mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Dodd Christina - Narzeczona 1 - Narzeczona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :959.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Narzeczona 1 - Narzeczona.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

ROZDZIAŁ 1 Szkocja, 1793 Wszystko toczyło się perfekcyjnie, jak zawsze. W kuchni wrzało, gdy służba przygotowywała się na wizytę ważnego gościa. Francuski szef kuchni, wy- machując łyżeczką, wykrzykiwał rozkazy. Jego podwładni mieszali, mełli i próbowali. Służące zwijały się jak w ukropie, próbując pokazać się od jak najlepszej strony, by zasłużyć na aprobatę srogiego lokaja. Nawet przygaszone oczy Bronsona błyszczały, gdy wybierał wina odpowiednie dla tak wybitnej osobistości, jaką był Sebastian Durant, wicehrabia Whitfield. Pośród tej wrzawy kuchcik usiadł na parapecie i przycisnął nos do zimnej szyby, wyglądając forysia. - Już idzie! - zawołał po chwili i zgiełk nagle umilkł. Wszyscy spojrzeli na Mary Rottenson. Właśnie nalała wrzącą wodę do dzbanka i postawiła go na tacy wśród artystycznie spiętrzonych ciastek i biszkoptów. Uśmiechnęła się do podwładnych i z właściwą sobie pewnością powiedziała: - Radzicie sobie wspaniale, a ja mocno w was wierzę. Wiecie, że w'razie potrzeby, wystarczy mnie tylko zawołać. Gdy westchnienie ulgi przebiegło przez kuchnię, miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Jak żołnierze na polu bitwy, służący potrzebowali zagrzewki dowódcy, zanim ruszą do akcji. - Bądźcie czujni - powiedziała, podnosząc obładowaną tacę. Za jej plecami wrzawa podniosła się na nowo. Dziesięć lat temu nie uwierzyłaby, że zarządzanie wiejs~ą posiadłością może jej przynieść zadowolenie. Zadne frywolne marzenie czy wielkie uczucie nie mogło rywalizować z satysfakcją ze świadomości, że każdy służący czuje przed nią respekt. Przed drzwiami do ,biblioteki stał Tremayne. Mary zatrzymała się przy nim, oczekując raportu. - Rozpalilem ogień, proszę pani, i przyniosłem dodatkowe świece. 1... - Lokaj zaszurał nogami, jakby był winny naruszenia dobrych manier. - Tak? - Przestawiłem niektóre sprzęty. - Dlaczego? - zapytała zaskoczona. - Wielmożna pani mi kazała. - Więc zrobiłeś to, co trzeba - uspokoiła go Mary. Dobra gospodyni zawsze dodaje odwagi swoim podwładnym. Tremayne uśmiechnął się szeroko i skinął głową. Tak właśnie myślałem. A Mary wiedziała, że myślenie nie jest jego mocną stroną· - Czy możesz za mnie zapukać? Tremayne zapukał i słysząc głos lady Valery, otworzył drzwi. Mary bezszelestnie wśliznęła się do zasta- wionego książkami pokoju. Dobra gospodyni jest dyskretna. Tak jak mówił Tremayne, meble w pokoju były poprzestawiane. Fotel lady Valery stał obrócony w stronę ognia i tworzył trójkąt z dwoma innymi fotelami. Stolik do herbaty stał pomiędzy fotelem lady Valery a jednym z pozostałych. Oznaczało to, że fotele nie tylko przestawiono, ale dodano jeden. Co to mogło znaczyć? Kim jest drugi gość? Dlaczego nie została poinformowana? Mary nie przygotowała wystarcza- jącej liczby sypialni i niemalże się cofnęła, żeby polecić pokojówce zrobienie tego, lecz lady Valery po- wiedziała: - Chodź tu, dziecko i postaw tę ciężką tacę· Starsza kobieta stała przy regale, przebiegając palcami po okładkach ulubionych książek. W jej niskiej i pulchnej postaci nie zachowała się nawet odrobina gracji, która kiedyś wyniosła ją na szczyt 10ndYI1skiej śmietanki i pozwoliła ujarzmić dwóch mężów. Ale gdy się uśmiechała, roztaczała wokół siebie takie ciepło, że wszyscy czuli błogość. Ten uśmiech dodał Mary odwagi, gdy przed dziesięcioma laty prosiła ją o pomoc, a dobroć, którą od- zwierciedlał, uczyniła z niej oddaną towarzyszkę lady Valery. Stawiając tacę na stoliku, Mary powiedziała: - Powóz lorda Whitfielda już zajechał. Powinien się pojawić najpóźniej za pół godziny. Zasłoniła ciężkie firany, powstrzymując się przed spoglądaniem za okno. Zimowe słońce zaczęło już zachodzić za wzgórza. Opary mgły unosiły się nad zmarzniętą ziemią i opadały z sinego nieba. Światło zamierało, bladło, zapadało w nocną niepamięć, a ciemność burzyła spokój Mary jak nic innego.

Hadden był gdzieś tam na zewnątrz, ale on lubił noc. Twierdzi}, że odnajduje pociechę w oddalonym świetle gwiazd i duszącej bliskości mgły. Hadden ni- gdy nie plakał z powodu samotności duszy przenikającej aż do szpiku kości i nigdy nie bywał zagubiony. Nigdy. Nigdy. Prędko otrząsnęła się z ogarniającego ją poczucia osamotnienia i zatrważającego zwątpienia. Odzysku- jąc opanowanie, upewniła się, że jej oręż rozstawiony jest jak należy w eleganckim pokoju. Świece, futra, i dobre jedzenie jako przejawy namacalnego wręcz dostatku działały na nią kojąco. Lady Valery usiadła, a Mary podeszła do tacy z herbatą. - Dlaczego nie nalejesz? - Lady Valery położyła dłonie na obitych jedwabiem poręczach fotela. _ A skoro już to robisz, nalej także filiżankę dla siebie. Mary zastygła. Nigdy wcześniej lady Valery nie zapraszała jej do wspólnego wypicia herbaty. W duchu wyrecytowała jedną z zasad, którymi kierowała się w ZYClU. Dobra gospodyni nigdy nie wykorzystuje swej więzi z pracodawcą. Lady Valery odezwała się: - Usiądź, proszę. Podawanie herbaty równym sobie jest właściwym zajęciem dla córki Charlesa Fairchilda z Sussex. Mary nie potrzebowała kolejnej zachęty do siadania. Ledwie doszła do fotela, zanim nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Córka Charlesa Fairchilda. Nikt tego nie wiedział. Nikt. Głupiutka Ginewra Mary Fairchild zastała starta z powierzchni ziemi dziesięć lat temu. Teraz istniała tylko gospodyni. Lady Valery pochyliła ,się i lekko poklepała dłoń Mary. - Trochę zbladłaś. Nie spodziewałaś się, że prawda kiedyś wyjdzie na jaw? Nie. Nie spodziewała się. Mary Rottenson zajęła miejsce Ginewry Fairchild i była zupełnie inną osobą - poważną, podczas gdy Ginewra była trzpiotką, odpowiedzialną, podczas gdy Ginewra była lekkomyślna. Te różnice po kilku latach rozproszyły jej strach przed zdemaskowaniem. - Kiedy pani się dowiedziała? - Głos Mary brzmiał dziwacznie nawet dla niej samej: był spokojny jak zawsze, ale wyższy. Próbowała uśmierzyć falę paniki. Stanowisko gospodyni