ROZDZIAŁ 1
Londyn Lato, 1847
- Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż wytykasz swoim pracodawcom
ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. - Adoma, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem,
i ktokolwiek przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne zwolnienie
Samanthy.
Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z uniesioną brodą, ściągniętymi
łopatkami, tak jak uczyła ją Adoma.
- Nie, proszę pani.
Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w bladoniebieskim odcieniu i na tym tle
bujna blond uroda Adomy jaśniała jak diament w satynie.
- Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jdt służbistą, który uważa, że kobiety powinny
być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz.
Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach.
- Tak, proszę pani.
- A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej Akademii Guwernantek bez pracy,
bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan Word law rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród
tych nielicznych, którzy cię jeszcze nie znają·Adarna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje
usprawiedliwienie tym razem?
Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać,
gdy przestała kraść.
- Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. 'Mały Norman już się jąka, a kiedy ojciec
ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę.
- Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby go porzuciła. Jak mogłoby to
przynieść korzyść młodemu Normanowi?
- Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od Wordlawa, co powinna zrobić już
dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman
mógł spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo chłopca fascynowała. -
Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego.
- A co z kochanką?
- To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się starego sukinsyna dla młodego lorda
Penwyna.
- Jak jej się to udało?
- Zaaranżowałam to.
Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację·
- Z pewnością.
- Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd Szacownej Akademii Guwernantek.
Samancie naprawdę było przykro, bardziej mz umiała to wyrazić.
- Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi.
- Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania.
Samantha żałowała, że zawiodła Adomę - ponownie.
- Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale czasami puszczają mi nerwy i
długo nie jestem w stanie się opanować. A później jest już za późno.
- Usiądź. - Adoma wskazała obite niebieskim atłasem krzesło.
Samantha usiadła z gracją.
Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata Samantha studiowała każde słowo i
ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświado-
miła sobie, że wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego języka nigdy nie
będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego sposobu bycia Adomy. Jednak czas spędzony na
obserwacji pozwolił Samancie poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona.
Teraz musiała ponieść konsekwencje.
I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie od Ad9rny, lecz od ojca, który
jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas.
- Pim Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę - powiedziała Adoma.
Samantha zacisnęła chudą pięść. Adorna dodała:
- Tak myślałam. Czy zaatakował cię?
- Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko przez krótką chwilę, ale ramię
Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny. Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie
przyznałaby się również, że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy
mały człowieczek.
- Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby go małym.
- Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter.
- Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią·
- Szanowanym?
- Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek podważą.
- Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała sprawiać wrażenie pokomej.
Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adomy stał się ostrzejszy.
- Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość, będą ci, którzy wierzą, że kobieta
powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąz.
- Głównie mężczyźni.
- Głównie. - Adoma postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała w dal. - Pewnym problemem ze
znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że jesteś atrakcyjną, młodą kobietą. .
- Dziękuję, pani. - Adoma nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między innymi tego, jak zrobić najlepszy
użytek ze swojej urody. Samantha splatała w warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny
węzeł z tyłu głowy. Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adoma powiedziała, że mężczyźni z
pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało jej na takim doświadczemu.
Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adoma też tak sądziła. Jednak coś w jej smukłych, silnych ra-
mionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła,
ponieważ w dzieciństwie nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie
chciała mieć z tym nic wspólnego.
Nic, co powiedziała Adoma, nie mogło zmienić zdania Samanthy.
- Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią profesją. Gdybyś nie była tak sławną -
a raczej niesławną - złodziejką, byłoby teraz łatwiej.
Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa.
- Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia. Nie moja wina, że pieklili się o
skradziony portfel.
Adoma nie uśmiechnęła się.
- W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne zaułki i okradałaś, a im się to
podobało.
Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu wyższych sfer, którego nauczyła ją
Adorna. .
- Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne.
- Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić.
- Nigdy nie rozumiałam dlaczego.
Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została przecięta, ale z czasem zrozumiała, że
Adorna posiada szósty zmysł w kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół.
- Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. Adorna złagodniała i roześmiała się. - Przypominałaś
mnie samą.
- Pani nigdy nie musiała kraść.
- Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego korzyści. - Spojrzała na rozłożony
przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie twojego problemu. Musisz opuścić Londyn.
Samantha zerwała się na równe nogi.
- Wyjechać z Londynu? - krzyknęła.
- Dama zawsze panuje nad swoim głosem.
Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie.
- Wyjechać z Londynu? - powtórzyła.
- Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii.
- Kumbria?
- W Krainie Jezior.
- Kraina Jezior? Ale przecież to ... na prowincji.
- Świeże powietrze.
Samantha machnęła dłonią.
- To jest na północy ... Daleko na północy. I na zachód. W górach. Wielkich, groźnych górach.
- Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie. Piękne niebieskie jeziora. Za-
zdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje.
Oszołomiona Samanth<;i spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej twarzy odnaleźć coś, co wska-
zywałoby, że kobieta żartuje.
Nie żartowała.
- Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich dzieci. Jesteś guwernantką i do
tego bardzo dobrą.
- Wiem, ale ... Na prowincji?
Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum. Wijąca się wiejska droga. Wy-
bujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty
przykryte chmurami. Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić.
_ Pracować dla ... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości?
_ Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam ożenił się z Angielką, która uchodziła
za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi. Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory
odziedziczył rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w tajemniczych
okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę·
Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na odpowiedni komentarz.
- To tragiczne.
_ Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii mówił cały Londyn. Oczywiście
dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę· Za-
miast tego od razu pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Fell i tam pozostał.
_ Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin zamczyska, usytuowanego na ka-
mienistej skale, na tle burzowego nieba.
- To podobno urocze miejsce.
Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała:
_ Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego?
_ Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną opinią i szacunkiem swoich prze-
łożonych. - Adorna spojrzała uważnie na Samanthę·
- Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu.
- Mam nadzieję, proszę pani.
Adoma chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko: - Jestem pewna, że nie, proszę pani.
Adoma założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika.
- Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho) guwernantka nie będzie musiała
martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a
która jest wspierana przez moich ludzi.
Nie zważając na niechęć Samanthy, Adoma powiedziała:
- A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze:
Proponuję wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na herbatę i cukier
oraz co tydzień pół dnia wolnego. Pozwolę również guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogla od-
wiedzić rodzinę. - Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś zarobić tu,
w Londynie.
- Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. Jeśli Samantha miała opuścić miasto, musiała być pewna,
że będzie mogła w każdej chwili wrócić.
- Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adoma. - Pułkownik Gregory pisze: Powinna pojechać
pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna
powiedzieć właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią oczekiwać jej
podopieczni i ja.
- Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła wyobrazić sobie pustkowie, na
które chciała ją zesłać Adoma. - Nikt nie zechciałby mieszkać w dziczy.
_ Nie dlatego. - Adoma wczytywała się w list. Chodzi o dzieci.
_ O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi? Pułkownik Gregory pisze, że wszystko
z nimi w porządku.
- Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku.
- To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo.
_ Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo?
Adoma sprawdziła w liście.
_ Sześcioro, od czterech do dwunastu lat.
_ Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie takiego pracodawcy oczekiwała.
Gburowaty typ, który chciał, żeby guwemantka zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się
po okolicy za bandytami.
Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość. Adoma zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze
starannością, która wydawała się nienaturaina.
- Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę·
Och, nie. Adoma rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie niemal zawsze udawało się jej
dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem,
oznaczało to, że ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość.
- Pani?
_ Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a ta duma nie spocznie, dopóki
nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie znajdę ci żadnej innej posady w Londynie.
- Ale ... ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu.
-Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adoma wpatrywała się w Samanthę. -
Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysłałam list do pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w
ciągu dwóch tygodni. I jeszcze jedno, Samantho.
Poważny ton Adomy zwracał uwagę. - Tak, proszę pani?
- Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.- Adoma skrzyżowała dłonie na
blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawie-
dliwym, ale nietolerancyjnym.
- Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? Bunt ściskał ją za gatdło. - To nic nowego. Mogę zostać
świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać.
- Nie bądź wulgama - upomniała ją Adoma. I obiecaj, że będziesz dyskretna.
Samantha uśmiechnęła się z goryczą.
- Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście.
ROZDZIAŁ 2
Kraina Jezior
Dwa tygodnie później
Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi ustami za powozem, który w
chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski Hawksmouth.
- Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie ją zignorował.
Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie musiała ratować dzieci przed
niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny
zostać wyjaśnione, ale młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj.
Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przechodziły w
ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukanymi krwią.
Niedźwiedzie, które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i rozszarpać na
kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk, którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze
tutaj. Łąka ogromna i zielona, opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i
rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce, ciągle wypatrując ...
wilków.
Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają, wlepiając czerwone ślepia w
swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej smakowity kawał mięsa. Ją.
Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Adornie chyba zrobiło się żal swojej protegowanej, ponieważ
zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji,
szali, płaszczy, kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a Samantha
nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomYQ1 kąskiem dla wszelkich drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy
jej krzyków.
Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło się coraz ciemniej. Słońce
zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom, gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna,
wróciłaby do bagażu i spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt silna.
Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na
ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny zamku znajdują się na końcu drogi.
Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco głębokie i zimne. Zapewne
mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to, ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być
może była to ryba. A może jakiś potwór, nurkujący w głębinach .• Słyszała o potworach mieszkających w
jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji.
Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką przyjemnością pakowała do kufra.
Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je ... Ale może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora.
Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie było tam niczego. Tylko wijąca
się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste
i obojętne góry. Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je "spadami".
Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy też dlatego, że one zwalają się na ludzi.
To pytanie wydawało się jej logiczne, ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę.
Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią. Obłoki mgły uniosły się z drzew,
a potem odpłynęły, jakby wessane przez niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w
przydrożnym rowie.
Zwolniła i poprawiła uwierający gorset.
Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść. Od czterech dni była w podróży
_ dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z
niewyspania, brązowa suknia była wymięta i nieświeża, a stopy ...
Stanęła i oparła się o drzewo. - Bolą mnie stopy.
To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w zaroślach. Drogą na wprost niej pędził
koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał:
- Stój! Co tu robisz?
Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
_ Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz? Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych,
schludnie ostrzyżonych włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na doda-
tek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona. Jego nadgarstek był twardy, żylasty
i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami.
Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą kobietę, uratuje ją· On jednak
zamiast tego wzmocnił tylko uścisk.
J ej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła. Trzymał ją tak blisko, że czuła cie-
pło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przy-
sunął zwierzę jeszcze bliżej, pisnęła ze strachu.
- Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy.
- Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku.
Dobrze pamiętała ton głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym to-
nem. Ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie.
- Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w Silvermere.
Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój.
- Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i łapiąc młode kobiety za ... Po-
chylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę.
Trzymał torbę poza jej zasięgiem.
- Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła w to uwierzyć. Cóż za ironia, że
ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn.
Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze do kufra. Skrawek biletu
kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę pieniędzy.
Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w torbie. Pieniądze trzymała wetknięte
za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę.
Jednak mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę.
- Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż puścił jej kołnierz, to ton jego głosu
był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy.
- W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i mój bagaż przy drodze i wrócił do
miasta.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej obraziłó go coś, co powiedziałam.
Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów.
- Mogę sobie wyobrazić.
Zeskoczył z siodła.
Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczu-
wała strachu. Jednak teraz w jej głowie pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu
kilku tygodni pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika. Kiedyś wbiła
paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie sądziła, że to podziała na tego typa.
- Kim jesteś? - spytała ponownie.
Równie dobrze mogła się nie odzywać.
_ Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość?
- Mam list od lady Bucknell.
- Pokaż.
_ Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się· Nawet gdyby miało oznaczać to kłopoty, nawet gdyby ją tortu-
rował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył
bezbronne kobiety na pustkowiu.
Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli.
Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, nigdy wcześniej nie
widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe ża-
rzące się węgielki w wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła opanować
drżenia.
_ Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego głębokim głosie.
- Z Londynu.
_ Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację?
_ Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat mieszczuchów.
Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją·
- Mam nadzieję, że jest pani doskonałą guwernantką·
Zesztywniała.
- Jestem.
- To dobrze.
Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu.
Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem.
- Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować!
Zadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt.
- Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy możesz komuś powiedzieć, że
tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nie czuły gburze, zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać
niedźwiedzie.
Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę domu oddalonego o wiele mil
stąd.
Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i pomaszerowała przed siebie. W
Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar
dobiegający z tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot skrzydeł lub trzask w
zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę.
Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy pomruk burZy.
- Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. - Doigrałaś się.
Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz więcej wysiłku. Potykała się o
koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że
muszą być tam węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i ogłuszając
grzmotem.
Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem uświadomiła sobie ... pomyślała ... to
brzmiało zupełnie jak ...
Zamarła. Schowała się w ciemności.
W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie ... Powóz! Niebo rozświetliła błyskawica - miała rację!
To był powóz. Gdyby nie była taka zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie
uwagę woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła na poboczu,
zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od okropnego spotkania z panem Wordlawem
dopisało jej szczęście, powóz zatrzymał się· Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a
on pomógł jej znaleźć się w luksusowym
wnętrzu.
- Jadę do ...
_ Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi.
Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i zastanawiała się co ... jak. .. Ten męż-
czyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi.
Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby
robić coś innego, niż odpoczywać. Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i
stwierdziła, że porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia.
Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen.
Ocknęła się, gdy powóz zwolnił i się zatrzymał. Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i
stanęła na stopniu.
Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja.
ROZDZIAŁ 3
Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka.
Odgarnęła włosy z oczu i obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony. Pokój
zalało poranne słońce i Samantha zamrugała.
- Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek służąca, dygając przy tym
nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym
powietrzem i krochmalem. - Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie.
- Dziękuję· - Samantha usiadła. - Która godzina?
- Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona
po wczorajszej marszrucie.
Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej nocy. Jej sypialnia na drugim
piętrze była przestronna. Jak wszystko w tym domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą
ciemnych dębowych mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z ą,ługą narzutą i materacem z
pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się domyśliła, ze zbiornika na
dachu.
To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały pułkownik mieszkają pod jednym
dachem z żywym inwentarzem?
- Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i uniosła srebrną pokrywę, uwalniając
zapach świeżych jajek, pikantnych kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i
pokrojonej gruszki oprószonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka lubi, więc przygotował
wszystkiego po trochu.
- Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od
czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód.
Clarinda nalała herbaty.
- Ach, jaki cudowny dzień, panienko.
Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony drzew ocierały się o okna i
przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność
przysłaniała chmura.
Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia.
- Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią pomalowaną na czarno drewnianą
skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe
włosy, a piwne oczy świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować?
- Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest... Gdzie jest torba?
- Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki.
- Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie zgubiła jej gdzieś ze zmęczema.
Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w ciemności. Ten mężczyzna,
pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął za-
sypywać ją pytaniami jak jakiś prawnik i zabrał jej torbę·
No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej pomocy. Co za prostak!
Chociaż ... no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko?
Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe, poza bolącymi stopami. Nigdy
też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropię-
trowy budynek wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się światła. Szerokie,
dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn, dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją
gestem do środka.
- Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek.
Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta. Skończywszy, nalała resztkę herbaty
do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się
do okna.
Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie, stare drzewa, których
wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte
na kształt lwów i ptaków. Teren był piękny, a co ważniejsze ...
- Nie widzę stąd gór.
- Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie ramiona. Są wspaniałe.
- Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła deszcz?
- To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka góry do drugiego, a deszcz zalał
górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się
dołeczki. - Musiała pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę· Gdy pani się ubierze,
pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać.
_ Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy.
Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego dom? Z pewnością Samantha już
nie wyobrażała sobie posiwiałego, skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu,
musiał mieć pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując tamtejsze bezdroża i
nieustannie zapładniając swoją żonę· Podała Clarindzie klucz.
- Jaki jest pułkownik?
_ Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i zaczęła siłować się z zamkiem.
Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej.
- Czy jest bardzo stary?
_ Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek.
_ Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy.
_ Ale moja mama mówi, że jest przystojny. Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy.
_ I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. - Clarinda wyciągnęła pierwszą
suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, sza-
firowej popeliny. W końcu sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży.
- Panienko, czy mam to uprasować?
Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi, podstarzali mężczyźni
dobrze reagowali na młodość i urok.
- Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa.
Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie.
- Zobaczymy.
Wzięła suknię i wyszła.
Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce stojącej w ubieralni i nałożyć bieli-
znę· Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez głowę, Samantha spytała:
- Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci?
- To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce;, żeby wykonywały rozkazy, równo maszerowały. Zeby
nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie, żeby czyściły swoje buty, aż będlą lśnić.
Samantha uniosła brwi.
- Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty!
Clarinda wybuchnęła śmiechem.
- To się okaże, panienko.
*
- Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze.
Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem Gregorym i rozejrzała się uważnie.
Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podej-
ścia.
- Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie.
Jakby nie wiedziała.
- Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu zaczęły machać rękoma, żeby
podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona, weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka
nakryte kapami. Na siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie zabawki
ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że
pokój dziewczynek bardziej przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny.
Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały przy drzwiach i te, które czekały
w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same
córki.
Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się swoimi obowiązkami. Martwiła się, że
po raz pierwszy wzięła na siebie więcej, niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były
przecież słodkie, skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im żołnierskie
normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie.
- Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha.
Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i poważną miną, wyciągnęła zza
pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne, sięgające do kostki buty.
- Czy to pani jest nową guwernantką? Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w
identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami na wierzchu. Każda
dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same
bnty do kostki, a na ich buziach malował się wyraz nieufności i agresji.
- Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać: - Możecie mówić do mnie panno
Prendregast.
- Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która powinna się odezwać.
- Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra, zaskakująco atrakcyjna, z
ciemnymi włosami i ładnymi brwiami.
Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i niebieskich oczach oznajmiło:
- Mara.
Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło.
- Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian?
- Jedenaście.
- A ty, Maro?
- Dziewięć.
Agnes zerkała na Samanthę.
- Proszę nie przerywać.
- Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko Samantha. - Może się zastanowisz,
zanim zaczniesz.
Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem odzyskała pewność siebie.
-Nie.
Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się. Kogoś, kogo niedawno spotkała.
Ale kogo?
Agnes wskazała kolejną dziewczynkę.
- Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie rozumiało planu ośmieszenia
nowej guwernantki i grzecznie dygnęło.
Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci, Samantha przerwała.
- Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat?
Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma.
- Skąd pani wiedziała?
- Umiem zgadywać.
Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem wskazała na uśmiechnięte,
szczerbate dziecko.
_ Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka.
- Masz pięć lat?
- Tak. I wypadły mi zęby.
_ Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza.
Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z równie ciemnymi włosami i
oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła palec do buzi i wpatrywała się w dywan.
Agnes wzdychając powiedziała:
- To Kyla.
Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry.
Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi.
_ Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała
Samantha. - I ma ku temu powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda?
_ Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy pani, dlaczego powinna wracać
do domu.
Samantha również się wyprostowała.
- Nie mogę·
- Może pani! Musi pani!
_ Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć
ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze,
manierach, językach obcych.
- Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes. Samantha uniosła brwi.
- Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie potrzebujecie.
Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie takie samo ubranie jak po-
zostałe dziewczynki, jednak sukienka była pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra
plama. Włosy zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie przeszkadzało jej
to, by powiedzieć:
- Tata nie lubi guwernantek.
- Twój tata mnie zatrudnił.
Vivian włączyła się do walki.
- Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi.
- A ile miałyście guwernantek?
- Jedenaście - odparła Agnes.
- Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była zaskoczona.
Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały wynik.
- Co się stało z pozostałymi?
- Odeszły.
- Dlaczego?
Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły ramionami.
- No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. _ Ale nie martwcie się. Wasz tata mnie polubi. Wszyscy
mnie lubią, zwłaszcza dzieci.
A jeśli były jakieś dź'ieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te. Podeszła do Agnes, prowo-
dyrki tej małej rebelii.
- A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie.
Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę.
- Nie, nie polubimy!
- Nie! - potwierdziła Agnes.
- Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna.
Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca. Kyla wystawiła głowę ze
spódnicy Agnes.
- Ja też ją lubię·
Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia.
- Nie lubisz. Ona jest moja!
Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się.
- Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i wskazała dłonią na Vivian. Można
mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie zwolni.
Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej.
- A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi.
- Naprawdę? - spytała Agnes.
Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan podstępu. Niestety Samantha
miała inne plany.
- Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że mundurki, które nosicie, są okropne.
Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie.
Samantha mówiła dalej:
- Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały.
- Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych koszmarnych fartuchów każdego dnia. -
Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe sukienki. Oczywiście w ramach
nauki szycia. - Mrugnęła do Agnes.
Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie.
Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała:
- A czy ja też mogę mieć nową sukienkę?
Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę.
Głaszcząc policzek Kyli, Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes.
- Oczywiście, że możesz, kociaczku.
Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę. Samantha wstała, ściskając dłonie
Emmeline i Henrietty.
W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty ... wyglądał znajomo. Miał schludnie przystrzyżone
ciemne włosy"wystające kości policzkowe, mocno zarysowaną szczękę, długi nos.
Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z osobna. Wpatrywały się w niego w
niemym buncie.
- Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków.
W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i jej sposób bycia wydały się zna-
jome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza, zdecydowana. Nieznośna.
Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą, pułkownikiem Williamem
Gregorym.
ROZDZIAŁ 4
W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i groźniej - niż w ciemności. Nosił się
na czarno. Czarna wełniana marynarka. Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wy-
krochmalona i wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte na miarę .. ·
Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki.
Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie przyciągnął uwagę Samanthy i czuła
się z tym niezręcznie. Miała ochotę nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła
wtopić się w blado kremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia swoich kolan i
ucisku w żołądku.
A może nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale nie wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że
jej się nie podoba. Łatwiej było zrozumieć gmew.
Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która pocierała stopą o łydkę.
- Stanąć w rzędzie! - rozkazał.
Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na drugim. Na baczność, jak mali,
posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i uniesionymi podbródkami.
Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu. Zatrzymał się i gestem nakazał Em-
melin e poprawienie fartucha, co niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed
Marą.
- Maro, co to za piskliwy dźwięk? Mara rozejrzała się wokół zmieszana. - Jaki dźwięk,
ojcze?
- Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to jest. To twoje buty piszczą za pastą
na moich butach.
Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem spojrzała na błyszczące buty ojca.
Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała.
- Czy sam pan dba o swoje buty, pułkowniku Gregory?
Spojrzał na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Jestem oficerem. Oczywiście, że nie.
- No cóż, Mara również nie - powiedziała radośnie Samantha. - To coś, co was łączy.
Samantha usłyszała zduszony chichot i Mara rozluźniła się, jakby ktoś zdjął ciężar z jej ramion. Puł-
kownik Gregory nie był rozbawiony. Głębokim, poirytowanym, znajomym głosem powiedział:
- Panno Prendregast, kiedy posłałem po panią, oczekiwałem, że będzie pani wykonywać swoje obowiązki
z należnym oddaniem.
- Zapamiętam to sobie na przyszłość. Ty pyszałku.
- W przyszłości nie życzę sobie, żeby przesiadywała pani z dziećmi i próbowała przekupić je ubraniami,
które zamierza pani dostać ode mnie.
Słyszał to? Patrząc mu prosto w oczy, Samantha spytała:
- Do kogo innego powinnam zwracać się o ubrania, pułkowniku?
Na jego policzkach i czole pojawił się intensywny rumlemec.
- Jeśli będą potrzebne ubrania, ja się tym zajmę. To oczywiste.
Agnes zrobiła krok do,przodu i stanęła obok ojca. - Powiedziałam pannie Prendregast, żeby od razu poszła
do ciebie, ojcze, ale nalegała, żeby nas odwiedzić.
Samantha zaskoczona łatwością, z jaką Agnes kłamała, uniosła brew. Agnes zaczerwieniła się gwał-
townie. Pułkownik Gregory obserwował całe zajście.
- Rozumiem. - Machnął ręką na pozostałe dzieci. - Spocznij.
Dziewczynki westchnęły i podzieliły się na trzy małe grupki, a Henrietta skorzystała z okazji, żeby dać
Agnes kuksańca w bok. Pułkownik Gregory zwrócił się do Samanthy i Samantha zastanawiała się, co
powinna powiedzieć. Co powinna myśleć.
Adorna powiedziałaby, że był wspaniały, nieugięty. Samantha przyznałaby jej rację, ąle dodałaby: twardy,
bezwzględny. Miał sztywne szczęki, małe uszy przylegające do głowy. Na jego pełnych ustach błąkał się
lekki uśmieszek, jakby próbował zamaskować pogardę dla kobiety, która przestraszyła się ciemności.
Zadrżała. Noc w górskich ostępach. Miała szczęście, że dotarła tu cała. Poczuła wszechogarniające
oburzenie. Oburzenie, bo on, gdyby odpowiednio dobrał słowa, mógł zmniejszyć jej strach.
- No cóż. - Położyła ręce na biodrach i spojrzała na niego. - Przynajmniej wiem, dlaczego powóz po mnie
przyjechał.
Nie przeprosił za swoje ohydne zachowanie, ale w odpowiedzi przyjrzał się jej uważnie.
- Ta suknia to nietypowy strój dla guwernantki, panno Prendregast.
Zeszłej nocy Samantha nie widziała jego oczu, ale widziała je teraz. Były niebieskie. Kobaltowoniebie-
skie, piękne, ciemne i ... zimne jak lód w środku zimy, z ciemnymi brwiami, które unosiły się ku górze w
prostej linii, nadając twarzy surowy wygląd. To nie był stary ztzęda. To był mężczyzna w sile wieku, .który
przekazał swoje zewnętrzne cechy dzieciom. Zadne różowe ozdóbki nie mogły złagodzić jego postawy. Nic
dziwnego, że Clarinda sugerowała gładką, zieloną serżę.
Emmeline podbiegła do mężczyzny i objęła jego kolana.
- Ojcze?
Położył dłoń na jej głowie. - Tak, Emmeline?
- Wszyscy lubią pannę Prendregast, ojcze. Sama nam to powiedziała.
