winnego. — Mój ojciec dostał wylewu w piwnicy, a jakiś gnojek go znalazł, zabrał mu klucze i ograbił mieszkanie. Wyniósł telewizor, lodówkę i pralkę, ale nikt niczego nie widział. Sąsiedzi głusi i ślepi. To się właśnie stało — powiedziała zasuszona kobieta. Zagrobny zamknął za sobą drzwi i dał duży krok naprzód, ponad leżącymi na podłodze kartonami, jednocześnie schylając głowę, aby nią nie zaczepić o wiszący kabel. Prowadził on ze środka drzwi, od dzwonka do ściany, zwisając z niej dużą pętlą, tak aby można było otwierać i zamykać drzwi.

— Pomysłowe — pochwalił. — Bardzo — odparła kobieta. — Jeśli tylko wchodzący ma mniej niż metr pięćdziesiąt. Cały dom jest pełen takich wynalazków. Mój ojciec wszystko musiał robić sam, bo na wszystkim znał się najlepiej. Powinni tutaj otworzyć filię muzeum techniki. Pociesza mnie tylko fakt, że ten gnojek, właściciel mieszkania, który w tydzień kazał mi spakować rzeczy, będzie musiał się z tymi wszystkimi pułapkami użerać. Półki wmurowane na stałe w ścianę, tapety, które trzeba skuwać razem z tynkiem, oraz szafka pod zlew wykonana z giętych rur, którymi płynie woda i gaz. Nawet drzwi z zawiasów nie zdejmie, bo są ze sobą zespawane. Kobieta przerwała tyradę, lekceważącym machnięciem ręki dając wyraz temu, jaką wagę przykłada do słów, które właśnie wypowiedziała, a Zagrobny przyjrzał się jeszcze raz jej zawziętej twarzy i reszcie wychudzonego ciała. Było równie antypatyczne, okryte ubraniami, które też wyglądały jak okładka zaczytanej na śmierć książki. Niby dziur nie było, ale całość wywoływała niechęć, smutek i przygnębienie. — Widzę, że bardzo ciężko przeżyła pani śmierć ojca. Mogę się tutaj trochę rozejrzeć? — Proszę — warknęła kobieta. — Ja wracam do pakowania śmieci. Chcę to wszystko wynieść na śmietnik, żeby tylko obcy ludzie się w tym nie grzebali. Zagrobny najpierw zajrzał do niewielkiego pokoju, który znajdował się na wprost drzwi wejściowych, a potem niezbyt szerokim korytarzem poszedł w głąb mieszkania. Na tej samej ścianie znajdowało się wejście do drugiego, większego pomieszczenia. Na końcu była łazienka i kuchnia, do której trzeba było skręcić w prawo. Wszystko razem tworzyłoby ładne i funkcjonalne mieszkanie, gdyby nie koszmarne zagracenie. Całość i tak wąskiego korytarza zacieśniały niezliczone szklane półeczki, które zostały zamontowane na cienkich, ale wytrzymałych żyłkach. Zagrobny musiał przyznać, że spodobał mu się ten patent — żyłka biegła od zawieszonego haczyka wzdłuż ściany do półki, aby przeciąć ją w poprzek i, zaginając się na krawędzi, wrócić do kołka. W efekcie linka tworzyła trójkąt, na którego dolnym ramieniu wisiała półka. „Sprytne — pomyślał. — Z daleka te półki wyglądają, jakby wisiały w powietrzu”. — Niech się pan tak nie zachwyca. Wystarczy mocniej nacisnąć na krawędź półki albo postawić coś zbyt daleko od środka ciężkości, aby całość się wywaliła. Mój ojciec był na bakier z fizyką, wolał się skupiać na instruowaniu nas, jak trzeba używać jego wynalazków, aby należycie pracowały. Normalnie człowiek nie musi się zastanawiać, jak się przekręca klucz w zamku, jak otwiera drzwi, jak nalewa wodę do wanny. Ja musiałam się tego uczyć od najmłodszych lat, aby nie zginąć przygnieciona drzwiami, aby klucz nie uciął mi palca albo nie poparzył mnie wrzątek. Widzi pan ten pawlacz nad nami? W środku jest założone światło. Teraz komisarz zrozumiał, co sprawiało tak przytłaczające wrażenie — przez cały korytarz ciągnął się jeden wielki pomalowany niegdyś białą olejną farbą pawlacz, który obniżał sufit z grubo ponad trzech metrów do wysokości ciasnego blokowego mieszkania. — Co to jest? Muszę przyznać, że odwiedzam wiele mieszkań w kamienicach, ale czegoś takiego nie widziałem. — Zagrobny nie umiał ukryć zainteresowania. — Wygląda to jak jakiś pokój dla karzełków. Czy on, czy pani ojciec zamierzał tam mieszkać? — Wynająć. Miał pomysł, że będzie tam wynajmować miejsce do spania Wietnamczykom, którzy sprzedają ciuchy na targowisku na Chwiałkowskiego. Nawet był ktoś oglądać, ale ostatecznie się nie zdecydował. — Chryste! — jęknął Zagrobny. — Nie odważę się tam zajrzeć. Niech się właściciel mieszkania martwi. To już nie mój

problem. Na szczęście nie będę tu mieszkać. Całą tę cholerną Wildę powinno się wyburzyć. — Widzę, że pomiędzy panią a pani ojcem panowała tak zwana szorstka miłość? — Szorstka miłość? — Kobieta zaśmiała się. — Nienawidziłam dziada. Dzieciństwo mi zmarnował, popieprzony Pomysłowy Dobromir. — Ktoś jeszcze? — spytał Zagrobny, który nie zdołał się powstrzymać od chęci wypróbowania, czy półeczka faktycznie jest taka wywrotna. Okazało się, że była i teraz komisarz z rosnącym zażenowaniem walczył z przywróceniem jej do stanu pierwotnego. — Co ktoś jeszcze? — Czy ktoś jeszcze go tak szczerze nienawidził? — sprecyzował Zagrobny, dumny z siebie, że jednak udało mu się umocować szklaną konstrukcję. Komisarz uświadomił sobie przy okazji, że chyba miał trochę wspólnego ze zmarłym mężczyzną, który próbował zorganizować otaczający go świat po swojemu, w opozycji do wciskających mu gotowe rozwiązania reklam i sponsorowanych porad. Nie wszystko mu się udawało, ale działał samodzielnie i to imponowało Zagrobnemu, który też lubił spośród podawanych mu przez świat informacji wyciągać to, co chciał i uważał za przydatne. — Z ludzi nie. — A z nieludzi? — Pyta pan, czy komuś zależało na jego śmierci? To ja powtórzę, ludzie go lubili. Sąsiedzi, znajomi. Mieszkańcy na dzielnicy, których pewnie z setkę znał z widzenia, też. Był miły, uczynny, zawsze chętny do pomocy. Złota rączka. Umiał skręcić kran, wstawić szybę. Chętnie pomagał i nie chciał za to pieniędzy albo, jeśli już ktoś się upierał, wymieniał jakieś absurdalnie niskie kwoty. Obcych nie dręczył swoimi racjonalizatorskimi pomysłami. — To kogo miała pani na myśli, sugerując, że istnieją jacyś nieludzie, którzy nie podzielali ogólnej sympatii przejawianej przez wszystkich wobec pani ojca? — Zagrobny zaczął się pomału niecierpliwić. — Jeśli ktoś go mógł nienawidzić, to urzędnicy. Jak mu się coś nie spodobało, to korespondował do bólu. Wysyłał