wymagało opanowania, które udało jej się osiągnąć po ciężkich bataliach z samą sobą. Potrafiła już korzystać z tej zbroi i w tym momencie z łatwością ją przywdziała. Lady Valery wykonała ręką szeroki gest, który świadczył o jej instynktownej dominacji. - To nie ma znaczenia. Teraz ważne jest to, że mój chrześniak nie przyjechał zobaczyć się ze mną, ale z tobą. - Czy przyjechał mnie ... aresztować? - zapytała Mary, ściskając drżące kolana. Lady Valery wybuchnęła szczerym śmiechem. - Bycie FairchiIdem nie jest zbrodnią, choć prawdopodobnie Sebastian będzie próbował cię o tym przekonać. Przestała się śmiać i spojrzała na nią tak przenikliwie, że Mary miała ochotę się skulić. - Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć cię aresztować, moja droga? Mary spuściła wzrok i potrząsnęła głową. - Czy naprawdę miałaś dwadzieścia lat, kiedy prosiłaś mnie o posadę? - zapytała lady Valery. Teraz nie było sensu kłamać. - Szesnaście - wyznała Mary. - Ledwie szesnaście. -Tak. Patrząc wstecz, Mary widziała to wyraźnie. Zdesperowana szesnastolatka, bez grosza przy duszy i z małym bratem pod opieką. - Ciągle zdumiewa mnie, że złożyła mi pani tak hojną ofertę. - Moja dawna gospodyni zestarzała się i chciała odejść, by mieszkać z synem. Ty z pewnością byłaś damą i zdawało mi się, że widzę pod dziewczęcym roztrzepaniem obietnicę ... dojrzałości. - O, tak ... - szepnęła Mary. - Właśnie zaczynała się moja dojrzałość. Dojrzałość wdarła się w jej życie w jednym dramatycznym momencie, który pozostawił ją przerażoną i zranioną, więc za każdym razem, kiedy ta młoda dziewczyna, ta Ginewra Fairchild, odzywała się w niej, Mary bezlitośnie zduszała jej głos. Wzdragała się na myśl o bezrozumnych rzeczach, które opętana Ginewra mogłaby powiedzieć - lub

zrobić. - Zastanawiałam się wtedy, co popchnęło cię do ucieczki z Anglii, ale byłaś bardzo powściągliwa w rozmowach o swojej przeszłości. Mary milczała. - I ciągle jesteś - lady Valery potwierdziła uśmiechem swój dobry humor, uspokajając Mary. - Muszę cię ostrzec, że Sebastian jest ogromnie zainteresowany córką Charlesa Fairchilda. Dobra gospodyni zawsze jest spokojna. Wyjawienie jej prawdziwej tożsamości nie musiało być katastrofą. Być może lord Whitfield nie wie ... wszystkiego. Ostrożnie rozluźniła spięte ramiona i starała się wyglądać normalnie. - Czy mogę spytać dlaczego, pani? - Pragnie prosić o przysługę, którą jedynie ty możesz wyświadczyć. W czasie pobytu u lady Valery Mary wiele słyszała o lordzie Whitfieldzie. Wiedziała, że ma wielkie wpływy w polityce i interesach, nie mogła więc uwierzyć, że miałby podróżować z Londynu, by prosić kogokolwiek o cokolwiek. - Chciał o wszystkim powiedzieć ci sam, ale pomyślałam, że to byłoby okrutne, zrzucać na ciebie to wszystko w jednej chwili i to w jego obecności. Na oczach obcego. - Dziękuję pani za troskliwość. Mary straszliwie pragnęła tej filiżanki herbaty, ale nie wierzyła, że będzie w stanie ją napełnić nie roz- lawszy płynu, starała się więc siedzieć tak spokojnie, jak mogła. - Jakiej przysługi oczekuje lord Whitfield? Ciepła dłoń lady Valery ześliznęła się z jej ręki. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła znaleźć właści- wych słów. Zły znak. Mary sądziła, że lady Valery zawsze po mistrzowsku wie, co powiedzieć i jak to powiedzieć z wdziękiem. Mogłaby zająć miejsce wśród rządzących tym światem, ale rządzącymi byli mężczyźni. Podnosząc jeden palec, lady Valery powiedziała: - Posłuchaj. Mary usłyszała stukot butów na drewnianej podłodze i echo głębokiego, męskiego głosu. Lord Whitfield przybył. Lady Valery odetchnęła z ulgą, a w Mary pogłębiło się przeczucie nadchodzącej katastrofy. Drzwi biblioteki otworzyły się i rosły mężczyzna, wciąż w kapeluszu i szaliku, wszedł przez próg. - Najdroższa matko chrzestna! Jego czarna peleryna rozłożyła się na kształt skrzydeł, gdy szeroko rozpostarł ramiona, a kiedy lady Valery podbiegła do niego, wziął ją w objęcia jak wielki nietoperz łapiący ofiarę· Podnosząc się z fotela, Mary odwróciła wzrok. Lady Yalery witała lorda Whitfielda z żywiołowością matki witającej długo niewidzianego syna. Z pewnością nie chciała, by Mary obserwowała tak czułe spotkanie. - Cofnij się! - rozkazał lord Whitfield lady Valery. Ostry ton jego głosu szarpnął i tak skołatanymi nerwami Mary. Czy słyszała już ten głos? - Pozwól, niech ci się przyjrzę - powiedział. - Ach, nie widzę żadnych oznak starości, którą tłumaczyłaś pozbawienie Londynu swojej elegancji i rozumu! - Pochlebca - zaśmiała się lady Valery radośnie. Za to właśnie cię lubię. Chodź i ogrzej się. - Chętnie. Pustkowie, które wybrałaś dla siebie, moja pani, jest piekielnie zimne. Mary gestem przywołała Tremayna, by wszedł i pomógł szlachcicowi zdjąć wierzchnie odzienie. Giągle nie patrzyła na lorda Whittielda. Nie mogła. Jeszcze nie. Jedna z pokojówek wręczyła Mary dzbanek ze świeżą herbatą. - Kolacja będzie podana w ciągu go- dziny - szepnęła. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Nic się nie zmienito w Valery House. Nic i wszystko. - Powiedz kucharzowi, żeby przygotował posiłek zgodnie z planem - powiedziała Mary. Jill dygnęła ' głęboko i zabrawszy stygnącą herbatę wyszła z pokoju. Tremayne zamknął za nią drzwi, pozostawiając Mary samą z lady Valery i lordem Whitfieldem. Mary podeszła do tacy, licząc na to, że pozostaje ukryta w cieniu. Poruszając się z precyzją naoliwio- nego mechanizmu, rozstawiła filiżanki - trzy, jako że uznała, iż powinna postępować tak, jak życzy sobie lady Valery - i podniosła dzbanek, by napełnić je herbatą· Grała bezpieczną "rolę nikomu nieznanej gospodyni już tak długo, że stała się ona dla niej jakby drugą skórą, w którą teraz wśliznęła się bez wysił- ku. Poczuła ulgę, gdy osoba zwana lady Ginewrą Fairchild ustąpiła miejsca Mary Rottenson. Lord Whitfield podszedł ku niej, lecz Mary trzymała oczy spuszczone, jak wypadało gospodyni. Przysunął się bliżej, domagając się swoją postawą, by go dostrzegła. Zasłaniał światło świec i ciepło ognia, lecz ona zdawała się tego nie widzieć, gdy podawała mu pełną filiżankę. Wyciągnął dłoń i chwycił spodek, a Mary rozpoznała bliznę przecinającą cztery palce jego prawej dłoni.