- Doprawdy? - Spojrzał wyniośle na Samanthę. Więc jestem pewien, że ty też ją polubisz.
- I ty, ojcze! Ty też ją polubisz.
- Jestem pewien, że ... zakładając, iż posiada odpowiednie referencje i udowodni, że umie żyć na wsi, i
jest dobrą naucZY9ielką.
Zmarszczywszy buzię, Emmeline przyjrzała się Samancie.
- Lepiej niech tak będzie - powiedziała wojowniczo.
Na ułamek sekundy pułkownik Gregory otworzył szeroko oczy i Samantha myślała, że wybuchnie
śmiechem. Nic takiego się nie stało, a Samantha zastanawiała się, czy to była jej wyobraźnia. Delikatnie
odsunął od siebie Emmeline i lekkim klepnięciem odesłał ją do Vivian.
- Panno Prendregast, pozwoli pani za mną.
Tak zrobiła. Wyszła z nim za drzwi i tak bardzo chciała się odezwać, że musiała ugryźć się w język, żeby
nic nie powiedzieć. Ale oglądając się za siebie dostrzegła dzieci zerkające przez drzwi i mogła sobie
wyobrazić, jak bardzo starają się usłyszeć, co się wy-
darzy. .
Nie zamierzała tańczyć, jak jej zagrają. Pułkownik zszedł po schodach i minął dwuskrzydłowe drzwi
prowadzące w czerń. Weszli do olbrzymiego foyer, wysokiego na dwa piętra, przeszli wzdłuż korytarzy na
drugim piętrze wyłożonych mar-
murem. Prostokątne pomieszczenie, zbudowane w formie galerii z wielkimi kolumnami, na których
wspierały się korytarze powyżej, pomalowane było odcieniami bladoniebieskiego i złotego. Ponad ich
głowami połyskiwał ogromny kryształowy kandelabr. Przez otwarte drzwi Samantha zaglądała do pokoi -
zobaczyła bibliotekę, salon, salę balową. Pułkownik Gregory wprowadził ją do jednego z pokoi, puszczając
ją przodem.
Podziękowała mu, zastanawiając się cynicznie, czy zawsze był taki uprzejmy dla służby, czy też wykorzy-
stał sposobność, aby przyjrzeć się jej z tyłu. Jednak gdy zerknęła na niego, jego twarz pozostała niewzru-
szona. Najwyraźniej ten dziwny dreszcz wzdłuż kręgosłupa był tylko wytworem jej wyobraźni, a dys-
komfort, który odczuwała, będąc z nim sam na sam, był jedynie reakcją przewrażliwionej starej panny.
Czy znalazła się w krainie zdesperowanych starych panien, tworzących wyimaginowane związki między
planowaniem lekcji a wycieraniem rozlanego mleka?
Ogarnęło ją przygnębienie.
- Jakiś problem, panno Prendregast? - spytał.
- Nie, proszę pana, dlaczego?
- Westchnęła pani.
Pewnie tak było.
- Podziwiałam pański dom.
W pewnym sensie była to prawda.
Spodziewała się, że jego gabinet będzie surowy, urządzony na wojskową modłę. Zamiast tego znalazła się
w pokoju ozdobionym w stylu indyjskim. Ściany i draperie miały kolor burgunda i jadeitu. Na drewnianej
podłodze leżał bogato zdobiony dywan w tym samym odcieniu. Duże, pluszowe krzesła zapraszały ją, by
usiadła przy wielkim, rzeźbionym, mahoniowym biurku.
- Zeszłej nocy. Dlaczego nie powiedział mi pan, kim jest?
Stał przed nią - uosobienie wyniosłości.
- Czemu miałoby to służyć?
- Nie bałabym się tak, gdybym wiedziała.
- Chciałem, żeby się pani bała. Nie podoba mi się, gdy młode, obce kobiety błąkają się po okolicy.
- Czy często czuje się pan zagrożony przez obce, młode kobiety?
- To zależy, jak bardzo są obce. - Stanął za biurkiem. - Może pani usiądzie. .
Została obrażona i to przez pracodawcę. Zachnąwszy się, usiadła na opitym krześle naprzeciw niego.
On nadal stał.
- Muszę przyznać, że nie zachwyciło mnie pani zachowanie, gdy myślała pani, że jestem rabusiem. Nie
ma pani doświadczenia w tej materii.
Nie mogła powstrzymać się od głośnego:
-Ha!
- Proszę o wybaczenie. Zapomniałem. Pochodzi pani z Londynu, rzeczywiście niebezpiecznego miasta.
Być może ma pani doświadczenie z rabusiami.
Nie w byciu obrabowaną. - Nie, proszę pana.
Zmierzył ją wzrokiem, jakby była dziwadłem.
- Skoro pani tak twierdzi. - Przyjrzał się jej ponownie. - Tym razem jest pani usprawiedliwiona, ale na
przyszłość, jeśli padnie pani ofiarą rabusiów, proszę nie walczyć. A co ważniejsze w pani przypaClku proszę
hamować swój tupet.
- Czy chce pan powiedzieć, że powinnam oddać swoją torbę każdemu, kto zechce ją wziąć?
- W przypadku kradzieży, tak.
- Nie. - Nie obchodziło jej, że to, co mówił było rozsądne, ani to, że to samo poradziłaby innej ofierze
napaści. - Ciężko pracuję na to, co mam. Nie oddam tego bez walki.
- Pani rzeczy można zastąpić. A życia nie.
- Pana rzeczy można zastąpić. - A on nigdy nie został okradziony. Zaden szanujący się złodziej nie
próbowałby szczęścia z kimś tak wielkim. - Na swoje rzeczy muszę zapracować.
- Ja również zapracowałem na swoje rzeczy, panno Prendregast. Chociaż moja rodzina mieszka tu od
trzystu lat, to byłem młodszym synem. Ojciec kupił mi patent oficerski, ale utrzymywałem siebie i bliskich
ze swojej pracy. Teraz oczywiście - machnął ręką wokół - to wszystko jest moje, ale opłakuję ojca i brata.
Nie mogła go winić za posiadanie bogactwa, którego nie była w stanie sobie wyobrazić. Przynajmniej
rozumiał, że wiedzie uprzywilejowane życie, i traktował swoje obowiązki poważnie. W rzeczywistości -
przyjrzała się jego surowej twarzy - trochę zbyt powazme.
- Moje wyrazy współczucia.
- Moje córki to cała moja rodzina i są dla mnie wszystkim.
- Pańskie uczucia dowodzą pańskiej szlachetności. - Jednak na górze nie zauważyła specjalnych oznak
czułości. - Czy złodzieje są dużym problemem w tej okolicy?
- Teren jest dziki. Bandyci grasują po drogach od czasów rzymskich.
Zirytowała ją ta odpowiedź.
- Więc nie powinien pan mnie tam zostawiać. Wpatrywał się w nią, jakby mówiła w obcym języku i
znowu jej nie odpowiedział.
- Zapewniam panią, że przepędzę ich stąd, ale prosiłbym, żeby do tego czasu pozostawała pani w posia-
dłości, chyba że będą pani towarzyszyć moi ludzie. - Zacisnął palce na oparciu krzesła. - Proszę o to dla pani
dobra. Ale także dla dobra moich dzieci.
- Tak.
Nadal się w nią wpatrywał.
- Proszę pana - dodała. W co ona się wpakowała?
Jeśli wydarzy się coś złego - a z doświadczenia wiedziała, że coś złego zawsze się wydarza - będzie
uwięziona w posiadłości, nie mogąc uciec do Londynu. - Chyba mogę pana zapewnić, że nie będę błąkać
się po okolicy bez asysty jednego z pańskich silnych ludzi.
Jego usta drgnęły jakby w rozbawieniu - a twarz nie była już tak sroga.
- Z powodu rzeczy, które mogą panią zjeść? A więc słyszał ją, gdy odjeżdżał.
- Czy uważa pan, że wielkie stworzenia z pazurami są zabawne, pułkowniku?
- Uważam, że są rzadko spotykane, panno Prendregast, ale jeśli pani wiara w niedźwiedzie i wilki za-
pewni bezpieczeństwo pani i moim dzieciom, to niech pani sobie wyobraża, co tylko pani chce. _ Usiadł. -
Czy mogę prosić o pani referencje?
Ależ był irytujący. Był żywym dowodem na to, że niektórzy przystojni mężczyźni mają wady, które
sprawiają, że stają się oni nie do zniesienia. Co oczywiście było dobre. Takie wady trzymały dziewczynę
na dystans.
- Mam list od lady Bucknell. - Sięgnąwszy do kieszeni w spódnicy, wyciągnęła zapieczętowane pismo. -
Zrozumiałam, że poinformowała pana o moim doświadczeniu.
- Nie rozwodziła się zbytnio nad szczegółami. Przybierając jak najbardziej niewinny wyraz twarzy,
Samantha otworzyła szeroko oczy.
- Nie rozumiem dlaczego.
Złamawszy pieczęć, pułkownik Gregory zaczął czytać.
- Zapewne. - Gdy doczytał do końca, uniósł brwi. Na Boga. Co to mogło oznaczać?
- Czy wszystko w porządku?
Złożył starannie list i włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- W rzeczy samej, tak. Lady Bucknell nie szczędzi pani pochwał.
Samantha była zbyt dobrą aktorką, żeby pokazać ulgę, którą poczuła, jednak zastanawiała się ... co ta-
kiego Adoma napisała.
- Przejdę do rzeczy. To będą pani obowiązki. Plan jest wywieszony w klasie. Każde dziecko musi mieć
zajęcia o określonej porze i z określonego przedmiotu.
Musiała coś zrobić, bo inaczej mężczyzna jego pokroju mógłby wejść jej na głowę - tak, jak robił ze
wszystkimi.
- Nalegam na zrobienie pewnych zmian, jeśli uznam to za stosowne.
- Gdy wykaże się pani kompetencjami, będzie pani mogła porozmawiać ze mną na temat zmian.
- Kto oceni, że się wykazałam?
Jego oczy nabrały twardego wyrazu.
- Ja, panno Prendregast. Może być pani tego pewna.
Skinęła głową. Przynajmniej interesowały go postępy dzieci, a z doświadczenia wiedziała, że taka troska
nie zdarzała się często.
Ciągnął dalej:
- Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej wieczorem, Bez wyjątków. Każde z moich dzieci ma swoją
nianię, więc po obiedzie będzie pani miała czas dla siebie. Tego czasu nie powinna pani spędzać na zabawie
i flirtach.
Czy ten człowiek świadomie ją obrażał, czy też nie miał pojęcia o dobrych manierach? Nie miała ochoty
zgadywać. Z drugiej strony pozwalał jej się odzywać, kiedy miała na to ochotę.
- Z kim? Z młodzieńcem z zajazdu Hawksmouth? Pułkownik Gregory zawahał się, może chcąc ją skarcić za
przerywanie mu. Jednak nie, rzeczywiście nie miał pojęcia o dobrych manierach, ponieważ odpowiedział:
- Rozmawiałem z właścicielem zajazdu w Houksmouth. Ten człowiek został zwolniony.
Zacisnęła palce na oparciu krzesła.
- Jak to? . ,
- Miał obowiązek dowieźć panią tutaj. To, że zostawił panią, delikatną kobietę, pośrodku drogi w
ciemności, jest przestępstwem.
- A więc pan jest również przestępcą?
- Panno Prendregast! - Uderzył kłykciami w biurko. - Nic pani nie groziło!
- Poza dziką zwierzyną.
Opuścił powieki, jakby nie chciał na nią patrzeć.
- Proszę mi dać znać, jeśli zostanie pani zaatakowana przez królika.
- Chciałabym zauważyć, że ten młody człowiek jest tak samo winny, jak pan. W Londynie, gdy ludzie
tracą pracę, nieszczęście wiedzie ich na ulicę, do więzienia, a nazbyt często i do śmierci. Nie jestem prze-
sadnie delikatna. - Pokazała pułkownikowi Gregory'emu silną dłoń. - Myślę, że upomnienie byłoby
wystarczającą nauczką. .
- Pani dobroduszność dobrze o pani świadczy, ale nie. Jest pani kobietą, nieznajomą i to, co pani po-
wiedziała w swojej niewiedzy nie mogło zostać odebrane jako zniewaga przez kogokolwiek, poza w gorącej
wodzie kąpanym młodzikiem.
- Ale ...
_ Proszę dać spokój, panno Prendregast. To nie było jego pierwsze uchybienie i wróci do domu, żeby
mieszkać ze swoimi rodzicami na farmie. J estem pewien, że po kilku miesiącach ciężkiej pracy zrozumie,
że powinien przeprosić i powróci do zajazdu.
Samantha była zaskoczona ogromem głupoty pułkownika Gregory'ego. Z doświadczenia wiedziała, że
mężczyźni, tacy jak młody człowiek z zajazdu, nie wyciągali wniosków. Czuli niechęć zarówno do lekcji,
jak i do nauczyciela, i obwiniali wszystkich poza sobą. Ale może tu na wsi było inaczej.
Zaskrzypiało okno - jednak nie od podmuchu wiatru.
_ Co to było? - Spojrzała przed siebie. Okno pułkownika Gregory'ego wychodziło na szeroką werandę, a
za nią znajdował się park, który widziała ze swojej sypialni.
_ Powiew wiatru. - Pułkownik Gregory nie zadał sobie trudu, żeby zerknąć przez ramię· - W Krainie
Jezior często wieje. Proszę mocno wiązać czepek.
- Ale ...
Przyglądał się jej z niechęcią·
- Tak?
_ Nic, proszę pana. - Gałęzie drzew nie kołysały się, ale nie zamierzała się z nim kłócić. Nie z tego po-
wodu. Były inne, ważniejsze.
_ Rozmawialiśmy o pani wieczorach.
_ Tak, prosżę pana. - Byłaby głupia, gdyby narzekała na tak dużo wolnego czasu, jednak te cztery funty
tygodniowo, pół dnia wolnego i tyle swobody wyglądały na próbę przekupstwa. A ponieważ poznała
dzieci, miała podstawy tak uważać.
Uśmiechnęła się. Nie odrzuci propozycji pułkownika Gregory'ego, nie powie mu również, że uczyła
gorsze diablęta i to z wyśmienitym skutkiem.
- Czego pan ode mnie oczekuje?
- Oczekuję, że będzie pani czytać, poszerzać swoje horyzonty, pisać listy, planować lekcje. - Pułkownik
Gregory oparł się o tył krzesła, jego duże dłonie spoczęły na oparciach. - Będzie pani analizować te lekcje
ze mną raz w tygodniu, w poniedziałkowe wieczory.
- Jak pan sobie życzy, proszę pana. - Wypowiadanie tych słów sprawiało jej przyjemność; jak dotychczas
rozmowa była niemal zgodna.
Oczywiście pułkownik Gregory był nieznośny.
Jednak, w opinii wielu ludzi, ona również taka była. Pułkownik albo tego nie zauważył, albo go to nie ob-
chodziło - była tym zaskoczona. Z doświadczenia wiedziała, że te sztywne wojskowe typy lubiły, gdy
okazywano im należny szacunek. Może był tak bardzo zdesperowany, żeby zatrzymać guwernantkę, iż
gotów był znieść wszystko. Albo ... Co Adorna napisała o niej w liście?
- Bardzo dobrze. Wyjaśniłem wszystko. - Podniósł kartkę z biurka i zaczął ją czytać. - Oczekuję pani tutaj
punktualnie o siódmej wieczorem w przyszły poniedziałek.
To było rzeczowe. Ona również zamierzała być rzeczowa.
- Jeśli chodzi o materiał na sukienki dla dziewczynek. ..
Powoli odłożył kartkę papieru.
- Czego pani nie rozumie w słowie "nie"?
- To dziewczynki, nie żołnierze.
- To są praktyczne ubrania przewidziane do noszenia i niszczenia przez zdrowe dzieci.
_ Zdrowe dziewczynki potrzebują ładnych sukienek na bale i zabawy - odparła.
_ Moje dzieci nie chodzą na zabawy.
_ Czy w okolicy nie odbywają się przyjęcia dla dzieci?
Rzucił jej groźne spojrzenie, a w jego niebieskich oczach malowało się zniecierpliwienie.
-Nie.
_ Jeśli nie, to jak dzieci uczą się odpowiedniego zachowania? - Samantha potrząsnęła głową z dez-
aprobatą. - Pułkowniku Gregory, jest pan - musi pan być - jednym z ważniejszych właścicieli ziemskich
w tej okolicy. Pana obowiązkiem jest dawanie przykładu innym rodzicom. Powinniśmy od razu za-
planować przyjęcie.
_ Nie mam zamiaru - przerwał, wpatrując się w nią, jakby miał objawienie. Wolniej powiedział: Nie mam
zamiaru organizować przyjęcia dla dzieci.
_ Więc może dostarczy mi pan materiał na sukienki dziewczynek i raz w tygodniu ja zorganizuję przy-
jęcie, tylko dla nich, i będę je uczyć zawiłości savoir- -vivre'u.
_ Można to rozważyć. - Potarł dłonią podbródek.
Samantha mogłaby przysiąc, że nie zwracał na nią uwagi. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, ale
napierała dalej.
_ Agnes ma tylko kilka lat do debiutu, a Vivian jest tuż przed tym wydarzeniem. Potrzebny jest inny
kolor dla każdej dziewczynki. Chcemy, żeby czuły się jak odrębne osoby, każda ważna. Bez wzorków.
Ajeśli chodżi o materiał, to sądzę, że dżersej będzie odpowiedni, ponieważ, jak pan słusznie zauważył, to
jeszcze dzieci i zapewne nie będą przywiązywały specjalnej wagi do ubrań. - Widziała, że nie zdołała go
przekonać.
Wstał powoli.
- Panno PrendregasL.
Był imponujący. Czuła się onieśmielona. Nie pokazała tego po sobie.
- Tak, pułkowniku Gregory?
- Kyla się przeziębiła. Proszę powiadomić jej opiekunkę i przenieść dziewczynkę do osobnej sypialni.
Samantha zamrugała. Z pewnością nie oczekiwała czegoś takiego.
- Oczywiście, proszę pana. Ale jeśli wolno spytać, skąd pan wie? - Pocierała nos. Mara wyrosła z butów.
Zamówię nowe, ale nie dostarczą ich przynajmniej przez tydzień. W tym cZflsie proszę dać jej do
przymierzenia stare buty Vivian. Może będą dobre. - Splótł ręce z tyłu. - Właściwie proszę sprawdzić buty
wszystkich dziewczynek, czy nie potrzebują nowych.
- Tak, proszę pana. - Samantha usiłowała przypomnieć sobie, co takiego mogło go zaniepokoić w
zachowaniu Mary. Mara ... pocierała stopą o łydkę!
- I nie chce dbać o buty, jak ją prosiłem. Powiedziałem jej - powiedziałem wszystkim dziewczynkom - że
mają od razu mnie poinformować, gdy buty staną się za małe, ale Mara ogranicza rozmowy ze mną do
minimum.
Samantha nawet nie próbowała ukryć ironii. - Ciekawe dlaczego?
Przeszedł wzdłuż biurka, podszedł do niej i stanął tak blisko, że jej spódnica oparła się o jego buty.
Miała ochotę się wycofać, ale nigdy się nie wycofywała. Serce biło jej coraz głośniej. A może zawsze tak
biło? ...
- Czy przyszły tydzień to wystarczająco dużo czasu na dostarczenie materiału?
Wymówił starannie każde słowo i przyglądał się jej tak uważnie, że wiedziała, iż dojrzał jej manipulację. I
pozwolił na to, chociaż wolała nie zgadywać
dlaczego.
_ Zapewniłbym go szybciej - powiedział - ale tak niewiele z naszych guwernantek zostało dłużej niż kilka
dni. Czasami tylko kilka godzin.
Prowokował ją i zareagowała.
_ pułkowniku Gregory, będę tutaj, żeby przygotować ubrania dziewczynek. Co więcej, będę tutaj za rok.
Zadnemu dziecku nie udało się wyprowadzić mnie z równowagi i zapewniam pana, że nie uda się to
również pana dzieciom. - A w myślach dodała: Ani tobie.
ROZDZIAŁ 5
Panna Prendregast wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. pułkownik William Gregory podszedł
do okna, otworzył je i czekał, aż Duncan Monroe, oficer, którego poznał w Indiach - i wierny przyjaciel
_ wdrapie się do środka.
_ Co masz? - spytał William.
_ Zeszłej nocy złapałem kolejnego Rosjanina. Duncan otrzepał proste, wełniane spodnie i poprawił
czapkę·
- Coś ciekawego?
Duncan opróżnił na biurko małą, zawiązywaną saszetkę. Zmięty zwitek banknotów jednofuntowych.
Fajka. Torebka z tytoniem. List ...
William sięgnął po list i skrzywił się, widząc, że jest napisany po rosyjsku.
- Jutro wyślę to do Throckmortona i zobaczę, co uda mu się z tego wyczytać. - Nie widział niczego
dziwnego w swojej znajomości z Duncanem. Pełnił funkcję stróża porządku w Krainie Jezior, a Dun-
can odgrywał rolę rozbójnika i ukrywali przed sobą nawzajem, że poszukują angielskich szpiegów, ro-
syjskich agentów, a czasami zwykłych złodziei. Grali przed sobą w tę grę, a jednocześnie pozyskiwali
dużo informacji dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie byli jednak w stanie odkryć, dlaczego
Kraina Jezior stała się głównym terenem działań.
Do dzisiaj.
- Co ty sobie wyobrażasz! Zakradać się pod okno, gdy ktoś u mnie jest?
- Ktoś? To nie był ktoś. To była piękność. _ Duncan zamrugał. - Pułkowniku, nie wiedziałem, że je-
steś odurzony.
- Odurzony? Nie można odurzyć się kobietą. Można się odurzyć wyłącznie ...
William dostrzegł uśmieszek Duncana i zamilkł. Poczucie humoru Duncana było znane, o jego odwadze
krążyły legendy, a Mary twierdziła, że jest przystojny, jednak William wiedział, jak zmazać ten głupawy
uśmieszek z jego twarzy.
- Ta kobieta jest nową guwernantką moich dzieci. Duncan pokiwał gwałtownie głową.
- Guwernantka twoich dzieci? - Zagwizdał. _ Nie było takich guwernantek, gdy ja byłem dzieckiem.
- Posiada wyśmienite referencje z bardzo szacownej agencji. Ściślej mówiąc z szacownej Akademii
Guwernantek. - Jednak William zgadzał się z Duncanem. Co, u licha, wyobrażała sobie lady Bucknell,
przysyłając mu taką guwernantkę? A raczej _ jego dzieciom.
Nalał whisky do dwóch szklanek i jedną podał Duncanowi.
Wysoki i giętki, Duncan wziął drinka i kiwnął się na piętach.
- Wszystkie moje guwernantki były stare i złośliwe.
- Z pewnością na to zasługiwałeś. Nasze w większości były młode i płoche. - William nigdy nie przy-
puszczał, że z tęsknotą będzie wspominał te głupiutkie dziewczęta. Ale żadna z nich nie mogła równać się
z panną Prendregast. Panna Prendregast, która poruszała się jak amazonka, wyglądała jak egzotyczna
kapłanka, a język miała jak ... ach, ale nie wolno mu było myśleć o jej języku. Jej język sprawiał, że
myślał o całowaniu i innych czynnościach, więc lepiej powiedzieć, że jest zuchwała, i na tym poprzestać.
Upił trochę whisky i pozwolił, aby ciepło rozlało się w przełyku.
- Te jej włosy ... peruka, nie sądzisz?
- Peruka? Oszalałeś? To nie peruka.
- Są zbyt jasne. - Zeszłej nocy kosmyki opadały jej na twarz i w mroku jaśniały jak światło księżyca. - To
musi być peruka.
- Obaj wiemy, że nie masz zielonego pojęcia o kobietach, a już na pewno nic nie wiesz o ich włosach. -
Duncan usiadł na krześle, na którym wcześniej siedziała guwernantka. - Nie widziałem jej oczu. Jakiego są
koloru?
- Brązowe. - William uniósł szklankę. - Mniej więcej. Bardzo dziwne.
- Zauważyłeś kolor jej oczu. - Duncan wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Zamieszał whisky. -
Nie mogę się doczekać, kiedy w nie zajrzę.
- Nie radzę ci jej uwodzić - ostrzegł William. - Chyba że jesteś gotowy zająć jej miejsce i uczyć moje
dzieci.
- Nawet nie marzę o uwodzeniu twojej guwernantIu. - Duncan położył dłoń na sercu. - Czy widziałeś,
jak ona się porusza? Jak wspaniała, majestatyczna pantera - czysty wdzięk i elegancja.
- Jest za wysoka. - William był przyzwyczajony do drobnych kobiet, które musiały zadzierać głowę,
żeby na niego spojrzeć, a gdy tańczył z nimi walca, opierały głowę na jego ramieniu.
- Czy wyobrażasz sobie, że te nogi oplatają twoją szyję?
Nazbyt łatwo. Czy Duncan nigdy nie znał umiaru?
- Jest za chuda.
- Jest za wysoka, jest za chuda. - Duncan zaczął przedrzeźniać Williama. - Jesteś zbyt wybredny, a poza
tym jesteś biednym, zdesperowanym wdowcem, który potrzebuje żony, żeby zaopiekowała się jego
dziećmi. Może ta panna ... panna ...
- Prendregast - podpowiedział William.
- Może panna Prendregast będzie odpowiednia.
-Nie.
- Nie? - Kosmyk ciemnych włosów opadł Duncanowi na czoło; spojrzał z dezaprobatą na przyjaciela. -
Minęły trzy lata od śmierci Mary.
- Od kiedy Mary została zabita - poprawił go William.
Najdelikatniej jak umiał, Duncan powiedział:
- Tak, ale to nie była twoja wina.
Oczywiście, że była to wina Williama.
- Dbanie o bezpieczeństwo żony jest obowiązkiem męza.
- Byliśmy z misją dla pułku. Skąd mogłeś wiedzieć, że Mary zareaguje na wołanie o pomoc i wpadnie
w rosyjską zasadzkę, przygotowaną dla nas?
