mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Dodd Christina - Akademia Guwernantek 7 - Słodka kusicielka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Akademia Guwernantek 7 - Słodka kusicielka.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 365 stron)

R O Z D Z I A Ł Szacowna Akademia Guwernantek Londyn, 1849 Panna Caroline Ritter ściskała w garści swoją mokrą, sfatygowaną spódnicę. - Muszę wymyślić jakiś sposób, żeby zapewnić sobie pożywienie. Adorna, lady Bucknell, właścicielka Szacownej Akademii Guwernantek, skrzyżowała ręce na biur­ ku i zerknęła na siedzącą przed nią młodą damę. Na zewnątrz marcowy deszcz dzwonił o szyby, a zi­ ma od czasu do czasu przypominała o sobie sma­ gnięciem śniegu. Panna Ritter powiedziała z jeszcze większą mocą: - Innymi słowy, potrzebuję pracy. Spojrzawszy jej prosto w oczy, Adorna spytała: - Jakie ma pani osiągnięcia? Panna Ritter przez moment nieco się wahała. Adorna spróbowała jej to ułatwić. - Co umie pani robić najlepiej? - Flirtować. W to Adorna szczerze wierzyła. Wiele młodych dam przewinęło się przez jej gabinet w Szacownej Akademii Guwernantek i wszystkie potrzebowały pomocy, ale z żadną z nich nie czuła takiego po­ krewieństwa dusz, jak z panną Caroline Ritter. 1 5

Młoda dama była piękna. Jej gładka, śniada ce­ ra przypomniała Adornie o opowieściach krążą­ cych na temat rodziny Ritterów - że czterysta lat temu pan Ritter przywiózł do Anglii żonę z jakie­ goś egzotycznego kraju i od tamtej pory kobiety w tej rodzinie były uwodzicielkami, które sprowa­ dzały mężczyzn na manowce. Panna Ritter na pew­ no pasowała do tej roli idealnie. Była wysoka, miała długie ramiona i smukłe pał­ ce, a jednak poruszała się z przyjemną dla oka gra­ cją. Jej jędrne piersi i szczupła kibić przykuwały uwagę, a ciepły, niski głos sprawiał, że odnosiło się wrażenie, iż cechuje ją dobroć i empatia. Upięła proste, brązowe włosy w skromny kok, ale kilka kasztanowych kosmyków wysunęło się, okalając jej uderzająco piękną twarz. Szeroki podbródek suge­ rował niepokorną duszę, a czarne rzęsy i brwi oka­ lające niebieskozielone oczy tylko podkreślały jej niespotykaną i delikatną urodę. Adorna nie widziała tak pięknej twarzy od dnia, kiedy trzydzieści lat temu spojrzała w lustro i uświadomiła sobie, że sama była czystej wody dia­ mentem. Jednak czas odcisnął swoje piętno, więc teraz panna Caroline Ritter mogła uchodzić za najbar­ dziej uroczą kobietę w Anglii. Odchylając się na krześle, Adorna powiedziała głośno to, o czym myślała: - Pamiętam. Trzy lata temu była pani... ostat­ nim krzykiem mody. - A ja słyszałam o pani. - Caroline wytrzymała wzrok Adorny. - Byłaś, lady Bucknell, najsławniej­ szą debiutantką w swoich czasach. Słysząc ten komplement, Adorna uśmiechnęła się nieznacznie. 6

- To prawda. - Niektórzy twierdzą, że byłaś najsławniejszą de- biutantką w historii. - Tak mówi mój mąż, ale powtarzam mu, że to tylko pochlebstwa. Oczywiście działają. On świet­ nie wie, jak postawić na swoim. - Adorna powę­ drowała pamięcią do swego debiutu sprzed trzy­ dziestu lat. - Cóż, miałam czternaście propozycji małżeństwa w czasie swojego pierwszego sezonu. - To niesamowite. - Panna Ritter skromnie spu­ ściła wzrok. - Ja miałam piętnaście. Ach. Rywalizacja. Wspaniale. - Cztery próby uprowadzenia. Dwie podjęte przez tego samego mężczyznę. - Tylko trzy próby uprowadzenia, ale wszystkie podjęte przez różnych mężczyzn. - I pięćdziesiąt trzy skradzione pocałunki. - Ta gra Adornę bawiła. - Prowadziłam rejestr. - Ja również prowadziłam rejestr i mogę zapew­ nić, że bije mnie pani w tej konkurencji na głowę. - Kąciki ust panny Ritter opadły smutno w dół. - Moja przyzwoitka była bardzo czujna... - Moja sama wywołała skandal - roześmiała się życzliwie Adorna. - To była moja ciotka, Jane Hig- genbothem, obecnie lady Blackburn. Może pani o niej słyszała? - Ta słynna rzeźbiarka? Oczywiście, że słysza­ łam! Jej rzeźby są wspaniałe. Mój ojciec... mój oj­ ciec zainwestował w kilka jej prac... - Panna Rit­ ter tęsknie zapatrzyła się w trzaskający na komin­ ku ogień. - Domyślam się, że zamiłowanie do rzeź­ by nie pozwalało jej zbyt sumiennie pilnować twej cnoty, lady Bucknell. - Mniej więcej. - Adorna potrząsnęła dzwon­ kiem, a kiedy pojawiła się pokojówka, poprosiła 7