To on. To on. Gorąca powierzchnia płynu nawet nie drgnęła w chwili, gdy oddawała mu filiżankę. Ostatecznie Mary spędziła ostatnie dziesięć lat na dochodzeniu do wprawy w byciu doskonałą gospodynią i nie mogła dopuścić do tego, by widok męskiej dłoni wytrącił ją z równowagi - nawet jeśli był to mężczyzna, który mógł rozpoznać w niej morderczynię. ROZDZIAŁ 2 Nieskończenie powoli Mary podniosła wzrok i spojrzała w jego oczy. Szare oczy. Zimne jak mgła za oknami. Prędko odwróciła wzrok. . To on. Ostatnim razem, gdy go widziała, była noc. Światła ze stajni blado oświetlały wówczas dziedziniec i Mary modliła się, by nie zobaczył plam krwi na jej sukni i brudnych rąk. W tamtej chwili nie była w stanie spojrzeć mu w oczy, skupiła się więc na jego dłoniach - zeszpeconych blizną, lecz silnych i zdolnych zacisnąć pętlę na jej szyi; potem wpatrzyła się w jego usta. Usta były takie same. Szerokie, gładkie, okalające ostre białe zęby, które kontrastowały z jego śniadą karnacją· Gdy wziął filiżankę z herbatą i uśmiechnął się, przypominał jej psa włóczęgę, który zapędził w róg nieostrożnego kociaka. Jej puls lekko przyspieszył - swoją drogą, jak wiele kobiet stanęło twarzą w twarz ze swym oprawcą bez drżenia? Mimo to udało jej się napełnić drugą filiżankę· Oczywiście że nie mógł jej rozpoznać. Zmieniła się ogromnie. Chowała swe jasne kręcone włosy pod czepkiem. Zamieniła młodzieńczą iskrę brawury na nudny dorosły rozsądek. Uciszyła paradę roz- chybotanych emocji, które doprowadziły ją do katastrofy. I właśnie to podkreślało różnicę między pogodną dziewczyną, którą wtedy była, a odpowiedzialną kobietą, którą się stała. I wtedy on powiedział: - Pamiętam panią. Mary zastygła. Parujący mahoniowy płyn wypełnił delikatną filiżankę i przelał się na spodek, a następnie na tacę. Lady Valery wydała okrzyk i Mary wróciła do zmysłów. Prędko odstawiła gorący dzbanek na podstawkę i sięgnęła po ręcznik, który zawsze nosiła przy sobie. Dobra gospodyni jest przygotowana na każdy nagły wypadek. Osuszając powódź, Mary z zadowoleniem zauważyła, że nie zbladła i nie krzyknęła, a nawet nie zmieniła wyrazu twarzy. Spore osiągnięcie jak na kobietę, która oczekuje na oskarżenie i aresztowanie. Lord Whitfield sączył herbatę, przyglądając się jej uwazme. - Jest pani córką Charlesa Fairchilda. Oszołomiona, spojrzała mu prosto w twarz. Spodziewała się czegoś znacznie bardziej dramatycznego. - Charlesa Fairchilda. - Dotknęła palcem pękatego srebrnego dzbanka i podskoczyła od oparzenia. Zdusiła w sobie chęć włożenia palca do ust, by go schłodzić. Kompetentna gospodyni nigdy nie okazuje uczuć. - Tutaj. - Chwycił ją za nadgarstek i skierował jej dłoń do dzbanuszka ze śmietanką. - Mleko jest do- skonałe na oparzenia. Gdy jej palec zanurzył się w chłodnej śmietance, Mary zastanowiła się, co odpowiedzialna gospodyni zrobiłaby w takiej sytuacji, ale umysł zawiódł ją tym razem. Nie mogła trzymać palca w dzbanuszku. To było bardzo niewłaściwe. Jednakże uścisk lorda Whitfielda był silny jak kajdany i nie było sensu się wyrywać. Czuła się poniżona. Stała, wpatrując się w jego dłoń zaciśniętą na jej nadgarstku i zastanawiała się, dlaczego los dopuścił do tego, że musi oglądać tę dłoń i jego samego ponowme. Nigdy by nie przypuszczała, że to możliwe, ale teraz wyglądał jeszcze groźniej niż dziesięć lat temu. Pod doskonale skrojonym surdutem grały mięśnie na ramionach. Jego czarne włosy, przyprószone już siwizną, były długie i związane z tyłu prostą wstążką. Ten styl podkreślał ostre linie wokół ust i oczu, i odzierał jego twarz z jakiejkolwiek łagodności, którą mogłoby zapewnić chociażby eleganckie przycięcie brody. - Wielkie nieba, Sebastianie! Już jej powiedziałam, że wiemy, czyją jest córką i teraz jestem z tego rada. - W głosie lady Valery brzmiała srogość. Przeraziłeś ją niemal na śmierć. - Byłam tylko zaskoczona, proszę pani - powiedziała Mar.y swym najdelikatniejszym tonem. - Ma pan niesłychanie agresywne nastawienie, lordzie Whitfield. Zachwiał się, jakby zdumiony jej oskarżeniem, lecz jego blady, drwiący uśmiech dawał jej do zrozu- mienia, że go nie zmyliła. - Niesłychanie agresywna jest moja ciekawość, panno Fairchild. Zmrożona, zastanawiała się, jak wiele pamięta z tamtych zdarzeń sprzed lat.

- Tak jest, Sebastianie. - Lady Valery w delikatnym pytaniu uniosła wyskubane brwi. - Czy spodziewasz się, że teraz naleję tej śmietanki do mojej herbaty? - Jej dłoń jest czysta. - Lord Whitfield uniósł dłoń Mary i wytarł ją swoją chusteczką. - Już lepiej, prawda? Mary z niechęcią musiała przyznać, że ból prawie zupełnie zniknął. - Tak. Dziękuję, sir. Chciała się od niego odsunąć. Stał tak blisko, że nogami ocierał się o skromną suknię Mary, przyciskał halki do jej ud i zabierał całe powietrze. To musiała być przyczyna tego duszącego bólu w płucach i ucisku w gardle. Nie chciała zadawać mu pytań, ale wiedziała, że musi, więc bacznie formułowała słowa. - Czy my się znamy? - Znałem pani ojca. Nie odpowiedział na jej pytanie, a Mary opanowanie zaczęło zawodzić. Czy to możliwe, że jej nie roz- poznał, czy tylko się nią bawi? Chciała wejrzeć w jego myśli, a jednocześnie płoszyła się. Chciała go przepytać i bała się jego odpowiedzi. Chciała uciec. Chciała uciec z tego pokoju. - Jeśli wolno, pójdę do kuchni po czystą tacę. - Nie, nie wojno. Teraz usiądzie pani tutaj i powie mi, co pani robi w Szkocji. Jego głęboki, miękki głos obudził w Mary burzliwe emocje, które uważała za dawno zduszone, nie oka- zała jednak swych myśli i uczuć. Stała po prostu, z jedną ręką opuszczoną do boku, pozwalając mu na zamaszyste operacje przy drugiej. - Lepiej usiądź - odezwała się lady Valery. - Sebastian nie przyjmuje odmowy. Lord Whitfield rzucił zużytą białą chusteczkę na tacę, gdzie natychmiast nasiąkła brązową wilgoCIą· Mary spojrzała na najdalsze krzesło stojące w mrocznym kącie, lecz lord Whitfield wskazał jej fotel zwrócony w stronę kominka. - Nie, dziewczyno. Siądź tutaj. Dobra gospodyni robi, co jej polecono. Sztywny gorset pomógł jej się utrzymać prosto pod jego wnikliwym spojrzeniem, a stanowcza samo- dyscyplina trzymała kręgosłup z dala od oparcia. Mary dostrzegła z zaskoczeniem, że lady Valery skrywa uśmiech za wachlarzem. - Spójrz na mnie, dziewczyno - rozkazał lord Whitfield. - Chcę zobaczyć twoją twarz. Problem polegał na tym, że w tej sytuacji również ona była zmuszona patrzeć na niego. Ale dobra go- spodyni dba o zadowolenie gości. Podnosząc głowę, spojrzała prosto na niego, nie pozwalając się onieśmielić. Rzecz jasna, mogłoby to być łatwiejsze. On stał, ona siedział.a. Obserwował ją uważnie, podczas gdy ona wolałaby być niewidzialna. Blokował ciepło i światło samą swoją obecnością· - Tak, jesteś córką Charlesa Fairchilda - orzekł z'wyraźną satysfakcją. - Masz jego spojrzenie, choć on nigdy nie spoglądał na nikogo tak zimno. Gdzie nauczyłaś się tej sztuczki? Pomyślała o kilku odpowiedziach, ale wszystkie były impertynenckie, więc je odrzuciła. Lord Whitfield musiał to wyczuć, bo głos mu złagodniał. - Chciałabyś mi powiedzieć, żebym się odczepił, nieprawdaż? Ale nie możesz. Jesteś gospodynią. Jak się nazywasz? - Mary FairchiId, do pana usług - odpowiedziała w najbardziej uprzejmy sposób, na jaki była w stanie się zdobyć. - Panna Ginewra Mary Fairchild - poprawił ją lord Whitfield. - Wciąż "panna", prawda? Nie wyszłaś za mąż, żeby uciec od tego uciążliwego stanu? A może jednak? ' - Nie jest on wcale uciążliwy. - Mary przesłała uśmiech lady Valery. - Jestem zaszczycona i wdzięczna. - Mówiłam ci, żebyś nie używała tego słowa przerwała lady Valery. - To nie mnie powinnaś być wdzięczna. - Zatem wysoko sobie cenię pani dobroć. - Odpłaciłaś mi z nawiązką. - Nozdrza lady Valery były ściągnięte, powieki zwiotczałe, ale pod jej po- starzałą skórą Mary wciąż dostrzegała wielką urodę. - Czy sądzisz, że nie wiem, jak wielu z moich gości próbowało ukraść mi ciebie? Nie dalej jak miesiąc temu moja własna siostra chciała cię przekupić, żebyś wróciła z nią do Anglii. Skąd lady Valery to wiedziała? Często zdawała się wszystkowiedząca, ale nigdy nie dopytywała o wy- padki, które przywiodły Mary do Szkocji. Właśnie to, ponad wszystko inne, wyjaśniało niewzruszone przy- wiązanie Mary.