Williama przytłaczało poczucie winy.
- Powinienem był odesłać ją do domu. Powinienem był je wszystkie odesłać do domu. Wiedzieliśmy, jak
jest niebezpiecznie tak blisko gór.
Duncan wstał i położył dłoń na ramieniu Williama.
- Wiem, że kochałeś Mary, i że twoje serce jest złamane, ale ...
William strząsnął jego dłoń, podszedł do okna i spojrzał na park. Tu był problem. Kochał Mary, ale ...
udowodniła coś, czego domyślał się od lat. Zadna kobieta nie była tak interesująca, jak obóz wojskowy.
Zadna kobieta nie dawała tyle radości, co jazda konna po wrzosowiskach. Żadna kobieta nie mogłaby
zawładnąć jego sercem, gdyż był zimnym mężczyzną, znającym gorącą namiętność, ale nie miłość.
Częściowo dlatego tak bardzo pragnął złapać bandytów odpowiedzialnych za śmierć Mary. Tak bardzo go
kochała, a on nigdy nie mógł jej dać tyle miłości, na ile zasługiwała. Kierowały nim wyrzuty sumienia, ale
nie mógł powiedzieć o tym Duncanowi ani żadnemu z tych romantyków, którzy wyobrażali sobie, że
powoduje nim utracona miłość.
- Sprawiedliwości stanie się zadość.
- Doprowadzimy do tego. - Duncan rozparł się na krześle. - Ale powinieneś znaleźć kobietę. Mężczyzna
ma swoje potrzeby.
- Ty wiesz coś o tym. - William stanął twarzą zwrócony do Duncana. Nie zazdrościł Duncanowi reputacji
podrywacza, którą ten cieszył się w okolicy. - Ty zaspokajasz swoje wystarczająco często.
- Powiem ci, że dużo czasu trzeba, aby ukoić złamane serce. - Duncan niewątpliwie cieszył się po-
wodzeniem u oficerskich córek w Indiach, do czasu, aż był na tyle głupi, aby zakochać się w córce lorda
Barret-Derwina. Jego lordowska mość nie widział nic zabawnego w tym, że szkocki nicpoń adoruje jego
córkę i dziewczyna została niezwłocznie odesłana do Anglii. Duncan złożył rezygnację, ale gdy dotarł do
Londynu, dowiedział się, że jego ukochana wyszła za mąż za hrabiego Colyera. Był oszalały z wściekłości -
dobrodziejstwo dla Williama, który potrzebował towarzysza w swojej misji.
- Panna Prendregast przywiozła mi to. - William wyciągnął z kieszeni list lady Bucknell i podał go
Duncanowi. - Rzekome rekomendacje.
Duncan wziął list. - Rzekome?
- Przeczytaj. I
Duncan rzucił okiem na pierwszy akapit.
- Panna Prendregast ma bardzo dobre przygotowanie, jest inteligentna, pomysłowa ... To wspaniale,
Will, ale ...
William zauważył, kiedy Duncan doszedł do stosownego fragmentu. Duncan zesztywniał. Nie odrywając
oczu od listu, sięgnął po okulary, leżące na biurku, i założył je na nos.
- Przysłała ci to lady Bucknell? Lady Bucknell pracuje dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dla
Throckmortona? Lady Bucknell szpieguje na rzecz Anglii?
- Sądzę, że lady Bucknell służy Throckmortonowi, kiedy tylko może. To chyba przesada nazywać ją
szpIegIem.
Duncan szybko przeczytał list do końca.
- Throckmorton mówi; .. Kraina Jezior jest głównym terenem działań, ponieważ ... - opuścił rękę z listem
na kolana. - Lord i lady Featherstonebaugh? Ta nieszkodliwa para staruszków kieruje siatką szpiegów, która
pokrywa Anglię i większość świata? Lord i lady Featherstonebaugh?
- Nie słyszałem, żeby Throckmorton kiedykolwiek się pomylił. Z pewnością nie pomyliłby się, gdyby
chodziło o coś tak ważnego, jak to.
- Nie wątpię w prawdziwość jego informacji, ale ... _ Duncan potrząsnął głową. - Jak to możliwe?
William miał kilka chwil więcej, aby się nad tym zastanowić.
- Są mile widziani w każdym szlacheckim domu w Anglii. Nikt nie podejrzewa ich o nic bardziej
zdrożnego niż plotkowanie. Nawet gdyby przyłapano ich z tajnymi dokumentami, puszczono by ich bez
żadnych podejrzeń.
- Mam mętlik w głowie.
_ To wszystko wyjaśnia. Ten ciągły strumień obcych w okolicy - cudzoziemcy, samotnie podróżujące
kobiety ...
- Tak, a posiadłość rodziny Featherstonebaugh rozciąga się aż do wybrzeża. Tam jest port. Mają za-
pewnioną drogę ucieczki. - Duncan ponownie przeczytał list. - Throckmorton naprowadza lorda i lady
Featherstonebaugh do nas. Chce, żebyśmy wyciągnęli od nich jak najwięcej informacji, zanim ich aresztuje.
Jak to zrobimy?
_ Mam plan. - Był to jednak tylko doraźny plan, który wpadł mu do głowy w tej chwili. Stać go było
zdecydowanie na więcej.
Duncan zatarł z radością dłonią.
_ Będziemy ich torturować? Włamiemy się do ich posiadłości? Przejedziemy ich, jak żądne krwi psy,
którymi są?
_ Nie. - William skrzywił się. - Zamierzam wydać przyjęcie.
Zaskoczony Duncan powtórzył:
- Przyjęcie?
- Tak. Pomyśl, człowieku! To właśnie robią lord i lady Featherstonebaugh. Odwiedzają najlepsze domy w
Anglii. Lord Featherstonebaugh próbuje całować debiutantki. Lady Featherstonebaugh plotkuje. I
najwyraźniej przez cały czas podsłuchują· Kradną informacje, które mogą sprzedać Rosjanom. Zwabimy
ich obietnicą pozyskania informacji, a potem ich złapiemy, gdy będą próbowali je przekazać.
- Przyjęcie. Doskonały pomysł. Jak sądzę. - Duncan westchnął. - Ale ty nie urządzasz przyjęć. Co cię
do tego skłoniło?
- Guwernantka.
- Panna Prendregast?
- Mówi, że jestem potomkiem jednego z najznamienitszych rodów w okolicy i że zaniedbuję towa-
rzyską edukację córek.
- Od lat to powtarzam. Dlaczego posłuchałeś jej, a nie mnie?
- Ponieważ robię to, żeby złapać lorda i lady Featherstonebaugh na szpiegostwie.
- Ach. Oczywiście. - Duncan uniósł szklankę w stronę Williama.
William wiedział, o czym myślał jego rozmówca. Duncan myślał, że William zrobi swój pierwszy krok,
by ponownie wejść w towarzystwo, zainteresuje go jakaś kobieta o niezwykłych zaletach i ponownie się
ożeni. Duncan miał taką nadzieję, ponieważ nie podobał mu się u Williama brak joie de vivre.
Duncan rozparł się na krześle.
- Ale jak. .. wybacz, mÓj przyjacielu, ale nie masz doświadczenia w planowaniu przyjęć, tak samo jak
twoja służba, a Throckmorton spodziewa się, że lady i lord Featherstonebaugh przybędą tu do
pierwszego sierpnia. Jak zdążysz przygotować się do tego czasu?
- Napiszę do hrabiny Marchant i poproszę ją o pomoc. - William czekał.
Duncan zamarł, a później na jego twarzy pojawił się grymas.
- Okropna lady Marchant. Czy naprawdę musimy?
William nigdy nie rozumiał niechęci Duncana, nie miał też do niej cierpliwości.
- Teresa była przyjaciółką Mary. Lord Marchant był moim przyjacielem. I Teresa wielokrotnie oferowała
swoją pomoc, jeśli tylko będę czegoś potrzebował.
Niechęć Duncana nie odniosła skutku.
- Założę się, że tak. Na Boga, Williamie, każda, tylko nie ona! Czy nie wiesz, na co ona liczy?
- Nie. - Oczywiście, że wiedział. - Na co?
- Ze zakochasz się w niej nieprzytomnie i dzięki temu złapie kolejnego bogatego i przystojnego męża,
którego będą jej zazdrościć wszystkie panie w towarzystwie.
- Uważasz, że jestem przystojny?
- Uważam, że jesteś. - Duncan podniósł się i klepnął Williama w ramię. - Uważam, że jesteś osłem.
- Usiłuję wymyślić kolejny plan. Wszystko będzie lepsze niż ...
Duncan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niż ona? Tak właśnie sądzę.
- Zamierzałem wydać przyjęcie. - William oparł się o półkę nad kominkiem. - Myślę, że mogę ci po-
wiedzieć. Pozwolę Teresie mnie usidlić.
Duncan wyglądał na zaskoczonego. - Nie! Dlaczego?
- Potrzebuję żony. - William pogardzał mężczyznami, którzy opłakiwali utraconą miłość i roztrząsali
utracone szanse. Jednak śmierć Mary odbiła się na jego dzieciach. Świadomość, że ją zawiódł, ciążyła mu.
Starał się więc radzić sobie najlepiej, jak umiał - przy pomocy wojskowej dyscypliny i ściśle określonych
reguł.
W ciągu ostatniego roku zauważył, że dyscyplina się rozluźnia, a reguły przestają być oczywiste.
Przez większość czasu nie wiedział, co się dzieje w jego domu. Dziewczynki dorastały i nie miał pojęcia,
co zrobić, jak z nimi postępować.
- Chociaż panna Prendregast wygląda obiecująco, to jak dotychczas guwernantki były wyłącznie utra-
plemem.
Duncan łypnął z ukosa.
- Wygląda bardzo obiecująco.
- Jednak żadna guwernantka nie może zająć miejsca matki w życiu dziewczynek. Potrzebują stabilizacji,
więc się ożenię· - Podszedł do biurka i wziął kartkę papieru. - Zrobiłem listę swoich wymagań.
- Listę twoich wymagań? - Duncan z całej siły próbował się nie roześmiać. - Jakie są te wymagania?
- Większość jest oczywista. Moja żona musi pochodzić z tej samej klasy, co ja. Musi mieć nieskazi-
telną reputację· Powinna posiadać talenty, które przydadzą się w mojej rodzinie - powinna organizować
przyjęcia i pomóc moim córkom przygotować się do debiutu.
- Rozsądne.
- Powinna mieć również miłą powierzchowność i przyjemny głos.
- Oczywiście. Dla twojego dobra.
- Tak. - William wiedział, że Duncan zrozumie to wymaganie. - Teresa spełnia wymagania z listy.
- Poza tym nie musiałbyś zadawać sobie trudu, żeby ją uwodzić. Ona sama do ciebie przyjdzie.
- Właśnie.
- Niemądry romantyku. Jeśli będziesz mówił takie miłosne zaklęcia, żadna kobieta ci się nie oprze.
William nie wiedział, dlaczego ogarnął go niepo kój. Podszedł do okna i wyjrzał na park.
- O to właśnie chodzi. Mężczyzna nie wybiera sobie żony, kierując się romantyzmem. Wybiera sobie
żonę, kierując się jej pochodzeniem, odpowiednim charakterem, pozycją społeczną.
- Hrabina ma więcej niż miłą aparycję. Jest bardzo ładna. - Duncan nie mógł być bardziej znudzony.
- Tak, sądzę, że jest ładna, ale nie to jest ważne. Williama nie obchodziło, że jest piekielnie atrakcyjna, ani
że ma uroczą figurę. Najważniejsze jest to, iż to wzór wszelkich cnót.
- Może nie wiesz o hrabinie wszystkiego. Wymamrotana przez Duncana uwaga zaskoczyła Williama. - Jeśli
wiesz coś, co powinienem wiedzieć ...
- Nie! Ja tylko ... - Duncan machnął ręką. - To nic takiego.
Postawa Duncana zaskoczyła Williama.
- Myślałem, że ucieszy cię fakt, że zastanawiam się nad ożenkiem.
Duncan uderzył dłonią w blat biurka.
- To nie małżeństwo, to układ! Czasami cieszę się, że nie jestem bogaty. Ożenię się z miłości, a reszta nie
będzie ważna. .
Williama często niepokoił brak zdrowego rozsądku Duncana.
- Td nierozsądne podchodzić w ten sposób do tak ważnej kwestii.
- I dobrze. - Gwałtownie zmieniając temat, Duncan zapytał: - Będziesz mnie informował o swoich
planach?
- Będziesz częścią każdego mojego posunięcia.
- Czy twoja guwernantka jest jedną z ludzi Throckmortona?
- Nie. Jest moją guwernantką.
- Czytała ten list?
- Był zapieczętowany.
- To żadna przeszkoda dla kogoś sprytnego.
Duncan czasami naprawdę irytował Williama.
- Nie czytała listu. Lady Bucknell ręczyła za nią.
- Dobrze! Jestem ostrożny. Ty jesteś ostrożny. _ Duncan napił się· - Jak zamierzasz spać w nocy, wie-
dząc, że obok śpi kobieta, która tak wygląda?
Duncan czasami zasługiwał na porządnego kopniaka. William starał się nie okazać irytacji, ponieważ
gdyby zdradził się przed Duncanem swoim zainteresowaniem panną Prendregast, ten męczyłby go
niemiłosiernie.
- Widziałem już ładniejsze guwernantki. Najwyraźniej panna Prendregast nie była nim zainteresowana, a
to wydawało się dziwne. Ale dobrze. To dobrze, że nie zależało jej na nim.
Panna Prendregast gwarantowała, że będzie tutaj przez rok, i uwierzył jej. Jednak zastanawiał się - czy
uda mu się przetrwać zamieszanie spowodowane jej obecnością w tym domu? Było w niej coś ...
Prowokującego, jakby miała jakiś sekret. Jakby umiała poradzić sobie w każdej sytuacji. Surowa w
obejściu. Czyżby miała do czynienia z najgorszym typem mężczyzn i nie spodziewała się po nich zbyt
wiele?
A pod tym wszystkim urocze zaskoczenie, jakby uświadamiała sobie, że on ją pociąga, ale nie umiała
sobie tego wytłumaczyć. Och, tak. Gdy rozmawiali, miał ochotę wstać, onieśmielić ją swoim wzrostem.
Zamiast tego musiał siedzieć, aby ukryć banalną, oczywistą, prymitywną reakcję na widok pięknej ko-
biety.
Duncan obserwował Williama, jakby ten pokazał wszystkie swoje myśli, zamiast je ukryć.
- Twoje poprzednie guwernantki były skończonymi idiotkami. Słuchałem przez okno. Słyszałem, jak ta
dawała ci nieźle popalić. Myślę, że trudno będzie się jej oprzeć.
- Nie lubię kobiet, które nie znają swojego miejsca.
Duncan ponownie wyszczerzył zęby, jednak tym razem z podszytym ironią zrozumieniem.
- Powtarzaj to sobie. Cały czas to sobie powtarzaj
ROZDZIAŁ 6
Posiadłość Blythe, dom Throckmortona,
Suffolk, Anglia
Tego samego dnia
- Dobry Boże, młody człowieku, ty z pewnością wiesz, jak pokazać starej kobiecie ognisty taniec. Valda,
hrabina Featherstonebaugh, oparła się o marmurową kolumnę w wielkiej sali balowej Throckmortonów i
zaczęła się ochładzać· wachlarzem z pawich piór. - Założę się, że masz powodzenie wśród pań.
Komiczny lord Heath uśmiechnął się głupkowato i podał hrabinie jej laskę.
- Dziękuję, pani, myślę, że na swój sposób umiem je zabawić. Czy nie chciałaby pani czegoś się napić?
Po takim męczącym tańcu dama w pani wieku musi czuć się wykończona.
Złożyła wachlarz i poklepała go nim po ramieniu. - Ach, ty uwodzicielu! Byłoby cudownie, gdybyś
poświęcił jeszcze minutkę ze swojego cennego czasu i przyniósł mi lemoniadę.
- Tak, pani. Z przyjemnością. - Ukłonił się i odszedł - wysoki, ciemny, prawie przystojny. Gdyby nie
te okropne pryszcze, które szpeciły jego twarz ...
Valda poczekała, aż zniknął jej z oczu, a potem odeszła, uśmiechając się i kiwając głową, gdy prze-
chodziła obok kolejnych osób, jak wilczyca pośród stada owiec. Jedna z owieczek miała pióra w wysoko
upiętych włosach i wymuszony uśmiech. Inna ubrana była w balową suknię ze złotego jedwabiu, który
nadawał jej twarzy' żółtawy odcień. Mężczyźni mieli na sobie ciemne marynarki, gładkie spodnie, błysz-
czące czarne buty i śnieżnobiałe koszule.
W purpurowym, atłasowym turbanie z diamentową klamrą i purpurowej, atłasowej sukni z narzutką z
różowego jedwabiu, zapinaną do wysokości talii, Valda wyglądała lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych.
Dostrzegła swoje odbicie w jednym z wielu luster otaczających salę balową. No, może wyglądałaby
lepiej, gdyby nie była taka stara. W swojej twarzy i figurze widziała ślady dawnej urody, która urzekła
lorda. Wysoka, urocza, elegancka - nadal taka była.
Jednak i stara. Taka stara. Nienawidziła starzenia się· Walczyła z tym, ale przegrywała, i dla kobiety z jej
urodzeniem i inteligencją było to nie do zniesienia. Całe życie spędziła na pokonywaniu trudności, które
zgotował jej los. Była dobrze urodzona i biedna. Wyszła za mąż za bogatego arystokratę. Jej mąż stracił
pieniądze i została zesłana do zapuszczonej posiadłości rodzinnej w Krainie Jezior. .. ach, wyrwanie się z
posiadłości Maitland było jej wielkim sukcesem. Odkryła sposób na zarobienie pieniędzy, o których
innym się nie śniło, a przy tym udało się jej przechytrzyć psy, które strzegły tych szykownie ubranych,
nudnych owiec, które tańczyły, śmiały się i flirtowały, nic nie podejrzewając, podczas gdy wilczyca
wkradła się niepostrzeżenie w ich szeregi.
Valda lubiła być sprytniejsza od wszystkich. Ale nienawidziła wątrobianych plam na swoich policzkach,
bólu w krzyżu, laski, którą musiała się podpierać. A najbardziej nienawidziła tego, że młody, pryszczaty
mężczyzna łaskawie z nią zatańczył. Trzydzieści lat temu mężczyźni błagali ją o ten zaszczyt. Teraz
spełniali wobec niej swój obowiązek - a w tańcu bolało ją biodro.
Featherstonebaugh, stary głupiec, nadal mógł tańczyć gawota. Zatrzymała się za wysokim wazonem,
pełnym pięknych kwiatów, i obserwowała Ruperta, wirującego w tańcu z młodą panną Kaye. Był żwawy jak
zawsze, uganiając się za dziewczętami, które nawet w połowie nie były tak ładne, jak Valda kiedyś. Gdyby
mógł, porzuciłby ją, ale trzymała sakiewkę z pieniędzmi w swoich powykręcanych artretyzmem palcach. A
ostatnio ... ostatnio zauważyła, że denerwował się przy niej. Może po tylu latach zaczął sobie uświadamiać,
że ożenił się z wilczycą, która może zwrócić się przeciwko niemu i przegryźć mu gardło.
Nawet jej się podobało, że czuł przed nią respekt, ale to nie wystarczało - tym bardziej szkoda. Bo gdyby
przestał być czujny w stosunku do niej, ludzie mogliby zacząć się zastanawiać, czy naprawdę ją znają.
Zaczęliby baczniej jej się przyglądać, a to nie byłoby dobre. W końcu znała wszystkich z angielskiej socjety,
a im się wydawało, że znają ją.
Nie, gdyby zaczęto ją podejrzewać, oznaczałoby to kłopoty. W jej pracy kłopoty oznaczały jeszcze więk-
sze kłopoty, a potem zazwyczaj śmierć od kuli między oczy. Wystarczająco często wyobrażała sobie takie
rozwiązanie. Musi zacząć być milsza dla Ruperta i przestać rozmyślać o zabiciu go. Wdowy nie są za-
praszane na przyjęcia. Od wdów oczekuje się żałoby, a jeśli nie mogłaby chodzić na przyjęcia, nie mogłaby
pozyskiwać informacji od tych wystrojonych OWIec.
- Lady Featherstonebaugh.
Drgnęła na dźwięk głosu młodego Throckmortona. Nie słyszała, jak nadchodził. Słuch trochę jej się
pogorszył - ryzyko zawodowe.
Stanął przed nią i ukłonił się. Niektóre kobiety uważały go za przystojnego. Valda tego nie dostrze-
gała. Był zbyt wysoki, zbyt barczysty, zbyt poważny, a jego przeszywające spojrzenie mogło zburzyć
spokój kobiety, jeśli nie zachowała ostrożności.
- Garrick, młodzieńcze, miło cię widzieć. Masz jakieś informacje, gdzie powinnam zainwestować
swoje oszczędności? - Czy mogę usiqść przy twoim biurku, wysłać cię po drinka i przegrzebać twoje
szuflady?
- Nie dzisiaj. - Wyciągnął dłoń, a ta córka ogrodnika, z którą w przypływie głupoty się ożenił, zrobiła
krok naprzód i podała mu dłoń. - Celeste i ja chcielibyśmy pani podziękować, że raczyła pani uświetnić
nasze pierwsze przyjęcie swoją obecnością.
Valda posłała im fałszywy uśmiech.
- Moi kochani, za nic nie przegapilibyśmy waszej małej uroczystości. - Ze skrywaną złośliwością
dodała: - No cóż, w zasadzie to Rupert i ja was połączyliśmy!
Ta dziewczyna, ta zdzira, Celeste, nie miała nawet tyle wstydu, żeby się zarumienić na wspomnienie
tej żenującej sceny w cieplarni. Rozszerzyła tylko migdałowe oczy i powiedziała:
-Ja też tak sądzę· - Chwyciwszy ramię Valdy, uścisnęła je przyjacielsko.
Valda miała ochotę wyrwać się i odpłacić za zniewagę. Jednak nie pasowało to do roli przyjaciółki ro-
dziny, a jeśli któraś rodzina posiadała informacje o zasięgu międzynarodowym, to właśnie rodzina
Throckmortonów. Szpiegostwo stało się dla nich rodzinną tradycją i miała nadzieję, że tego wieczoru uda
się jej znowu coś wyciągnąć od młodego Throckmortona.
Ponownie się przed nią ukłonił.
- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to zostawię Celeste pod pani opieką. Właśnie przybył posłaniec z
bardzo ważną informacją dla ... eee ... dla moich interesów i muszę z nim natychmiast porozmawiać.
Valda miała ochotę pozbyć się Celesty jak pchły. Zamiast tego pokiwała strofująco palcem.
- Co się dzieje, kochany chłopcze? Jeśli jest to okazja do zainwestowania, powinieneś powiedzieć o tym
swoim drogim przyjaciołom, lordowi i lady Featherstonebaughom.
- To niezupełnie jest okazja do zainwestowania. Poprawił kołnierzyk. - Bardzo ucierpieliśmy z powodu
zlekceważenia ... eee ... szczurów, i powiedziano mi, kim są największe szczury. Proszę mi wybaczyć.
Valda obserwowała, jak szedł do swojego gabinetu. Szczury? Czy to był szyfr? Czy mówił o nich? O
niej? Na pewno nie. Nie była małym, owłosionym, obrzydliwym gryzoniem. Była wilczycą - wilczycą,
która musi się dowiedzieć, i to natychmiast, co się dzieje w tym biurze.
Odwróciła się do Celeste, która niezbyt mądrze się uśmiechała.
- Wiem, że zamiast opiekować się starą kobietą, wolałabyś teraz tańczyć.
Celeste zamrugała.
- Och, lady Featherstonebaugh, z wielką przyjemnością poznałam tak wiekowego i honorowego gościa.
Ta mała dziwka położyła nacisk na słowo "wiekowy". Valdę świerzbiły ręce. Miała ochotę zdzielić Ce-
lestę w twarz. W rewanżu za jej bezczelność, podchwyciła wzrok męża. Uniosła wyżej podbródek. Ruszył
w ich stronę wśród tańczących par.
- Jesteś dla mnie zbyt miła, moja droga. - Położyła rękę Celeste na ramieniu Ruperta. - Nasza urocza
gospodyni nie ma partnera do tańca.
Rupert nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Usiłował dotrzeć do młodej pani Throckmorton od czasu,
kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, gdy wróciła z Paryża i uwodziła wszystkich mężczyzn, którzy okazali
jej zainteresowanie. Teraz uniósł brwi, ukłonił się i poprowadził ją na parkiet. Valda pozostała przez
chwilę na miejscu, żeby się upewnić, iż na dobre pochłonął ich taniec, a potem ruszyła w stronę gabinetu
Throckmortona.
Z przedpokoju dobiegł ją głos. Głos Throckmortona, w którym pobrzmiewało niedowierzanie.
- To absurd. Nie wierzę w to. Kto rzucił to oskarżenie?
Valda wytężyła słuch. Drugi głos był niski i beznamiętny.
- Zapewniam cię, nie jest na tyle sprytny, żeby mógł mnie tak długo zwodzić - oznajmił Throckmorton.
Valda głęboko nabrała powietrza. Niski głos ponownie odpowiedział. Valda przysunęła się bliżej.
- Jak bardzo jest to prawdopodobne? Ona jest stara. - W głosie Throckmortona pobrzmiewało szy-
derstwo. - Co więcej, są szanowanymi przyjaciółmi rodziny Throckmortonów!
Valda usłyszała już dość. Mówili o Rupercie i ... o niej.
Odeszła od drzwi w stronę sali balowej. Gdy tam dotarła, omiotła salę wzrokiem. Rupert, stary głupiec,
stał sam na uboczu, krzyżując dłonie, jakby odczuwał ból.
Najwyraźniej młodej Celeste nie spodobało się jego obmacywanie.