o podanie herbaty. Wracając do przerwanej roz­ mowy, Adorna powiedziała: - Niestety, panno Rit- ter, nie ma zbyt wielkiego zapotrzebowania na ta­ kie talenty jak umiejętność flirtowania. Dziewczyna uniosła się z krzesła, pochyliła nad biurkiem i chwyciła Adornę za rękę. Utkwiła w niej swoje niesamowicie niebieskozielone oczy. - Proszę. Lady Bucknell, ja naprawdę potrzebu­ ję pracy. Podobno jest pani w stanie znaleźć pracę każdej młodej kobiecie. Musi mieć pani coś, co mogłabym robić. - Pani sytuacja, panno Ritter, jest skomplikowa­ na. - Współczucie Adorny było szczere. - Rozu­ miem, że została pani skompromitowana podczas swojego pierwszego sezonu? Panna Ritter nadal trzymała podbródek unie­ siony wysoko, a na jej ustach wciąż gościł odważny uśmiech. - Nie tylko skompromitowana. Zrujnowana. Adorna nie chciała na nią naciskać, ale jeśli mia­ ła umieścić tę młodą damę w jakiejś rodzinie, mu­ siała poznać wszystkie okoliczności. - Przez żonatego mężczyznę? - Przez lorda Freshfielda. - Jest bardzo przystojny. Wicehrabia kontynuował rodzinną tradycję i bez skrupułów wykorzystywał swój wygląd, aby poślu­ bić starszą kobietę - bogatą kobietę. - Rzeczywiście, bardzo przystojny. Może zawró­ cić dziewczynie w głowie. - Oczy panny Ritter sta­ ły się lodowato niebieskie. - Ale nie aż tak, moja droga lady Bucknell. Byłam głupiutka, ale nie roz­ pustna. Właśnie tę gorszącą część historii Adorna sły­ szała. Że panna Ritter zadurzyła się w lordzie Fre- 8

shfieldzie. Że zachęcała go do niestosownego za­ chowania. Ale Adorna dobrze wiedziała, jak plot­ ki mogą przeinaczyć prawdę. - Poznałam lorda Freshfielda i nie jest to miły człowiek, który pasuje do towarzystwa, a już z pew­ nością nie powinna być z nim widziana żadna mło­ da dama. - Dodała przenikliwie: - Mam nadzieję, że od tamtej pory pani nie niepokoił. - Już nie obracamy się w tych samych kręgach. - Panna Ritter opadła na krzesło. -I już nigdy nie będziemy. Adorna zauważyła, że panna Ritter nie odpo­ wiedziała na jej pytanie. Więc lord Freshfield nie tylko zrujnował jej życie, ale nadal nastawał na jej cnotę. Ten człowiek to były jedynie blond włosy i wyszczerzone w uśmiechu zęby w otoczce wyima­ ginowanego powabu. - Nadszarpnął moją reputację, i to bardzo - po­ wiedziała panna Ritter, ledwie panując nad swoim głosem - ale to mój ojciec mnie zrujnował. - Twój ojciec uwierzył, że zachowałaś się, pani, niestosownie. - Największym marzeniem mojego ojca jest ty­ tuł szlachecki. Powiedział, że moja głupota, jak to określił, pogrzebała jego szanse. - Usta panny Rit­ ter przywodziły mężczyznom na myśl usta uwodzi- cielki. Jednak gdyby ci sami mężczyźni dostrzegli teraz ich inteligentny grymas, byliby ostrożni, a na­ wet wystraszeni, bo wyglądała na rozbawioną i jed­ nocześnie wściekłą. - Nie ma pani żadnych środków - powiedziała delikatnie Adorna. Panna Ritter spojrzała Adornie w oczy. Ador­ na nie spuściła wzroku, wierząc, że panna Ritter odnajdzie w jej wzroku łączącą je więź. 9

I chyba odnalazła, bo pochyliwszy głowę, powie­ działa: - Moja matka... moja matka pochodziła z Akwi- tanii na południu Francji. Jej rodzina ciągle dopy­ tywała w listach, kiedy ich odwiedzę. Ale nie mo­ gę. Moja młodsza siostra... ona mnie potrzebuje. Spotykamy się, kiedy tylko możemy. Gdy mój oj­ ciec wychodzi, służba mnie wpuszcza i ona... On nie dostrzega w Genevieve potencjału, który wi­ dział we mnie, więc nie poświęca jej czasu. Ona jest samotna. To jeszcze dziecko, ma dopiero czternaście lat. Gdybym mogła zarobić wystarcza­ jąco dużo pieniędzy, żeby utrzymać nas obie, za­ brałabym ją do Akwitanii... Adorna gestem poinstruowała wchodzącą poko­ jówkę i słuchała dalej. - Co jest niemądre. Nie mogę zarobić nawet ty­ le, aby utrzymać samą siebie. Ale muszę zostać w Londynie, bo chociaż siostrze nie brakuje jedze­ nia i ma dach nad głową, to czy panienka nie po­ trzebuje dobroci, wsparcia, a co najważniejsze mi­ łości, aby się rozwijać? - Panna Ritter najwyraźniej powtarzała rozmowę, którą wielokrotnie prowadzi­ ła sama ze sobą. - Tak, wiem, że tak jest. Mama zmarła, kiedy byłam w jej wieku, i okropnie za nią tęsknię. Genevieve jest w o tyle gorszej sytuacji, że najpierw straciła mamę, a pięć lat później traci mnie. Nie mogę wyjechać, nawet jeśli miałoby to sens albo jeśli mogłabym po nią szybko wrócić. Adorna wstała i podeszła do krzeseł stojących przy kominku. - Oczywiście ma pani rację. - Adorna dostrzegła wdzięczność w spojrzeniu panny Ritter, która za nią podążyła, i postanowiła rozwiązać tę sytu­ ację. - Ma się pani gdzie zatrzymać? 10