- Nie chcę pracować dla nikogo innego. Lady Valery rozsunęła firany, spoglądając przez okno na ostatni opar mgły, widoczny przed zapadnięciem nocy nad nizinami Szkocji. Przysuwając się bliżej ognia, rozłożyła poznaczone żyłkami ręce. - W Anglii byłoby cieplej. Cieplej? Tak, w Anglii spaliliby Ginewrę Mary Fairchild żywcem. _ Charlie też był lojalny - uśmiechnął się lord Whitfield. Wyraźnie napawał się tym, że wyczuł słaby punkt. Ciągle ją obserwował beznamiętnym wzrokiem, ale Mary i tak czuła wdzięczność za zmianę te- matu. W jakiś sposób lady Valery była równie uparta jak ona. _ Był też nicponiem, rzecz jasna - lord Whitfield westchnął jakby ze współczuciem. - Zostawił cię bez grosza, czyż nie? Czując napływającą znienacka potężną falę furii, Mary zerwała się na nogi i ruszyła ku drzwiom. Nie wiedziała, dlaczego się złości. Przez lata na stanowisku gospodyni słyszała od mężczyzn o wiele gorsze rzeczy. Ten mężczyzna jednak mówił, jakby ją osądzał, a to ją przytłaczało i pozbawiało cennego opa- nowanIa. Złapał ją za nadgarstek i obrócił twarzą do lady Valery. Mary odniosła wrażenie, że udział starszej damy ogranicza się do obserwacji. Wtedy lord Whitfield przyciągnął Mary i wpasował ją w siebie na wzór dwóch łyżeczek w jej własnej uporządkowanej szufladzie na srebra stołowe, i wszystko inne uleciało z jej świadomości. Od wielu lat nikt nie odważył się tak przytulać nieskazitelnej gospodyni. Czy on rozumiał, na co się poważył? Czy zdawał sobie sprawę, jak odczuła zderzenie silnego męskiego ciała z· jej ciałem, dotychczas owiewanym tylko przez wichry osamotnienia? Chciała go uderzyć, okładać pięściami, wyszarpać za uszy albo pociągnąć za włosy, zrobić cokolwiek, by i on doświadczył bólu takiego, jak ból ciągłej, przenikającej samotności, do której się przyuczyła. I z którą nauczyła się żyć. Mówił wprost do jej ucha, a ciepło jego oddechu niepokoiło ją równie mocno. - Zbyt wiele dumy, zbyt wiele ... Zupełnie jak Charlie. Mary zadrżała. Jak mogła teraz wczuwać się w ból swojego odosobnienia? Była gospodynią, nikim, była ... morderczynią. I ze wszystkich ludzi na świecie właśnie temu mężczyźnie musiała pozwolić na każdą zuchwałość, na jaką się ważył. J ego ręce powoli puściły ją ostrożnie, jak ręce rodzica, który spodziewa się, że w każdym momencie pociecha może wyfrunąć mu z ramion wprost w objęcia niebezpiecze6stwa. Równie powoli odstąpił od niej. Patrzył na nią. Czuła jego spojrzenie prawie tak silnie, jak uścisk. Jej skóra wciąż płonęła. Kości wciąż bolały. Czuła łzy cisnące się do oczu i wiedziała, że jeśli spojrzy na niego, nie będzie potrafiła ich już zatrzymać. Na chwiejnych nogach pokonała krótką drogę do fotela. Nie wstałaby już więcej. Szybko się uczyła, a ten krótki kontakt nauczył ją, że lord Whitfield nie powinien znowu jej dotykać. Usiadła. Obserwował ją z palcami złączonymi na wysokości piersi i łokciami opartymi na poręczach fotela. Najwyraźniej ściganie i obezwładnianie kobiet nie było dla niego niczym niezwykłym. Mary chciała podnieść ręce i sprawdzić, czy loki nie wymknęły się z jej surowej fryzury. Chciała pocierać palec, który wciąż piekł. Miejsca, których dotknął, ciąglepulsowały pamięcią przygniatającego uścisku. Dobra gospodyni nie wykonuje nerwowych ruchów. Zwłaszcza kiedy ktoś jest bliski zniszczenia wszystkiego, co z trudem zbudowała. - Skąd znał pan mojego ojca? _ Byliśmy kiedyś sąsiadami - powiedział lord Whitfield. - I był dla mnie miły. Miły? Tak, to doskonałe określenie jej ojca. Był również lojalny i dumny. Był też nicponiem, jak po- wiedział lord Whitfield. Kochała swego ojca, uwielbiała go, a on w typowy dla siebie radosny, bezmyślny sposób zaraził ją swą filozofią i zrujnował jej życie. Nie chciała pamiętać o ojcu. _ Jest pani najspokojniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem. - Lord Whitfield patrzył na nią natarczy- wie, zamykając ją w pułapce swego spojrzenia. - Ciekawy jestem dlaczego? Ponieważ ścigani zawsze szukają ucieczki w spokoju. Mary walczyła ze sprzecznymi potrzebami. Chciała zamknąć oczy, by go nie widzieć. Jednocześnie musiała na niego patrzeć. Choć nie wykonał ruchu, miała wrażenie, że ją okrążał, szukając słabego punktu, by zaatakować. _ Oraz cichą. - W zamyśleniu stukał opuszkami palców. Zwracając się do matki chrzestnej, zapytał: - Dyskretna? _ Bardzo. - Lady Valery już nie uśmiechała się za wachlarzem. Nie uśmiechała się w ogóle i Mary zaczęła odczuwać powagę zamiaru lorda Whitfielda. Czy również zamiaru lady Valery?