pisma w sprawie nieodśnieżonych chodników, domagał się toalet na Rynku Wildeckim, procesował o hałasujące od wczesnego rana tramwaje na niewyremontowanej nawierzchni, zbierał podpisy pod petycją o nowy plac zabaw w parku Jana Pawła II. I trzeba mu przyznać, sporo mu się udawało. Był skrupulatny i uparty. Obkuł się z przepisów lepiej od tych nieuków, więc gnębił ich skutecznie. Wcześniej czy później musieli skapitulować i spełnić jego żądania. Ludzie go za to cenili, ale instytucje nienawidziły. Może więc powinien pan przesłuchać urzędników magistratu? — Na razie nie będę nikogo przesłuchiwał. Dziękuję pani za pomoc. Rozejrzę się jeszcze przez chwilkę i za minutkę wychodzę. — Proszę — powiedziała urażonym głosem córka zmarłego Pęczaka. Zagrobny drugi raz obejrzał całe mieszkanie i ostatnie dwie minuty poświęcił na rozmowę z jego tymczasową lokatorką. Zapisał numer telefonu córki pana Pęczaka, którą ojciec obdarzył imieniem Adela, a los staropanieństwem i pracą w szatni Biblioteki Uniwersyteckiej. Opryskliwość szatniarek tej instytucji była doskonale znana wszystkim studentom Poznania, którzy choć raz musieli się z nimi zetknąć. Teraz komisarz dowiedział się, skąd takie zgryźliwe france, nieustannie strzykające jadem, się biorą. Stwierdził też, że stanowczo zbyt rzadko mówi swojej córce, że jest dumny z niej oraz jej życiowych wyborów. Że jest mądra i samodzielna i że bez niczyjej pomocy znalazła dobrą pracę. Miał nadzieję, że ona, kiedy Zagrobny umrze, będzie umiała zdobyć się na parę cieplejszych słów, pakując do kartonów

rzeczy po ojcu. Z tą nadzieją w sercu postanowił podskoczyć jeszcze na Rynek Wildecki, żeby zobaczyć, po ile są młode ziemniaki. Niestety, cena nadal przekraczała granicę jego tolerancji o całe pięćdziesiąt groszy, a sprzedawcy najwyraźniej zapomnieli, że na targu cena była kiedyś jedynie projektem i zaproszeniem do ustalania ostatecznej kwoty. Zagrobny miał zakodowane w głowie maksymalne ceny wszystkich ważniejszych produktów. Dobrze wiedział, ile jest gotów zapłacić za proszek do prania, a ile za młode ziemniaki, i szybciej wolałby z czegoś w ogóle zrezygnować albo wybrać się do producenta, aby osobiście się z nim potargować, niż zaakceptować drożyznę. Ciężko obrażony na wildeckich sprzedawców ustawił się na zbiegu ulic Wierzbięcice i Górna Wilda, w oczekiwaniu na tramwaj. Wierzbięcicami kursowała dziesiątka, a Górną Wildą dwójka i dziewiątka. Dziesiątką jechało się szybciej, ale Zagrobny gotów był też wsiąść w dziewiątkę, bo wtedy mógłby wysiąść przy Parku Sołackim, do którego i tak zamierzał się wybrać, aby przemyśleć zebrane fakty. Stamtąd było już bardzo blisko do jego mieszkania w niewysokim bloku przy Mylnej. W sumie Zagrobny stwierdził, że nawet wolałby, żeby podjechała dziewiątka, już spodobała mu się myśl, że za pół godziny będzie w ukochanym Sołaczu. Niestety, jak na złość dziesiątka była pierwsza. Wierny temu, co sam ze sobą ustalił, wsiadł w pierwszy tramwaj, który przyjechał. Wagon był napchany do granic możliwości. Poza tym na wysokości PKS-u natrafili na stłuczkę. Kierowcy dwóch samochodów, zamiast zjechać na bok, aby spokojnie załatwić sprawę, awanturowali się na środku jezdni, blokując wszelki ruch. Zagrobny z zimną satysfakcją obserwował, jak podjeżdża do nich radiowóz. Wiedział, że na wejście policjanci każdemu z uczestników zdarzenia wlepią porządny mandat i wcale nie było mu ich żal. Odpędził od siebie natrętną myśl, by sprawdzić, czy ma w kieszeni legitymację policyjną, potwierdzającą, że komisarz jest uprawniony do bezpłatnego przejazdu wszystkimi środkami komunikacji miejskiej. Kiedy dziesiątka dygotała podczas przebijania się przez zatłoczone rondo Kaponiera, zadzwonił telefon. Zagrobny nie odebrał. Rozmawianie przez telefon w towarzystwie kilkudziesięciu pasażerów uważał za poważne uchybienie wobec zasad dobrego wychowania. Poza tym nierzadko jego rozmowy należały do tych, których poza nim i rozmówcą nikt nie powinien słyszeć. Sprawdził więc tylko, kto dzwoni, i spokojnie zaczekał, aż tramwaj dojedzie do przystanku na moście Teatralnym, przeszedł na światłach i dopiero gdy znalazł się na ulicy Dąbrowskiego, na wysokości teatru imienia Łomnickiego, oddzwonił. — Cześć tatuś, żyjesz? — Nie odbierałem, bo jechałem tramwajem. I tak bym nic nie usłyszał. — Wiem, wiem. Gdzie jesteś? — Na samym początku Dąbrowskiego. Przy teatrze. — Mam dla ciebie robotę. Miałbyś dla nas czas na chwilę konsultacji? Może dasz się zaprosić na naleśniki? — Teraz? — Teraz. Spieszy nam się. Jutro rano puszczamy wszystko do druku. Obiecuję, że to nie zajmie więcej niż dziesięć minut. To co, możesz się spotkać? — Muszę, przecież cię z tym nie zostawię. — Super. Za dziesięć minut będę w naszej naleśnikarni. Zamiast odpowiedzi Zagrobny rozłączył się. On płacił za połączenie i nie miał zamiaru przesadzać, choć przecież rozmowa z córką miała biznesowy charakter i była już właściwie

niemal gwarancją, że maksymalnie półgodzinna praca przyniesie mu kilkaset złotych. Ona potem zaksięguje je po stronie kosztów jako korekta strategiczna mechanizmu promocji konsumenckiej. Bynajmniej nie było to kumoterstwo. Gdyby nie fakt, że Zagrobny był jej ojcem, pewnie nigdy by się na taką współpracę nie zgodził, choć każda duża agencja reklamowa w Polsce, która zajmuje się organizowaniem konkursów czy loterii, chętnie by go zatrudniła na wyłączność. Ten szpakowaty, szczupły i ubrany co najmniej skromnie policjant z Poznania wygrał w różnych promocjach dziesiątki tysięcy złotych, nie licząc wycieczek, sprzętu RTV i AGD, koszów ze słodyczami i kuponów do wykorzystania na zakupy w konkretnych sklepach. Nikt tak jak on nie potrafił znaleźć wad w zasadach i regulaminach, które potem pozwalały mu zgarniać nagrody w zupełnie inny sposób, niż to zakładali organizatorzy. Gdyby tylko polskie prawo na to pozwalało, to każdy regulamin ogłaszanego w Polsce konkursu rozpoczynałby punkt, że poza rodzinami organizatorów uczestnictwa zakazuje się również, a może przede wszystkim, Janowi Zagrobnemu, zamieszkałemu przy ulicy Mylnej 54b/64, w Poznaniu. Niestety, nie było