- Tak, dziękuję pani. Adorna wskazała jej kanapę przy kominku, po czym sama usiadła naprzeciwko. Przyjrzała się półmiskom z jedzeniem i zadowolona z wyboru odesłała pokojówkę. Podnosząc jeden półmisek, spytała: - Ciasta cytrynowego, panno Ritter? Oczy panny Ritter rozbłysły. - Tak, dziękuję. Uwielbiam ciasto cytrynowe. Adorna położyła kawałek wypieku na talerzu. - Herbatników cynamonowych? Ściągając rękawiczki, panna Ritter powiedziała: - Tak, dziękuję, uwielbiam cynamonowe herbat­ niki. - Gęstej śmietany? - Tak, dziękuję, uwielbiam. Wziąwszy sobie kilka kawałków z półmiska, Ador­ na przysunęła go bliżej panny Ritter. Tak było pro­ ściej. Nalała herbaty, dolała do niej mleka i nasypała cukru, po czym podała dziewczynie filiżankę. Panna Ritter upiła niewielki łyk, zamykając przy tym oczy, jakby smakowała najwspanialszą ambrozję. Być może miała gdzie mieszkać, ale z pewnością od kilku dni chodziła głodna. Adorna spytała: - Jak zarabiała pani na życie? Panna Ritter odstawiła filiżankę. - Szyłam. - Pochyliwszy się, zaczęła grzebać w dużej torbie, którą miała ze sobą, aż w końcu wy­ ciągnęła z niej zapieczętowany dokument. - Oto pisemne oświadczenie madam Marnham, znanej szwaczki, potwierdzające moje zatrudnienie. Pra­ cowałam w kuchniach lorda Barnetta. - Wyciągnę­ ła kolejny dokument. - To oświadczenie kucharza, 11

również potwierdzające moje zatrudnienie. Uczy­ łam śpiewu i gry na fortepianie i dostałam wspa­ niałe referencje - podała je Adornie - od pani Charlton Cabot, która wyjaśnia, dlaczego musiała mnie zwolnić. Biedna kobieta. Czuła się bardzo winna, ale ją rozumiem. Adorna machnięciem dłoni uciszyła pannę Rit­ ter i złamała pieczęcie. Gdy czytała listy, wszystko powoli stawało się jasne. Panna Ritter próbowała sama znaleźć sobie pracę, ale nie umiała ani szyć, ani gotować, ani uczyć. A jednak jej pracodawcy uwielbiali ją, niechętnie się z nią rozstawali i rozpi­ sywali się o powodach, dla których musieli pozwo­ lić jej odejść. Swoim wysiłkiem panna Ritter zjed­ nywała sobie swoich pracodawców i wszyscy do­ brze jej życzyli, ale prawda była taka, że była dobra tylko w jednym - we flirtowaniu. Teraz siedziała i wpatrywała się w Adornę. Mia­ ła zniszczony czepek, poszarpany dół sukni i zszar­ gane nerwy. W palcu rękawiczki widać było nie­ umiejętnie zacerowaną dziurę, usta miała popęka­ ne na zimnie, a suknia wyglądała na znoszoną. Do­ sięgła dna i coś trzeba było z tym zrobić. - Dobrze. - Adorna wstała i podeszła do biurka. Przeszukując prośby potencjalnych pracodawców, znalazła wreszcie tę, której szukała. Ponownie ją przeczytała i pokiwała głową. - Panno Ritter, mam dla pani idealną pracę. 12

R O Z D Z I A Ł - Miło pana widzieć. - Z posępnym wyrazem twarzy stary lokaj wziął od Jude'a mokrą czapkę bobrową i płaszcz. - Rozjaśnia pan ten ponury dzień. Jude Durant, hrabia Huntington, z trudem po­ wstrzymał uśmiech. Dobrze wiedział, że rozjaśniał ponury dzień. Widząc pomarańczową apaszkę i żółtą kamizelkę, niektórzy mogliby nawet stwier­ dzić, że konkurował ze słońcem - chociaż o tej po­ rze roku rzadko widywano słońce w Londynie. - Dziękuje, Phillips. Czy mój ojciec mnie wzywał? - Tak. Natychmiast pana zaanonsuję. - Phillips ruszył przez okazały hol nowej miejskiej rezyden­ cji księcia w Mayfair. Jude położył rękę na zgarbionym ramieniu lokaja. - Najpierw powiedz, gdzie jest mama. - W bibliotece. Ale, mój panie, życzenia księcia Nevetta są w tym domu najważniejsze, a życzył so­ bie, żeby pana zaprowadzić do jego gabinetu, za­ nim... - Dziękuję, Phillips. - Nie zważając na autory­ tarne zachowanie ojca ani na opinię Phillipsa, Ju­ de ruszył do gabinetu macochy. Ostatnie osiem miesięcy było dla niej bardzo trudne - dla nich wszystkich, ale dla niej w szczególności - a on rzadko ją ostatnio odwiedzał. Wzywały go obo­ wiązki, chęć zemsty i jeszcze wiele innych uczuć, jak na przykład poczucie winy i bezsilna wście­ kłość. Mama miała zdolność dostrzegania rzeczy, które inni pragnęliby ukryć. 2 13