Z szacunkiem dla poważnej postawy lady Valery ona z pewnością nie uczestniczyła w spotkaniu wy- łącznie z ciekawości - Mary zapytała: - Jakiej pomocy może udzielić panu, lordzie Whitfield, córka Charlesa Fairchilda? _ Pewna dama, bardzo piękna, inteligentna dama, była kochanką kilku spośród naszych czcigodnych członków rządu. Miała na nich wielki wpływ i mądrze z niego korzystała, lecz niemądrze zapisywała wszystko w pamiętniku. Mary spostrzegła, że jej uwaga krąży między lordem Whitfieldem a lady Valery. Niewielki uśmieszek błądził wokół ust starszej damy, rozbłyskując i pierzchając jak motyl. - Pamiętnik został skradziony przez tych, którzy chcą go wykorzystać dla krzywdy państwa, a przy okazji również zostanie skrzywdzona piękna dama. W Mary groza mieszała się z nieuchronnością. Chciała krzyczeć na niego, by zmierzał do celu. Jednak gospodyni nigdy nie okazuje niecielpliwości. - Piękna dama mogła zapłacić tym grubiańskim nędznikom i odzyskać pamiętnik, ale obawiała się, że jest to niewłaściwe, a ja się z tym zgadzam. Jeśli jednak nie zapłaci, pamiętnik zostanie opublikowany, a to oznacza, że jej dyskrecja i anonimowość legną w gruzach. Nie licząc trzaskania ognia, w pokoju panowała cisza. Nikły zapach dymu snuł się w powietrzu i Mary absurdalnie pomyślała, że powinna kazać wyczyścić komin. Ostrożnie unikała świadomości, która spra- wiała, że jej żołądek ściskał się z przerażenia. Świadomości, że pamiętnik, którego szukał lord Whitfield, należy do ... - Pamiętnik jest pani, prawda? - Mary spojrzała wprost na lady Valery. . -Tak. Był to tylko szept, ale dla Mary zabrzmiał jak brzęk kajdan zatrzaskujących się na jej nadgarstkach. Dla lady Valery zrobiłaby wszystko. Gdy zmagała się ze sobą, by zachować zimną krew i pozostać na ten czas przynajmniej spokojną, dzielną Mary Rottenson, lady Valery podeszła do drzwi. Otworzywszy je, powiedziała coś do Tremayne'a. Po- wróciwszy usiadła tak spokojnie, jakby wcale nie wydawała poleceń i niczego nie zmieniała w łańcuszku dyspozycji, które Mary tak dokładnie poukładała w określonym porządku. Kiedy życie Mary wymknęło się jej spod kontroli? Spojrzała prosto na lorda Whitfielda, obwiniając go o to. _ To brzmi jak początek powieści. - Głos Mary był skrzeczący. - Powieści, w której niebezpieczeństwo wynurza się z mroku. _ Tak - przyznał lord Whitfield. - Lecz publikacja tej historii wstrząśnie podstawami naszego rządu. Odkąd Francuzi pozbawili głowy swego króla, lękamy się podobnego powstania w Anglii. _ Francuscy barbarzyńcy! - wykrzyknęła lady ValelY z obrzydzeniem. - Zmusili biednego króla Lu- dwika, by zapłacił za grzechy swych przodków. _ Tam trwa krwawa łaźnia. - Lord Whitfield spojrzał na Mary poważnie. - Nie wiem, czy słyszała pani opowieści o całych rodzinach idących pod gilotynę. Kobiety czy dzieci, francuskich prostaków to nie obchodzi. Odcinają głowy z niesłabnącym zapałem. _ Jesteśmy w Szkocji, a nie w Utopii - odezwała się lady Valery. - Docierają do nas wszystkie historie, a ja słyszę więcej niż inni. W końcu mój drogi hrabia de Valery był Francuzem. . _ Ta rewolucja musi być niezbyt fortunna dla twych finansów. - Sebastian strzepnął nieistniejący pyłek ze spodni. - Straciłaś dochód z ziem Valerych, prawda? _ Jak dotąd nie jestem pozbawiona środków - od- rzekła. ~ Ciągle jeszcze mam dochody z Guldeny. Ale czyż to nie prawdopodobieństwo obalenia rządu jest w centrum twoich zainteresowań, Sebastianie? Wyraźnie z niego kpiła, lecz lord Whitfield odpowiedział spokojnie. - Tak, to prawda. - Dla mnie to coś więcej niż tylko rząd - lady Valery zwróciła się do Mary. - Chodzi o kariery, które legną w gruzach i o ludzi, którzy mogą być zniszczeni. Nie wstydzę się mojej przeszłości. Gdybym miała zrobić to wszystko raz jeszcze, powtórzyłabym każdy rozkoszny moment. Postanowiłam jednak być dys- kretna. Nikogo nie skrzywdziłam, czerpiąc własne przyjemności. A teraz ktoś, jakiś nędznik, grozi zniszczeniem moich dokonań. - Dokonań? - słabo spytała Mary. - Dokonań - stanowczo stwierdziła lady Valery. - Poza tym nie zamierzam bezczynnie siedzieć i patrzeć, jak mężczyźni, których kochałam, oraz ich rodziny przeżywają męki z powodu skandalu. Mary popatrzyła na damę, której powierzyła los swój i Haddena. Złapana w pułapkę, spytała chrześniaka

tej damy: - Co to wszystko ma wspólnego ze mną? Lord Whitfield usadowił się niedbale w fotelu jak zuchwały młodzieniec. - Wyśledziłem pamiętnik w Fairchild ManoT. Krew zastygła w Mary a potem zawrzała od fali czystej wrogości. - Oskarża mnie pan o skradzenie go i przesłanie FairchiIdom? W odpowiedzi położył palec na ustach, gdyż korowód służących wszedł do pokoju. Jill przyniosła czystą tacę, inna dziewczyna zabrała starą, ktoś przyniósł drewno i podsycił ogień w kominku. Oczy trzymali skromnie spuszczone, lecz Mary wiedziała, że widzą ją siedzącą, rozmawiającą z lady Valery i jej gościem. Mogła sobie wyobrazić domysły w korytarzu dla służby. Co gorsza, mogła sobie też wyobrazić jak byliby zaskoczeni, gdyby podniosła głos na tego zadowolonego z siebie brutala rozpartego w fotelu. Odnalazła w tym domu bezpieczeństwo i schronienie, i gdyby to od niej zależało, nikt nigdy nie do- wiedziałby się, że urodziła się jako angielska arystokratka. Gdyby zależało to od niej, ten wieczór nie byłby niczym więcej jak tylko złym snem. Jill podeszła blisko Mary i pochyliła się do jej ucha. - Czy powinniśmy podać kolację o oznaczonej porze? - Tak, o ustalonej godzinie - twardo odpowiedziała Mary. - Czy powinniśmy dodać jedno nakrycie? Mary odwróciła się do niej zaskoczona. - Dla kogo? - Dla pani. Jill wyprostowała szybko się pod groźnym spojrzeniem Mary, która powiedziała zimno: - Podajemy kolację dla dwóch osób. Jill dygnęła i pierzchnęła z biblioteki pod uważnym spojrzeniem lorda Whitfielda. Gdy drzwi się za- mknęły, odezwał się: - To było zupełnie naturalne pytanie. Dziewczyna nie zasłużyła na reprymendę· - To nie była reprymenda - wycedziła Mary. - Gospodynie nie jadają ze szlachtą· _ Jest pani bardzo zasadnicza. Tego na pewno nie odziedziczyła pani po Charliem. Nie znosiła, kiedy mówił o jej ojcu, niemal tak bardzo, jak nie znosiła być do niego porównywaną· Zim- no powtórzyła pytanie: - Czy oskarża mnie pan o skradzenie pamiętnika? _ Kto oprócz gospodyni mógłby wiedzieć, gdzie on się znajduje? - Nie jestem złodziejką· Morderczynią tak, lecz nie złodziejką· - Zatem jest pani pierwsza w rodzinie FairchiIdów, która może przyznać sobie to wyróżnienie. J ego cynizm wprawiał ją w furię, zwłaszcza że jej ojciec rzeczywiście miał nawyk "brać sobie coś", gdy tego potrzebował. - Wystarczy! - Lady Valery podniosła dłoń. - Sebastianie, jak dobrze wiesz, pamiętnik został skradziony ponad rok temu. - Zwróciła się do Mary. Stało się to podczas przyjęcia, które urządziłam dla tego lubieżnego starego łajdaka. - Ambasadora Francji? - upewniła się Mary. - Tego samego. - Z półuśmieszkiem lady Valery poprawiła pierścionki na palcach i Mary wiedziała, że dama ma więcej niż kilka czułych wspomnień o "lubieżnym starym łajdaku". - Ktoś zabrał jedną z moich szkatułek na biżuterię· Nie zawierała niczego, co mogłoby zainteresować wprawnego złodzieja. Kilka pomniejszych sztuk biżuterii, wachlarz z kości słoniowej, lecz sama szkatułka była całkiem ładna. - Dlaczego nie powiedziała mi pani o tym? - spytała Mary. - Moja droga, nie mogłam ci zapewnić dostatecznej ilości służby, jak wiesz, poza tym zawsze coś znika, a zwykle kilka rzeczy. - Och ... - Więc istnieją inni tacy jak jej ojciec. Mary spłoniła się ze wstydu na wieść o tym, że takie niewłaściwe rzeczy działy się w jej dobrze prowadzonym gospodarstwie. - Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałam ... Lady Valery rozwiała niepokój Mary. - Francuzi mają notorycznie lepkie palce, a ich służba uczy się kraść już w kołyskach. Myślałam, miałam nadzieję, że złodziej porzuci pamiętnik, nieświadomy wartości zapisków i skoro upłynęło tak wiele czasu, sądziłam, że jestem bezpieczna. Mary poznała to po oczach lady Valery - była oczyszczona. - Ten list wywołał lekki szok - zakoJ1czyła lady Valery. - Jaki list? - zapytała Mary.