to możliwe. Dlatego agencja reklamowa, w której pracowała jego córka, była zachwycona, kiedy Ani udało się jej go zwerbować. Odtąd komisarz od czasu do czasu zgadzał się rzucić okiem na wstępne materiały większych akcji promocyjnych, wyłapując potencjalnie kosztowne błędy. Początkowo nie wszystkim się to podobało, ale córka Zagrobnego umiała dobrze sprzedawać swoje pomysły nie tylko klientom, ale także przełożonym. Zawsze kiedy dawała im zestawienie kosztów, które agencja poniosła na konsultacje, obok w kwadratowym nawiasie zapisywała orientacyjne straty, które mogliby ponieść, gdyby nie uwzględniono uwag jej ojca. Nikt więc nie miał pretensji o kilkaset wydanych złotych, dzięki którym nie trzeba było kupować dodatkowego samochodu na nagrodę albo szukać jeszcze jednego miejsca w luksusowym hotelu na Seszelach. Po drodze do naleśnikarni Zagrobny przepchnął się przez zastawiony straganami i zapełniony kupującymi środek Rynku Jeżyckiego. Mimo złośliwych plotek, że większość sprzedawców przywoziła owoce i warzywa nie ze swoich ogrodów i upraw, lecz z Makro, mnóstwo ludzi dzień w dzień nadal robiło tu zakupy. Zagrobny chciał porównać, czy i tutaj cena młodych ziemniaków, na które miał coraz większą ochotę, była zawyżona. Niestety. Co prawda udało mu się znaleźć nieco tańsze, ale nadal było to stanowczo zbyt drogo. Komisarz dał temu wyraz, wdając się w krótką dyskusję z jednym ze sprzedawców. Obu ta rozmowa nieźle zdenerwowała i dopiero stygnąca już (Zagrobny nie znosił gorącego jedzenia) porcja naleśników z meksykańskim farszem, którymi powitała go córka, poprawiła mu humor. Jedząc, uważnie przestudiował kartkę, którą położyła przed nim Ania. Po kilkunastu minutach analizy powiedział: — Generalnie jest OK. Nie widzę jakiś większych błędów. — A mniejszych? — Pomyliliście liczbę dni. Z dat wynika, że promocja będzie trwała trzydzieści jeden dni, potem piszecie, że bierzecie pod uwagę zgłoszenia, które otrzymacie w ciągu trzydziestu dni. Ktoś może się do tego doczepić. Musielibyście zmieniać listę zwycięzców. Wtedy wkurzą się inni. — O kurwa… Faktycznie, masz rację. Zabiję ich. Do trzydziestu jeden nie umieją zliczyć. — Ania, proszę cię. Czy ty naprawdę nie potrafisz już zbudować jednego zdania bez przekleństwa? — Przepraszam. U nas się jakoś tak przyjęło. Dziękuję ci. To wszystko, co znalazłeś? — Tak.

Ania spojrzała na zegarek, a po minie można było wywnioskować, co pomyślała. Stwierdziła najwyraźniej, że może sobie pozwolić jeszcze na parę minut rozmowy, zanim pogna dalej. Parę minut, ale nie dłużej. To właśnie miała wypisane na twarzy. Zagrobny przyjrzał się swojej córce. Czy wreszcie znajdzie sobie kogoś sensownego? Nie była zbyt piękna, to fakt. Trochę za szeroka w biodrach, zbyt ciężkie uda. Mało atrakcyjne rysy twarzy z wydatnym nosem, to jeszcze można by poprawić makijażem, gdyby Ani Zagrobnej się chciało, a najwyraźniej się nie chciało. Na dodatek ubierała się jak chłopak. Spodnie, bluzy z kapturem. Ścięte po żołniersku włosy. Zagrobny mógł się założyć, że kumple z pracy ją uwielbiali, bo zachowywała się jak jeden z nich, tylko nikomu przez myśl nie przeszło, żeby się z nią umówić. A gdzie dopiero małżeństwo, dzieci, wspólny kredyt na mieszkanie, działka za miastem. Kiedy ona się ustatkuje? Te rozmyślania przerwało mu pytanie: — Co u ciebie? Rozgryzasz coś ciekawego? Zagrobny zwykle unikał rozmów o swojej pracy, ale tym razem zdecydował się zrobić wyjątek. — A wiesz, że wyjątkowo tak? Mam trzy trupy w piwnicach. Utopili się. Chociaż nie. Każdy umarł w wyniku utopienia, które gdyby nie atak serca albo wylew krwi do mózgu, nie byłoby możliwe. Wszyscy zmarli to starsi ludzie. W sumie nic dziwnego w tym nie ma. Zeszli do zalanej piwnicy i szlag ich trafił na widok zamoczonych gratów. Tylko potem ktoś ograbił ich mieszkania, dlatego mnie do tego przydzielono. — Nie rozumiem. — Ania od równie uprzejmego, co nieszczerego, wystudiowanego podczas wielu prezentacji i spotkań z klientami, zainteresowania przeszła do prawdziwego zaciekawienia. — Sądzicie, że to jakaś seria morderstw? — Jakoś mi się nie wydaje. Tak na moją intuicję. — Te piwnice coś łączy? — Strome schody. — Roześmiał się. — Wszystkie są w starych, zaniedbanych kamienicach. Jedna na Śródce, druga na Garbarach, trzecia na Wildzie. — Na Wildzie, jak wiadomo, mieszka szatan. — To by się zgadzało. Pierwszego trupa znaleźli właśnie tam, na Wildzie. Przy samym Rynku Wildeckim. — Gdyby założyć, że ktoś to robi… — Ania zaczęła się głośno zastanawiać, ale ojciec przerwał jej bezlitośnie. — Już mówiłem, że to wątpliwe. Gdybym miał teraz obstawić, co się stało, to przyjąłbym taką wersję… Pierwszy emeryt ginie przypadkowo. Znajduje go sąsiad, widzi klucze w rękach… Wiadomo — okazja czyni złodzieja, więc bierze klucze i wynosi z mieszkania wszystko, co cenne. Sprzedaje fanty w jakimś lombardzie. Podoba mu się ten łatwy zarobek. Krąży więc po mieście, szukając podobnych okazji. Jest kolejna ulewa i znowu woda wybija w piwnicach. Jeszcze raz zaniepokojeni emeryci schodzą do piwnic, aby sprawdzić, co się dzieje z ich dobytkiem. Więc następnych dwóch denatów już trochę mniej przypadkowo żegna się z życiem. Ktoś im trochę pomógł. Nasz delikwent zgasił im światło, może popchnął, a może tylko wystraszył. W każdym razie usiłował powtórzyć tę pierwszą sytuację. Jeśli mam rację, to pewnie ten młodszy pomocnik śmierci albo mieszka w tej kamienicy na Wildzie, albo bardzo blisko. Przypadkiem trafił na pierwszego denata, być może nawet znał go z widzenia. Potem, kiedy zdecydował się trochę pomagać losowi, poszedł kraść dalej od swojego domu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Skoro dobrze rozumuję, pewnie iluś emerytów może się poskarżyć, że jakiś chuligan wywrócił ich na schodach, że ktoś im zgasił światło lub śmiertelnie wystraszył. Może trzeba przegrzebać zgłoszenia na komisariatach, czy nie