Teraz zatrzymał się przy drzwiach. Siedziała za biurkiem ubrana w lawendowy strój i koronkowy czepek. Przed nią leżały rozrzucone kremowe kartoniki zaproszeń i kartki eleganckiej papeterii - ale pióro trzymała w dłoni nieruchomo i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Na jej pulchnej, łagodnej twarzy odcisnęła swoje piętno rozpacz, i po raz pierwszy dostrzegł w czar­ nych włosach matki siwe pasemka. - Mamo - powiedział cicho. Uniosła głowę i jej oczy natychmiast rozbłysły radością. - Mój chłopcze, przyszedłeś mnie odwiedzić! Wstała i podeszła do niego szybkim krokiem. Macocha zainteresowała jego ojca osiemnaście lat temu, kiedy została debiutantką roku. Jak ojciec wytłumaczył swoim dwóm synom, lady Nicolette Vipond pochodziła z dobrej rodziny, była dobrze wychowana i spolegliwa, więc czterdziestoletni wdowiec poślubił dziewiętnastoletnią dziewczy­ nę... i od tamtej pory stała się duszą tego domo­ stwa. Łagodna, słodka i uczuciowa, potrafiła okieł­ znać zbuntowanych chłopców, kochając Ju- de'a i jego starszego brata Michaela, jakby byli jej synami - tym bardziej śmierć Michaela w odległej krainie Morikadia była dla niej bolesna. Objąwszy ją, Jude ucałował jej policzek i powie­ dział pogodnie: - Dobrze wyglądasz. Zrobiła smutną minę. - Blada i nudna, jak zwykle. - Trzymając go za ręce, obejrzała go całego i z lekkim uśmiechem spytała: - Cóż za uroczy kostium? Czy taka jest te­ raz moda we Francji? - W jej lepszej części. 14

Ze śmiechem poprowadziła go na kanapę. - Któregoś dnia będziesz musiał mi opowiedzieć, o którą część Francji chodzi, ponieważ nie pamię­ tam, żebym widziała coś podobnego. Dotknęła du­ żej srebrnej szpilki, zdobiącej jego apaszkę. - Byłaś tam z ojcem piętnaście lat temu. Wiele się zmieniło w tym czasie. - Jude zręcznie zmienił temat. - A mówiąc o podróży, jak się miewa Ad­ rian? Jak mu idzie w szkole w tym roku? Matka oblała się rumieńcem. Z Francji wróciła „większa" i dziewięć miesięcy później urodziła ko­ lejnego syna, który miał nosić dumne nazwisko Durant. Jak Michael wyznał Jude'owi, dobrze było wiedzieć, że staruszek mógł jeszcze dać kobiecie szczęście. - Adrian ma się dobrze. Uczy się wytrwale i cieszy na wakacje spędzone w domu. Ja też się cieszę, że będę go mieć przy sobie. Odkąd ty i... - Głos jej się załamał, ale szybko odzyskała nad nim panowanie. - Odkąd ty i Michael wybra­ liście się w podróż po kontynencie, w domu jest bardzo cicho. Bardzo cicho? Tak, rzeczywiście. Powozy nie przywoziły barwnie ubranych gości. W sali balowej nie rozbrzmiewała muzyka. Szczelnie zaciągnięte zasłony skutecznie broniły dostępu choć odrobinie światła. Jude zacisnął usta. Oto, co zrobił. Pogrążył swo­ ją rodzinę w rozpaczy po stracie najstarszego syna, ich ukochanego syna, który był światłem dla oczu ojca i radością życia macochy. Teraz Jude było gotów wprowadzić zmiany. Energicznie powiedział: - Adrian nie jest typem rozrabiaki. Jeśli pra­ gniesz hałasu, to przyjadę i go rozzłoszczę. 15

- Ty także nie jesteś rozrabiaką. - Tym razem głos jej się nie załamał. - Michael był. - Zawsze gonił za przygodą, aż wreszcie przygo­ da odwróciła się i zaczęła gonić jego. Aż go zabiła. Ale mama nie musiała tego wie­ dzieć. Radosnym tonem spytał: - Pamiętasz, jak miał trzynaście lat i postanowił napełnić męża kucharki bojaźnią bożą, żeby łajdak przestał ją bić? - I Michael przebrał się za ducha i ciebie też na to namówił! - I dopiero kiedy znaleźliśmy się w sypialni ku­ charki, odkryliśmy, że oboje panicznie boją się du­ chów. - Przypominając sobie własny strach, Jude wybuchnął głośnym śmiechem. - Kucharka wyciągnęła nóż, a ten mężczyzna go­ nił was całą drogę ze strychu na dół, wrzeszcząc, że dom jest nawiedzony. - Mama skrzyżowała dłonie na piersi. - Myślałam, że się pali, ale twój ojciec powiedział, że to pewnie Michael wpakował się w kłopoty. I miał rację. - Śmiała się, a po jej po­ liczkach płynęły łzy. - Och, mamo. - Z bolącym sercem Jude przytu­ lił ją do siebie. Wyciągnęła chusteczkę z rękawa. - Nie, lubię o nim rozmawiać. Twój ojciec cierpi na samo wspomnienie imienia Michaela, ale to utrzymuje go przy życiu. A mnie w końcu uda się przezwyciężyć tę skłonność do płaczu. Obiecuję, że tak się stanie. - Wytarła nos i z udawaną weso­ łością spytała: - A teraz powiedz mi, dlaczego przyjechałeś. Ojciec po ciebie posłał? - Przyjechałbym do ciebie - zaprotestował Jude. - Ale nie przyjechałeś. Za dobrze się bawisz, to­ rując sobie drogę w towarzystwie. Nie wiesz, że 16