- List szantażysty. - Lady Valery otrzepała palce, jakby na samo wspomnienie zdawały się brudne. - Czy twoja gospodyni wiedziała o tym cokolwiek? - Lord Whitfield wątpił w Mary na każdym kroku. Udowodnił to już wcześniej, teraz okazywał to tym niedobrym uśmiechem i sceptycznym tonem głosu. - Mam wolny wstęp do każdego pomieszczenia w tym domu! - Mary chciała go przekonać o swojej niewinności przynajmniej w tej sprawie. - Dlaczego miałabym kraść pamiętnik, skoro mogłabym wziąć klejnoty? - Ten pamiętnik jest wart więcej niż klejnoty koronne. - Sebastian wstał, a Mary się skurczyła. Patrzył na nią i widział w niej winę, była o tym przekonana, nie zrobił jednak nic więcej, jak tylko zdjął surdut. Miał prawo do takiej swobody, rzecz jasna. Był w domu swej chrzestnej matki i pozostał przyzwoicie ubrany w dwurzędową kamizelkę. Białe rękawy koszuli okrywały jego ramiona, lecz gdzieś w czasie drogi rozwiązał krawat, którego luźne pasma wisiały wokół jego szyi. Powoli je zdjął i rzucił na szezlong wraz z surdutem. Mary swędziały palce, by podnieść jego ubranie i powiesić je na wieszaku, ale stłumiła swoje przy- zwyczajenia gospodyni. Usiadł z powrotem, bokiem w fotelu i przewiesił jedną nogę przez drewniane oparcie. Dla Mary, przyuczanej -do surowości, jego pozycje świadczyły o braku szacunku i niemal. .. poufałości. Zerknęła na lady Valery, lecz dama zdawała się czule rozbawiona tą nieuprzejmością· - W Fairchild Manor odbędzie się przyjęcie - odezwał się Sebastian. Mary wzięła głęboki oddech i z wypływającą z desperacji grzecznością powiedziała: - W Fairchild Manor jest wiecznie przyjęcie. - Nie zostałem zaproszony - powiedział on. - Czy sądzi pan, że ja zostałam? - Oczywiście że nie. Fairchildowie nie wiedzą, gdzie pani jest. - Spojrzal na nią uważnie. - Ciekawe dla- czego? Czuła panikę wwiercającą się w jej żołądek. Zawsze uważnie przysłuchiwała się rozmowom w trakcie wizyt przypadkowych gości i nigdy nie słyszała, żeby ktoś wspominał Ginewrę Mary Fairchild jako zbiegłą spod prawa. Lecz ten mężczyzna zdawal się domagać, by przywołała rozwianego już ducha Ginewry, a wraz z nim widmo hańby, uwięzienia i śmierci. Zmusiła się jednak do odpowiedzi. - Nie mogę być dla pana pomocą. Gdy zmarł mój ojciec, błagaliśmy dziadka, by nam pomógl, lecz on odmówił. Nie ma żadnego powodu, dla którego rodzina miałaby nas teraz przyjąć. - Nas? Zabawne. Zwykle była bardziej dyskretna. - Haddena i mnie. Mojego brata i mnie. - Więc Charlie miał dziedzica. Wypowiedział to zdanie jakby w zadumie. Gorzej, jakby się starał coś sobie przypomnieć, a ona tego nie chciała. Zwłaszcza jeśli faktycznie nie pamiętał tamtej nocy. - Jak powiedziałam, Fairchildowie nie przyjmą mnie. Dobrze rozumiał jej niepokój, lecz był człowiekiem, który lubi mieć przewagę. Oparł się wygodnie w wyściełanym fotelu Chippendale. Mary pojęła jego plan. Skoro nie mógł jej zastraszyć uwięzieniem, groził samym sobą. Pod cienkim białym płótnem koszuli mogła dostrzec ciemne gęste owłosienie na muskularnej piersi. Jego ramiona przypominały raczej ramiona boksera niż szlachcica. Jego dłonie, które już wcześniej dostrzegła, jego twarz... Widywała mniej srogich oprawców. Tak, on jej zagrażał. - Nie mogę panu pomóc. - Ależ musi pani, moja droga. Mnóstwo osób zostało zaproszonych, w tym kilku bardzo wpływowych dżentelmenów. Nie mam wątpliwości, że wymiana pamiętnika na pieniądze odbędzie się w trakcie przYJęcIa. Mary skrzywiła się· - Użyję pani jako elementu rozpraszającego uwagę, podczas gdy sam będę szukał pamiętnika, i to będzie bardzo skuteczne. Och, ona będzie rozpraszać uwagę, no tak. Zwłaszcza gdy jeden ze szlachciców na przyjęciu ją rozpozna. _ Zapewniam panią, że przewidziałem każdą możliwą przeszkodę· Każdą przeszkodę? _ Widzi pani ... - Pochylił się nad nią, jego oczy były szare i zimne jak nocna mgla, której się bała. - Zo- stanie pani moją narzeczoną· ROZDZIAŁ 3

- To jakiś absurd! - Mary wiedziała już wcześniej, czym są kłopoty, choć nie nadawała im imion. Teraz znała to imię. Kłopot nazywał się Sebastian Durant, wicehrabia Whitfield. - Nie mam zamiaru udawać pańskiej narzeczonej - powiedziała twardo, poruszona do głębi. - Czy mogę coś powiedzieć? Mary drgnęła. Lądy Valery była tak cicha, że prawie zapomniała o jej obecności. A bez względu na okoliczności dobra gospodyni nigdy nie lekceważy swojej pani. - Proszę, lady Valery. Jestem pewna, że będzie pani głosem rozsądku. - Moja droga, pomysł może wydawać się absurdalny. Z pewnością mnie się taki wydaje. - Lady Valery obrzuciła swego chrześniaka królewskim spojrzeniem. - Ale może powinnyśmy wysłuchać planu Sebastiana w całości. Naszym podstawowym celem jest odzyskanie pamiętnika. - Naszym celem? - zapytała Mary słabo. Chciała błagać lady Valery o zrozumienie. Zamiast tego spojrzała na lorda Whitfielda i przyłapała go na wpatrywaniu się w jej dłonie konwulsyjnie zaciskające się na wełnianej spódnicy. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że to robi. Kiedyż on zdążył tak zniszczyć jej opanowanie? Wyprostowała palce i zmusiłaje do spokojnego leżenia. Najwidoczniej jednak zdradziła się, gdyż lord Whitfield wybuchnął gromkim, bezlitosnym śmiechem. - Oczywiście, że ona pojedzie jako moja narzeczona. To jest jedyny możliwy plan. Okazało się, że to Mary musi być głosem rozsądku. - Fairchildowie nie wpuszczą mnie za drzwi - po- wiedziała. - Teraz wpuszczą. - Lord Whitfield położył dłoń na sercu. - Przykro mi, panno FairchiId, że muszę złożyć pani kondolencje. Dziadek pani, markiz Smithwick, zeszłego roku przeniósł się stąd w lepsze miejsce. Mmn nadzieję, że specjalnie dla niego rozpalq większy ogiell. Wspomnienia z Fairchild Manor nie zawierały niczego prócz wstydu, niedowierzania i wściekłego gniewu na mężczyznę o oczach wypełnionych złą wolą. Jego długi palec wskazywał drogę do drzwi, a gdy nie mogła uwierzyć w taką obojętność, dosłownie kazał jej się wynosić. - Ten rozpustny stary łajdak zniar! wreszcie? Co za ulga! - wykrzyknęła lady Valery jakby echo myśli Mary. Mary trzymała w sekrecie pamięć wysokiego, wytwornego mężczyzny przedstawiającego się jako jej kuzyn. Gdy dziadek zniknął w swoim gabinecie, ów kuzyn zatrzymał ją na chwilę i wcisnął w jej dłoń garść pieniędzy, które umożliwiły jej podróż z Haddenem do Szkocji. - Cóż za brak miłości bliźniego - Sebastian złajał lady Valery. - Tak, stary markiz nie żyje, a jego syn odziedziczył tytuł, majątki ziemskie i niewiele więcej. - A pieniądze? - spytała lady Valery. - Nie mogę uwierzyć, że ich nie miał. Zawsze mieli ich tak wiele, a po tym, kiedy twój ojciec ... - Zostawił pieniądze - łagodnie odrzekł Sebastian. - Ale z. powodu zrozumiałego tylko dla lorda Smithwicka zdecydował się nie zapisywać ich swemu synowi. Zawahał się, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. Mary nie mogła pohamować się dłużej. - To zdumiewające, że jak dotąd nie słyszałam o jego śmierci. Co zobaczył lord Whitfield, gdy na nią spojrzał? Złość, nienawiść, gorzką wzgardę, którą czuła do wszystkich FairchiIdów? Rodzina składała się z czterech wujów - braci jej dziadka oraz Bubba Fair- childa, brata jej ojca i nowego markiza. Nikt z nich nie próbowałjej pomóc, gdy musiała przejąć opiekę nad bratem. Zaden z nich. nie dbał o nic poza własnymi bezwartościowymi sprawami. Sebastian odezwał się z przesadną cierpliwością: - Mieszka pani w dzikich ostępach Szkocji, zaś FairchiIdowie w południowej Anglii. Zmieniła pani imię i wygląd ... - Wygląd? - Mary aż podskoczyła. - Skąd pan może to wiedzieć? Obrzucił ją spojrzeniem. - Nigdy nie widziałem członka rodu FairchiIdów, który nie wyglą&,iłby co najmniej okazale, a pani wygląda jak gospodyni. Dziękuję· Jaki pan mily, sir: Pomyślała tak, lecz nie powiedziała tego. W istocie zaś była uspokojona, że nie miał niczego innego na myśli. - Co najważniejsze, nowy markiz nie poszukiwał pani - powiedział Sebastian. - Dlaczego miałby jej poszukiwać? Bubb Fairchild bał się swego ojca, gdy ten żył, a gdy zmarł, oburzał się na niego. Jak on zdoła utrzymać rodzinę, skoro nie ma do tego predyspozycji? - Czy podejrzewa go pan o posiadanie pamiętnika? - Podejrzewam każdego Fairchilda. - Sebastian ścisnął poręcz fotela, jakby mógł wycisnąć życie z wy- polerowanego drewna. - Ach, panno FairchiId, nie chciałaby pani zobaczyć swego wuja wijącego się ze wstydu?