powtarza się jakiś schemat. Choć pewnie większość po rozmowie z oficerem dyżurnym odpuściła sobie składanie zawiadomienia o wykroczeniu. Wiadomo jak jest. — Mało ciekawie to brzmi. Spodziewałam się czegoś bardziej atrakcyjnego. No, wiesz, tato, wielkie pieniądze, wielkie namiętności, mroczna tajemnica, a ty mi tutaj opisujesz jakiegoś dziada, który spycha biednych emerytów ze schodów w nadziei, że umrą. — Wiem, ale takie właśnie są te zbrodnie, którymi się na co dzień zajmuję. Mało widowiskowe. Byłem we wszystkich trzech mieszkaniach należących do zmarłych. Wszystkie podobne do siebie, typowe mieszkania starych, lekko zdziwaczałych ludzi. Nie wyglądały, jakby miały kryć nie wiadomo jakie tajemnice — tony złota czy tajne dokumenty, które można wymienić na grube miliony. Wiesz sama, jakie to okolice. — Taki Poznań B — zgodziła się z nim córka. — To co, dziadków morduje jakiś półgłówek w dresie? — Być może właśnie tak jest. Co gorsza, jak go złapię, będziemy mu mogli co najwyżej zarzucić kradzież i to bez włamania, bo będzie przysięgał, że drzwi były już otwarte. — Przy okazji półgłówków… Słyszałeś, że w niedzielę kibice Lecha, świętując Mistrza Polski, zniszczyli pręgierz? — I fontannę Prozerpiny — dodał Zagrobny. — Jednak biorąc pod uwagę, że było tam przynajmniej czterdzieści tysięcy ludzi, to chyba dość spokojnie się to odbyło. — Zawsze w takich momentach boję się o ciebie. — Aniu, pracuję w kryminalnej, nie robię za tarczownika na meczach. Ludzie, z którymi się stykam, najczęściej już nie żyją. I choćby z tego powodu są raczej mało agresywni. — A ci którzy ich zabili? — Oni raczej starają się mnie unikać. Córka Zagrobnego zaczęła się zbierać. Wiedziała, jak skończy się ta rozmowa. Mimo tego nie umiała sobie odpuścić, nie umiała. — Już od dawna możesz przecież przejść na emeryturę. U nas z przyjemnością daliby ci pół etatu, na którym byś zarabiał więcej niż teraz. — Nie mogę tego zrobić, Aniu. Odejść i zostawić wszystko Dobosiewiczowi? Nie ufam mu na tyle. Dziewczyna podniosła się i pocałowała Zagrobnego w policzek. — Trzymaj się, tato — powiedziała, obejmując go na chwilę. Uścisk był krótki, ale bardzo mocny. — Zaczekaj, mam coś dla ciebie. Podziękowanie za zlecenie — powiedział, podając jej wino, które kupił tego samego dnia. — Przestań, tato. Przecież… — Nie mów mi tylko, że nie znasz reguły wzajemności. — Mrugnął do niej. Oboje wiedzieli, że ona działa, nawet jeśli ma się świadomość jej istnienia. Jeśli ktoś ci coś daje, zaciągasz u niego dług wdzięczności. Chyba że odwzajemnisz przysługę inną uprzejmością. Na tej zasadzie opierało swoje działania wiele akcji reklamowych i kilku co sprytniejszych policjantów. Wyszli razem na zatłoczoną, jak zawsze o tej porze, ulicę Kraszewskiego. Przechodnie przepychali się pomiędzy nimi a ciasno oplatającymi chodnik zaparkowanymi autami. Niektórzy z pieszych, bardziej przypadkiem niż złośliwie, potrącali to komisarza, to jego córkę. Ania Zagrobna stanęła naprzeciw swojego ojca. — Tato… muszę wracać do pracy.

— Ja też. Idę do Parku Sołackiego, poukładać sobie to wszystko. Mam wrażenie, że moja teoria jest już prawie gotowa. Być może nawet spotkałem już kolesia, o którym mówiliśmy. — Jak kto? Tego mordercę? Wiesz kim jest? Kiedy go spotkałeś? — Zderzyliśmy się na schodach w tej kamienicy na Wildzie. Wtedy nie zwróciłem na to specjalnej uwagi, ale teraz zaczyna mi pasować do opisu człowieka, o którym rozmawialiśmy. Sądząc po koszulce, jest, naturalnie, kibicem Lecha. * * * Stanisław Pęczak obudził się z przedobiadowej drzemki. Dokładniej rzecz biorąc, ze snu wyrwał go budzik umieszczony w kubku, który stał w głębokim emaliowanym garnku. Budzik był mechaniczny — w starym stylu. Duży, czerwony, z dwoma talerzykami na górze, w które uderzało kowadełko. Garnek pełen był widelców i noży, więc gdy budzik zaczynał dzwonić i drgać, cały garnek się trząsł i telepał sztućcami, wydając przy tym koszmarny hałas, niezawodnie budzący emeryta. Rolą budzika było nie tylko niechybne wyrwanie Pęczaka z drzemki, zapalał on też żarówkę w kloszu, wiszącym prosto nad głową pana Stanisława, i włączał radio, ustawione na Program Pierwszy Polskiego Radia. Działo się to za sprawą nitki, która nawijała się na obracające się podczas dzwonienia pokrętło budzika. Po kilku obrotach lampa zapalała się, więc gdyby piekielny hałas jakimś cudem nie obudził leżącego, to zrobiłoby to ostre światło jedynej stuwatowej żarówki w całym mieszkaniu. Włącznik światła zamykał jednocześnie dwa obwody — od lampy i od kontaktu, do którego Pęczak podłączył radio. Gdy zapalało się światło, radio, którego wtyczka była w tym kontakcie, zaczynało grać, emitując radiową Jedynkę. Takie rozwiązanie wymagało przerobienia instalacji elektrycznej. Pan Stanisław zrobił to osobiście, bez kucia ściany. Odpowiednio podłączył dwużyłowy kabel do włącznika lampy, a potem pociągnął go na zewnątrz ściany, przytwierdzając gwoździkami, wbitymi do połowy i zagiętymi tak, aby docisnąć przewód elektryczny, ale go nie uszkodzić. Kabel był pomarańczowy, bo właśnie taki znalazł w swoim pudle z rzeczami, które mogą się przydać. Budzik zadzwonił dokładnie minutę przed godziną dwunastą. Pęczak, leżąc na plecach, wysłuchał hejnału z wieży mariackiej, a potem wiadomości i informacji o stanie wody w rzekach, który 20 maja 2010 roku był alarmująco wysoki. Emeryt leżał przez dziesięć minut, a potem z trudem wstał na zesztywniałych nogach. Był dużym, raczej otyłym mężczyzną, ale bez wielkiego brzucha — tłuszcz rozłożył się równomiernie w całym jego ciele. Całkiem gęste jeszcze włosy zaczesywał do tyłu, odsłaniając wysokie czoło, pod którym osadzony był orli nos i lekko obwisłe, ale starannie ogolone policzki. Jego twarz była z pewnością twarzą mężczyzny inteligentnego, niegdyś zapewne energicznego i bystrego w ruchach, teraz już spowolniałego. Jedynie nazbyt długie ręce psuły dostojność jego sylwetki i w połączeniu z pochyleniem do przodu upodabniały mężczyznę do goryla. Pęczak podszedł do drzwi, zgasił światło, wyłączając jednocześnie radio. Wyjął z garnka widelec oraz nóż i wszedł do kuchni. Położył sztućce na stole, podniósł okienną roletę, aby wpuścić do pomieszczenia więcej światła. Koniec sznurka był przywiązany do krzesła, więc wystarczyło je zestawić z parapetu, by materiał grzecznie zwinął się w rulon, wędrując jednocześnie do góry. Pęczak wstawił na mały gaz obdrapany garnuszek z duszonym mięsem i zabrał się za przygotowywanie kaszy. Wyjął woreczek gryczanej i wsadził go do elektrycznego czajnika. Wcisnął włącznik i zablokował go zapałką, aby po zagotowaniu się wody czajnik się nie wyłączył. Wyjął ze zlewu miskę, w której trzymał wodę po myciu naczyń, i poszedł z nią do