o wszystkim się dowiem? O każdej wspaniałej rze­ czy, którą powiesz, o cudownych ubraniach, które nosisz, o każdej młodej damie, z którą rozma­ wiasz? - Oczywiście. Wszystkie te staruszki z Londynu na bieżąco cię informują. To mogłoby być niebezpieczne, gdyby nie zacho­ wywał ostrożności. Z delikatnym uśmiechem zaoponowała: - Ja sama jestem jedną z tych staruszek. - Nie. Nawet wtedy, gdy zakładasz któryś z tych śmiesznych, matronowatych czepków. - Uporczy­ wie ciągnęła go za rękaw i Jude poddał się. - Ale masz rację. Przyjechałem tutaj na wezwanie ojca. Cóż takiego uczyniłem, że naraziłem się na jego wezwanie? Nie było możliwości, żeby staruszek poznał prawdę... a może? Książę Nevett miał swoich in­ formatorów, ale ostatnio nie bywał w towarzy­ stwie. - Nie wiem. - Jej usta drżały. - Wścieka się, od­ kąd dotarła wiadomość... odkąd wróciłeś. - Bez Michaela. - Tak, bez Michaela. Nie była okrutna. Jude chciał pędzić do domu z Morikadii, żeby samemu przekazać rodzicom bo­ lesną wiadomość. Niestety, został ranny, niemal zginął, w oślepiającej furii, która go ogarnęła po śmierci Michaela, i spędził dwa miesiące, wal­ cząc o życie, ukryty w piwnicy tawerny. Kiedy wreszcie wyruszył potajemnie w podróż do Anglii, już było za późno. Przedstawiciel Ministerstwa Spraw Wewnętrznych złożył wizytę księciu i księż­ nej, i Jude wrócił do domu przybranego żałobną krepą i przepełnionego smutkiem. 17

Jude dotknął sygnetu, który od wieków zdobił dłoń kolejnych dziedziców tytułu księcia Nevett. Michael nosił go z dumą od dnia swoich osiemna­ stych urodzin. Teraz wytarta inskrypcja została strawiona przez ogień, i gdyby nie wspaniały rubin, sygnet byłby nie do rozpoznania. - Czy ojciec jest na mnie wściekły? - spytał Jude. - Nie! Nie, absolutnie. Kochał Michaela, ale znał jego skłonność do pakowania się w kłopoty. Nevett nie wini cię za to, co się stało. - Poklepała go po policzku. - Musisz mi uwierzyć. - Wierzę. Jednak Jude znał fakty i winił sam siebie. - Najwyraźniej twój ojciec od jakiegoś czasu martwi się upływem czasu i własną moralnością. Ciągle powtarza, że nie dopełnił swoich obowiąz­ ków wobec Michaela. - On nie dopełnił? Jak to możliwe? - Zamiast pozwalać Michaelowi brylować wśród dam londyńskiej socjety, powinien był zaaranżo­ wać jego małżeństwo. - Chciałbym to zobaczyć. Michael i ojciec wiecznie się spierali, a w tej kwe­ stii Michael miał wyjątkowo dużo do powiedzenia. - Twój ojciec umie być autorytarny, kiedy chce. Teraz dotarło do niego, jak kruche jest życie, i chociaż zawsze bardzo się o nas troszczył, teraz wręcz zamartwia się o Adriana, ciebie i o mnie. - Więc zapewnię go, że wiodę porządne życie. Spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Niezbyt porządne. Słyszałam coś o jakichś ak­ torkach... - Boże drogi, o czym to rozprawiają te staruszki, kiedy się z tobą spotykają? - spytał zbulwersowany. Rozbawiło ją to. 18

- O niewielu sprawach. Tylko o tym, o czym zda­ niem mężczyzn nie wiemy. W drzwiach rozległo się chrząknięcie Philłipsa. - Panie, jego wysokość się niecierpliwi. - Lepiej już idź, kochanie. - Mama wróciła do biurka. - Zostaniesz na kolacji? - Chciałbym, ale mam spotkanie. - Ach. - Pokiwała głową. Jude pragnął jej wyznać, że nie miało to nic wspólnego z żadną aktorką, ale prawdę powie­ dziawszy, lepiej, aby jej podejrzenia szły właśnie w tym kierunku. Ukłonił się i zostawił ją, ruszając na spotkanie ze swoim ojcem. - Wasza wysokość, przybył hrabia Huntington - zaanonsował go Phillips z pompą, którą przez la­ ta praktyki doprowadził do perfekcji. Paxton Durant, książę Nevett, siedział wygodnie w swoim ulubionym fotelu, w swoim ulubionym sa­ lonie, ze wzrokiem utkwionym w gazetę. - Wprowadź mojego syna, Phillips. Stary lokaj oddalił się chwiejnym krokiem, żeby zająć się przysposabianiem kolejnego niedoświad­ czonego służącego do służby w domu jego wysoko­ ści. Ponieważ, o czym Jude bardzo dobrze wie­ dział, wszystko, co otaczało jego wysokość, musia­ ło być idealne, tak jak było przez ostatnie czterna­ ście pokoleń, i zapewne będzie przez kolejne czternaście. Jude podszedł do starszego mężczyzny, stukając butami o drewnianą podłogę. Widać było, że ten dźwięk drażni Nevetta, i dobrze. Kroki Jude'a uci­ chły na mięsistym dywanie i Nevett się rozluźnił. Jude nie rozumiał, dlaczego Nevetta irytowały drobiazgi. Był bogaty, miał władzę, był, w wieku sześćdziesięciu lat, zdrowy jak byk i czerpał z tych 19