Valda spojrzała na niego, ich oczy spotkały się, wtedy uniosła lekko podbródek. Obserwowała, jak
niezgrabnie zbliżał się do niej kościsty stary mężczyzna, który nie cieszył się powszechnym szacunkiem i
którego chciała porzucić. Jednak jak zawsze uwiesił się na niej, ciągnąc ze sobą na dno.
Za dużo wiedział. Był zbyt strachliwy. Musiał z nią wrócić do Krainy Jezior i posiadłości Maitland. Tam,
gdzie ukryła złoto i biżuterię.
Gdy już tam będą, przygotuje plan ucieczki i oboje znikną z Anglii.
Potarła bolące biodro. Gdyby była młodsza, mogłaby rozkoszować się przygodą.
ROZDZIAŁ 7
- Te dzieci to potwory.
- Tak, panienko.
- Traktuję je z szacunkiem i w zamian oczekuję odrobiny szacunku dla siebie.
- Tak, panienko.
- A mimo to nadal się dąsają, odmawiają współpracy i udają, że nie rozumieją lekcji, chociaż wiem, że
doskonale wszystko rozumieją.
- Mogło być gorzej, panienko.
Samantha uniosła głowę i spojrzała na Clarindę.
- Jak to "mogło być gorzej"?
- Pannie Ives, dwie guwernantki wcześniej, napełniły torbę śmieciami, podpaliły i podłożyły pod jej
biurko, a kiedy guwernantka próbowała to ugasić ...
Samantha uniosła dłoń, nakazując Clarindzie zamilknąć. Siedziała w swojej sypialni, która stała się jej
kryjówką, jedząc obiad, podczas gdy dzieci jadły obiad w klasie, w towarzystwie niańki. Wstydziła się
własnego tchórzostwa, ale po czterech dniach była wykończona i po raz pierwszy w swojej karierze nie
wiedziała, jak postępować w obliczu tak otwartej wrogości.
- Jak takie psikusy uchodzą im na sucho? Czy wszyscy w domu znoszą ich wybryki?
- W rzeczy samej, panienko. Ojciec poświęca im więcej uwagi, gdy nie mają guwernantki, dlatego są
niegrzeczne. Oczywiście nie ja panience o tym powiedziałam. Więc my... czasami im pomagamy.
Zwłaszcza niańki. Mają teraz trochę władzy, która uderzyła im do głowy. Tego również nie powiedziałam. -
Clarinda włożyła widelec w dłoń Samanthy. _ Proszę jeść, panienko, będzie panienka potrzebować dużo
siły.
Po obiedzie Samantha weszła schodami do klasy na trzecim piętrze, rozmyślając o tym, co powiedziała
jej Clarinda. Nic dziwnego, że nie udało się jej zdobyć sympatii dziewczynek. Ich bunt wspierały niańki, a
właściwie cała służba, więc jeśli Samantha chciała odnieść sukces, musiała podjąć zdecydowane kroki.
Musiała wyciągnąć dziewczynki z domu. Z dala od jakiegokolwiek wsparcia.
Przez zamknięte drzwi słyszała ożywioną rozmowę dziewczynek, ale umilkły, jak tylko weszła do sali.
Może gdy ona zastanawiała się, jak rozwiązać trudną sytuację, w której się znalazła, dziewczynki uświado-
miły sobie, jak bardzo były niemiłe, i postanowiły się zmienić.
Uśmiechnęła się do nich. Odwzajemniły uśmiech.
- Mam nadzieję, że obiad wam smakował - powiedziała.
Jednogłośnie odpowiedziały:
- Tak, panno Prendregast.
- Teraz będziemy się uczyć matematyki. - Naprawdę były radosne. Samantha poczuła się nieswojo i
ogarnęły ją złe przeczucia. - Wyjmijcie książki. Wysunęła szuflady swojego biurka.
Kłębowisko zielonych węży rozpełzało się we wszystkich kierunkach, ale głównie w jej stronę. Nigdy w
życiu nie widziała węża. Nie brakowało jej tego doświadczenia. Jednak wiedziała, jak wyglądały.
Krzyknęła, przerażona wizją drgających języków, gładkiej skóry i pozbawionych powiek czarnych oczu.
Dzieci zawyły z uciechy. Węże opadały na podłogę, pełzły po jej biurku, przesuwały się po krześle.
Wrzasnęła:
- Do diabła!
Dzieci! O Boże, węże pokąsają dzieci! Zbierając odwagę, podbiegła do Kyli i Emmeline, złapała je w pół
i wyniosła na korytarz. Czując łomotanie serca, postawiła je na podłodze i pobiegła po kolejne dziewczynki.
Przestały się śmiać.
- Chodźcie! - Zamachała histerycznie rękoma. Zanim was ukąszą.
Agnes wstała i przemądrzałym tonem powiedziała:
- To tylko zaskrońce. Nie rozpoznaje pani zaskrońca?
Jedno z obrzydliwych stworzeń przepełzało pomiędzy Samanthą i dziećmi. Przeskakując ponad wężem,
złapała Henriettę za ramię i nakazała:
- Chodźmy!
- To tylko zaskrońce - powtórzyła Agnes.
- Już mi się nie podoba. - Henrietta wyszła z Samanthą na korytarz.
Dwie młodsze dziewczynki stały bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma. Pozostałe wybiegły z pokoju i
dołączyły do nich.
- To są zaskrońce. - Ale Agnes zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko i jej przekora zmieniła się
we wrogość.
Samantha zapro\yadziła dziewczynki do ich sypialni, gdzie czekały pokojówki. Gdy przestąpiła próg
pokoju, radosne rozmowy ucichły, a ich pełne poczucia winy twarze były dowodem, że Clarinda nie kła-
mała. Te pokojówki podpuszczały dziewczynki. Tak cicho, że musiały wytężyć słuch, by ją usłyszeć, roz-
kazała:
- Przygotujcie dzieci do spaceru. Niedługo po nie przyjdę· A wy - spojrzała na każdą z sześciu poko-
jówek - usuńcie węże z klasy, zanim wrócimy.
Im ciszej mówiła, tym bardziej była wściekła. Chyba uświadomiły sobie ogrom jej gniewu, bo bez słowa
sprzeciwu zaczęły wykonywać polecenie.
Samantha poszła do swojej sypialni. Spojrzała przez okno. Słońce wreszcie przedarło się przez chmury.
Na jej twarzy pojawił się diabelski uśmieszek. Przebrała się w zieloną suknię z serży i buty do spaceru, a
potem wróciła po dzieci. Siedziały na podłodze w swojej sypialni i szeptały między sobą. Samantha
udawała, że tego nie zauważyła. Klasnęła w dłonie, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.
- Chodźmy, dziewczynki. Idziemy na spacer.
Sześć twarzyczek odwróciło się w jej stronę.
- Dlaczego? - spytała Agnes.
- Zebyście mogły mi powiedzieć, co wiecie. Zanudzałam was rzeczami, które od dawna znacie. Czas to
zmienić.
- Teraz powinnyśmy się uczyć - odezwała się Mara.
- Poznamy się lepiej. - Samantha wyjrzała przez okno. - Świeci słońce, ale jeśli wolicie zostać w domu ...
Emmeline podniosła się i podbiegła do Samanthy.
Za nią ruszyła Kyla. Reszta wstawała wolniej i przyglądała się podejrzliwie Samancie. Agnes i Vivian
wymieniły spojrzenia. Henrietta i Mara pokiwały głowami ze zrozumieniem. Miały czas, żeby się prze-
grupować. Obmyślić na nowo plan obrony. Nie mogła się doczekać, żeby się przekonać, co tym razem
wymyśliły, bo na pewno coś uknuły.
Zadrżała. Byle nie były to znowu węże.
W domu Gregory'ego wiele rzeczy ulegnie zmianie. Odwracając się do drzwi, powiedziała:
- To pierwszy słoneczny dzień od mojego przyjazdu, a ja nie miałam okazji zobaczyć, jak wygląda wieś.
Możecie mi pokazać wasze ulubione miejsca?
Agnes klasnęła. w dłonie.
- Pokażmy jej Zabi Mostek!
- Tak! - krzyknęły pozostałe dziewczynki. Nawet Emmeline i Kyla śmiały się i podskakiwały.
- To brzmi wspaniale - powiedziała Samantha.
To brzmi rybio. Albo strasznie. Zabi Mostek. Z pewnością nad przepaścią. A one mają nadzieję, że ona
spc!dnie i się zabije.
Zobaczyła błyszczące oczy Emmeline i Kyli. Zaczną huśtać linę i wystraszą ją.
- Mam czepek i rękawiczki. - Pokazała im. - Zabierzcie swoje.
Pobiegły po rzeczy. Ich czepki były równie brzydkie jak rękawiczki, a ich rękawiczki były ... no cóż,
przynajmniej połowy brakowało.
- Widzę, że jesteście typowymi dziewczynkami. Agnes odwróciła głowę.
- Co ma pani na myśli?
- Gubicie rękawiczki. Lubicie bawić się na powietrzu. Przypominacie mi dzieci, którymi wcześniej się
zajmowałam.
- Pani nie przypomina nam naszych poprzednich guwernantek. One były mądre - rzuciła Agnes.
- Nie mogły być zbyt mądre, bo inaczej wciąż by tu były, a ja byłabym w Londynie. Vivian, gdzie są
twoje stare buty? - Zanim ubrała Marę w buty Vivian, dziewczynki były gotowe do wyjścia i Samantha
przytrzymując drzwi, powiedziała: - No, pośpieszcie się!
Dzieci ustawiły się w szeregu jak mali żołnierze, na przedzie Kyla, a potem według wzrostu, aż do Agnes.
Pomaszerowały, wymachując ramionami i tupiąc obcasami. Równie zaskoczona, co rozbawiona, Samantha
podążyła za nimi po schodach, przez' olbrzymi hol, do tylnego wyjścia - wyjście było wystarczająco duże,
by dać Samancie przedsmak oczekującego ją przepychu.
Odźwierny otworzył dwuskrzydłowe drzwi. Dzieci wyszły na szeroki taras, który ciągnął się przez całą
długość domu. Samantha poszła za dziećmi i po raz pielWszy zobaczyła cudowny widok, który się rozta-
czał przed domem. Sycila oczy pięknem krajobrazu, chłonąc go wszystkimi zmysłami. Oszołomiona po-
deszła do szerokiej kamiennej poręczy i chwyciła ją mocno.
Wiedziała, że przy domu rozciąga się ogród. Nawet widziała jego fragment, kiedy tu przyjechała.
Jednak z tarasu wszystko wydawało się takie ... wielkie. Słoneczne połacie przystrzyżonego trawnika
schodziły do migocącego, błękitnego jeziora. W gładkiej tafli wody odbijały się górskie wierzchołki i
szmaragdowe łąki. Gdzieniegdzie, w zacienionych miejscach, widać było czapy śniegu, które nie topniały
nawet w lecie, a w niższych partiach rosły wiązy, jesiony i leszczyny, stojąc dumnie jak żołnierze,
oczekujący na bitwę. Ptaki - olbrzymie ptaki leniwie zataczały kręgi na błękitnym niebie.
Oszołomiona Samantha zakryła usta dłonią. Emmeline chwyciła ją za drugą rękę.
- Panno Prendregast, dlaczego pani tak śmiesznie wygląda?
- Ja ... tylko ... nigdy nie widziałam niczego podobnego. To jest takie ... dzikie. i... przerażające.
Agnes zrobiła krok naprzód.
- Powiem ojcu, że pani tak powiedziała. On kocha góry ponad wszystko.
Samantha odelWała wzrok od krajobrazu, żeby spojrzeć Agnes w oczy.
- Twój ojciec już wie, co sądzę o głuszy. Powiedziałam mu.
- Nie ... powiedziała ... pani - Agnes otworzyła szeroko oczy w niedowierzaniu. - Nikt nie mówi tacie
rzeczy, których on nie chce usłyszeć.
- Ja mówię. - Samantha rozejrzała się po tarasie, wyłożonym polerowanym granitem, z porozstawianymi
pod markizami stolikami i krzesłami. Taras wygląda całkiem przyjemnie. Może tu zostaniemy?
- Nie! Nie! - Henrietta zaczęła podskakiwać. - Chcemy panią zabrać do ...
Vivian zakryła dłonią buzię Henrietty.
- Do mostu linowego. Chcemy panią zabrać do mostu linowego.
Samantha przyjrzała się każdej dziewczynce z osobna.
- Do mostu linowego?
Przytaknęły jednomyślnie.
- A więc koniecznie musimy zobaczyć ten most.
Samantha wskazała na Agnes.
- Prowadź, Macduffie.
Ruszyły kamienistą ścieżką, która wiła się wzdłuż jeziora, a potem weszły między drzewa. Początkowo
dęby były częścią parku, z miękkimi trawnikami i poustawianymi gdzieniegdzie ławkami dla zmęczonych
spacerowiczów. Jednak wkrótce dzieci weszły w dziką część posiadłąści, wspinając się na skały, idąc za-
rośniętymi ścieżkami, ukrytymi wśród łąk pełnych dzikich kwiatów.
Samantha zwolniła.
- Czy nadal znajdujemy się na terenie posiadłości waszego ojca?
Agnes odwróciła się do niej. -Aco?
- Ponieważ wasz ojciec życzył sobie, żebyśmy nie wychodziły poza posiadłość.
- Dlaczego nie powiedziała pani ojcu, że pani nie chce? - spytała słodko Agnes.
- Ponieważ chcę. Chcę być bezpieczna i tego samego chcę dla was. - Wytrzymała spojrzenie Agnes,
dopóki dziewczynka nie odwróciła wzroku.
ROZDZIAŁ 1 Londyn Lato, 1847 - Nie chodzi o to, że byłaś złodziejką, Samantho. Chodzi o to, że wciąż wytykasz swoim pracodawcom ich słabostki, a oni nie życzą sobie tego. - Adoma, lady Bucknell, mówiła cichym, beznamiętnym głosem, i ktokolwiek przysłuchiwałby się rozmowie, pomyślałby, że ze spokojem przyjęła niedawne zwolnienie Samanthy. Samantha Prendregast nie dała się oszukać. Stała przed jej biurkiem z uniesioną brodą, ściągniętymi łopatkami, tak jak uczyła ją Adoma. - Nie, proszę pani. Biblioteka Szacownej Akademii Guwernantek urządzona była w bladoniebieskim odcieniu i na tym tle bujna blond uroda Adomy jaśniała jak diament w satynie. - Ostrzegałam cię co do pana Wordlawa. Mówiłam ci, że jdt służbistą, który uważa, że kobiety powinny być widziane, lecz nie słyszane, a ty mnie zapewniałaś, że sobie z nim poradzisz. Samantha powstrzymała się przed kołysaniem na obcasach. - Tak, proszę pani. - A mimo to w ciągu dwóch krótkich miesięcy wróciłaś do Szacownej Akademii Guwernantek bez pracy, bez referencji i z gwarancją, że mściwy pan Word law rozpowie o twojej złodziejskiej reputacji wśród tych nielicznych, którzy cię jeszcze nie znają·Adarna splotła dłonie. - A więc co masz na swoje usprawiedliwienie tym razem? Samantha pomyślała o tym, co powinna powiedzieć, jak mogłaby ułagodzić Adornę, ale przestała kłamać, gdy przestała kraść. - Wyśmiewa swojego syna. Dzieciak nie chce uczyć się prawa. 'Mały Norman już się jąka, a kiedy ojciec ośmieszał go przed całą rodziną, zrobiło mi się go żal i chciałam dać jego ojcu nauczkę. - Więc powiedziałaś jego żonie o kochance, a kochankę przekonałaś, żeby go porzuciła. Jak mogłoby to przynieść korzyść młodemu Normanowi? - Ojciec pani Wordlaw kontroluje pieniądze. Zabrała syna i odeszła od Wordlawa, co powinna zrobić już dawno temu, ale była zbyt dumna, żeby przyznać się do pomyłki. Dziadek Normana dopilnuje, żeby Norman mógł spełnić swoje marzenia. - Samantha przypomniała sobie, jak nauka bardzo chłopca fascynowała. - Sądzę, że dzieciak odkryje coś wspaniałego. - A co z kochanką? - To moja znajoma z czasów ulicznych. Z przyjemnością pozbyła się starego sukinsyna dla młodego lorda Penwyna. - Jak jej się to udało? - Zaaranżowałam to. Ciche westchnienie Adorny oznaczało rezygnację· - Z pewnością. - Moja pani, przykro mi, że straciłam posadę i przyniosłam wstyd Szacownej Akademii Guwernantek. Samancie naprawdę było przykro, bardziej mz umiała to wyrazić. - Ale nie żałuję, że pomogłam Normanowi. - Tak, ja również nie żałuję. Jednak są delikatniejsze metody działania. Samantha żałowała, że zawiodła Adomę - ponownie. - Wiem, naprawdę wiem. Staram się pamiętać, co mi pani mówiła, ale czasami puszczają mi nerwy i długo nie jestem w stanie się opanować. A później jest już za późno. - Usiądź. - Adoma wskazała obite niebieskim atłasem krzesło. Samantha usiadła z gracją. Adorna zabrała ją z ulicy sześć lat temu i przez pierwsze trzy lata Samantha studiowała każde słowo i ruch swej dobrodziejki w nadziei, że zyska jej urok i piękno. Teraz, mając dwadzieścia dwa lata, uświado- miła sobie, że wysoka blondynka z charakterem wikinga i skłonnością do niewyparzonego języka nigdy nie będzie w stanie naśladować powściągliwego i delikatnego sposobu bycia Adomy. Jednak czas spędzony na obserwacji pozwolił Samancie poznać skrywaną naturę patronki. Najgorsza część nagany była skończona. Teraz musiała ponieść konsekwencje. I doskonale wiedziała, jak ponosi się konsekwencje. Nauczyła się tego nie od Ad9rny, lecz od ojca, który jak tylko zaczęła chodzić, uczył ją jak kraść portfele, uśmiechając się przy tym uroczo przez cały czas. - Pim Wordlaw miał solidnie podbite oko, gdy przyszedł tu na skargę - powiedziała Adoma. Samantha zacisnęła chudą pięść. Adorna dodała: - Tak myślałam. Czy zaatakował cię? - Próbował. Po tym, jak wyprowadziła się jego żona. - Szarpali się tylko przez krótką chwilę, ale ramię Samanthy nadal odczuwało skutki tej szarpaniny. Nie okazywała, jak bardzo ta sytuacja ją przeraziła, nie
przyznałaby się również, że często w nocy budziła się z przerażeniem i walącym sercem. - To obrzydliwy mały człowieczek. - Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Większość ludzi nie nazwałaby go małym. - Nie o wzrost mi chodzi, lecz o jego charakter. - Hm. Tak. W każdym razie jest szanowanym sędzią· - Szanowanym? - Przez jakiś czas. Dopóki nie rozpowiem plotek, które ten szacunek podważą. - Jest pani dobra. - Samantha skrzyżowała dłonie na udach i usiłowała sprawiać wrażenie pokomej. Najwyraźniej nie udało się jej, gdyż głos Adomy stał się ostrzejszy. - Ale nawet wtedy, moja droga młoda wojowniczko o sprawiedliwość, będą ci, którzy wierzą, że kobieta powinna dotrzymywać swojej przysięgi bez względu na to, jak bardzo skorumpowany jest jej mąz. - Głównie mężczyźni. - Głównie. - Adoma postukała palcami w leżący przed nią list i spojrzała w dal. - Pewnym problemem ze znalezieniem dla ciebie miejsca jest fakt, że jesteś atrakcyjną, młodą kobietą. . - Dziękuję, pani. - Adoma nauczyła Samanthę wielu rzeczy, między innymi tego, jak zrobić najlepszy użytek ze swojej urody. Samantha splatała w warkocz platynowe włosy, upinała je wokół uszu i w luźny węzeł z tyłu głowy. Miała pełne usta - jej zdaniem zbyt pełne, ale Adoma powiedziała, że mężczyźni z pewnością chcieliby je całować. Okazało się to prawdą, chociaż nie zależało jej na takim doświadczemu. Była zbyt szczupła. Wiedziała o tym. Adoma też tak sądziła. Jednak coś w jej smukłych, silnych ra- mionach, eterycznym ciele, sposobie poruszania się przyciągało uwagę. Bardziej niż by sobie tego życzyła, ponieważ w dzieciństwie nabyła wiedzę o mężczyznach, kobietach, i o tym jak działają ich ciała, i nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nic, co powiedziała Adoma, nie mogło zmienić zdania Samanthy. - Problem ze znalezieniem ci posady wiąże się z twoją poprzednią profesją. Gdybyś nie była tak sławną - a raczej niesławną - złodziejką, byłoby teraz łatwiej. Samantha odezwała się językiem ulicy ze swojego dzieciństwa. - Dawałam im tylko to, co chcieli, pani. Trochę przygody i podniecenia. Nie moja wina, że pieklili się o skradziony portfel. Adoma nie uśmiechnęła się. - W tym problem. Byłaś dobrze ubrana. Piękna. Wciągałaś ich w ciemne zaułki i okradałaś, a im się to podobało. Samantha przestała mówić slangiem i wróciła do czystego akcentu wyższych sfer, którego nauczyła ją Adorna. . - Przynajmniej mężczyźni. Kobiety nie były takie tolerancyjne. - Uważałam się za osobę całkiem tolerancyjną. Nie kazałam cię powiesić. - Nigdy nie rozumiałam dlaczego. Nie rozumiała również, skąd Adorna wiedziała, że jej torba została przecięta, ale z czasem zrozumiała, że Adorna posiada szósty zmysł w kontaktach z ludźmi i przerażającą wiedzę o wszystkim wokół. - Zobaczyłam w tobie coś, co mi się spodobało. Adorna złagodniała i roześmiała się. - Przypominałaś mnie samą. - Pani nigdy nie musiała kraść. - Nie, ale miałam ojca, który chciał, żebym wyszła za mąż dla jego korzyści. - Spojrzała na rozłożony przed nią list. - Znalazłam rozwiązanie twojego problemu. Musisz opuścić Londyn. Samantha zerwała się na równe nogi. - Wyjechać z Londynu? - krzyknęła. - Dama zawsze panuje nad swoim głosem. Samantha spróbowała mówić normalnym tonem, ale nie była w stanie. - Wyjechać z Londynu? - powtórzyła. - Mam tu list od pułkownika Williama Gregory'ego z Kumbrii. - Kumbria? - W Krainie Jezior. - Kraina Jezior? Ale przecież to ... na prowincji. - Świeże powietrze. Samantha machnęła dłonią. - To jest na północy ... Daleko na północy. I na zachód. W górach. Wielkich, groźnych górach. - Jest tam śnieg. Orzeźwiający, czysty, biały śnieg. Są czyste strumienie. Piękne niebieskie jeziora. Za-
zdroszczę ci. Każdy dzień będzie jak wakacje. Oszołomiona Samanth<;i spojrzała na Adornę, próbując w wyrazie jej twarzy odnaleźć coś, co wska- zywałoby, że kobieta żartuje. Nie żartowała. - Pułkownik Gregory rozpaczliwie potrzebuje guwernantki dla swoich dzieci. Jesteś guwernantką i do tego bardzo dobrą. - Wiem, ale ... Na prowincji? Przed oczami stanął jej obraz, który kiedyś widziała w Royal Museum. Wijąca się wiejska droga. Wy- bujałe, zielone drzewa. Jeleń przemykający przez las. A w oddali błękitne jezioro i górskie szczyty przykryte chmurami. Najbardziej obrzydliwy sielankowy obrazek, jaki można sobie wyobrazić. _ Pracować dla ... pułkownika? W służbie Jej Królewskiej Mości? _ Młodszy syn, wysłany do wojska, odbywał służbę w Indiach. Tam ożenił się z Angielką, która uchodziła za piękną i dobrą. Byli bardzo szczęśliwi. Trzy lata temu jego starszy brat zmarł i pułkownik Gregory odziedziczył rodzinną posiadłość. Zanim mógł wrócić do domu, jego żona została zabita w tajemniczych okolicznościach. Mówi się, że musiał ją strasznie kochać, bo od tamtej pory nie spojrzał na inną kobietę· Adorna zamilkła i po chwili Samantha zrozumiała, że czeka na odpowiedni komentarz. - To tragiczne. _ Kiedy pułkownik Gregory powrócił ze swoją rodziną, o jego historii mówił cały Londyn. Oczywiście dlatego, że matrony miały nadzieję, iż osiądzie w Londynie, gdzie mógłby znaleźć sobie nową żonę· Za- miast tego od razu pojechał do swojego domu na wsi w Silvermere, niedaleko Devil's Fell i tam pozostał. _ Devil's Feli? - W głowie Samanthy od razu pojawił się obraz ruin zamczyska, usytuowanego na ka- mienistej skale, na tle burzowego nieba. - To podobno urocze miejsce. Jeśli ktoś lubi nietoperze. Samantha spytała: _ Czy poznała pani pułkownika Gregory'ego? _ Nie, ale jest oficerem i dżentelmenem, który cieszy się nieskazitelną opinią i szacunkiem swoich prze- łożonych. - Adorna spojrzała uważnie na Samanthę· - Jestem pewna, że nie da ci powodu do kolejnego skandalu. - Mam nadzieję, proszę pani. Adoma chrząknęła. Samantha poprawiła się szybko: - Jestem pewna, że nie, proszę pani. Adoma założyła okulary i przeczytała fragment listu pułkownika. - Ponieważ mój dom znajduje się na odludziu (Samantha pisnęła cicho) guwernantka nie będzie musiała martwić się o swoje bezpieczeństwo. Drogi są patrolowane przez lokalną milicję, którą zorganizowałem, a która jest wspierana przez moich ludzi. Nie zważając na niechęć Samanthy, Adoma powiedziała: - A kilka linijek dalej pułkownik Gregory pisze: Proponuję wynagrodzenie w wysokości czterech funtów tygodniowo, a także ekwiwalent na herbatę i cukier oraz co tydzień pół dnia wolnego. Pozwolę również guwernantce na tydzień wolnego rocznie, by mogla od- wiedzić rodzinę. - Spojrzała znad okularów. - Bardzo hojne. O wiele bardziej niż to, co mogłabyś zarobić tu, w Londynie. - Ale proszę pani, tam nawet nie dociera kolej. Jeśli Samantha miała opuścić miasto, musiała być pewna, że będzie mogła w każdej chwili wrócić. - Koleją dotrzesz w tamte okolice - zapewniła ją Adoma. - Pułkownik Gregory pisze: Powinna pojechać pociągiem do Yorku, a tam przesiąść się do powozu, który zawiezie ją do Hawksmouth. W zajeździe powinna powiedzieć właścicielowi kim jest, a on dowiezie ją do Silvermere, gdzie będą na nią oczekiwać jej podopieczni i ja. - Dlatego płaci cztery funty miesięcznie. - Samantha z łatwością mogła wyobrazić sobie pustkowie, na które chciała ją zesłać Adoma. - Nikt nie zechciałby mieszkać w dziczy. _ Nie dlatego. - Adoma wczytywała się w list. Chodzi o dzieci. _ O dzieci? - Robiło się coraz gorzej. - Co jest nie tak z dziećmi? Pułkownik Gregory pisze, że wszystko z nimi w porządku. - Jeśli tak pisze, to znaczy, że z pewnością coś jest nie w porządku. - To prawda. Sama tak pomyślałam. Z pewnością jest ich dużo. _ Dużo? - spytała zaniepokojona Samantha. - Co to znaczy dużo? Adoma sprawdziła w liście. _ Sześcioro, od czterech do dwunastu lat.