łazienki. Wodę wlał do zbiornika spłuczki toalety. Wystarczyło jej do napełnienia połowy, więc pan Stanisław delikatnie odkręcił zawór wody, dopełniając zbiornik do poziomu nieprzekraczającego dwie trzecie maksymalnej pojemności. Miskę wstawił do umywalki, zdjął spodnie i usiadł na muszli klozetowej, sięgając prawą ręką po gazetę. Po paru minutach wstał i umył ręce. Wodę, która spłynęła do miski, wlał do zbiornika nad muszlą klozetową, pociągnął za spłuczkę i wrócił do kuchni. Kasza była już gotowa. Mięso także. Wyłączył więc gaz i czajnik. Wyjął z kredensu talerz i nałożył sobie obiad. Sztućce czekały już na stole. Zaczął jeść dokładnie o dwunastej pięćdziesiąt, czytając tę samą gazetę, co w toalecie. Po skończonym posiłku brudne naczynia wstawił do zlewu i poszedł do pokoju. Usiadł przy biurku i na starej maszynie, z wielokrotnie regenerowaną taśmą, napisał list do urzędu miasta. Codziennie pisał przynajmniej jedno pismo i następnego dnia rano wysyłał listem poleconym. Potwierdzenia przypinał do kopii listów i układał datami w segregatorze. Był ich cały regał. Każdy segregator na jeden rok. Gdy wypisywał blankiet nadawcy, usłyszał pukanie do drzwi. Poszedł otworzyć. — Dobry, panie sąsiad. Zapytać się coś przyszłam — powiedziała mała zasuszona starowinka, podpierająca się na balkoniku. Sąsiadka z naprzeciwka. — Zadzwonić pani mogła. Po co chodzić? — odpowiedział pan Pęczak. — Co będę pieniądze tracić — odparła. — Sygnał wystarczyło puścić. — Co będę puszczać. Przyszłam. Zapytać przyszłam, czy pan w piwnicy nie był. — Nie byłem, a co? — Bo sąsiedzi mówili, że zalało. — Którzy? — Ci z góry. W łazience słyszałam, jak się kłócili. Chciałaś rowery do piwnicy, głupia krowo, wynosić, to teraz masz! — tak się darł. Panie Pęczak, może by pan poszedł i sprawdził? Moją przy okazji też. Ja tam dywan trzymam. — Pani się nie denerwuje. Włożę buty i zaraz idę. Za chwilę przyjdę do pani po klucz.

Rozdział trzeci Podejrzany pierwszy Sądząc po koszulce, był kibicem Lecha. Kiedy Zagrobny zderzył się z nim na schodach wildeckiej kamienicy, obrzucił go furą przekleństw, które zatrzymała dopiero policyjna odznaka. Komisarz podsunął mu ją wprost pod kilkakrotnie złamany nos. Zagrobnemu spieszyło się wtedy do mieszkania pierwszej ofiary, więc nie przyjrzał się mu zbyt dobrze, ale był przekonany, że rozpoznałby go. Znoszone, kiedyś jasne, teraz szarobure spodnie dresowe, czarne buty w podobnym stanie, bluza w barwach Lecha. Do tego braki w uzębieniu (dolna trójka) i jeszcze większe w owłosieniu czaszki, wyrastającej wprost z topornego tułowia. Komisarz pomyślał, że chłopak po prostu wygląda jak wildecka uboga wersja Mariusza Jopa, i uśmiechnął się na wspomnienie obrońcy Wisły Kraków strzelającego w końcówce meczu z Cracovią kuriozalnego samobója, który dał Lechowi Poznań tytuł Mistrza Polski 2010 roku. Już żegnając się z córką, Zagrobny czuł, że rzucona na chybcika koncepcja coraz bardziej mu się podoba. Była dokładnie taka, jaka powinna być — dawała najbardziej logiczne i najprostsze rozwiązanie. Dlatego od razu ruszył do Parku Sołackiego, aby ją dopracować i przemyśleć. Z Rynku Jeżyckiego wystarczyło zejść ulicą Kościelną w dół i po sforsowaniu przejścia pod wąskim wiaduktem zobaczyć drzewa Parku Sołackiego. Było tam sporo ludzi. Najwięcej kobiet z dziećmi, które mimo siąpiącego deszczu postanowiły nie rezygnować ze spaceru. Znalazło się też wiele takich, którzy wybrali się tutaj, aby kultywować swój zdrowy tryb życia, biegając, jeżdżąc na rolkach czy na rowerze. Ostatnią, najmniej liczną, ale mocno rzucającą się w oczy grupą byli zaspani menele, popijający tanie wina lub piwa z plastykowych półtoralitrowych butelek. Siedzieli oni na ławkach i z wyniosłą pogardą obserwowali ludzi, którzy w przeciwieństwie do nich byli w ciągłym ruchu i biegu. Zagrobny wybrał alejkę prowadzącą prawą stroną stawu, a gdy dotarł do przejścia podziemnego pod ulicą Niestachowską, które prowadziło do kompleksu rekreacyjnego Olimpia, zawrócił i, tym razem trzymając się lewej strony, obszedł cały park dookoła. To wystarczyło, aby ułożył sobie w głowie hipotetyczny plan wydarzeń. Zdaniem Zagrobnego chłopak, z którym się zderzył i któremu zdążył już nadać imię Mariusz (na cześć pechowego piłkarza Wisły), na pewno mieszkał w tej samej kamienicy, co Stanisław Pęczak — pierwsza ofiara. Musieli się znać. Mariusz go nie zabił, choć pewnie nie raz i nie dwa emeryt porządnie go wkurzył. Ponieważ życie nie rozpieszczało Mariusza, a zmienne szczęście Lecha w polskiej lidze nauczyło, że nie warto się litować nad przegranymi, kiedy znalazł na schodach martwego lub jeszcze żyjącego, ale nieprzytomnego starszego pana, zamiast wezwać pomoc, wyjął mu ze stygnących rąk klucze i spokojnie przeszukał mieszkanie. Potem wyniósł co cenniejsze rzeczy, niewykluczone, że z czyjąś pomocą. Fanty sprzedał; z pewnością miał znajomych, którzy mu w tym pomogli. I pewnie wtedy zaświtała mu w głowie myśl, że w całym mieście takich dziadków, którzy lecą do piwnicy sprawdzić, czy nic nie jest zalane, musi być dużo. I gdyby im zgasić światło albo popchnąć na schodach, to się rozsypią jak próchno. To znacznie łatwiejsze niż włamywać się do mieszkań, gdzie nigdy nie wiadomo, co się stanie i kiedy wrócą gospodarze. Uzyskane ze sprzedaży rzeczy pierwszego zmarłego pieniądze dały parę przyjemnych możliwości, ale szybko się skończyły. Mariusz snuł się więc trochę po okolicznych kamienicach w poszukiwaniu następnej okazji, ale potem stwierdził, że to głupie i niebezpieczne, i że lepiej obstawić mecze wyjazdowe. Zaczął się zapuszczać trochę dalej. Usłyszał, że na Śródce wybiła woda w piwnicach. Wybrał się tam. Przeczytał w gazecie o zalaniach piwnic na Garbarach, więc udał się, by i tam zapolować na słabowitych