trzech rzeczy korzyści. Salon został zbudowany według projektu Nevetta, tak by dyskretnie odda­ wać jego znaczenie, i urządzony w czerwieni i zło­ cie. Świece rozjaśniały pokój, a z narożnego pieca biło przyjemne ciepło. Skórzany fotel Nevetta był największy, najgłębszy i najbardziej wygodny. Ustawiony pośród innych siedzisk wyraźnie suge­ rował rangę pana domu tym gościom, którzy mo­ gliby w to wątpić. Za rzeźbionym, orientalnym pa­ rawanem z drewna tekowego - nowym nabytkiem, który zaskoczył Jude'a znającego niechęć ojca do azjatyckich mebli - znajdowała się alkowa, w której stało biurko. Zatrzymawszy się przed ojcem, Jude się ukłonił. - Wzywałeś mnie, sir? Ojciec najwyraźniej zbierał siły na to, by stanąć twarzą w twarz ze swoim najstarszym synem. Uniósł wzrok i przez krótką chwilę przyglądał mu się, po czym przymknął oczy z bólu. Jude nie umiał kłamać; ranienie staruszka spra­ wiało mu przyjemność, więc afektowanym tonem powiedział: - Czyż nie jest wspaniały? To najnowszy kolor z Francji. Nazywa się wschód słońca i ja jako pierwszy wykorzystałem go na kamizelkę. Możesz sobie wyobrazić zainteresowanie, które wzbudza­ łem, jadąc tutaj! - Rzeczywiście, mogę. - Nevett z szelestem odłożył gazetę na kolana. - Jest bardzo żółty. - Z niewielką domieszką pomarańczowego. - Jude przesłał ojcu całusa w powietrzu. - Jest tak gustowny, że z pewnością uda mi się zmienić to ob­ sesyjne upodobanie londyńskiej socjety do czerni i bieli. Nevett spojrzał na swoje czarno-białe ubranie. 20

- Nie liczyłbym na to. - Wskazał na krzesło na­ przeciwko siebie. - Usiądź. Chcę z tobą porozma­ wiać. Jude drobnymi kroczkami podszedł do obitego burgundowym aksamitem krzesła i usiadł. Założył nogę na nogę, obie dłonie położył na główce laski i zaczął kiwać jedną stopą. W pokoju czuć było zapach cygar, skóry i wełny, dokładnie tak samo, jak przez całe dwadzieścia dziewięć lat życia Jude'a. Zapach przywoływał wspomnienia poważnych wykładów robionych Mi- chaelowi i Jude'owi o tym, jak powinni zachowy­ wać się Durantowie. Właściwa odpowiedź brzmia­ ła: z właściwą uprzejmością, i prawdę powiedziaw­ szy, Jude nigdy nie widział, aby ojciec zachowywał się inaczej. Oczywiście nie pozwalał sobie również na jakiekolwiek przejawy uczuć, chociaż od śmier­ ci Michaela i powrotu Jude'a z Europy Jude zaczął podejrzewać, że ojciec skrywał swoje uczucia głę­ boko w sercu. Ale nie mógł się tym podejrzeniem z nim podzielić, natomiast ojciec zachował dla sie­ bie obiekcje co do stylu życia, sposobu ubierania Jude'a... chociaż ten aż się o to prosił. Jude zdusił uśmiech, gdy Nevett odezwał się gwałtownie: - Nie powinienem wysyłać cię w tę podróż. Te­ raz to wiem. Jude przechylił głowę. - Nie z powodu Michaela. Nie z tego powodu. To... stało się. Niestety. - Nevett spojrzał na minia­ turowy portret Michaela, namalowany gdy ten miał szesnaście lat. Portrecista nie uchwycił błysku w oczach Michaela ani uśmiechu, z którym przyjmo­ wał życie, ale idealnie oddal jego rude włosy i zielo­ ne oczy. - Teraz martwię się o ciebie. Tylko o ciebie. 21

- Skąd więc ten żal, sir? Jude wyjechał trzy lata temu, w wieku dwudzie­ stu sześciu lat, a trzy miesiące temu wrócił jako no­ wy człowiek. Wcześniej garnął się do nauki, był pracowity, był drugim synem, który bardzo poważ­ nie traktował swoje obowiązki. Teraz był bon vi- vantem - i człowiekiem, który posiadał cel. - Włochy, Alpy, Rosja, Ren, Francja, Pireneje - dzięki temu poszerzyłem swoje horyzonty, a przecież właśnie po to nas wysłałeś. - I jesteś żywym dowodem na to, że istnieją ho­ ryzonty zbyt szerokie i, eee, zbyt barwne. - Nevett machnięciem dłoni uciął protesty Jude'a. - Przed wyjazdem byłeś idealnym synem. Powścią­ gliwym. Silnym. Milczącym. A teraz jesteś... je­ steś... - Nevettowi zabrakło słów, ale gestem dło­ ni wskazał na nonszalancką sylwetkę Jude'a. - Jeszcze bardziej idealny? - zaproponował Jude. - Niezupełnie. - Nevett zacisnął usta. - Sfrancu- ziałeś. Jude wyprostował się. - Naprawdę tak sądzisz? To najwspanialszy komplement, jaki mi kiedykolwiek powiedziałeś, sir? Kiedy byłem we Francji, czułem się, jakbym znalazł swój drugi dom. Jedzenie! Sztuka! Moda! Takie wspaniałe! Takie wielkie! W Wersalu przy­ siągłem sobie, że będę żył tak, jak się powinno żyć. - Wyciągnąwszy wachlarz zza pazuchy, otworzył go i zaczął wachlować się po twarzy w udawanym podekscytowaniu, skrywając uśmiech. Książę Nevett był człowiekiem, któremu od ko­ łyski wpajano tradycyjną nienawiść do Francuzów. Oczywiście Anglicy i Francuzi byli obecnie sprzy­ mierzeńcami, usiłującymi nie dopuścić do tego, by Rosja przejęła kontrolę nad Azją, ale Nevett wciąż 22