_ Pułkownik Gregory nie próżnował! - A Samantha z pewnością nie takiego pracodawcy oczekiwała. Gburowaty typ, który chciał, żeby guwemantka zajęła się jego liczną gromadką, gdy on będzie uganiał się po okolicy za bandytami. Samantha rozłożyła ręce, prosząc o wyrozumiałość. Adoma zdjęła okulary, złożyła je i położyła na stole, ze starannością, która wydawała się nienaturaina. - Uważam, że powinnaś przyjąć tę posadę· Och, nie. Adoma rzadko mówiła z takim zdecydowaniem. Wprawdzie niemal zawsze udawało się jej dostać to, czego chciała, ale z reguły osiągała to taktem i sprytem. Gdy mówiła tak zdecydowanym tonem, oznaczało to, że ofiara nie mogła liczyć na wyrozumiałość. - Pani? _ Nadszarpnęłaś przychody pana Wordlawa, jego pozycję i męską dumę, a ta duma nie spocznie, dopóki nie pogrzebie całkowicie twojej reputacji. Nie znajdę ci żadnej innej posady w Londynie. - Ale ... ale ja nigdy nie wyjeżdżałam z Londynu. -Sama jesteś sobie winna. Teraz musisz ponieść konsekwencje. - Adoma wpatrywała się w Samanthę. - Pojedziesz do Krainy Jezior. Już wysłałam list do pułkownika Gregory'ego, że powinien cię oczekiwać w ciągu dwóch tygodni. I jeszcze jedno, Samantho. Poważny ton Adomy zwracał uwagę. - Tak, proszę pani? - Pod żadnym pozorem nie mów pułkownikowi o swojej przeszłości.- Adoma skrzyżowała dłonie na blacie biurka. - Dowiadywałam się o niego i powiedziano mi, że jest dobrym człowiekiem, sprawie- dliwym, ale nietolerancyjnym. - Złodziej pozostaje złodziejem aż do śmierci? Bunt ściskał ją za gatdło. - To nic nowego. Mogę zostać świętą, a te dranie nadal będą mnie oceniać. - Nie bądź wulgama - upomniała ją Adoma. I obiecaj, że będziesz dyskretna. Samantha uśmiechnęła się z goryczą. - Obiecuję, proszę pani. Nic nie powiem temu moraliście. ROZDZIAŁ 2 Kraina Jezior Dwa tygodnie później Samantha stała w trawie obok swojego bagażu i patrzyła z otwartymi ustami za powozem, który w chmurze kurzu pędził z powrotem drogą do wioski Hawksmouth. - Co ja powiedziałam? - krzyknęła za młodym woźnicą, który kompletnie ją zignorował. Spytała tylko, czy wilki nadal jedzą mieszkańców wioski. Czy będzie musiała ratować dzieci przed niedźwiedziami. I czy pułkownik Gregory trzymał żywy inwentarz w domu. Wszystkie te kwestie powinny zostać wyjaśnione, ale młodzik z zajazdu Hawksmouth obraził się i wyrzucił ją tutaj. Okolica była tak przerażająca, jak sobie wyobrażała. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przechodziły w ciemny las, gdzie, jak była pewna, grasowały niedźwiedzie z długimi pazurami i kłami zbrukanymi krwią. Niedźwiedzie, które teraz ją osaczały, śliniąc się z głodu i czekając na zmrok, by ją dopaść i rozszarpać na kawałki. Przed sobą miała otwartą przestrzeń. Jedna z tych łąk, którą, jak sądziła, mijał powóz w drodze tutaj. Łąka ogromna i zielona, opadająca i wznosząca się, pocięta liniami białych kamiennych ogrodzeń i rozciągająca się po horyzont. Po łąkach chodziły wielkookie, żujące trawę owce, ciągle wypatrując ... wilków. Tak, wilków. Tu musiały być wilki. Wyobrażała sobie, jak się skradają, wlepiając czerwone ślepia w swoją ofiarę, aż nagle zauważają większy i bardziej smakowity kawał mięsa. Ją. Zadrżała i powoli pochyliła się nad kufrem. Adornie chyba zrobiło się żal swojej protegowanej, ponieważ zadbała o to, aby Samantha na wygnaniu była odpowiednio ubrana. Podarowała jej niezliczoną ilość kreacji, szali, płaszczy, kapeluszy i butów. Niestety wszystko zgnije na tej dróżce; zaraz zapadnie noc, a Samantha nadal będzie tu siedzieć, stając się łakomYQ1 kąskiem dla wszelkich drapieżników, i nikt nawet nie usłyszy jej krzyków. Ruszyła w stronę Silvermere. Rozejrzała się wokół. Wśród drzew robiło się coraz ciemniej. Słońce zbliżało się do horyzontu, ku górskim przepaściom, gdzie za chwilę miało zniknąć. Gdyby była rozsądna, wróciłaby do bagażu i spędziła ostatnie chwile ze swoją garderobą, jednak wola przetrwania była zbyt silna. Chociaż wiedziała, że nie miało to większego sensu, musiała spróbować dotrzeć do celu. Poprawiła torbę na ramieniu. Miała tylko nadzieję, że te ruiny zamku znajdują się na końcu drogi. Minęła jezioro, nieruchome, niebieskie, wyglądające na przerażająco głębokie i zimne. Zapewne mieszkały tam różne okropności. Wiedziała to, ponieważ od czasu do czasu dobiegał ją plusk wody. Być
może była to ryba. A może jakiś potwór, nurkujący w głębinach .• Słyszała o potworach mieszkających w jeziorach. Niedawno czytała książkę o takim stworze ze Szkocji. Przyspieszyła. Przypomniała sobie gotyckie powieści, które z taką przyjemnością pakowała do kufra. Jeśli uda się jej przeżyć, wyrzuci je ... Ale może nie do jeziora. Mogłoby to rozjuszyć potwora. Spojrzała przed siebie, mając nadzieję, że zobaczy jakiś budynek. Nie było tam niczego. Tylko wijąca się, wznosząca i opadająca droga. Drzewa o wybujałej zieleni. A nad wszystkim królowały surowe, skaliste i obojętne góry. Młody woźnica wskazał na nie i powiedział, że tutaj w Kumbrii nazywają je "spadami". Spytała, czy nazywają się tak dlatego, że ludzie z nich spadają, czy też dlatego, że one zwalają się na ludzi. To pytanie wydawało się jej logiczne, ale najwyraźniej rozzłościło woźnicę. Słońce zaszło zbyt gwałtownie, zalewając górskie szczyty czerwienią. Obłoki mgły uniosły się z drzew, a potem odpłynęły, jakby wessane przez niewidzialnego olbrzyma. Mrok rozlał się między drzewami i w przydrożnym rowie. Zwolniła i poprawiła uwierający gorset. Prawdę powiedziawszy, żaden szanujący się wilk nie chciałby jej zjeść. Od czterech dni była w podróży _ dwa dni w pociągu, krótka noc w zajeździe w Yorku, a potem dwa dni w powozie. Powieki piekły ją z niewyspania, brązowa suknia była wymięta i nieświeża, a stopy ... Stanęła i oparła się o drzewo. - Bolą mnie stopy. To jednak nie miało żadnego znaczenia, gdyż usłyszała trzask w zaroślach. Drogą na wprost niej pędził koń. Mężczyzna w siodle wyciągnął ramię, chwycił ją za kołnierz i zagrzmiał: - Stój! Co tu robisz? Łapiąc go za nadgarstek, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. _ Kim jesteś, że tak niegrzecznie mnie wypytujesz? Duży, wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych, schludnie ostrzyżonych włosach. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, mocną szczękę, a na doda- tek cudownie szerokie bary, smukłą talię i bez wątpienia silne ramiona. Jego nadgarstek był twardy, żylasty i tak szeroki, że nie mogła objąć go palcami. Mogłaby przypuszczać, że kiedy ją zobaczy, szczupłą, drobną, młodą kobietę, uratuje ją· On jednak zamiast tego wzmocnił tylko uścisk. J ej początkowa ulga, że to człowiek, a nie wilk lub potwór, osłabła. Trzymał ją tak blisko, że czuła cie- pło końskiego ciała i jego pot. Końskie kopyta były tak blisko jej stóp, że chciała się cofnąć, a gdy przy- sunął zwierzę jeszcze bliżej, pisnęła ze strachu. - Przestań! Ta bestia zmiażdży mi stopy. - Nie ruszaj się, a wszystko będzie w porządku. Dobrze pamiętała ton głosu policjanta, gdy schwytał złodzieja, a ten mężczyzna mówił tym samym to- nem. Ostro. Pogardliwie. Nieprzejednanie. - Nazywam się Samantha Prendregast i jestem nową guwernantką w Silvermere. Mężczyzna puścił jej kołnierz. Westchnęła z ulgą i poprawiła strój. - Tak już lepiej. A teraz - kim ty jesteś i co robisz, jeżdżąc po drogach i łapiąc młode kobiety za ... Po- chylił się i zdjął torbę z jej ramienia. Wyciągnęła po nią rękę. Trzymał torbę poza jej zasięgiem. - Co robisz? - wrzasnęła. Dobrze wiedziała co robił; po prostu nie mogła w to uwierzyć. Cóż za ironia, że ją okradziono, gdy tylko opuściła Londyn. Włożył rękę do środka, a potem wyciągnął jej zawartość. Chustkę. Klucze do kufra. Skrawek biletu kolejowego. I skromną, bardzo skromną sumę pieniędzy. Nigdy nie popełniła tego błędu, żeby nosić więcej niż kilka funtów w torbie. Pieniądze trzymała wetknięte za podwiązkę. Dziś, jeśli opuściło ją szczęście, on domyśli się tego i od razu zanurkuje pod jej spódnicę. Jednak mężczyzna włożył wszystkie rzeczy z powrotem i oddał jej torbę. - Dlaczego poruszasz się pieszo? Czy zdarzył się wypadek? - Chociaż puścił jej kołnierz, to ton jego głosu był nadal rozkazujący, a nawet ostrzejszy. - W pewnym sensie. Młodzik z Zajazdu Hawksmouth wyrzucił mnie i mój bagaż przy drodze i wrócił do miasta. - Dlaczego? - Najwyraźniej obraziłó go coś, co powiedziałam. Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. - Mogę sobie wyobrazić. Zeskoczył z siodła. Była wysoka, jednak on był wyższy. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Do tej chwili nie odczu-
wała strachu. Jednak teraz w jej głowie pojawiły się myśli o gwałcie i morderstwie i po raz drugi w ciągu kilku tygodni pożałowała, że nie zna więcej sposobów na zniechęcenie nachalnego zalotnika. Kiedyś wbiła paznokcie w szyję pana Wordlawa i uciekła w pośpiechu. Nie sądziła, że to podziała na tego typa. - Kim jesteś? - spytała ponownie. Równie dobrze mogła się nie odzywać. _ Czy masz jakieś dokumenty, potwierdzające twoją tożsamość? - Mam list od lady Bucknell. - Pokaż. _ Jest w moim kufrze. - Ucieszyła się· Nawet gdyby miało oznaczać to kłopoty, nawet gdyby ją tortu- rował, ponieważ jej nie wierzył, chciała dać nauczkę temu człowiekowi, który groził i straszył bezbronne kobiety na pustkowiu. Pochylił się nad nią i wpatrywał się, jakby chciał odgadnąć jej myśli. Dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, nigdy wcześniej nie widziała takiej ciemności, pozbawionej miejskich świateł. Na niebie pojawiły się gwiazdy, jak małe ża- rzące się węgielki w wielkim, czarnym palenisku, a on wydawał się teraz cieniem. Nie mogła opanować drżenia. _ Skąd pani pochodzi, panno Prendregast? - Wyczuła kpinę w jego głębokim głosie. - Z Londynu. _ Nigdy wcześniej nie opuszczała pani Londynu, mam rację? _ Nigdy. - W napięciu czekała, że powie coś złośliwego na temat mieszczuchów. Zaśmiał się tylko, rozbawiony jej ignorancją· - Mam nadzieję, że jest pani doskonałą guwernantką· Zesztywniała. - Jestem. - To dobrze. Zawrócił konia, wskoczył na niego i odjechał w stronę lasu. Popatrzyła za nim z ulgą, zaskoczeniem. - Proszę zaczekać! - krzyknęła. - Powinien pan mnie uratować! Zadnej odpowiedzi, tylko słabnący odgłos końskich kopyt. - Coś może mnie zjeść! Jak daleko jest do Silvermere? - wrzasnęła. - Czy możesz komuś powiedzieć, że tu jestem? - I ciszej dodała: - Ty nie czuły gburze, zostaw mi przynajmniej kij, żebym mogła odganiać niedźwiedzie. Nic z tego. Nadal znajdowała się pośrodku dziczy, zmierzając w stronę domu oddalonego o wiele mil stąd. Szlochając, potarła piekące powieki. Potem wyprostowała ramiona i pomaszerowała przed siebie. W Londynie nigdy nie panowała cisza. Ciągle słychać było stukot kół powozów, płacz dzieci, muzykę lub gwar dobiegający z tawern. Tutaj cisza była przytłaczająca, czasami tylko przerywał ją łopot skrzydeł lub trzask w zaroślach. Oddałaby wszystko za jakiś dźwięk, który rozproszyłby tę wstrętną, nienaturalną ciszę. Wtedy w oddali dostrzegła światło błyskawicy i usłyszała pierwszy pomruk burZy. - Uważaj czego pragniesz, dziewczyno - wymamrotała do siebie. - Doigrałaś się. Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać i każdy krok kosztował ją coraz więcej wysiłku. Potykała się o koleiny, kamienie, ale nawet zmęczenie nie zmusiłoby jej, by iść łąką wzdłuż drogi. Węże. Wiedziała, że muszą być tam węże. A błyskawice były coraz bliżej, oślepiając ją za każdym razem błyskiem i ogłuszając grzmotem. Początkowo hałas na drodze wzięła za kolejny grzmot. Potem uświadomiła sobie ... pomyślała ... to brzmiało zupełnie jak ... Zamarła. Schowała się w ciemności. W oddali pojawiły się dwie kołyszące się latarnie ... Powóz! Niebo rozświetliła błyskawica - miała rację! To był powóz. Gdyby nie była taka zmęczona, krzyczałaby z radości. Musiała tylko zwrócić na siebie uwagę woźnicy. Pojazd jechał w jej stronę, kołysząc się na boki. Gdy był bliżej, stanęła na poboczu, zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękoma. Po raz pierwszy od okropnego spotkania z panem Wordlawem dopisało jej szczęście, powóz zatrzymał się· Lokaj zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi. Podała mu dłoń, a on pomógł jej znaleźć się w luksusowym wnętrzu. - Jadę do ... _ Silvermere. Tak, panno Prendregast, wiemy. - Zamknął drzwi.
Siedziała w ciemności. Przesunęła dłonią po obiciu siedzenia i zastanawiała się co ... jak. .. Ten męż- czyzna. Był zbyt leniwy, żeby sam ją uratować, ale pewnie wysłał tych ludzi. Powóz zawrócił i ruszył z taką prędkością, że Samantha opadła na siedzenie. Była zbyt zmęczona, żeby robić coś innego, niż odpoczywać. Zastanawiała się, czy powinna się martwić, że została porwana, i stwierdziła, że porwanie było niewielką ceną za możliwość siedzenia. Jechali na tyle długo, że zdążyła zapaść w sen. Ocknęła się, gdy powóz zwolnił i się zatrzymał. Drzwi otworzyły się i lokaj podał jej rękę; przyjęła ją i stanęła na stopniu. Jej oczom ukazała się olśniewająca rezydencja. ROZDZIAŁ 3 Samanthę obudził brzęk naczyń obok łóżka. Odgarnęła włosy z oczu i obserwowała, jak młoda, pulchna służąca odsłania oliwkowozłote zasłony. Pokój zalało poranne słońce i Samantha zamrugała. - Dzień dobry, panienko - odezwała się odziana w czarno-biały mundurek służąca, dygając przy tym nieznacznie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, dziecko natury, które tryskało zdrowiem, świeżym powietrzem i krochmalem. - Mam na imię Clarinda. Przyniosłam pani śniadanie. - Dziękuję· - Samantha usiadła. - Która godzina? - Dobrze po siódmej, ale była pani zmęczona po wczorajszej marszrucie. Samantha rozejrzała się po pokoju, którego nie zdążyła obejrzeć zeszłej nocy. Jej sypialnia na drugim piętrze była przestronna. Jak wszystko w tym domu, emanowała dostatkiem. Między innymi za sprawą ciemnych dębowych mebli, rzeźbionych i ciężkich, i łóżka - szerokiego, z ą,ługą narzutą i materacem z pierza. A co najważniejsze, była tu osobna ubieralnia z bieżącą wodą, jak się domyśliła, ze zbiornika na dachu. To była ta rudera, gdzie, jak myślała, sześcioro dzieci i ociężały pułkownik mieszkają pod jednym dachem z żywym inwentarzem? - Proszę, panienko. - Clarinda położyła tacę na kolanach Samanthy i uniosła srebrną pokrywę, uwalniając zapach świeżych jajek, pikantnych kiełbasek, maślanych bułeczek, płatków owsianych gęstych od miodu, i pokrojonej gruszki oprószonej cynamonem. - Kucharz nie wiedział, co panienka lubi, więc przygotował wszystkiego po trochu. - Wygląda wspaniale. - Samantha wzięła głęboki oddech i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od czasu, gdy opuściła Londyn, czuje głód. Clarinda nalała herbaty. - Ach, jaki cudowny dzień, panienko. Samantha zauważyła, że na zewnątrz było słonecznie. Olbrzymie korony drzew ocierały się o okna i przez gałęzie widziała niebo tak niebieskie, że patrzenie na nie było niemal bolesne. Gdzieniegdzie jasność przysłaniała chmura. Clarinda podeszła do staromodnego kominka i dorzuciła polan do ognia. - Wczoraj ludzie zabrali pani kufer z drogi. - Clarinda poklepała dłonią pomalowaną na czarno drewnianą skrzynię ze skórzanymi pasami i ciężkimi zamkami. Spod czepka wyzierały niepokorne jasnobrązowe włosy, a piwne oczy świeciły z ciekawości. - Czy mam rozpakować? - Tak. Gdybyś mogła. Klucz jest... Gdzie jest torba? - Tutaj, panienko? - Clarinda podniosła czarną, aksamitną torbę z toaletki. - Tak, dziękuję. - Samantha wyciągnęła rękę, uszczęśliwiona, że nie zgubiła jej gdzieś ze zmęczema. Zastanawiała się, czy wczorajsze zdarzenie jej się przywidziało. Marsz w ciemności. Ten mężczyzna, pędzący przez zarośla. A potem, gdy już myślała, że jest uratowana, i to przez dżentelmena, on zaczął za- sypywać ją pytaniami jak jakiś prawnik i zabrał jej torbę· No dobrze. Nie przywłaszczył jej sobie. Ale odjechał, nie oferując żadnej pomocy. Co za prostak! Chociaż ... no cóż, jakim cudem powóz nadjechał tak szybko? Wszystko wydawało się zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdziwe, poza bolącymi stopami. Nigdy też nie zapomni, jak oniemiała, wychodząc z powozu i widząc posiadłość Silvermere. Szeroki, czteropię- trowy budynek wznosił się w ciemności ponad portyk. We wszystkich oknach jarzyły się światła. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi było otwarte, a pani Shelbourn, dystyngowana, dojrzała gospodyni zapraszała ją gestem do środka. - Pośpiesz się, kochana, czeka na ciebie ciepły posiłek.
Samantha nie była w stanie dużo zjeść, ale teraz najadła się do syta. Skończywszy, nalała resztkę herbaty do filiżanki i wstała z łóżka. Przeszła przez dywan, a potem na palcach po drewnianej podłodze zbliżyła się do okna. Spojrzała na park, który tworzyły wspaniałe połacie trawnika, wielkie, stare drzewa, których wierzchołków nie mogła dojrzeć, a gdzieniegdzie widniała altana, klomby pełne kwiatów i krzewy, przycięte na kształt lwów i ptaków. Teren był piękny, a co ważniejsze ... - Nie widzę stąd gór. - Tak, panienko, ale są tam. Góry otaczają Silvermere, jak olbrzymie ramiona. Są wspaniałe. - Hm. - Samantha odwróciła się plecami do okna. - Czy burza przyniosła deszcz? - To była straszna nawałnica, pioruny błyskały od jednego wierzchołka góry do drugiego, a deszcz zalał górskie strumienie. - Clarinda uśmiechnęła się do niej, a w jej różowych, gładkich policzkach pojawiły się dołeczki. - Musiała pani być śmiertelnie zmęczona, skoro przespała pani całą burzę· Gdy pani się ubierze, pułkownik Gregory chciałby z panią porozmawiać. _ Tak. Oczywiście. Jak sobie życzy. Czy pułkownik Gregory będzie równie dużym zaskoczeniem, jak jego dom? Z pewnością Samantha już nie wyobrażała sobie posiwiałego, skostniałego wojownika. Ktokolwiek był właścicielem tego domu, musiał mieć pojęcie o dobrym smaku, mimo iż spędził wiele lat w Indiach, penetrując tamtejsze bezdroża i nieustannie zapładniając swoją żonę· Podała Clarindzie klucz. - Jaki jest pułkownik? _ Ach, panienko, to dobry człowiek. - Clarinda uklękła przy kufrze i zaczęła siłować się z zamkiem. Samantha czekała, ale dziewczyna nie powiedziała nic więcej. - Czy jest bardzo stary? _ Nie bardzo. Nie tak stary jak mój dziadek. _ Och. - Samantha znowu wyobraziła sobie, że jest siwy. _ Ale moja mama mówi, że jest przystojny. Bardzo siwy. Pewnie ma stalowoszare oczy. _ I zbyt surowy dla swoich dzieci, ale nie słyszała pani tego ode mnie. - Clarinda wyciągnęła pierwszą suknię, z bladoróżowego perkalu, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Następna była z kwiecistej, sza- firowej popeliny. W końcu sięgnęła po suknię z ciemnozielonej serży. - Panienko, czy mam to uprasować? Samantha rozmyślała o żołnierzu w mundurze, który na nią czekał. Zrzędliwi, podstarzali mężczyźni dobrze reagowali na młodość i urok. - Nie, raczej nie. Chyba lepsza będzie ta różowa. Clarinda przyjrzała się sukni, a potem Samancie. - Zobaczymy. Wzięła suknię i wyszła. Zanim wróciła, Samantha zdążyła dopić herbatę, umyć się w misce stojącej w ubieralni i nałożyć bieli- znę· Gdy Clarinda zakładała jej suknię przez głowę, Samantha spytała: - Dlaczego pułkownik Gregory jest taki surowy dla swoich dzieci? - To przez jego wojskowe wykształcenie. Chce;, żeby wykonywały rozkazy, równo maszerowały. Zeby nigdy się nie brudziły, a jeśli tak się stanie, żeby czyściły swoje buty, aż będlą lśnić. Samantha uniosła brwi. - Te dzieci muszą być święte. No cóż, nie będę miała nic do roboty! Clarinda wybuchnęła śmiechem. - To się okaże, panienko. * - Psst! - dźwięk rozległ się w korytarzu na drugim piętrze. Samantha zatrzymała się w drodze na spotkanie z pułkownikiem Gregorym i rozejrzała się uważnie. Drzwi były lekko uchylone. Wyglądały zza nich trzy buzie i trzy ręce machaniem zachęcały ją do podej- ścia. - Mnie wołacie? - Samantha wskazała na siebie. Jakby nie wiedziała. - Ciii! - Dzieci przyłożyły palce wskazujące do ust, a potem znowu zaczęły machać rękoma, żeby podeszła. Samantha, rozbawiona i zaciekawiona, weszła do sypialni. Przy ścianie stały trzy żelazne łóżka nakryte kapami. Na siedzisku przy oknie w równym rzędzie poukładane były lalki. Wszystkie zabawki ustawione zostały w równych rzędach. W oknach wisiały proste zasłony. Samantha uświadomiła sobie, że
pokój dziewczynek bardziej przypominał sierociniec niż sypialnię dzieci z zamożnej rodziny. Potem stanęło przed nią sześcioro ciemnowłosych dzieci, te, które stały przy drzwiach i te, które czekały w środku. Samantha zdała sobie sprawę, że każde z tych dzieci było dziewczynką. Pułkownik miał same córki. Prawie się roześmiała. Od czasu rozmowy z Adorną niepokoiła się swoimi obowiązkami. Martwiła się, że po raz pierwszy wzięła na siebie więcej, niż mogła udźwignąć. Jednak dziewczynki z arystokracji były przecież słodkie, skromne i łatwe w wychowaniu, i tylko wojskowy, próbujący narzucić im żołnierskie normy, mógł pomyśleć, że to trudne zadanie. - Witam, moje dzieci! Czy to wy jesteście moimi nowymi podopiecznymi? - spytała radośnie Samantha. Najwyższa dziewczynka, ślicznotka z już widocznym zarysem piersi i poważną miną, wyciągnęła zza pleców szpicrutę i uderzyła się nią w czarne, sięgające do kostki buty. - Czy to pani jest nową guwernantką? Zaskoczona Samantha przyjrzała się dziewczynce i jej siostrom, w identycznych, prostych, ciemnoniebieskich sukienkach, z białymi fartuszkami na wierzchu. Każda dziewczynka miała włosy mocno splecione w warkocz i przewiązane ciemnoniebieską wstążką, takie same bnty do kostki, a na ich buziach malował się wyraz nieufności i agresji. - Tak, nazywam się panna Samantha Prendregast. - Coś kazało jej dodać: - Możecie mówić do mnie panno Prendregast. - Ja jestem Agnes. - Dziewczynka wskazała następną w kolejności, która powinna się odezwać. - Ja jestem Vivian. - Ta dziewczynka była równie wysoka jak jej siostra, zaskakująco atrakcyjna, z ciemnymi włosami i ładnymi brwiami. Agnes wskazywała szpicrutą. Kolejne dziecko o ciemnych włosach i niebieskich oczach oznajmiło: - Mara. Samantha odzyskała równowagę i uśmiechnęła się ciepło. - Miło was poznać, Vivian i Maro. Ile masz lat, Vivian? - Jedenaście. - A ty, Maro? - Dziewięć. Agnes zerkała na Samanthę. - Proszę nie przerywać. - Jesteś za młoda na wydawanie rozkazów - powiedziała miękko Samantha. - Może się zastanowisz, zanim zaczniesz. Jakby zaskoczona delikatną reprymendą, Agnes zamrugała, a potem odzyskała pewność siebie. -Nie. Ton jej głosu kogoś Samancie przypominał. Samantha skrzywiła się. Kogoś, kogo niedawno spotkała. Ale kogo? Agnes wskazała kolejną dziewczynkę. - Henrietta. - To dziecko, brunetka z brązowymi oczami, najwyraźniej nie rozumiało planu ośmieszenia nowej guwernantki i grzecznie dygnęło. Nigdy niesłuchająca rozkazów, zwłaszcza od rozwydrzonych dzieci, Samantha przerwała. - Jakie piękne imię, Henrietto. Masz siedem lat? Henrietta ostrożnie przytaknęła, z szeroko otwartymi oczyma. - Skąd pani wiedziała? - Umiem zgadywać. Agnes uderzyła szpicrutą w but, żeby zwrócić na siebie uwagę, a potem wskazała na uśmiechnięte, szczerbate dziecko. _ Emmeline - powiedziała szczerbata dziewczynka. - Masz pięć lat? - Tak. I wypadły mi zęby. _ Widzę - Samantha zareagowała uśmiechem. Emmeline była urocza. Agnes z naburmuszoną miną wskazała na najmniejszą dziewczynkę, z równie ciemnymi włosami i oczyma jak starsze siostry. Dziewczynka włożyła palec do buzi i wpatrywała się w dywan. Agnes wzdychając powiedziała: - To Kyla. Kyla podbiegła do Agnes i ukryła twarz w spódnicy siostry.