emerytów. Zgasić światło, wyskoczyć zza rogu, by śmiertelnie wystraszyć, może trochę pomóc, spychając ze schodów, podkładając nogę, strącając dłoń z poręczy. Jeśli tak było, to przy dwu sztucznie wywołanych zgonach, w trzech dzielnicach (a może i w innych) musiał być przynajmniej tuzin starszych ludzi, którym udało się ujść z życiem. Nie dali się zepchnąć, nie wystraszyła ich ciemność, a przytępienie słuchu spowodowało, że krzyki nie zrobiły na nich spodziewanego wrażenia. Może nawet niektórzy się poszarpali z napastnikiem i zdołali zapamiętać, jak wyglądał. Gdyby więc pochodzić po kamienicach, popytać, poczytać policyjne protokoły i odsłuchać nagrania z telefonów alarmowych, to pewnie coś by się znalazło. Bo kto jak kto, ale emeryci skarżyć się lubią. Zapowiada się typowa syzyfowa praca, rycie i dłubanie. „W sam raz dla Dobosiewicza — złośliwie pomyślał Zagrobny i postanowił obciążyć go tym następnego dnia z samego rana… Sam wyznaczył sobie mniej żmudne zadanie — pojechać jeszcze raz do domu Pęczaka i pogadać o sobowtórze Jopa. Przy odrobinie szczęścia może się nie tylko okazać, że mieszka w tej samej klatce, ale nawet zastanie go w domu. „Pewnie nie wstaje na szóstą do Ceglorza — pomyślał złośliwie komisarz. — Gdyby go dobrze podpuścić, może jeszcze w tym tygodniu będzie można załatwiać nakaz aresztowania. Takiego prymitywnego żłoba łatwo będzie sprowokować, przyłapać na kłamstwie, a kiedy już da się zagonić w kozi róg, zmusić do przyznania się”. Zagrobny rozmarzył się. Jednocześnie uświadomił sobie jednak, że jest już porządnie głodny. Ponieważ na skraju parku stawał właśnie autobus numer sześćdziesiąt cztery, wskoczył do niego, żeby podjechać jeden przystanek — na Kościelną. By wydostać się z autobusu, trzeba było przepychać się przez zwarty szereg starszych ludzi, którzy nie czekając, aż wysiadający zdążą wyjść, z determinacją godną lepszej sprawy pchali się do środka. Szczupły Zagrobny przemknął między nimi z gracją nastolatka, a potem szybko przeszedł na drugą stronę ulicy, skracając sobie drogę, przez stację benzynową. Minął ręczną myjnię samochodową, niszczejący blaszak, należący niegdyś do Społem, otworzył drzwi z pomocą elektronicznego kodu (tym razem system nie był ani zepsuty, ani w naprawie i nie trzeba było szukać kluczy po kieszeniach czy dzwonić do sąsiadów) i zaczął się wspinać na swoje czwarte piętro. W połowie drogi zgasło mu światło i komisarz w poszukiwaniu kontaktu musiał macać obsmarowaną podobiznami męskich i kobiecych narządów rodnych ścianę. Nawet to nie zepsuło mu humoru. Jutrzejsza „randka z Mariuszem” sprawiała, że Zagrobnemu cały świat wydawał się piękny, nawet duszna i śmierdząca pastą do butów klatka schodowa (sąsiedzi Zagrobnego, nie wiedzieć czemu, mieli zwyczaj czyszczenia butów na wycieraczce, przed progiem własnego mieszkania) nie była w stanie tego zepsuć. Czuł się przyjemnie zmęczony, jak zawsze, gdy udało mu się rozgryźć jakiś problem i wiedział, że tym razem zaśnie bez problemu i będzie spał twardo, aż nie obudzi go automatycznie włączające się radio. Miał za sobą bardzo dobry, pracowity dzień, który zdecydowanie popchnął śledztwo do przodu. Pomyślał, że warto by podziękować córce za pomoc i podsunięcie możliwego rozwiązania, ale uświadomił sobie, że Ania była jeszcze w pracy i pewnie i tak nie będzie mogła odebrać. „Odezwę się później” — zdecydował, zdejmując buty i kurtkę. Postanowił, że jeszcze przed obiadem posprząta mieszkanie. Prosiło się o to od paru dni. Potem już tylko smaczny posiłek i pełen relaks z poczuciem, że wszystko jest na swoim miejscu, a śledztwo na jak najlepszej drodze. Telewizja i książki aż do chwili, gdy stwierdzi, że woli już zamknąć oczy i zasnąć. Noc nie była jednak tak upojna, jak planował. Kilkaset metrów od jego bloku, na

rozgrzebanym placu budowy, o godzinie dwudziestej trzeciej ożywiły się, dotąd niemrawe, dźwigi i koparki. Wysokim dźwiękom, które pewnie miały ostrzegać pracujących przed opróżniającą się łyżką koparki albo przemieszczającym ramieniem dźwigu, towarzyszył też monotonny i niski, ale donośny i regularny łomot młotów pneumatycznych. Sądząc po tych wszystkich odgłosach, budowa szła pełną parą, tylko dlaczego w środku nocy? Zagrobny, któremu czasem przeszkadzała w zaśnięciu puszczona w bloku naprzeciw głośniejsza muzyka, zdał sobie sprawę, że sen ucieka od niego gdzieś bardzo daleko, i nawet natychmiastowe zaprzestanie naruszania ciszy nocnej nie da gwarancji szybkiego zaśnięcia. Zaczął rozważać ubranie się i spacer do pracujących zapewne w pocie czoła robotników budowlanych. Powstrzymywała go tylko myśl, że mogą go ponieść nerwy. Pozbawianie Zagrobnego snu było jak igranie z ogniem, szczególnie kiedy już od paru dni jego deficyt wypoczynku narastał. Noc, kiedy zmęczona bezsennością głowa komisarza chciała wreszcie dać mu szansę na solidny wypoczynek, nie była najlepszym czasem, by zakłócać ciszę. Oczami wyobraźni Zagrobny widział, jak wpada na plac budowy, zmieniając go w scenę niczym z westernu, gdzie po każdym jego strzale z biodra ciało jednego z wrogów bezwładnie osuwa się na ziemię. Wizja była piękna i kusząca, jednak ostatecznie komisarz zamiast broni krótkiej zdecydował się użyć telefonu. Wybrał numer straży miejskiej (aby nie dokładać pracy kolegom z interwencji) i wystudiowanie płaczliwym głosem opowiedział o hałasach, twierdząc, że dzwoni w imieniu wszystkich mieszkańców bloku. Dyżurujący przy telefonie miał głos tak zmęczony, jakby nie spał od tygodnia, a maszyny budowlane nie pracowały pod jego oknem, lecz rozbiły obóz w samej sypialni. — Mogę tam wysłać patrol na interwencję, ale czy pan zgodzi się potem zeznawać? Mamy na nich mnóstwo skarg, ale potem nikt nie chce zeznawać. No więc czy w razie czego powtórzy pan to w sądzie? — Z przyjemnością — syknął komisarz. — Proszę sobie zanotować, komisarz Zagrobny, Mylna pięćdziesiąt cztery b, mieszkanie sześćdziesiąt cztery. — Dobrze — pożegnał się zmęczony głos. — Już wysyłam samochód. — Na ogół ludzie żywiej reagowali na wieść, że mają