pamiętał Napoleona i problemy, których przyspo­ rzył w całej Europie. Nevett nie darzył niechęcią francuskich kucharzy, ale przy każdej okazji ser­ wował angielskie steki. Ubierał się wyłącznie u an­ gielskich krawców. Teraz jego syn, jego dorosły syn, rozpływał się, jakby był niespełna rozumu, nad kulturą francuską, jej wyższością, i jedynie osławiona angielska rezerwa powstrzymała Nevet- ta przed wykrzyczeniem swojej wrogości. Jude zastanawiał się, czy oznaczałoby to, że jego wysokość został doprowadzony do ostateczności, gdyby wyraził swoją szczerą opinię. Nie zrobił te­ go. Zacisnął mocno białe zęby i rzucił Jude'owi wrogie spojrzenie. Złożył gazetę i rzucił ją obok fotela. - Wiesz, dlaczego cię wezwałem. - Nie, sir - odparł zgodnie z prawdą Jude. - Chcę wnuka. Jude zamrugał. - Sir, nie jestem żonaty. - To bolesna prawda. A jak w twoim obecnym stanie uda ci się zainteresować jakąś młodą pannę, tego nie wiem. - W moim obecnym stanie? Wstawszy, Jude podszedł do lustra i przyjrzał się swemu odbiciu. Ciemnobrązowe włosy modnie uczesane. Czarny frak. Spodnie w kratę. Białe bu­ ty za kostkę, wypolerowane na błysk. Żółta kami­ zelka, tak jaskrawa, że nawet jego bolały oczy. A w jego oczach rozbawienie, które szybko ukrył. W końcu ojciec nie był głupi. Poprawiając pomarańczową apaszkę, Jude po­ wiedział: - Każda kobieta byłaby dumna, mogąc nazywać się hrabiną Huntington. 23

- Oczywiście! - odparł książę z niekłamanym zniecierpliwieniem. - Po mojej śmierci twoja żo­ na zostanie księżną, a takiego tytułu nie odrzuca się ot tak. Jude zauważył, że ojciec jego samego nie uważał za dobrą partię, a jedynie cenił sobie tytuł. Jego wysokość ciągnął dalej: - Ale obawiam się, że dopóki nie zaangażujesz się w proces poszukiwania sobie żony, pozosta­ niesz bezdzietnym kawalerem. Podjąłem więc sto­ sowne kroki, aby zapobiec takiej sytuacji. Niewiele rzeczy zaskakiwało Jude'a, ale teraz był zaskoczony. Odwracając się do ojca, przyjrzał się mężczyźnie, do którego był tak bardzo podob­ ny. Nieświadomie przyjmując swoją dawną intona­ cję, powiedział: - Chyba nie wyobrażasz sobie, że poślubię dziewczynę, którą mi wybierzesz. Nevett uniósł brwi. - Nie, nie wyobrażałem sobie tego. Mężczyzna powinien sam wybrać sobie żonę z grona młodych dam, które zostaną mu przedstawione. Jednak ty okazałeś się żałośnie nieskuteczny w uwodzeniu tych młodych dam. Jude był zajęty zupełnie czymś innym, ale nie poinformował o tym ojca. Dobrze wiedział, co Ne- vett powiedziałby na to, że Durant zniża się do oszustwa w imię Boga i ojczyzny - i nie byłoby to nic pochlebnego. - Znajdź mi młodą damę, która warta byłaby za­ lotów, a zaraz się do tego wezmę. - Na rynku jest przynajmniej dziesięć panien świetnie urodzonych i bogatych. - Powiedziałem, znajdź mi jedną wartą zalotów. Taką, z którą można porozmawiać, będzie inteli- 24

gentna i... - zamilkł. - Nie żadne dziobate bezgu- ście, ale taką pannę, której wyczucie stylu dorów­ nuje mojemu. - Lady Amelia Carradine gustownie się ubiera. - Jest za niska. Ubrania źle na niej leżą. - Panna Richardson jest wysoka. - Ale ta jej cera! Powinna unikać słodyczy, do­ póki pryszcze nie znikną. - Lady Anne Whitefield jest młoda i łatwa do ułożenia. - Za młoda. - Lady Claudia Leonard. - Za stara. - Panna Naomi Landau-Berry. - Błagam! Czy możesz sobie wyobrazić, że oże­ nię się z dziewczyną, która ma na imię Naomi? - Więc zapewne nie chciałbyś również ożenić się z lady Winnomeną Bigglesworth. - Prawdę powiedziawszy, Winnomena brzmi cał­ kiem przyjemnie. - Jude zmarszczył brwi. - Dyskre­ dytuje ją żałosny sposób jedzenia owoców morza. Nevett jęknął. - Jedzenie... owoców morza? - Widziałem, jak jadła przegrzebki. Przegrzebki są okrągłe. - Okrągłe? Cóż, oczywiście, że są okrągłe. Kwa­ dratowe przegrzebki byłyby wybrykiem natury. - Nevett uświadomił sobie, że sam też zachowuje się jak wybryk natury, więc syknął z wściekłością: - To kogo, do cholery, mógłbyś poślubić? - Dama z Francji byłaby bardzo odpowiednia. - Wystawiasz moją cierpliwość na próbę. A Nevett wystawiał cierpliwość Jude'a. Pohamo- wując złość, usiadł ponownie i powiedział przepra­ szającym tonem: 25