Agnes pogładziła ją po włosach i spojrzała na Samanthę, jakby prowokując ją do zrobienia jakiejś uwagi. _ Najwyraźniej Kyla cię ubóstwia - powiedziała Samantha. - I ma ku temu powód. To ty utrzymujesz harmonię w rodzinie, prawda? _ Tak. Nie potrzebujemy pani. - Agnes się wyprostowała. - Wyjaśnimy pani, dlaczego powinna wracać do domu. Samantha również się wyprostowała. - Nie mogę· - Może pani! Musi pani! _ Zostałam wysłana do Kumbrii z wyraźnym poleceniem od mojego pracodawcy, żeby tu zostać i uczyć ciebie i twoje siostry wszystkiego, co wiem o geografii, grze na pianinie, pisaniu, czytaniu, literaturze, manierach, językach obcych. - Nie potrzebuję tego! - przerwała jej Agnes. Samantha uniosła brwi. - Wydaje mi się, że potrzebujesz. - Spojrzała na dziewczynki. - Wszystkie potrzebujecie. Mara wystąpiła do przodu. Było w niej coś łobuzerskiego. Miała na sobie takie samo ubranie jak po- zostałe dziewczynki, jednak sukienka była pognieciona. Na fartuchu widniała wielka, różowa, mokra plama. Włosy zaplecione jak u sióstr, ale wokół twarzy wiły się niesforne kosmyki. Nie przeszkadzało jej to, by powiedzieć: - Tata nie lubi guwernantek. - Twój tata mnie zatrudnił. Vivian włączyła się do walki. - Zwolnił już pięć guwernantek, więc ich nie lubi. - A ile miałyście guwernantek? - Jedenaście - odparła Agnes. - Jedenaście! - Samantha nie chciała zdradzać zaskoczenia, ale była zaskoczona. Jeśli miarą sukcesu była zuchwałość, te dzieci osiągnęły wspaniały wynik. - Co się stało z pozostałymi? - Odeszły. - Dlaczego? Wszystkie dziewczynki jednocześnie rozłożyły ręce i wzruszyły ramionami. - No cóż. - Samantha wzięła głęboki oddech. _ Ale nie martwcie się. Wasz tata mnie polubi. Wszyscy mnie lubią, zwłaszcza dzieci. A jeśli były jakieś dź'ieci, które potrzebowały guwernantki, to właśnie te. Podeszła do Agnes, prowo- dyrki tej małej rebelii. - A jeśli on mnie nie polubi, to bez znaczenia, bo wy mnie polubicie. Henrietta postanowiła wmieszać się w sprawę. - Nie, nie polubimy! - Nie! - potwierdziła Agnes. - Ja ją lubię - odezwała się Emmeline. - Jest zabawna. Samantha kiwnęła głową do Emmeline, swojego nowego sprzymierzeńca. Kyla wystawiła głowę ze spódnicy Agnes. - Ja też ją lubię· Drobne ciałko Emmeline zesztywniało z oburzenia. - Nie lubisz. Ona jest moja! Samantha wzięła Emmeline za rękę i dziewczynka uspokoiła się. - Wszystko w porządku. - Usiadła na drewnianym krzesełku dla lalek i wskazała dłonią na Vivian. Można mnie lubić, dlatego wasz tata mnie nie zwolni. Vivian przysunęła się bliżej. Emmeline przytuliła się do niej. - A poza tym jestem z Londynu i nie wiem nic o życiu na wsi. - Naprawdę? - spytała Agnes. Samantha niemal widziała trybiki w jej głowie, w której powstawał plan podstępu. Niestety Samantha miała inne plany. - Ale wiem mnóstwo rzeczy o modzie i mogę wam powiedzieć, że mundurki, które nosicie, są okropne. Agnes i Vivian spojrzały najpierw na siebie, a potem na swoje ubranie. Samantha mówiła dalej: - Mogłybyśmy je trochę upiąć, żeby ładniej wyglądały.
- Naprawdę? - wykrzyknęła Vivian. - Mam dość noszenia tych koszmarnych fartuchów każdego dnia. - Być może wasz tata mógłby przywieźć nam trochę materiału na nowe sukienki. Oczywiście w ramach nauki szycia. - Mrugnęła do Agnes. Agnes rzuciła jej wrogie spojrzenie. Kyla podbiegła, przysiadła obok Samanthy i spytała: - A czy ja też mogę mieć nową sukienkę? Agnes skrzywiła się i odwróciła głowę. Głaszcząc policzek Kyli, Samantha uświadomiła sobie, że będzie musiała zdobyć zaufanie Agnes. - Oczywiście, że możesz, kociaczku. Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły o ścianę. Samantha wstała, ściskając dłonie Emmeline i Henrietty. W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, barczysty ... wyglądał znajomo. Miał schludnie przystrzyżone ciemne włosy"wystające kości policzkowe, mocno zarysowaną szczękę, długi nos. Ogarnął wzrokiem pokój, a potem spojrzał na każdą dziewczynkę z osobna. Wpatrywały się w niego w niemym buncie. - Dzień dobry, ojcze. - Agnes zbliżyła się do niego o parę kroków. W tej chwili Samantha uświadomiła sobie, dlaczego głos dziewczynki i jej sposób bycia wydały się zna- jome. Agnes była taka, jak jej ojciec. Władcza, zdecydowana. Nieznośna. Mężczyzna, którego spotkała ostatniej nocy, był jej nowym pracodawcą, pułkownikiem Williamem Gregorym. ROZDZIAŁ 4 W świetle dnia pułkownik Gregory wyglądał jeszcze korzystniej - i groźniej - niż w ciemności. Nosił się na czarno. Czarna wełniana marynarka. Czarne buty, nieskazitelnie czyste. Biała koszula, mocno wy- krochmalona i wyprasowana. I czarny krawat, zawiązany z wojskową precyzją. Wszystko szyte na miarę .. · Świetnie dopasowane do umięśnionej sylwetki. Był typem mężczyzny, który przyciąga uwagę kobiet. Zdecydowanie przyciągnął uwagę Samanthy i czuła się z tym niezręcznie. Miała ochotę nawrzeszczeć na niego za to, że zostawił ją w ciemności. Pragnęła wtopić się w blado kremową ścianę i obserwować go, aż zrozumiałaby przyczynę drżenia swoich kolan i ucisku w żołądku. A może nie w żołądku. Czuła ucisk niżej, nie bolesny, ale nie wiedziała, co to było, wiedziała jednak, że jej się nie podoba. Łatwiej było zrozumieć gmew. Przyglądał się Kyli, która stała i pocierała rękawem nos, i Marze, która pocierała stopą o łydkę. - Stanąć w rzędzie! - rozkazał. Pośpiesznie uformowały szereg, Agnes stała na jednym końcu, a Kyla na drugim. Na baczność, jak mali, posłuszni żołnierze, ze ściągniętymi łopatkami i uniesionymi podbródkami. Podszedł do Agnes, zawrócił w prawo i przeszedł wzdłuż szeregu. Zatrzymał się i gestem nakazał Em- melin e poprawienie fartucha, co niezwłocznie uczyniła. Potem przeszedł z powrotem i zatrzymał się przed Marą. - Maro, co to za piskliwy dźwięk? Mara rozejrzała się wokół zmieszana. - Jaki dźwięk, ojcze? - Och, czekaj. - Pochylił się, aż ich oczy się spotkały. - Już wiem, co to jest. To twoje buty piszczą za pastą na moich butach. Mara spojrzała na swoje poniszczone i matowe trzewiki. A potem spojrzała na błyszczące buty ojca. Gdy w oczach Mary pojawiły się łzy, Samantha się odezwała. - Czy sam pan dba o swoje buty, pułkowniku Gregory? Spojrzał na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Jestem oficerem. Oczywiście, że nie. - No cóż, Mara również nie - powiedziała radośnie Samantha. - To coś, co was łączy. Samantha usłyszała zduszony chichot i Mara rozluźniła się, jakby ktoś zdjął ciężar z jej ramion. Puł- kownik Gregory nie był rozbawiony. Głębokim, poirytowanym, znajomym głosem powiedział: - Panno Prendregast, kiedy posłałem po panią, oczekiwałem, że będzie pani wykonywać swoje obowiązki z należnym oddaniem. - Zapamiętam to sobie na przyszłość. Ty pyszałku. - W przyszłości nie życzę sobie, żeby przesiadywała pani z dziećmi i próbowała przekupić je ubraniami,
które zamierza pani dostać ode mnie. Słyszał to? Patrząc mu prosto w oczy, Samantha spytała: - Do kogo innego powinnam zwracać się o ubrania, pułkowniku? Na jego policzkach i czole pojawił się intensywny rumlemec. - Jeśli będą potrzebne ubrania, ja się tym zajmę. To oczywiste. Agnes zrobiła krok do,przodu i stanęła obok ojca. - Powiedziałam pannie Prendregast, żeby od razu poszła do ciebie, ojcze, ale nalegała, żeby nas odwiedzić. Samantha zaskoczona łatwością, z jaką Agnes kłamała, uniosła brew. Agnes zaczerwieniła się gwał- townie. Pułkownik Gregory obserwował całe zajście. - Rozumiem. - Machnął ręką na pozostałe dzieci. - Spocznij. Dziewczynki westchnęły i podzieliły się na trzy małe grupki, a Henrietta skorzystała z okazji, żeby dać Agnes kuksańca w bok. Pułkownik Gregory zwrócił się do Samanthy i Samantha zastanawiała się, co powinna powiedzieć. Co powinna myśleć. Adorna powiedziałaby, że był wspaniały, nieugięty. Samantha przyznałaby jej rację, ąle dodałaby: twardy, bezwzględny. Miał sztywne szczęki, małe uszy przylegające do głowy. Na jego pełnych ustach błąkał się lekki uśmieszek, jakby próbował zamaskować pogardę dla kobiety, która przestraszyła się ciemności. Zadrżała. Noc w górskich ostępach. Miała szczęście, że dotarła tu cała. Poczuła wszechogarniające oburzenie. Oburzenie, bo on, gdyby odpowiednio dobrał słowa, mógł zmniejszyć jej strach. - No cóż. - Położyła ręce na biodrach i spojrzała na niego. - Przynajmniej wiem, dlaczego powóz po mnie przyjechał. Nie przeprosił za swoje ohydne zachowanie, ale w odpowiedzi przyjrzał się jej uważnie. - Ta suknia to nietypowy strój dla guwernantki, panno Prendregast. Zeszłej nocy Samantha nie widziała jego oczu, ale widziała je teraz. Były niebieskie. Kobaltowoniebie- skie, piękne, ciemne i ... zimne jak lód w środku zimy, z ciemnymi brwiami, które unosiły się ku górze w prostej linii, nadając twarzy surowy wygląd. To nie był stary ztzęda. To był mężczyzna w sile wieku, .który przekazał swoje zewnętrzne cechy dzieciom. Zadne różowe ozdóbki nie mogły złagodzić jego postawy. Nic dziwnego, że Clarinda sugerowała gładką, zieloną serżę. Emmeline podbiegła do mężczyzny i objęła jego kolana. - Ojcze? Położył dłoń na jej głowie. - Tak, Emmeline? - Wszyscy lubią pannę Prendregast, ojcze. Sama nam to powiedziała. - Doprawdy? - Spojrzał wyniośle na Samanthę. Więc jestem pewien, że ty też ją polubisz. - I ty, ojcze! Ty też ją polubisz. - Jestem pewien, że ... zakładając, iż posiada odpowiednie referencje i udowodni, że umie żyć na wsi, i jest dobrą naucZY9ielką. Zmarszczywszy buzię, Emmeline przyjrzała się Samancie. - Lepiej niech tak będzie - powiedziała wojowniczo. Na ułamek sekundy pułkownik Gregory otworzył szeroko oczy i Samantha myślała, że wybuchnie śmiechem. Nic takiego się nie stało, a Samantha zastanawiała się, czy to była jej wyobraźnia. Delikatnie odsunął od siebie Emmeline i lekkim klepnięciem odesłał ją do Vivian. - Panno Prendregast, pozwoli pani za mną. Tak zrobiła. Wyszła z nim za drzwi i tak bardzo chciała się odezwać, że musiała ugryźć się w język, żeby nic nie powiedzieć. Ale oglądając się za siebie dostrzegła dzieci zerkające przez drzwi i mogła sobie wyobrazić, jak bardzo starają się usłyszeć, co się wy- darzy. . Nie zamierzała tańczyć, jak jej zagrają. Pułkownik zszedł po schodach i minął dwuskrzydłowe drzwi prowadzące w czerń. Weszli do olbrzymiego foyer, wysokiego na dwa piętra, przeszli wzdłuż korytarzy na drugim piętrze wyłożonych mar- murem. Prostokątne pomieszczenie, zbudowane w formie galerii z wielkimi kolumnami, na których wspierały się korytarze powyżej, pomalowane było odcieniami bladoniebieskiego i złotego. Ponad ich głowami połyskiwał ogromny kryształowy kandelabr. Przez otwarte drzwi Samantha zaglądała do pokoi - zobaczyła bibliotekę, salon, salę balową. Pułkownik Gregory wprowadził ją do jednego z pokoi, puszczając ją przodem. Podziękowała mu, zastanawiając się cynicznie, czy zawsze był taki uprzejmy dla służby, czy też wykorzy- stał sposobność, aby przyjrzeć się jej z tyłu. Jednak gdy zerknęła na niego, jego twarz pozostała niewzru- szona. Najwyraźniej ten dziwny dreszcz wzdłuż kręgosłupa był tylko wytworem jej wyobraźni, a dys-
komfort, który odczuwała, będąc z nim sam na sam, był jedynie reakcją przewrażliwionej starej panny. Czy znalazła się w krainie zdesperowanych starych panien, tworzących wyimaginowane związki między planowaniem lekcji a wycieraniem rozlanego mleka? Ogarnęło ją przygnębienie. - Jakiś problem, panno Prendregast? - spytał. - Nie, proszę pana, dlaczego? - Westchnęła pani. Pewnie tak było. - Podziwiałam pański dom. W pewnym sensie była to prawda. Spodziewała się, że jego gabinet będzie surowy, urządzony na wojskową modłę. Zamiast tego znalazła się w pokoju ozdobionym w stylu indyjskim. Ściany i draperie miały kolor burgunda i jadeitu. Na drewnianej podłodze leżał bogato zdobiony dywan w tym samym odcieniu. Duże, pluszowe krzesła zapraszały ją, by usiadła przy wielkim, rzeźbionym, mahoniowym biurku. - Zeszłej nocy. Dlaczego nie powiedział mi pan, kim jest? Stał przed nią - uosobienie wyniosłości. - Czemu miałoby to służyć? - Nie bałabym się tak, gdybym wiedziała. - Chciałem, żeby się pani bała. Nie podoba mi się, gdy młode, obce kobiety błąkają się po okolicy. - Czy często czuje się pan zagrożony przez obce, młode kobiety? - To zależy, jak bardzo są obce. - Stanął za biurkiem. - Może pani usiądzie. . Została obrażona i to przez pracodawcę. Zachnąwszy się, usiadła na opitym krześle naprzeciw niego. On nadal stał. - Muszę przyznać, że nie zachwyciło mnie pani zachowanie, gdy myślała pani, że jestem rabusiem. Nie ma pani doświadczenia w tej materii. Nie mogła powstrzymać się od głośnego: -Ha! - Proszę o wybaczenie. Zapomniałem. Pochodzi pani z Londynu, rzeczywiście niebezpiecznego miasta. Być może ma pani doświadczenie z rabusiami. Nie w byciu obrabowaną. - Nie, proszę pana. Zmierzył ją wzrokiem, jakby była dziwadłem. - Skoro pani tak twierdzi. - Przyjrzał się jej ponownie. - Tym razem jest pani usprawiedliwiona, ale na przyszłość, jeśli padnie pani ofiarą rabusiów, proszę nie walczyć. A co ważniejsze w pani przypaClku proszę hamować swój tupet. - Czy chce pan powiedzieć, że powinnam oddać swoją torbę każdemu, kto zechce ją wziąć? - W przypadku kradzieży, tak. - Nie. - Nie obchodziło jej, że to, co mówił było rozsądne, ani to, że to samo poradziłaby innej ofierze napaści. - Ciężko pracuję na to, co mam. Nie oddam tego bez walki. - Pani rzeczy można zastąpić. A życia nie. - Pana rzeczy można zastąpić. - A on nigdy nie został okradziony. Zaden szanujący się złodziej nie próbowałby szczęścia z kimś tak wielkim. - Na swoje rzeczy muszę zapracować. - Ja również zapracowałem na swoje rzeczy, panno Prendregast. Chociaż moja rodzina mieszka tu od trzystu lat, to byłem młodszym synem. Ojciec kupił mi patent oficerski, ale utrzymywałem siebie i bliskich ze swojej pracy. Teraz oczywiście - machnął ręką wokół - to wszystko jest moje, ale opłakuję ojca i brata. Nie mogła go winić za posiadanie bogactwa, którego nie była w stanie sobie wyobrazić. Przynajmniej rozumiał, że wiedzie uprzywilejowane życie, i traktował swoje obowiązki poważnie. W rzeczywistości - przyjrzała się jego surowej twarzy - trochę zbyt powazme. - Moje wyrazy współczucia. - Moje córki to cała moja rodzina i są dla mnie wszystkim. - Pańskie uczucia dowodzą pańskiej szlachetności. - Jednak na górze nie zauważyła specjalnych oznak czułości. - Czy złodzieje są dużym problemem w tej okolicy? - Teren jest dziki. Bandyci grasują po drogach od czasów rzymskich. Zirytowała ją ta odpowiedź. - Więc nie powinien pan mnie tam zostawiać. Wpatrywał się w nią, jakby mówiła w obcym języku i znowu jej nie odpowiedział. - Zapewniam panią, że przepędzę ich stąd, ale prosiłbym, żeby do tego czasu pozostawała pani w posia- dłości, chyba że będą pani towarzyszyć moi ludzie. - Zacisnął palce na oparciu krzesła. - Proszę o to dla pani dobra. Ale także dla dobra moich dzieci. - Tak.
Nadal się w nią wpatrywał. - Proszę pana - dodała. W co ona się wpakowała? Jeśli wydarzy się coś złego - a z doświadczenia wiedziała, że coś złego zawsze się wydarza - będzie uwięziona w posiadłości, nie mogąc uciec do Londynu. - Chyba mogę pana zapewnić, że nie będę błąkać się po okolicy bez asysty jednego z pańskich silnych ludzi. Jego usta drgnęły jakby w rozbawieniu - a twarz nie była już tak sroga. - Z powodu rzeczy, które mogą panią zjeść? A więc słyszał ją, gdy odjeżdżał. - Czy uważa pan, że wielkie stworzenia z pazurami są zabawne, pułkowniku? - Uważam, że są rzadko spotykane, panno Prendregast, ale jeśli pani wiara w niedźwiedzie i wilki za- pewni bezpieczeństwo pani i moim dzieciom, to niech pani sobie wyobraża, co tylko pani chce. _ Usiadł. - Czy mogę prosić o pani referencje? Ależ był irytujący. Był żywym dowodem na to, że niektórzy przystojni mężczyźni mają wady, które sprawiają, że stają się oni nie do zniesienia. Co oczywiście było dobre. Takie wady trzymały dziewczynę na dystans. - Mam list od lady Bucknell. - Sięgnąwszy do kieszeni w spódnicy, wyciągnęła zapieczętowane pismo. - Zrozumiałam, że poinformowała pana o moim doświadczeniu. - Nie rozwodziła się zbytnio nad szczegółami. Przybierając jak najbardziej niewinny wyraz twarzy, Samantha otworzyła szeroko oczy. - Nie rozumiem dlaczego. Złamawszy pieczęć, pułkownik Gregory zaczął czytać. - Zapewne. - Gdy doczytał do końca, uniósł brwi. Na Boga. Co to mogło oznaczać? - Czy wszystko w porządku? Złożył starannie list i włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki. - W rzeczy samej, tak. Lady Bucknell nie szczędzi pani pochwał. Samantha była zbyt dobrą aktorką, żeby pokazać ulgę, którą poczuła, jednak zastanawiała się ... co ta- kiego Adoma napisała. - Przejdę do rzeczy. To będą pani obowiązki. Plan jest wywieszony w klasie. Każde dziecko musi mieć zajęcia o określonej porze i z określonego przedmiotu. Musiała coś zrobić, bo inaczej mężczyzna jego pokroju mógłby wejść jej na głowę - tak, jak robił ze wszystkimi. - Nalegam na zrobienie pewnych zmian, jeśli uznam to za stosowne. - Gdy wykaże się pani kompetencjami, będzie pani mogła porozmawiać ze mną na temat zmian. - Kto oceni, że się wykazałam? Jego oczy nabrały twardego wyrazu. - Ja, panno Prendregast. Może być pani tego pewna. Skinęła głową. Przynajmniej interesowały go postępy dzieci, a z doświadczenia wiedziała, że taka troska nie zdarzała się często. Ciągnął dalej: - Dzieci chodzą spać punktualnie o dziewiątej wieczorem, Bez wyjątków. Każde z moich dzieci ma swoją nianię, więc po obiedzie będzie pani miała czas dla siebie. Tego czasu nie powinna pani spędzać na zabawie i flirtach. Czy ten człowiek świadomie ją obrażał, czy też nie miał pojęcia o dobrych manierach? Nie miała ochoty zgadywać. Z drugiej strony pozwalał jej się odzywać, kiedy miała na to ochotę. - Z kim? Z młodzieńcem z zajazdu Hawksmouth? Pułkownik Gregory zawahał się, może chcąc ją skarcić za przerywanie mu. Jednak nie, rzeczywiście nie miał pojęcia o dobrych manierach, ponieważ odpowiedział: - Rozmawiałem z właścicielem zajazdu w Houksmouth. Ten człowiek został zwolniony. Zacisnęła palce na oparciu krzesła. - Jak to? . , - Miał obowiązek dowieźć panią tutaj. To, że zostawił panią, delikatną kobietę, pośrodku drogi w ciemności, jest przestępstwem. - A więc pan jest również przestępcą? - Panno Prendregast! - Uderzył kłykciami w biurko. - Nic pani nie groziło! - Poza dziką zwierzyną. Opuścił powieki, jakby nie chciał na nią patrzeć. - Proszę mi dać znać, jeśli zostanie pani zaatakowana przez królika. - Chciałabym zauważyć, że ten młody człowiek jest tak samo winny, jak pan. W Londynie, gdy ludzie
tracą pracę, nieszczęście wiedzie ich na ulicę, do więzienia, a nazbyt często i do śmierci. Nie jestem prze- sadnie delikatna. - Pokazała pułkownikowi Gregory'emu silną dłoń. - Myślę, że upomnienie byłoby wystarczającą nauczką. . - Pani dobroduszność dobrze o pani świadczy, ale nie. Jest pani kobietą, nieznajomą i to, co pani po- wiedziała w swojej niewiedzy nie mogło zostać odebrane jako zniewaga przez kogokolwiek, poza w gorącej wodzie kąpanym młodzikiem. - Ale ... _ Proszę dać spokój, panno Prendregast. To nie było jego pierwsze uchybienie i wróci do domu, żeby mieszkać ze swoimi rodzicami na farmie. J estem pewien, że po kilku miesiącach ciężkiej pracy zrozumie, że powinien przeprosić i powróci do zajazdu. Samantha była zaskoczona ogromem głupoty pułkownika Gregory'ego. Z doświadczenia wiedziała, że mężczyźni, tacy jak młody człowiek z zajazdu, nie wyciągali wniosków. Czuli niechęć zarówno do lekcji, jak i do nauczyciela, i obwiniali wszystkich poza sobą. Ale może tu na wsi było inaczej. Zaskrzypiało okno - jednak nie od podmuchu wiatru. _ Co to było? - Spojrzała przed siebie. Okno pułkownika Gregory'ego wychodziło na szeroką werandę, a za nią znajdował się park, który widziała ze swojej sypialni. _ Powiew wiatru. - Pułkownik Gregory nie zadał sobie trudu, żeby zerknąć przez ramię· - W Krainie Jezior często wieje. Proszę mocno wiązać czepek. - Ale ... Przyglądał się jej z niechęcią· - Tak? _ Nic, proszę pana. - Gałęzie drzew nie kołysały się, ale nie zamierzała się z nim kłócić. Nie z tego po- wodu. Były inne, ważniejsze. _ Rozmawialiśmy o pani wieczorach. _ Tak, prosżę pana. - Byłaby głupia, gdyby narzekała na tak dużo wolnego czasu, jednak te cztery funty tygodniowo, pół dnia wolnego i tyle swobody wyglądały na próbę przekupstwa. A ponieważ poznała dzieci, miała podstawy tak uważać. Uśmiechnęła się. Nie odrzuci propozycji pułkownika Gregory'ego, nie powie mu również, że uczyła gorsze diablęta i to z wyśmienitym skutkiem. - Czego pan ode mnie oczekuje? - Oczekuję, że będzie pani czytać, poszerzać swoje horyzonty, pisać listy, planować lekcje. - Pułkownik Gregory oparł się o tył krzesła, jego duże dłonie spoczęły na oparciach. - Będzie pani analizować te lekcje ze mną raz w tygodniu, w poniedziałkowe wieczory. - Jak pan sobie życzy, proszę pana. - Wypowiadanie tych słów sprawiało jej przyjemność; jak dotychczas rozmowa była niemal zgodna. Oczywiście pułkownik Gregory był nieznośny. Jednak, w opinii wielu ludzi, ona również taka była. Pułkownik albo tego nie zauważył, albo go to nie ob- chodziło - była tym zaskoczona. Z doświadczenia wiedziała, że te sztywne wojskowe typy lubiły, gdy okazywano im należny szacunek. Może był tak bardzo zdesperowany, żeby zatrzymać guwernantkę, iż gotów był znieść wszystko. Albo ... Co Adorna napisała o niej w liście? - Bardzo dobrze. Wyjaśniłem wszystko. - Podniósł kartkę z biurka i zaczął ją czytać. - Oczekuję pani tutaj punktualnie o siódmej wieczorem w przyszły poniedziałek. To było rzeczowe. Ona również zamierzała być rzeczowa. - Jeśli chodzi o materiał na sukienki dla dziewczynek. .. Powoli odłożył kartkę papieru. - Czego pani nie rozumie w słowie "nie"? - To dziewczynki, nie żołnierze. - To są praktyczne ubrania przewidziane do noszenia i niszczenia przez zdrowe dzieci. _ Zdrowe dziewczynki potrzebują ładnych sukienek na bale i zabawy - odparła. _ Moje dzieci nie chodzą na zabawy. _ Czy w okolicy nie odbywają się przyjęcia dla dzieci? Rzucił jej groźne spojrzenie, a w jego niebieskich oczach malowało się zniecierpliwienie. -Nie. _ Jeśli nie, to jak dzieci uczą się odpowiedniego zachowania? - Samantha potrząsnęła głową z dez- aprobatą. - Pułkowniku Gregory, jest pan - musi pan być - jednym z ważniejszych właścicieli ziemskich w tej okolicy. Pana obowiązkiem jest dawanie przykładu innym rodzicom. Powinniśmy od razu za- planować przyjęcie. _ Nie mam zamiaru - przerwał, wpatrując się w nią, jakby miał objawienie. Wolniej powiedział: Nie mam zamiaru organizować przyjęcia dla dzieci.