do czynienia z komisarzem policji, jednak operator telefonu alarmowego był na to zupełnie odporny. W co drugiej rozmowie, jaką prowadził, słyszał: Pan wie, kim ja jestem? Deklaracje, że ktoś jest redaktorem gazety, dyrektorem banku czy ordynatorem szpitalnego oddziału nie robiły już na nim żadnego wrażenia. Hałasy ucichły po dwudziestu minutach, ale Zagrobny zasnął dopiero trzy godziny później. Całe szczęście było to jeszcze przed wschodem słońca. Widok podnoszącej się znad ziemi żółtej kuli zawsze wprawiał usiłującego zasnąć Zagrobnego w dygotanie ze złości i rozpaczy. * * * Tego ranka nienawidził wszystkich i szczerze żałował, że nie może zacząć dnia pracy od gruntownego skrytykowania wszystkiego, co zrobił i czego nie zrobił Dobosiewicz. Był jednak umówiony z „Mariuszem”. I nieważne, że tylko on o tym wiedział, a „Mariusz” na pewno nie miałby nic przeciwko odłożeniu spotkania na kiedy indziej. Jednak komisarz był niezłomny w raz podjętych ustaleniach. Zjadł więc szybko śniadanie, zagryzając je tabletką od bólu głowy, i nie dopiwszy kawy, pognał na tramwaj. Zakładał, że jego głównemu kandydatowi na podejrzanego nie chce się wstawać zbyt wcześnie, ale musiał jeszcze ustalić jego adres. Nie przewidywał z tym większych trudności, bo w każdym domu znajdzie się jakiś długi jęzor chętny do rozmowy. Komisarz, zamiast machać służbową legitymacją, często uciekał się do małego oszustwa, podając się za dziennikarza. Wtedy ludzie dużo chętniej otwierali przed nim

dusze i umysły, z przyjemnością odsłaniając tajemnice i słabostki swoich sąsiadów, siebie jak najbardziej przy tej okazji wybielając. Takie wypowiedzi nie przydawały się jako materiał dowodowy, ale nie raz pomogły Zagrobnemu popchnąć śledztwo do przodu. Dlatego też i tym razem użył sprawdzonego sposobu. O dziewiątej rano, 26 maja, czyli grubo po pierwszej mszy w kościele na Rynku Wildeckim, na parterze klatki schodowej domu, w którym zginęła pierwsza ofiara, zaczepił staruszkę wracającą z zakupów. Miała nie więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, poruszała się powoli, ale dumnie, wysoko trzymając siwą głowę ponad wykrzywionymi przez czas plecami. Krucha, przygarbiona pani nie niosła wiele (dwa pomidory, kilka ziemniaków, chleb, małą kostkę masła i woreczek mleka), ale komisarz i tak szarmancko zaoferował jej pomoc, przedstawiając się jako dziennikarz gazety, którego wysłano na Rynek Wildecki w celu ustalenia cen nowalijek i paru innych produktów. Staruszka nie dopytała, o jaką gazetę chodzi, za to chętnie przyjęła propozycję. Weszli więc razem na pierwsze piętro, do trzypokojowego mieszkania, by przy herbacie i drożdżowym cieście porozmawiać o jej problemach (jak sądziła starsza pani) i sąsiadach (na których temat naprowadził ją „pan dziennikarz”). Kosztowało to Zagrobnego półtorej godziny życia i wypicie dwóch cienkich herbat o smaku przypominającym wywar z suszonego siana, ale też udało mu się sporo dowiedzieć. Przede wszystkim upewnił się, że zgodnie z tym, co już wcześniej powiedziała mu córka Pęczaka, starszy pan był, istotnie, raczej lubiany. Gadatliwa emerytka nie omieszkała wytknąć słabości i przywar niemal wszystkich mieszkańców jej kamienicy, ale na temat zmarłego nie udało jej się nic złego powiedzieć. Może poza pogardliwym stwierdzeniem, odnoszącym się do jego obojętności religijnej: No, ja to go za często w kościele nie widziałam. Zresztą w ogóle nie chciała zbyt długo zatrzymywać się przy osobie Pęczaka, bardziej ją interesowały puszczalskie sąsiadki i młody, stanowczo zbyt młody, jej zdaniem, właściciel kamienicy, który najchętniej to by wszystkim czynsze popodnosił. Na temat „Mariusza” starsza pani też miała wyrobione zdanie: Jemu tylko Kolejorz w głowie i piwo z kolegami w bramie. Kiedyś, panie, się dużo grało… Po robocie wiara chodziła grać, w sobotę i w niedzielę grali. Teraz tylko wszyscy kibicują, ale nikt już nie gra! Zagrobny nie mógł się z nią nie zgodzić. Postanowił się nie przyznawać, że też tylko ogląda, i to na ogół w telewizji. Opłaciło się. W przedstawionej przez staruszkę barwnej galerii mieszkańców kamienicy osobne miejsce zostało poświęcone podejrzanemu, który naprawdę nazywał się Grzegorz Latuś i mimo od dawna osiągniętej dorosłości (dwadzieścia sześć lat) nigdzie nie pracował na stałe. Zapytany, czym się zajmuje, odpowiadał (o ile miał dobry humor, bo w przeciwnym wypadku sypał wiązką grubych bluzgów), że targa bite auta z rajchu, czyli sprowadza z Niemiec powypadkowe samochody. W czasie, gdy zwykli naiwniacy przebywali w pracy, Latuś przesiadywał całymi godzinami w pobliskim sklepie z używanymi telefonami komórkowymi, czekając na sygnał o kolejnym zamówieniu. Zagrobny wiedział więc, że jeśli nie zastanie Grzegorza w jego mieszkaniu, które zajmował z matką, to powinien swoje pierwsze kroki skierować do tego sklepu. Nie zastał, a więc ruszył właśnie tam, obejrzeć sobie telefony. Punkt był akurat zamknięty, jak głosiła kartka, na minut piętnaście. Komisarz postanowił poświęcić je na chałkę i kefir, kupione w pobliskim sklepie. Odgryzając łapczywie duże kęsy słodkiego pieczywa, przypomniał sobie, że tak właśnie najczęściej wyglądały jego śniadania, gdy był jeszcze studentem. Szybko odpędził od siebie tę myśl. Nie chciał wspominać, wolał zlustrować przez chwilę ceny wystawionych za szybą telefonów komórkowych. Nie były specjalnie okazyjne. Ot tak, w sam raz, jak je ocenił Zagrobny. Aparaty stały w równych