Problem polegał na tym, że chętnie zobaczyłaby wszystkich Fairchildów wijących się ze wstydu. Wark- nęła jednak: - Myli pan obojętność z zainteresowal11em. - Mary! - W głosie lady Valery słychać było trwogę, choć wyglądała na rozbawioną dyskusją. - Jeśli nie chcesz tego robić, po prostu o tym powiedz, lecz nie kompromituj swojej godności. Whitfield wziął dłoń swej matki chrzestnej, ucałował piegowate palce i wymruczał: - Cicho, kochana. Wytrzymam to. Obiecuję, że wytrzymam. Lady Valery pochyliła głowę i spojrzała na chrześniaka, jakby był raczej uroczym łobuzem niż bezli- tosnym brutalem, a Mary zrozumiała, jak łatwo lord może manipulować matką chrzestną. Wyglądał jak alegoria szczerości na obrazie francuskiego mistrza. Jego oczy błyszczały, usta uśmiechały się nie z rozba- wienia, lecz by wyłudzić podobną reakcję lady Valery. Trzymał dłonie wzniesione ku górze jakby w ocze- kiwaniu na błogosławieństwa, które miałaby na niego zesłać. W pełni świadoma jego mocy i wdzięku, Mary bała się go i wszystkich jego masek: Chcąc za wszelką cenę pokazać swą lojalność, plątała się w słowach. - Zrobię wszystko, co musi być zrobione, lady Valery. Zdaje się jednak, że to pan, lordzie Whitfield, ma większe szanse, by dostać się do Fairchild Manor, l11Z Ja. - Może powinniśmy spojrzeć na to z innej stronyuśmiechnął się nęcąco. - Pomyśl o konsternacji rodziny, gdy dowiedzą się, że ich dawno zagInIona krewna jest już zaręczona. - Dlaczego miałoby ich to obchodzić? - Gdybym miał spekulować, powiedziałbym, że odkąd markiz zmarł, każdy z Fairchildów dostał misję: wżenić się w majątek. - Jak na mężczyznę, który uśmiechał się nader często, lord Whitfield nie sprawiał wrażenia osoby ciepłej ani rozbawionej. - Pewnie nawet teraz żałują, że stracili w pani kolejny wabik na bogate partie. Rodzina spodziewa się, że jest pani taka jak oni: czarująca, towarzyska, piękna ... - Powierzchowna, mściwa, lekkomyślna, perfidna - dokończyła za niego Mary. Usiadł, przybrawszy wyraz obłudnej zadumy. - Poznała ich pani, prawda? - Poniekąd - powiedziała Mary. - Ale nie wszyscy byli ... mściwi - zasugerował lord Whitfield. - Ani zdradliwi. Chciała go zapytać, o kim myśli, ale z uporem wrócił do tematu. - Fairchildowie będą oczekiwali, że będzie pani taka jak oni. - Będą chcieli nas rozdzielić i uda im się, a wtedy natychmiast będzie oczywiste, że się nie kochamy. - Będzie? - Podniósł jeden palec i pogładził nim usta w sposób, który Mary uznała za mocno sugestywny. - Podejrzewam, że możemy ich przekonać, że jesteśmy ... kochankami. . Lady Valery obserwowała 5ch zafascynowana, lecz teraz się wtrąciła. - Nie będziesz ich przekonywał o takich rzeczach! Nie zrujnujesz jej reputacji, Sebastianie. Nie, skoro żyła tu ze mną przez te wszystkie lata. - Ona sama to zrobi, moja droga. Nie ma wyjścia - W trakcie jednej rozmowy z wyniosłego przez brutalnego stał się bezlitosny. - Jak zamierza mnie pan zmusić? - zapytała Mary. - Wcale nie zamierzam. - Uśmiech psa-włóczęgi wywoływał w niej chęć pochylenia się i podrapania jego twarzy. - Pani ojciec był FairchiIdem, lecz nie był zdolny do zdrady. Powie mi pani teraz, że nie odziedziczyła po nim lojalności? - Niczego nie odziedziczyłam po ojcu - odpowiedziała gwałtownie. - Lojalność jest moją cechą· Siedziała prosto i wyglądem oraz manierami pokazywała mu, że wprawdzie stara się być wobec niego grzeczna, ale traktuje go jako obcego człowieka. - Wobec tego będę musiał porozmawiać z pani bratem. Może jego przekonam, żeby mi towarzyszył. Dreszcz przebiegł po plecach Mary. Ten mężczyzna miałby rozmawiać z Haddenem? Proponować mu wyjazd do Anglii? A potem wypytywać go, tak jak ją w tej chwili? Nie chodzi o to, że Hadden jest naiwny. Naprawdę nie. Hadden mógłby ... powinien studiować, ale jest tak otwarty i nieskomplikowany. Mary aż się skuliła na myśl o informacji, którą mógłby wyjawić Hadden zupełnie naturalnie. Rozpoznała porażkę, gdy spojrzała jej w twarz i wstała z taką godnością, jaką była w stanie zachować. - Kiedy życzy pan sobie wyjechać? - Jutro - odpowiedział. . - Nie bądź śmieszny, Sebastianie - odezwała się lady Valery. - Mary nie zdoła się przygotować w ciągu nocy. - A ileż ona ma do spakowania? - zapytał niecierpliwie. - Musi zorganizować służbę na czas swej nieobecności. - Ona już tu nie wróci. - Już tu nie wrócę? - wykrzyknęła Mary. - Fairchildowie nie pracują w służbie u innych - odrzekł po prostu.