_ Więc może dostarczy mi pan materiał na sukienki dziewczynek i raz w tygodniu ja zorganizuję przy- jęcie, tylko dla nich, i będę je uczyć zawiłości savoir- -vivre'u. _ Można to rozważyć. - Potarł dłonią podbródek. Samantha mogłaby przysiąc, że nie zwracał na nią uwagi. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, ale napierała dalej. _ Agnes ma tylko kilka lat do debiutu, a Vivian jest tuż przed tym wydarzeniem. Potrzebny jest inny kolor dla każdej dziewczynki. Chcemy, żeby czuły się jak odrębne osoby, każda ważna. Bez wzorków. Ajeśli chodżi o materiał, to sądzę, że dżersej będzie odpowiedni, ponieważ, jak pan słusznie zauważył, to jeszcze dzieci i zapewne nie będą przywiązywały specjalnej wagi do ubrań. - Widziała, że nie zdołała go przekonać. Wstał powoli. - Panno PrendregasL. Był imponujący. Czuła się onieśmielona. Nie pokazała tego po sobie. - Tak, pułkowniku Gregory? - Kyla się przeziębiła. Proszę powiadomić jej opiekunkę i przenieść dziewczynkę do osobnej sypialni. Samantha zamrugała. Z pewnością nie oczekiwała czegoś takiego. - Oczywiście, proszę pana. Ale jeśli wolno spytać, skąd pan wie? - Pocierała nos. Mara wyrosła z butów. Zamówię nowe, ale nie dostarczą ich przynajmniej przez tydzień. W tym cZflsie proszę dać jej do przymierzenia stare buty Vivian. Może będą dobre. - Splótł ręce z tyłu. - Właściwie proszę sprawdzić buty wszystkich dziewczynek, czy nie potrzebują nowych. - Tak, proszę pana. - Samantha usiłowała przypomnieć sobie, co takiego mogło go zaniepokoić w zachowaniu Mary. Mara ... pocierała stopą o łydkę! - I nie chce dbać o buty, jak ją prosiłem. Powiedziałem jej - powiedziałem wszystkim dziewczynkom - że mają od razu mnie poinformować, gdy buty staną się za małe, ale Mara ogranicza rozmowy ze mną do minimum. Samantha nawet nie próbowała ukryć ironii. - Ciekawe dlaczego? Przeszedł wzdłuż biurka, podszedł do niej i stanął tak blisko, że jej spódnica oparła się o jego buty. Miała ochotę się wycofać, ale nigdy się nie wycofywała. Serce biło jej coraz głośniej. A może zawsze tak biło? ... - Czy przyszły tydzień to wystarczająco dużo czasu na dostarczenie materiału? Wymówił starannie każde słowo i przyglądał się jej tak uważnie, że wiedziała, iż dojrzał jej manipulację. I pozwolił na to, chociaż wolała nie zgadywać dlaczego. _ Zapewniłbym go szybciej - powiedział - ale tak niewiele z naszych guwernantek zostało dłużej niż kilka dni. Czasami tylko kilka godzin. Prowokował ją i zareagowała. _ pułkowniku Gregory, będę tutaj, żeby przygotować ubrania dziewczynek. Co więcej, będę tutaj za rok. Zadnemu dziecku nie udało się wyprowadzić mnie z równowagi i zapewniam pana, że nie uda się to również pana dzieciom. - A w myślach dodała: Ani tobie. ROZDZIAŁ 5 Panna Prendregast wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. pułkownik William Gregory podszedł do okna, otworzył je i czekał, aż Duncan Monroe, oficer, którego poznał w Indiach - i wierny przyjaciel _ wdrapie się do środka. _ Co masz? - spytał William. _ Zeszłej nocy złapałem kolejnego Rosjanina. Duncan otrzepał proste, wełniane spodnie i poprawił czapkę· - Coś ciekawego? Duncan opróżnił na biurko małą, zawiązywaną saszetkę. Zmięty zwitek banknotów jednofuntowych. Fajka. Torebka z tytoniem. List ... William sięgnął po list i skrzywił się, widząc, że jest napisany po rosyjsku. - Jutro wyślę to do Throckmortona i zobaczę, co uda mu się z tego wyczytać. - Nie widział niczego dziwnego w swojej znajomości z Duncanem. Pełnił funkcję stróża porządku w Krainie Jezior, a Dun- can odgrywał rolę rozbójnika i ukrywali przed sobą nawzajem, że poszukują angielskich szpiegów, ro- syjskich agentów, a czasami zwykłych złodziei. Grali przed sobą w tę grę, a jednocześnie pozyskiwali dużo informacji dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie byli jednak w stanie odkryć, dlaczego
Kraina Jezior stała się głównym terenem działań. Do dzisiaj. - Co ty sobie wyobrażasz! Zakradać się pod okno, gdy ktoś u mnie jest? - Ktoś? To nie był ktoś. To była piękność. _ Duncan zamrugał. - Pułkowniku, nie wiedziałem, że je- steś odurzony. - Odurzony? Nie można odurzyć się kobietą. Można się odurzyć wyłącznie ... William dostrzegł uśmieszek Duncana i zamilkł. Poczucie humoru Duncana było znane, o jego odwadze krążyły legendy, a Mary twierdziła, że jest przystojny, jednak William wiedział, jak zmazać ten głupawy uśmieszek z jego twarzy. - Ta kobieta jest nową guwernantką moich dzieci. Duncan pokiwał gwałtownie głową. - Guwernantka twoich dzieci? - Zagwizdał. _ Nie było takich guwernantek, gdy ja byłem dzieckiem. - Posiada wyśmienite referencje z bardzo szacownej agencji. Ściślej mówiąc z szacownej Akademii Guwernantek. - Jednak William zgadzał się z Duncanem. Co, u licha, wyobrażała sobie lady Bucknell, przysyłając mu taką guwernantkę? A raczej _ jego dzieciom. Nalał whisky do dwóch szklanek i jedną podał Duncanowi. Wysoki i giętki, Duncan wziął drinka i kiwnął się na piętach. - Wszystkie moje guwernantki były stare i złośliwe. - Z pewnością na to zasługiwałeś. Nasze w większości były młode i płoche. - William nigdy nie przy- puszczał, że z tęsknotą będzie wspominał te głupiutkie dziewczęta. Ale żadna z nich nie mogła równać się z panną Prendregast. Panna Prendregast, która poruszała się jak amazonka, wyglądała jak egzotyczna kapłanka, a język miała jak ... ach, ale nie wolno mu było myśleć o jej języku. Jej język sprawiał, że myślał o całowaniu i innych czynnościach, więc lepiej powiedzieć, że jest zuchwała, i na tym poprzestać. Upił trochę whisky i pozwolił, aby ciepło rozlało się w przełyku. - Te jej włosy ... peruka, nie sądzisz? - Peruka? Oszalałeś? To nie peruka. - Są zbyt jasne. - Zeszłej nocy kosmyki opadały jej na twarz i w mroku jaśniały jak światło księżyca. - To musi być peruka. - Obaj wiemy, że nie masz zielonego pojęcia o kobietach, a już na pewno nic nie wiesz o ich włosach. - Duncan usiadł na krześle, na którym wcześniej siedziała guwernantka. - Nie widziałem jej oczu. Jakiego są koloru? - Brązowe. - William uniósł szklankę. - Mniej więcej. Bardzo dziwne. - Zauważyłeś kolor jej oczu. - Duncan wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Zamieszał whisky. - Nie mogę się doczekać, kiedy w nie zajrzę. - Nie radzę ci jej uwodzić - ostrzegł William. - Chyba że jesteś gotowy zająć jej miejsce i uczyć moje dzieci. - Nawet nie marzę o uwodzeniu twojej guwernantIu. - Duncan położył dłoń na sercu. - Czy widziałeś, jak ona się porusza? Jak wspaniała, majestatyczna pantera - czysty wdzięk i elegancja. - Jest za wysoka. - William był przyzwyczajony do drobnych kobiet, które musiały zadzierać głowę, żeby na niego spojrzeć, a gdy tańczył z nimi walca, opierały głowę na jego ramieniu. - Czy wyobrażasz sobie, że te nogi oplatają twoją szyję? Nazbyt łatwo. Czy Duncan nigdy nie znał umiaru? - Jest za chuda. - Jest za wysoka, jest za chuda. - Duncan zaczął przedrzeźniać Williama. - Jesteś zbyt wybredny, a poza tym jesteś biednym, zdesperowanym wdowcem, który potrzebuje żony, żeby zaopiekowała się jego dziećmi. Może ta panna ... panna ... - Prendregast - podpowiedział William. - Może panna Prendregast będzie odpowiednia. -Nie. - Nie? - Kosmyk ciemnych włosów opadł Duncanowi na czoło; spojrzał z dezaprobatą na przyjaciela. - Minęły trzy lata od śmierci Mary. - Od kiedy Mary została zabita - poprawił go William. Najdelikatniej jak umiał, Duncan powiedział: - Tak, ale to nie była twoja wina.
Oczywiście, że była to wina Williama. - Dbanie o bezpieczeństwo żony jest obowiązkiem męza. - Byliśmy z misją dla pułku. Skąd mogłeś wiedzieć, że Mary zareaguje na wołanie o pomoc i wpadnie w rosyjską zasadzkę, przygotowaną dla nas? Williama przytłaczało poczucie winy. - Powinienem był odesłać ją do domu. Powinienem był je wszystkie odesłać do domu. Wiedzieliśmy, jak jest niebezpiecznie tak blisko gór. Duncan wstał i położył dłoń na ramieniu Williama. - Wiem, że kochałeś Mary, i że twoje serce jest złamane, ale ... William strząsnął jego dłoń, podszedł do okna i spojrzał na park. Tu był problem. Kochał Mary, ale ... udowodniła coś, czego domyślał się od lat. Zadna kobieta nie była tak interesująca, jak obóz wojskowy. Zadna kobieta nie dawała tyle radości, co jazda konna po wrzosowiskach. Żadna kobieta nie mogłaby zawładnąć jego sercem, gdyż był zimnym mężczyzną, znającym gorącą namiętność, ale nie miłość. Częściowo dlatego tak bardzo pragnął złapać bandytów odpowiedzialnych za śmierć Mary. Tak bardzo go kochała, a on nigdy nie mógł jej dać tyle miłości, na ile zasługiwała. Kierowały nim wyrzuty sumienia, ale nie mógł powiedzieć o tym Duncanowi ani żadnemu z tych romantyków, którzy wyobrażali sobie, że powoduje nim utracona miłość. - Sprawiedliwości stanie się zadość. - Doprowadzimy do tego. - Duncan rozparł się na krześle. - Ale powinieneś znaleźć kobietę. Mężczyzna ma swoje potrzeby. - Ty wiesz coś o tym. - William stanął twarzą zwrócony do Duncana. Nie zazdrościł Duncanowi reputacji podrywacza, którą ten cieszył się w okolicy. - Ty zaspokajasz swoje wystarczająco często. - Powiem ci, że dużo czasu trzeba, aby ukoić złamane serce. - Duncan niewątpliwie cieszył się po- wodzeniem u oficerskich córek w Indiach, do czasu, aż był na tyle głupi, aby zakochać się w córce lorda Barret-Derwina. Jego lordowska mość nie widział nic zabawnego w tym, że szkocki nicpoń adoruje jego córkę i dziewczyna została niezwłocznie odesłana do Anglii. Duncan złożył rezygnację, ale gdy dotarł do Londynu, dowiedział się, że jego ukochana wyszła za mąż za hrabiego Colyera. Był oszalały z wściekłości - dobrodziejstwo dla Williama, który potrzebował towarzysza w swojej misji. - Panna Prendregast przywiozła mi to. - William wyciągnął z kieszeni list lady Bucknell i podał go Duncanowi. - Rzekome rekomendacje. Duncan wziął list. - Rzekome? - Przeczytaj. I Duncan rzucił okiem na pierwszy akapit. - Panna Prendregast ma bardzo dobre przygotowanie, jest inteligentna, pomysłowa ... To wspaniale, Will, ale ... William zauważył, kiedy Duncan doszedł do stosownego fragmentu. Duncan zesztywniał. Nie odrywając oczu od listu, sięgnął po okulary, leżące na biurku, i założył je na nos. - Przysłała ci to lady Bucknell? Lady Bucknell pracuje dla Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Dla Throckmortona? Lady Bucknell szpieguje na rzecz Anglii? - Sądzę, że lady Bucknell służy Throckmortonowi, kiedy tylko może. To chyba przesada nazywać ją szpIegIem. Duncan szybko przeczytał list do końca. - Throckmorton mówi; .. Kraina Jezior jest głównym terenem działań, ponieważ ... - opuścił rękę z listem na kolana. - Lord i lady Featherstonebaugh? Ta nieszkodliwa para staruszków kieruje siatką szpiegów, która pokrywa Anglię i większość świata? Lord i lady Featherstonebaugh? - Nie słyszałem, żeby Throckmorton kiedykolwiek się pomylił. Z pewnością nie pomyliłby się, gdyby chodziło o coś tak ważnego, jak to. - Nie wątpię w prawdziwość jego informacji, ale ... _ Duncan potrząsnął głową. - Jak to możliwe? William miał kilka chwil więcej, aby się nad tym zastanowić. - Są mile widziani w każdym szlacheckim domu w Anglii. Nikt nie podejrzewa ich o nic bardziej zdrożnego niż plotkowanie. Nawet gdyby przyłapano ich z tajnymi dokumentami, puszczono by ich bez żadnych podejrzeń. - Mam mętlik w głowie. _ To wszystko wyjaśnia. Ten ciągły strumień obcych w okolicy - cudzoziemcy, samotnie podróżujące kobiety ... - Tak, a posiadłość rodziny Featherstonebaugh rozciąga się aż do wybrzeża. Tam jest port. Mają za-
pewnioną drogę ucieczki. - Duncan ponownie przeczytał list. - Throckmorton naprowadza lorda i lady Featherstonebaugh do nas. Chce, żebyśmy wyciągnęli od nich jak najwięcej informacji, zanim ich aresztuje. Jak to zrobimy? _ Mam plan. - Był to jednak tylko doraźny plan, który wpadł mu do głowy w tej chwili. Stać go było zdecydowanie na więcej. Duncan zatarł z radością dłonią. _ Będziemy ich torturować? Włamiemy się do ich posiadłości? Przejedziemy ich, jak żądne krwi psy, którymi są? _ Nie. - William skrzywił się. - Zamierzam wydać przyjęcie. Zaskoczony Duncan powtórzył: - Przyjęcie? - Tak. Pomyśl, człowieku! To właśnie robią lord i lady Featherstonebaugh. Odwiedzają najlepsze domy w Anglii. Lord Featherstonebaugh próbuje całować debiutantki. Lady Featherstonebaugh plotkuje. I najwyraźniej przez cały czas podsłuchują· Kradną informacje, które mogą sprzedać Rosjanom. Zwabimy ich obietnicą pozyskania informacji, a potem ich złapiemy, gdy będą próbowali je przekazać. - Przyjęcie. Doskonały pomysł. Jak sądzę. - Duncan westchnął. - Ale ty nie urządzasz przyjęć. Co cię do tego skłoniło? - Guwernantka. - Panna Prendregast? - Mówi, że jestem potomkiem jednego z najznamienitszych rodów w okolicy i że zaniedbuję towa- rzyską edukację córek. - Od lat to powtarzam. Dlaczego posłuchałeś jej, a nie mnie? - Ponieważ robię to, żeby złapać lorda i lady Featherstonebaugh na szpiegostwie. - Ach. Oczywiście. - Duncan uniósł szklankę w stronę Williama. William wiedział, o czym myślał jego rozmówca. Duncan myślał, że William zrobi swój pierwszy krok, by ponownie wejść w towarzystwo, zainteresuje go jakaś kobieta o niezwykłych zaletach i ponownie się ożeni. Duncan miał taką nadzieję, ponieważ nie podobał mu się u Williama brak joie de vivre. Duncan rozparł się na krześle. - Ale jak. .. wybacz, mÓj przyjacielu, ale nie masz doświadczenia w planowaniu przyjęć, tak samo jak twoja służba, a Throckmorton spodziewa się, że lady i lord Featherstonebaugh przybędą tu do pierwszego sierpnia. Jak zdążysz przygotować się do tego czasu? - Napiszę do hrabiny Marchant i poproszę ją o pomoc. - William czekał. Duncan zamarł, a później na jego twarzy pojawił się grymas. - Okropna lady Marchant. Czy naprawdę musimy? William nigdy nie rozumiał niechęci Duncana, nie miał też do niej cierpliwości. - Teresa była przyjaciółką Mary. Lord Marchant był moim przyjacielem. I Teresa wielokrotnie oferowała swoją pomoc, jeśli tylko będę czegoś potrzebował. Niechęć Duncana nie odniosła skutku. - Założę się, że tak. Na Boga, Williamie, każda, tylko nie ona! Czy nie wiesz, na co ona liczy? - Nie. - Oczywiście, że wiedział. - Na co? - Ze zakochasz się w niej nieprzytomnie i dzięki temu złapie kolejnego bogatego i przystojnego męża, którego będą jej zazdrościć wszystkie panie w towarzystwie. - Uważasz, że jestem przystojny? - Uważam, że jesteś. - Duncan podniósł się i klepnął Williama w ramię. - Uważam, że jesteś osłem. - Usiłuję wymyślić kolejny plan. Wszystko będzie lepsze niż ... Duncan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niż ona? Tak właśnie sądzę. - Zamierzałem wydać przyjęcie. - William oparł się o półkę nad kominkiem. - Myślę, że mogę ci po- wiedzieć. Pozwolę Teresie mnie usidlić. Duncan wyglądał na zaskoczonego. - Nie! Dlaczego? - Potrzebuję żony. - William pogardzał mężczyznami, którzy opłakiwali utraconą miłość i roztrząsali utracone szanse. Jednak śmierć Mary odbiła się na jego dzieciach. Świadomość, że ją zawiódł, ciążyła mu. Starał się więc radzić sobie najlepiej, jak umiał - przy pomocy wojskowej dyscypliny i ściśle określonych reguł. W ciągu ostatniego roku zauważył, że dyscyplina się rozluźnia, a reguły przestają być oczywiste. Przez większość czasu nie wiedział, co się dzieje w jego domu. Dziewczynki dorastały i nie miał pojęcia,
co zrobić, jak z nimi postępować. - Chociaż panna Prendregast wygląda obiecująco, to jak dotychczas guwernantki były wyłącznie utra- plemem. Duncan łypnął z ukosa. - Wygląda bardzo obiecująco. - Jednak żadna guwernantka nie może zająć miejsca matki w życiu dziewczynek. Potrzebują stabilizacji, więc się ożenię· - Podszedł do biurka i wziął kartkę papieru. - Zrobiłem listę swoich wymagań. - Listę twoich wymagań? - Duncan z całej siły próbował się nie roześmiać. - Jakie są te wymagania? - Większość jest oczywista. Moja żona musi pochodzić z tej samej klasy, co ja. Musi mieć nieskazi- telną reputację· Powinna posiadać talenty, które przydadzą się w mojej rodzinie - powinna organizować przyjęcia i pomóc moim córkom przygotować się do debiutu. - Rozsądne. - Powinna mieć również miłą powierzchowność i przyjemny głos. - Oczywiście. Dla twojego dobra. - Tak. - William wiedział, że Duncan zrozumie to wymaganie. - Teresa spełnia wymagania z listy. - Poza tym nie musiałbyś zadawać sobie trudu, żeby ją uwodzić. Ona sama do ciebie przyjdzie. - Właśnie. - Niemądry romantyku. Jeśli będziesz mówił takie miłosne zaklęcia, żadna kobieta ci się nie oprze. William nie wiedział, dlaczego ogarnął go niepo kój. Podszedł do okna i wyjrzał na park. - O to właśnie chodzi. Mężczyzna nie wybiera sobie żony, kierując się romantyzmem. Wybiera sobie żonę, kierując się jej pochodzeniem, odpowiednim charakterem, pozycją społeczną. - Hrabina ma więcej niż miłą aparycję. Jest bardzo ładna. - Duncan nie mógł być bardziej znudzony. - Tak, sądzę, że jest ładna, ale nie to jest ważne. Williama nie obchodziło, że jest piekielnie atrakcyjna, ani że ma uroczą figurę. Najważniejsze jest to, iż to wzór wszelkich cnót. - Może nie wiesz o hrabinie wszystkiego. Wymamrotana przez Duncana uwaga zaskoczyła Williama. - Jeśli wiesz coś, co powinienem wiedzieć ... - Nie! Ja tylko ... - Duncan machnął ręką. - To nic takiego. Postawa Duncana zaskoczyła Williama. - Myślałem, że ucieszy cię fakt, że zastanawiam się nad ożenkiem. Duncan uderzył dłonią w blat biurka. - To nie małżeństwo, to układ! Czasami cieszę się, że nie jestem bogaty. Ożenię się z miłości, a reszta nie będzie ważna. . Williama często niepokoił brak zdrowego rozsądku Duncana. - Td nierozsądne podchodzić w ten sposób do tak ważnej kwestii. - I dobrze. - Gwałtownie zmieniając temat, Duncan zapytał: - Będziesz mnie informował o swoich planach? - Będziesz częścią każdego mojego posunięcia. - Czy twoja guwernantka jest jedną z ludzi Throckmortona? - Nie. Jest moją guwernantką. - Czytała ten list? - Był zapieczętowany. - To żadna przeszkoda dla kogoś sprytnego. Duncan czasami naprawdę irytował Williama. - Nie czytała listu. Lady Bucknell ręczyła za nią. - Dobrze! Jestem ostrożny. Ty jesteś ostrożny. _ Duncan napił się· - Jak zamierzasz spać w nocy, wie- dząc, że obok śpi kobieta, która tak wygląda? Duncan czasami zasługiwał na porządnego kopniaka. William starał się nie okazać irytacji, ponieważ gdyby zdradził się przed Duncanem swoim zainteresowaniem panną Prendregast, ten męczyłby go niemiłosiernie. - Widziałem już ładniejsze guwernantki. Najwyraźniej panna Prendregast nie była nim zainteresowana, a to wydawało się dziwne. Ale dobrze. To dobrze, że nie zależało jej na nim. Panna Prendregast gwarantowała, że będzie tutaj przez rok, i uwierzył jej. Jednak zastanawiał się - czy uda mu się przetrwać zamieszanie spowodowane jej obecnością w tym domu? Było w niej coś ... Prowokującego, jakby miała jakiś sekret. Jakby umiała poradzić sobie w każdej sytuacji. Surowa w
obejściu. Czyżby miała do czynienia z najgorszym typem mężczyzn i nie spodziewała się po nich zbyt wiele? A pod tym wszystkim urocze zaskoczenie, jakby uświadamiała sobie, że on ją pociąga, ale nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Och, tak. Gdy rozmawiali, miał ochotę wstać, onieśmielić ją swoim wzrostem. Zamiast tego musiał siedzieć, aby ukryć banalną, oczywistą, prymitywną reakcję na widok pięknej ko- biety. Duncan obserwował Williama, jakby ten pokazał wszystkie swoje myśli, zamiast je ukryć. - Twoje poprzednie guwernantki były skończonymi idiotkami. Słuchałem przez okno. Słyszałem, jak ta dawała ci nieźle popalić. Myślę, że trudno będzie się jej oprzeć. - Nie lubię kobiet, które nie znają swojego miejsca. Duncan ponownie wyszczerzył zęby, jednak tym razem z podszytym ironią zrozumieniem. - Powtarzaj to sobie. Cały czas to sobie powtarzaj ROZDZIAŁ 6 Posiadłość Blythe, dom Throckmortona, Suffolk, Anglia Tego samego dnia - Dobry Boże, młody człowieku, ty z pewnością wiesz, jak pokazać starej kobiecie ognisty taniec. Valda, hrabina Featherstonebaugh, oparła się o marmurową kolumnę w wielkiej sali balowej Throckmortonów i zaczęła się ochładzać· wachlarzem z pawich piór. - Założę się, że masz powodzenie wśród pań. Komiczny lord Heath uśmiechnął się głupkowato i podał hrabinie jej laskę. - Dziękuję, pani, myślę, że na swój sposób umiem je zabawić. Czy nie chciałaby pani czegoś się napić? Po takim męczącym tańcu dama w pani wieku musi czuć się wykończona. Złożyła wachlarz i poklepała go nim po ramieniu. - Ach, ty uwodzicielu! Byłoby cudownie, gdybyś poświęcił jeszcze minutkę ze swojego cennego czasu i przyniósł mi lemoniadę. - Tak, pani. Z przyjemnością. - Ukłonił się i odszedł - wysoki, ciemny, prawie przystojny. Gdyby nie te okropne pryszcze, które szpeciły jego twarz ... Valda poczekała, aż zniknął jej z oczu, a potem odeszła, uśmiechając się i kiwając głową, gdy prze- chodziła obok kolejnych osób, jak wilczyca pośród stada owiec. Jedna z owieczek miała pióra w wysoko upiętych włosach i wymuszony uśmiech. Inna ubrana była w balową suknię ze złotego jedwabiu, który nadawał jej twarzy' żółtawy odcień. Mężczyźni mieli na sobie ciemne marynarki, gładkie spodnie, błysz- czące czarne buty i śnieżnobiałe koszule. W purpurowym, atłasowym turbanie z diamentową klamrą i purpurowej, atłasowej sukni z narzutką z różowego jedwabiu, zapinaną do wysokości talii, Valda wyglądała lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych. Dostrzegła swoje odbicie w jednym z wielu luster otaczających salę balową. No, może wyglądałaby lepiej, gdyby nie była taka stara. W swojej twarzy i figurze widziała ślady dawnej urody, która urzekła lorda. Wysoka, urocza, elegancka - nadal taka była. Jednak i stara. Taka stara. Nienawidziła starzenia się· Walczyła z tym, ale przegrywała, i dla kobiety z jej urodzeniem i inteligencją było to nie do zniesienia. Całe życie spędziła na pokonywaniu trudności, które zgotował jej los. Była dobrze urodzona i biedna. Wyszła za mąż za bogatego arystokratę. Jej mąż stracił pieniądze i została zesłana do zapuszczonej posiadłości rodzinnej w Krainie Jezior. .. ach, wyrwanie się z posiadłości Maitland było jej wielkim sukcesem. Odkryła sposób na zarobienie pieniędzy, o których innym się nie śniło, a przy tym udało się jej przechytrzyć psy, które strzegły tych szykownie ubranych, nudnych owiec, które tańczyły, śmiały się i flirtowały, nic nie podejrzewając, podczas gdy wilczyca wkradła się niepostrzeżenie w ich szeregi. Valda lubiła być sprytniejsza od wszystkich. Ale nienawidziła wątrobianych plam na swoich policzkach, bólu w krzyżu, laski, którą musiała się podpierać. A najbardziej nienawidziła tego, że młody, pryszczaty mężczyzna łaskawie z nią zatańczył. Trzydzieści lat temu mężczyźni błagali ją o ten zaszczyt. Teraz spełniali wobec niej swój obowiązek - a w tańcu bolało ją biodro. Featherstonebaugh, stary głupiec, nadal mógł tańczyć gawota. Zatrzymała się za wysokim wazonem, pełnym pięknych kwiatów, i obserwowała Ruperta, wirującego w tańcu z młodą panną Kaye. Był żwawy jak zawsze, uganiając się za dziewczętami, które nawet w połowie nie były tak ładne, jak Valda kiedyś. Gdyby mógł, porzuciłby ją, ale trzymała sakiewkę z pieniędzmi w swoich powykręcanych artretyzmem palcach. A ostatnio ... ostatnio zauważyła, że denerwował się przy niej. Może po tylu latach zaczął sobie uświadamiać, że ożenił się z wilczycą, która może zwrócić się przeciwko niemu i przegryźć mu gardło.