rzędach, zapełniając całą niewielką witrynę. Pod każdym ze sprzedawanych przedmiotów prócz ceny znajdował się krótki opis, zawierający nie tylko nazwę modelu, ale także krótki autorski komentarz, wykonany pewnie przez właściciela sklepu. Były one charakterystykami, składającymi się z kilku słów tworzących krótkie, wychwalające zalety komunikaty, typu: pół roku gwarancji, mocna bateria, idealny dla kobiety albo najlepszy fotoaparat. Zagrobny obejrzał się, przed drzwiami stanął właśnie postawny mężczyzna w za ciasnej kurtce. Wyłaziła spod niej kraciasta koszula, a jej kołnierz był zbyt mały, by opiąć wydatny i dość rozlewający się już na boki kark dźwigający niemałą głowę, z wąsem i tłustą, zaczesaną na bok grzywą. Właściciel sklepu, bo komisarz domyślał się, że ten majstrujący w zamku gość to sprzedawca komórek i autor ich opisów, przypominał trochę Zagrobnemu prosiaka wepchniętego na siłę w męskie ciuchy. Nawet skórę na twarzy miał różową, jak podejrzewał komisarz — od regularnego picia mocnych alkoholi. Po otwarciu drzwi i schowaniu klucza do kieszeni poplamionych i startych dżinsów ciasno opinających grube uda i równie tłusty zadek, sprzedawca przyjrzał się komisarzowi. — Coś zrobiłem, że się policja mną interesuje? — Skąd pan wie, że jestem z policji? — Poznaliśmy się kiedyś. Nie pamięta mnie pan, panie komisarzu? — Nie. Da się z tego wyżyć? — Komisarz wskazał głową na telefony i wszedł za mężczyzną do środka. — Tak se. Uczciwą pracą się człowiek w tym kraju nie dorobi. — Prawda, ale pozostałe drogi są ryzykowne — odparł Zagrobny, który już sobie przypomniał, skąd się znają. Pamiętał nawet, jak nazywa się ten przebrany za człowieka wieprzek — Zbyszek Zakręcina. — Dlatego sprzedaję te gówna. Legalnie. Wszystko. Nie kupuję kradzionych, od ludzi biorę dane i deklaracje, że to ich. Na wszystko mam papiery. Zusy, usy, srusy… — Nie znam nikogo, kto by miał wszystkie papiery w porządku. Na pewno i u ciebie by coś kontrola wykazała, ale ja nie po to. Po informację przyszedłem. Szukam Grzegorza Latusia. Wiem od życzliwych ludzi, że często u ciebie bywa. — Bywa. Kumplujemy się. Naprawia mi telefony i czasem pomaga je wyceniać. Jest po elektroniku i trochę się na tym zna. — Był u ciebie dzisiaj? — Nie. Wyjechał na parę dni. — Dokąd? — Do Zbąszynka. Dupę tam ma. — Aż do Zbąszynka musi jeździć? Mało koleżanek na Wildzie? — zdziwił się Zagrobny. — Czy ja powiedziałem, że to jego jedyna dupa? Mówiłem tylko, że pojechał do dupy ze Zbąszynka. — Słuchając twoich subtelnych określeń dotyczących kobiet, aż trudno mi uwierzyć, że odsiedziałeś wyrok za paserstwo, a nie gwałt albo stręczycielstwo. Zakręcina poczerwieniał, ale nie odpowiedział. Włączył radio na znak, że nic więcej nie ma do powiedzenia. Kobiecy głos poinformował obu panów, że prezydent ogłosił alarm powodziowy dla miasta Poznania. Zaraz potem poszła relacja reporterska o zagrożonych budynkach przy ulicy Starołęckiej i o tym, że Poznań jest gotowy na walkę z wodą — przygotowano już ponad pięćdziesiąt tysięcy worków z piaskiem. Dzielna reporterka zaczepiała ludzi, którzy wynosili swój dobytek z piwnic i dolnych pięter budynków, usiłując

uzyskać od nich jakąś składną wypowiedź, jednak nie za bardzo jej się to udawało. Ludzie byli zbyt zajęci ratowaniem swoich rzeczy i nikomu się nie chciało budować błyskotliwych zdań. — Masz jakieś nieprzemakalne telefony? — zapytał Zagrobny. — Zarobiłbyś majątek. — Nie mam. — Zakręcina przecząco pokręcił głową. — Przekażę Grzegorzowi, że go pan szukał. — Nie wątpię. Powiedz, że to sprawa o morderstwo i żeby się ze mną skontaktował — powiedział na pożegnanie komisarz, zamykając drzwi. Miał szczęście. Właśnie nadjeżdżała dziesiątka. Na przystanku przy PKS-ie okazało się, że szczęście jest jeszcze większe, bo za nimi stanęła szóstka, do której mógł się przesiąść i dotrzeć prosto na komisariat. Zadzwonił do Dobosiewicza, powiedzieć, że za pół godziny będzie na miejscu i że ma się przygotować. Zamierzał omówić z nim swoją teorię i podzielić zadania. Wszystko wskazywało na to, że jego „Mariusz” faktycznie był zamieszany w tajemnicze zgony, a przynajmniej w jedno włamanie do mieszkania i dlatego, gdy Zagrobny pojawił się w kamienicy Pęczaka, postanowił zniknąć na jakiś czas. Jego „świński” kolega, Zakręcina, idealnie pasował do roli pasera, bo dokładnie za to poszedł już raz siedzieć. „Pójdzie więc i drugi” — z irytacją pomyślał Zagrobny. Czasem brała go złość na tych wszystkich półgłówków, którzy sami pchali mu się prosto w ręce. Zakręcina pewnie kłamał w sprawie Grzegorza Latusia, którego komisarz już zawsze w myślach będzie nazywać Mariuszem. Jednak i tak będzie go łatwo znaleźć. Jeśli nawet nie ma go w Zbąszynku, to będzie w Murowanej Goślinie albo Swarzędzu. Obecna dziewczyna lub ciocia pod Poznaniem. Domek znajomych nad jeziorem w Kiekrzu albo ogródki działkowe w Sierosławiu. Odpowiednio przyciśnięta matka albo wystraszony wizją aresztu śledczego Zakręcina podadzą właściwy adres. A jeśli nie, to za kilkanaście dni zgarnie się go z domu, bo chłopak stwierdzi, że wszystko już przyschło i że można wrócić do swojej ulubionej trasy — dom, sklep z komórkami, warzywniak z piwem i brama. Ostatecznie i tak go znajdą. Potem Latuś przyzna się do wszystkiego albo sprawę załatwią zgromadzone w domu fanty, i to będzie koniec śledztwa. Tramwaj zatrząsł się na rondzie imienia Jeziorańskiego, które jeszcze do niedawna nosiło nazwę Przybyszewskiego. Nie wiadomo, czym dziewiętnastowieczny pisarz podpadł radnym miasta, że postanowili go wymienić na słynnego kuriera z Warszawy, ale komisarz oraz wielu poznaniaków uparcie nadal nazywali to miejsce rondem Przybyszewskiego. Kiedy tramwajem zaczęło szarpać, Zagrobny uświadomił sobie, że tabletki przestają działać, a dotkliwy ból głowy powraca. Mógł być pewien, że jeszcze jedna nieprzespana noc, a do stalowej obręczy, zaciskającej się na skroniach, dojdą obrzydliwe mdłości i łamanie w kościach, tak jakby połączyć grypę z ciężkim kacem. Postanowił szybko uporać się z Dobosiewiczem, a potem wrócić do domu i wyjątkowo wcześnie pójść spać. „Może się po prostu upiję — pomyślał, zeskakując z ostatniego stopnia szóstki. — A już na pewno dam w kość Dobosiewiczowi”. Uśmiechnął się do siebie. W biurze czekało go jednak rozczarowanie… — Jak to nie ma?! — krzyknął zaskoczony Zagrobny. — Miał przecież na mnie zaczekać! Wyraziłem się dość jasno: miał siedzieć tutaj i czekać na moje przyjście. — Niezapowiedziane zebranie w związku z przeprowadzką na Szylinga. Szef zagonił wszystkich — odpowiedziała mu posterunkowa Joasia Zawodna. — Wszystkich? — nie mógł uwierzyć Zagrobny, z przyjemnością patrząc na Joasię, która była ładną, postawną blondynką z niemałym biustem. Nie wstydziła się go, przeciwnie —