- Sir, to nigdy nie było moim zamiarem. Nevett głęboko zaczerpnął powietrza i warknął: - Oczywiście, że nie. To do ciebie niepodobne. Był lodowato uprzejmy, chociaż miał ochotę na porządną kłótnię, zwłaszcza ze swoim błyskotli­ wym synem. Ale jego wysokość nie był bezradny. Miał swoje sposoby, by przywołać Jude'a do porządku. - Zatrudniłem dla ciebie nauczyciela. - Nauczyciela? O czym staruszek mówił? - Żeby cię nauczył, jak uwodzić kobietę. - Jak uwodzić kobietę. Nevett walnął ręką w oparcie fotela. - Zachowujesz się jak bezmyślna papuga. Jude poczuł się jak głupiec. - Zatrudniłeś dla mnie nauczyciela, żeby mnie nauczył, jak uwodzić kobietę? - Po raz pierwszy, odkąd zaczął nosić wachlarz, rzeczywiście go po­ trzebował. Zaczął wachlować rozpaloną twarz. - Czego będzie używać? Wykresów na tabliczkach? - Ona pokaże ci to na przykładach. - Zatrudniłeś dla mnie dziwkę? - Nawet w cza­ sach jego durnej młodości ojciec nie zatrudnił dla niego dziwki. Za parawanem rozległ się szelest. Jude zareje­ strował ten dźwięk. Zauważył, że ojciec zerknął w tamtą stronę i że nie był tym odgłosem zasko­ czony. Uświadomił sobie, że Nevett umieścił tam kogoś, i ten ktoś słyszał każde słowo. Ojciec wyglądał na wściekłego. - Synu, jesteś wredny jak na dandysa. Zatrudni­ łem nauczycielkę z Szacownej Akademii Guwer­ nantek. Młoda dama została polecona przez samą lady Bucknell. 26

Kto skrywał się za parawanem? Jaki powód miał ojciec, żeby tak postąpić? Jude zerknął lodowato na ojca. Nevett był odprężony, taki... ach, ojciec musiał ukrywać tam kobietę. Ale Jude zastanawiał się, czy mogła być kimś więcej niż Nevett sobie uświadamiał? Czy miała podejrzenia co do Jude'a? Czy ktoś ją przysłał, aby go szpiegowała? Jego albo Nevetta? Czy już do końca życia w każdej sytuacji będzie dopatrywał się niebezpieczeństwa? To była ponu­ ra perspektywa - niestety dosyć realna, ale szybkie przeanalizowanie rozmowy uspokoiło go. Jeśli ją przysłano, by donosiła o jego poczynaniach, to nie usłyszała niczego, co mogłoby go pogrążyć. - Nie rozumiem, sir - powiedział Jude z nonsza­ lanckim uśmiechem. - Po co zatrudniłeś guwer­ nantkę? Kobiety mnie uwielbiają. - Nie na tyle, by wyjść za ciebie za mąż. - Mężczyzna musi zachowywać standardy! - Musisz się ożenić! - Kim jest ta osoba? - A co to ma za znaczenie, chłopcze? Jest oso­ bą, którą zatrudniłem. Trzymając nerwy na wodzy, Jude zadał właściwe pytanie: - Jak ona wygląda? - Wystarczająco dobrze, by wykonać to zadanie - odparł lekceważąco ojciec. - Będzie z tobą flirto­ wać. Ty będziesz flirtować z nią. Pokaże ci, jak zdobyć żonę. Potem wykorzystasz swoją wiedzę w towarzystwie! - Podaj mi jeden dobry powód, dla którego miałbym przystać na takie upokorzenie. - Dla mojego spokoju. - To nie wystarczy. 27

Ojciec wstał powoli i dostojnie, ukazując w całej okazałości swoje ponad sto osiemdziesiąt centy­ metrów wzrostu, a także barczystą sylwetkę, którą Jude po nim odziedziczył. Jude wstał również, ale w tym momencie wie­ dział, że trafił swój na swego. Jude może i był młodszy i silniejszy, ale za bardzo szanował swoje­ go ojca, żeby chwycić się z nim za łby. Więc z po­ czuciem klęski usłyszał swój wyrok. - Dobrze więc - powiedział Nevett chłodno - skoro nie obchodzi cię mój spokój ducha, to bę­ dzie cię obchodzić. Jeśli nie zaakceptujesz tej na­ uczycielki, jeśli nie będziesz z nią współpracować, znajdę ci pannę, przygotuję kontrakt małżeński i wtedy zobaczymy, jak się z tego wykręcisz, chłop­ cze! - Nevett uniósł pięść. - Zobaczymy, jak uda ci się uniknąć jakiejś rozsierdzonej mamuśki, któ­ rej ja obiecam, że uczynisz jej córkę następną księżną! Jude umiał rozpoznać porażkę, gdy taka mu się przytrafiła. A to właśnie była porażka, komplika­ cja, jakiej nie przewidział. Spuścił głowę i spojrzał na swoje wypastowane buty. - Dobrze, sir, wygrałeś. Kiedy zaczną się lek­ cje? - Jutro. Spotka się z tobą w Hyde Parku. Po­ znasz ją po czerwonej róży, którą będzie miała przypiętą do ubrania. - Na Boga, sir, jakie to banalne! - powiedział Ju­ de, wyprowadzony z równowagi. - Banalne czy nie, chętnie czy nie, zrobisz to, co ona ci powie, albo daję słowo, że napuszczę na cie­ bie całą żeńską linię rodziny Fairchild, i będziesz miał szczęście, jeśli uda ci się wyjść z tego o zdro­ wych zmysłach, a tym bardziej wolnym. 28