Nawet jej się podobało, że czuł przed nią respekt, ale to nie wystarczało - tym bardziej szkoda. Bo gdyby przestał być czujny w stosunku do niej, ludzie mogliby zacząć się zastanawiać, czy naprawdę ją znają. Zaczęliby baczniej jej się przyglądać, a to nie byłoby dobre. W końcu znała wszystkich z angielskiej socjety, a im się wydawało, że znają ją. Nie, gdyby zaczęto ją podejrzewać, oznaczałoby to kłopoty. W jej pracy kłopoty oznaczały jeszcze więk- sze kłopoty, a potem zazwyczaj śmierć od kuli między oczy. Wystarczająco często wyobrażała sobie takie rozwiązanie. Musi zacząć być milsza dla Ruperta i przestać rozmyślać o zabiciu go. Wdowy nie są za- praszane na przyjęcia. Od wdów oczekuje się żałoby, a jeśli nie mogłaby chodzić na przyjęcia, nie mogłaby pozyskiwać informacji od tych wystrojonych OWIec. - Lady Featherstonebaugh. Drgnęła na dźwięk głosu młodego Throckmortona. Nie słyszała, jak nadchodził. Słuch trochę jej się pogorszył - ryzyko zawodowe. Stanął przed nią i ukłonił się. Niektóre kobiety uważały go za przystojnego. Valda tego nie dostrze- gała. Był zbyt wysoki, zbyt barczysty, zbyt poważny, a jego przeszywające spojrzenie mogło zburzyć spokój kobiety, jeśli nie zachowała ostrożności. - Garrick, młodzieńcze, miło cię widzieć. Masz jakieś informacje, gdzie powinnam zainwestować swoje oszczędności? - Czy mogę usiqść przy twoim biurku, wysłać cię po drinka i przegrzebać twoje szuflady? - Nie dzisiaj. - Wyciągnął dłoń, a ta córka ogrodnika, z którą w przypływie głupoty się ożenił, zrobiła krok naprzód i podała mu dłoń. - Celeste i ja chcielibyśmy pani podziękować, że raczyła pani uświetnić nasze pierwsze przyjęcie swoją obecnością. Valda posłała im fałszywy uśmiech. - Moi kochani, za nic nie przegapilibyśmy waszej małej uroczystości. - Ze skrywaną złośliwością dodała: - No cóż, w zasadzie to Rupert i ja was połączyliśmy! Ta dziewczyna, ta zdzira, Celeste, nie miała nawet tyle wstydu, żeby się zarumienić na wspomnienie tej żenującej sceny w cieplarni. Rozszerzyła tylko migdałowe oczy i powiedziała: -Ja też tak sądzę· - Chwyciwszy ramię Valdy, uścisnęła je przyjacielsko. Valda miała ochotę wyrwać się i odpłacić za zniewagę. Jednak nie pasowało to do roli przyjaciółki ro- dziny, a jeśli któraś rodzina posiadała informacje o zasięgu międzynarodowym, to właśnie rodzina Throckmortonów. Szpiegostwo stało się dla nich rodzinną tradycją i miała nadzieję, że tego wieczoru uda się jej znowu coś wyciągnąć od młodego Throckmortona. Ponownie się przed nią ukłonił. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to zostawię Celeste pod pani opieką. Właśnie przybył posłaniec z bardzo ważną informacją dla ... eee ... dla moich interesów i muszę z nim natychmiast porozmawiać. Valda miała ochotę pozbyć się Celesty jak pchły. Zamiast tego pokiwała strofująco palcem. - Co się dzieje, kochany chłopcze? Jeśli jest to okazja do zainwestowania, powinieneś powiedzieć o tym swoim drogim przyjaciołom, lordowi i lady Featherstonebaughom. - To niezupełnie jest okazja do zainwestowania. Poprawił kołnierzyk. - Bardzo ucierpieliśmy z powodu zlekceważenia ... eee ... szczurów, i powiedziano mi, kim są największe szczury. Proszę mi wybaczyć. Valda obserwowała, jak szedł do swojego gabinetu. Szczury? Czy to był szyfr? Czy mówił o nich? O niej? Na pewno nie. Nie była małym, owłosionym, obrzydliwym gryzoniem. Była wilczycą - wilczycą, która musi się dowiedzieć, i to natychmiast, co się dzieje w tym biurze. Odwróciła się do Celeste, która niezbyt mądrze się uśmiechała. - Wiem, że zamiast opiekować się starą kobietą, wolałabyś teraz tańczyć. Celeste zamrugała. - Och, lady Featherstonebaugh, z wielką przyjemnością poznałam tak wiekowego i honorowego gościa. Ta mała dziwka położyła nacisk na słowo "wiekowy". Valdę świerzbiły ręce. Miała ochotę zdzielić Ce- lestę w twarz. W rewanżu za jej bezczelność, podchwyciła wzrok męża. Uniosła wyżej podbródek. Ruszył w ich stronę wśród tańczących par. - Jesteś dla mnie zbyt miła, moja droga. - Położyła rękę Celeste na ramieniu Ruperta. - Nasza urocza gospodyni nie ma partnera do tańca. Rupert nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Usiłował dotrzeć do młodej pani Throckmorton od czasu, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, gdy wróciła z Paryża i uwodziła wszystkich mężczyzn, którzy okazali jej zainteresowanie. Teraz uniósł brwi, ukłonił się i poprowadził ją na parkiet. Valda pozostała przez chwilę na miejscu, żeby się upewnić, iż na dobre pochłonął ich taniec, a potem ruszyła w stronę gabinetu Throckmortona.
Z przedpokoju dobiegł ją głos. Głos Throckmortona, w którym pobrzmiewało niedowierzanie. - To absurd. Nie wierzę w to. Kto rzucił to oskarżenie? Valda wytężyła słuch. Drugi głos był niski i beznamiętny. - Zapewniam cię, nie jest na tyle sprytny, żeby mógł mnie tak długo zwodzić - oznajmił Throckmorton. Valda głęboko nabrała powietrza. Niski głos ponownie odpowiedział. Valda przysunęła się bliżej. - Jak bardzo jest to prawdopodobne? Ona jest stara. - W głosie Throckmortona pobrzmiewało szy- derstwo. - Co więcej, są szanowanymi przyjaciółmi rodziny Throckmortonów! Valda usłyszała już dość. Mówili o Rupercie i ... o niej. Odeszła od drzwi w stronę sali balowej. Gdy tam dotarła, omiotła salę wzrokiem. Rupert, stary głupiec, stał sam na uboczu, krzyżując dłonie, jakby odczuwał ból. Najwyraźniej młodej Celeste nie spodobało się jego obmacywanie. Valda spojrzała na niego, ich oczy spotkały się, wtedy uniosła lekko podbródek. Obserwowała, jak niezgrabnie zbliżał się do niej kościsty stary mężczyzna, który nie cieszył się powszechnym szacunkiem i którego chciała porzucić. Jednak jak zawsze uwiesił się na niej, ciągnąc ze sobą na dno. Za dużo wiedział. Był zbyt strachliwy. Musiał z nią wrócić do Krainy Jezior i posiadłości Maitland. Tam, gdzie ukryła złoto i biżuterię. Gdy już tam będą, przygotuje plan ucieczki i oboje znikną z Anglii. Potarła bolące biodro. Gdyby była młodsza, mogłaby rozkoszować się przygodą. ROZDZIAŁ 7 - Te dzieci to potwory. - Tak, panienko. - Traktuję je z szacunkiem i w zamian oczekuję odrobiny szacunku dla siebie. - Tak, panienko. - A mimo to nadal się dąsają, odmawiają współpracy i udają, że nie rozumieją lekcji, chociaż wiem, że doskonale wszystko rozumieją. - Mogło być gorzej, panienko. Samantha uniosła głowę i spojrzała na Clarindę. - Jak to "mogło być gorzej"? - Pannie Ives, dwie guwernantki wcześniej, napełniły torbę śmieciami, podpaliły i podłożyły pod jej biurko, a kiedy guwernantka próbowała to ugasić ... Samantha uniosła dłoń, nakazując Clarindzie zamilknąć. Siedziała w swojej sypialni, która stała się jej kryjówką, jedząc obiad, podczas gdy dzieci jadły obiad w klasie, w towarzystwie niańki. Wstydziła się własnego tchórzostwa, ale po czterech dniach była wykończona i po raz pierwszy w swojej karierze nie wiedziała, jak postępować w obliczu tak otwartej wrogości. - Jak takie psikusy uchodzą im na sucho? Czy wszyscy w domu znoszą ich wybryki? - W rzeczy samej, panienko. Ojciec poświęca im więcej uwagi, gdy nie mają guwernantki, dlatego są niegrzeczne. Oczywiście nie ja panience o tym powiedziałam. Więc my... czasami im pomagamy. Zwłaszcza niańki. Mają teraz trochę władzy, która uderzyła im do głowy. Tego również nie powiedziałam. - Clarinda włożyła widelec w dłoń Samanthy. _ Proszę jeść, panienko, będzie panienka potrzebować dużo siły. Po obiedzie Samantha weszła schodami do klasy na trzecim piętrze, rozmyślając o tym, co powiedziała jej Clarinda. Nic dziwnego, że nie udało się jej zdobyć sympatii dziewczynek. Ich bunt wspierały niańki, a właściwie cała służba, więc jeśli Samantha chciała odnieść sukces, musiała podjąć zdecydowane kroki. Musiała wyciągnąć dziewczynki z domu. Z dala od jakiegokolwiek wsparcia. Przez zamknięte drzwi słyszała ożywioną rozmowę dziewczynek, ale umilkły, jak tylko weszła do sali. Może gdy ona zastanawiała się, jak rozwiązać trudną sytuację, w której się znalazła, dziewczynki uświado- miły sobie, jak bardzo były niemiłe, i postanowiły się zmienić. Uśmiechnęła się do nich. Odwzajemniły uśmiech. - Mam nadzieję, że obiad wam smakował - powiedziała. Jednogłośnie odpowiedziały: - Tak, panno Prendregast. - Teraz będziemy się uczyć matematyki. - Naprawdę były radosne. Samantha poczuła się nieswojo i ogarnęły ją złe przeczucia. - Wyjmijcie książki. Wysunęła szuflady swojego biurka. Kłębowisko zielonych węży rozpełzało się we wszystkich kierunkach, ale głównie w jej stronę. Nigdy w
życiu nie widziała węża. Nie brakowało jej tego doświadczenia. Jednak wiedziała, jak wyglądały. Krzyknęła, przerażona wizją drgających języków, gładkiej skóry i pozbawionych powiek czarnych oczu. Dzieci zawyły z uciechy. Węże opadały na podłogę, pełzły po jej biurku, przesuwały się po krześle. Wrzasnęła: - Do diabła! Dzieci! O Boże, węże pokąsają dzieci! Zbierając odwagę, podbiegła do Kyli i Emmeline, złapała je w pół i wyniosła na korytarz. Czując łomotanie serca, postawiła je na podłodze i pobiegła po kolejne dziewczynki. Przestały się śmiać. - Chodźcie! - Zamachała histerycznie rękoma. Zanim was ukąszą. Agnes wstała i przemądrzałym tonem powiedziała: - To tylko zaskrońce. Nie rozpoznaje pani zaskrońca? Jedno z obrzydliwych stworzeń przepełzało pomiędzy Samanthą i dziećmi. Przeskakując ponad wężem, złapała Henriettę za ramię i nakazała: - Chodźmy! - To tylko zaskrońce - powtórzyła Agnes. - Już mi się nie podoba. - Henrietta wyszła z Samanthą na korytarz. Dwie młodsze dziewczynki stały bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma. Pozostałe wybiegły z pokoju i dołączyły do nich. - To są zaskrońce. - Ale Agnes zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko i jej przekora zmieniła się we wrogość. Samantha zapro\yadziła dziewczynki do ich sypialni, gdzie czekały pokojówki. Gdy przestąpiła próg pokoju, radosne rozmowy ucichły, a ich pełne poczucia winy twarze były dowodem, że Clarinda nie kła- mała. Te pokojówki podpuszczały dziewczynki. Tak cicho, że musiały wytężyć słuch, by ją usłyszeć, roz- kazała: - Przygotujcie dzieci do spaceru. Niedługo po nie przyjdę· A wy - spojrzała na każdą z sześciu poko- jówek - usuńcie węże z klasy, zanim wrócimy. Im ciszej mówiła, tym bardziej była wściekła. Chyba uświadomiły sobie ogrom jej gniewu, bo bez słowa sprzeciwu zaczęły wykonywać polecenie. Samantha poszła do swojej sypialni. Spojrzała przez okno. Słońce wreszcie przedarło się przez chmury. Na jej twarzy pojawił się diabelski uśmieszek. Przebrała się w zieloną suknię z serży i buty do spaceru, a potem wróciła po dzieci. Siedziały na podłodze w swojej sypialni i szeptały między sobą. Samantha udawała, że tego nie zauważyła. Klasnęła w dłonie, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. - Chodźmy, dziewczynki. Idziemy na spacer. Sześć twarzyczek odwróciło się w jej stronę. - Dlaczego? - spytała Agnes. - Zebyście mogły mi powiedzieć, co wiecie. Zanudzałam was rzeczami, które od dawna znacie. Czas to zmienić. - Teraz powinnyśmy się uczyć - odezwała się Mara. - Poznamy się lepiej. - Samantha wyjrzała przez okno. - Świeci słońce, ale jeśli wolicie zostać w domu ... Emmeline podniosła się i podbiegła do Samanthy. Za nią ruszyła Kyla. Reszta wstawała wolniej i przyglądała się podejrzliwie Samancie. Agnes i Vivian wymieniły spojrzenia. Henrietta i Mara pokiwały głowami ze zrozumieniem. Miały czas, żeby się prze- grupować. Obmyślić na nowo plan obrony. Nie mogła się doczekać, żeby się przekonać, co tym razem wymyśliły, bo na pewno coś uknuły. Zadrżała. Byle nie były to znowu węże. W domu Gregory'ego wiele rzeczy ulegnie zmianie. Odwracając się do drzwi, powiedziała: - To pierwszy słoneczny dzień od mojego przyjazdu, a ja nie miałam okazji zobaczyć, jak wygląda wieś. Możecie mi pokazać wasze ulubione miejsca? Agnes klasnęła. w dłonie. - Pokażmy jej Zabi Mostek! - Tak! - krzyknęły pozostałe dziewczynki. Nawet Emmeline i Kyla śmiały się i podskakiwały. - To brzmi wspaniale - powiedziała Samantha. To brzmi rybio. Albo strasznie. Zabi Mostek. Z pewnością nad przepaścią. A one mają nadzieję, że ona spc!dnie i się zabije. Zobaczyła błyszczące oczy Emmeline i Kyli. Zaczną huśtać linę i wystraszą ją.
- Mam czepek i rękawiczki. - Pokazała im. - Zabierzcie swoje. Pobiegły po rzeczy. Ich czepki były równie brzydkie jak rękawiczki, a ich rękawiczki były ... no cóż, przynajmniej połowy brakowało. - Widzę, że jesteście typowymi dziewczynkami. Agnes odwróciła głowę. - Co ma pani na myśli? - Gubicie rękawiczki. Lubicie bawić się na powietrzu. Przypominacie mi dzieci, którymi wcześniej się zajmowałam. - Pani nie przypomina nam naszych poprzednich guwernantek. One były mądre - rzuciła Agnes. - Nie mogły być zbyt mądre, bo inaczej wciąż by tu były, a ja byłabym w Londynie. Vivian, gdzie są twoje stare buty? - Zanim ubrała Marę w buty Vivian, dziewczynki były gotowe do wyjścia i Samantha przytrzymując drzwi, powiedziała: - No, pośpieszcie się! Dzieci ustawiły się w szeregu jak mali żołnierze, na przedzie Kyla, a potem według wzrostu, aż do Agnes. Pomaszerowały, wymachując ramionami i tupiąc obcasami. Równie zaskoczona, co rozbawiona, Samantha podążyła za nimi po schodach, przez' olbrzymi hol, do tylnego wyjścia - wyjście było wystarczająco duże, by dać Samancie przedsmak oczekującego ją przepychu. Odźwierny otworzył dwuskrzydłowe drzwi. Dzieci wyszły na szeroki taras, który ciągnął się przez całą długość domu. Samantha poszła za dziećmi i po raz pielWszy zobaczyła cudowny widok, który się rozta- czał przed domem. Sycila oczy pięknem krajobrazu, chłonąc go wszystkimi zmysłami. Oszołomiona po- deszła do szerokiej kamiennej poręczy i chwyciła ją mocno. Wiedziała, że przy domu rozciąga się ogród. Nawet widziała jego fragment, kiedy tu przyjechała. Jednak z tarasu wszystko wydawało się takie ... wielkie. Słoneczne połacie przystrzyżonego trawnika schodziły do migocącego, błękitnego jeziora. W gładkiej tafli wody odbijały się górskie wierzchołki i szmaragdowe łąki. Gdzieniegdzie, w zacienionych miejscach, widać było czapy śniegu, które nie topniały nawet w lecie, a w niższych partiach rosły wiązy, jesiony i leszczyny, stojąc dumnie jak żołnierze, oczekujący na bitwę. Ptaki - olbrzymie ptaki leniwie zataczały kręgi na błękitnym niebie. Oszołomiona Samantha zakryła usta dłonią. Emmeline chwyciła ją za drugą rękę. - Panno Prendregast, dlaczego pani tak śmiesznie wygląda? - Ja ... tylko ... nigdy nie widziałam niczego podobnego. To jest takie ... dzikie. i... przerażające. Agnes zrobiła krok naprzód. - Powiem ojcu, że pani tak powiedziała. On kocha góry ponad wszystko. Samantha odelWała wzrok od krajobrazu, żeby spojrzeć Agnes w oczy. - Twój ojciec już wie, co sądzę o głuszy. Powiedziałam mu. - Nie ... powiedziała ... pani - Agnes otworzyła szeroko oczy w niedowierzaniu. - Nikt nie mówi tacie rzeczy, których on nie chce usłyszeć. - Ja mówię. - Samantha rozejrzała się po tarasie, wyłożonym polerowanym granitem, z porozstawianymi pod markizami stolikami i krzesłami. Taras wygląda całkiem przyjemnie. Może tu zostaniemy? - Nie! Nie! - Henrietta zaczęła podskakiwać. - Chcemy panią zabrać do ... Vivian zakryła dłonią buzię Henrietty. - Do mostu linowego. Chcemy panią zabrać do mostu linowego. Samantha przyjrzała się każdej dziewczynce z osobna. - Do mostu linowego? Przytaknęły jednomyślnie. - A więc koniecznie musimy zobaczyć ten most. Samantha wskazała na Agnes. - Prowadź, Macduffie. Ruszyły kamienistą ścieżką, która wiła się wzdłuż jeziora, a potem weszły między drzewa. Początkowo dęby były częścią parku, z miękkimi trawnikami i poustawianymi gdzieniegdzie ławkami dla zmęczonych spacerowiczów. Jednak wkrótce dzieci weszły w dziką część posiadłąści, wspinając się na skały, idąc za- rośniętymi ścieżkami, ukrytymi wśród łąk pełnych dzikich kwiatów. Samantha zwolniła. - Czy nadal znajdujemy się na terenie posiadłości waszego ojca? Agnes odwróciła się do niej. -Aco? - Ponieważ wasz ojciec życzył sobie, żebyśmy nie wychodziły poza posiadłość. - Dlaczego nie powiedziała pani ojcu, że pani nie chce? - spytała słodko Agnes. - Ponieważ chcę. Chcę być bezpieczna i tego samego chcę dla was. - Wytrzymała spojrzenie Agnes, dopóki dziewczynka nie odwróciła wzroku.