- On ma rację, kochanie. - Lady Valery uśmiechnęła się do Mary. - Równie mocno, jak lękam się ciebie stracić, boję się, że nasza miła umowa musi zostać rozwiązana. Mary poczuła, że pieczołowicie budowany fundament legł w gruzach. - Ale co ja zrobię? Dokąd pójdę? - Fairchildowie tym razem panią przyjmą, zapewniam panią - powiedział lord Whitfield. Mary miała ochotę wrzasnąć. Czy on niczego nie rozumie? - Ja nie chcę Fairchiidów! Nie chcę ich znać i z pewnością nie chcę z nimi mieszkać. - Zawsze będziesz mogła zamieszkać ze mną uspokajała ją lady Valery. - Jeśli nie jako moja gospodyni, to jako przyjaciółka. Mary chciała wyrazić podziękowania, lecz, co było do przewidzenia, lady Valery nie była nimi zaintere- sowana. - Będziesz musiała rozmówić się z Haddenem. Przyprowadzisz go? - Oczywiście, że nie! - wykrzyknąwszy to zbyt dobitnie, Mary zmusiła się do zduszenia przerażenia. Nie ma potrzeby, by stąd wyjeżdżał. - Hadden jest młodym mężczyzną - delikatnie zwróciła uwagę lady Valery. -;: Być może sam będzie chciał to przemyśleć. Mary potrząsnęła głową. - Jemu się tu podoba. Będzie zadowolony, jeśli będzie mógł zostać. - Ile ma lat? - zapytał Sebastian. - Dziewiętnaście. - Mary nawet nie odwróciła głowy i nie spojrzała na niego. - W takim razie brat pani musi być ograniczonym młodzieńcem, jeśli jest zadowolony z przebywania na nizinach Szkocji. Jaki nieznośny jest ten lord Whitfield! Nigdy nie będzie zdolna przekonać kogokolwiek, że go kocha. Nigdy. Nigdy. Tak powoli, jak pozwolił jej na to nastrój, odpowiedziała: - Hadden jest bardzo oddany przygodom, lecz w odróżnieniu od innych młodzieńców, potrafi je znaleźć w miejscach innych niż stęchły Londyn. - Trafny cios - wymruczał i lekko zaklaskał w dłonie. - Brawo! Odwracając się do niego, Mary zapytała: - Kiedy mam być gotowa do drogi? - Czas jest cenny, zwłaszcza jeśli jeden z gości będzie chciał kupić pamiętnik. - Lady Valery złożyła dłonie. - Czy to możliwe, żebyś była gotowa w dwa dni? - Jak sobie życzysz, pani - Mary dygnęła przed lady Valery, twardo skinęła głową Sebastianowi i wyszła z pokoju. Lady Valery odczekała aż za Mary zamkną się drzwi, po czym podniosła się i stanęła przy Sebastiame. - Cóż za trywialne przedstawienie. Nigdy bym ci nie powiedziała, kim ona jest, gdybym wiedziała, że będziesz z nią postępować tak surowo. Czekała, aż Sebastian przemyśli swoją odpowiedź i czuła pewną satysfakcję. Ciągle ją szanO\vał i bał się jej. Teraz, gdy miała już siedemdziesiąt lat, nie przejmowała się, że jej uroda zgasła, że wokół oczu pojawiły się zmarszczki i musiała uciekać się do wyrywania twardych włosków z podbródka. Załowała jednak ogromnie bycia wykluczoną z grona mających władzę. Mężczyźnie, niezależnie od wieku, należał się szacunek. Kobiecie, zwłaszcza starszej, już tylko głaskanie po głowie i miska biszkoptów. To była kolejna z życiowych niesprawiedliwości i jedna z tych, do których nie mogła się przystosować. Położyła palec na jego policzku i obróciła jego głowę do siebie. - Pojadę z tobą do Fairchiidów jako opiekunka Mary. - Opiekunka? Otworzył szeroko usta, a lady Valery zamknęła mu je, aż szczęknęły zęby. - Czy sądzisz, że do tego stopnia nie mam nad sobą kontroli, że mógłbym skompromitować kobietę? - zapytał oburzony. - Nie. Sądzę jednak, że do tego stopnia nie masz nad sobą kontroli, że mógłbyś uwieść tę kobietę. - Wycisnęła na jego czole pocałunek. - Poza tym to mojego pamiętnika poszukujemy. Jadę z tobą, albo w ogóle nie zabierasz mojej gospodyni. - Wiesz, że nie mam powodu, by być miłym dla Fairchiidów. Bronił się zbyt gorąco, więc lady Valery stwierdziła, że się nie pomyliła. Tajemnicza Mary Fairchild omamiła Sebastiana. - A ona jest prawdziwą panną FairchiId. - Widocznie nienawidził żaru, jaki w nim płonął wbrew jego woli. - Wystarczy raz na nią spojrzeć, by to widzieć. Teraz już pewna swego toku myślenia, lady Valery podeszła do drzwi i otworzyła je. - Mój drogi, jak długo będziesz pielęgnował urazę do nich?

- Tak długo, dopóki jakiś Fairchild będzie żył na ziemi. Wychodząc, lady Valery zachichotała. Od lat się tak nie ubawiła. ROZDZIAŁ 4 Mary wpatrywała się w świecę, którą postawiła w kuchennym oknie. Była zbyt odrętwiała z niepokoju, by się modlić i zbyt przyzwyczajona do trwogi, by chodzić. Po prostu czekała. Drewniany stół, przy którym siedziała, przez te wszystkie lata był czyszczony tak wiele razy, że stał się gładki w dotyku, wyszorowany prawie do białości i wklęsły na środku, w miejscu, gdzie najczęściej był skrobany. Zegar tykał na kominku. Ogień migotał w ostatnich zanikających płomieniach i ciemność ją przygniatała. Wszystko z nim będzie w porządku. Zawsze jest. Gdy wybiła północ, drzwi otworzyły się i Hadden wśliznął się do środka wraz z niespokojnym obłokiem mgły. - Siostro, nie powinnaś była czekać. Jej mały braciszek przyjechał do Szkocji z niewinną radością chłopca ucieszonego z otwartych prze- strzeni i potężnych burz. Chodząc po okolicy, wyrósł silny i śmiały. Teraz pachniał wilgotnym powietrzem i wrzosem, a jego oczy błyszczały z podniecenia, gdy zbliżył się i cmoknął ją w policzek. - Nigdy się nie gubię, wiesz o tym. Zdjęła serwetkę z tacy i wskazała na chleb i kawałki serów. - Pomyślałam, że możesz być głodny. - I poradziłbym sobie z tym sam - żachnął się· Umiem sporządzić strawę· _ Naprawdę uważam, że to nieodpowiednie używać szkockiego dialektu ... Uśmiechnął się do niej szeroko i zrozumiała, że tylko się z nią droczył. Ze śmiechem klepnęła go w ramię· _ No dobrze, czekałam tu na ciebie, chociaż nie lubię ciemności. To było naprawdę nierozsądne. - Nie mogła się powstrzymać, by nie dodać: - Zupełnie jak twoja misja. Zastygł w trakcie odrywania kawałka chleba z bochenka i spojrzał na nią ostrzegawczo. - Zdołałeś porozmawiać z kimkolwiek z nich? zapytała Mary. - Oczywiście. Oni lubią ze mną rozmawiać. - Zapatrzył się na chleb, który trzymał w dłoni i odłożył resztki na bochenek. - Przypuszczam, że lubią. Któż inny chciałby słuchać, jak mamroczą o starych czasach? Podniósł kawałek sera i położył go na kromce. Po czym odgryzł kęs. Powinna była być cicho. Wiedziała, że powinna. Hadden okazywał o wiele więcej powściągliwości w tej kwestii niż ona. Był to ich największy konflikt. Jednak wciąż zrzędziła. - Jeśli koniecznie musisz słuchać tych bezużytecznych historii, dlaczego nie robisz tego w dzień? Nieśpiesznie skończył jeść, po czym odpowiedział: - Biedny lud Szkocji pracuje, by móc przeżyć, dlate- go. Jedyny czas, kiedy mogą ze mną rozmawiać, to noc. W tym momencie stracił opanowanie. Plasnął dłońmi o stół i powiedział: - Od czasów bitwy pod Culloden* stare zwyczaje zamierają· Połowa ludu wyemigrowała z Wyżyn i ty- siące lat tradycji są wymiatane przez Anglików i ich przeklęte wyższe prawo. Nie M'iem, dlaczego nie mo- żesz tego zrozumieć. Rozmawialiśmy o tym tysiąc ra- • Bitwa pod Culloden, 1746 r. - po zwyciltstwic nad szkockimi góralami wladzc angielskie zwalczały szkockie tradycje, między innymi zakazano noszenia tradycyjnych strojów, używania języka szkockiego itp. - przyp. tłum. zy ... _ Przerwał, by zaczerpnąć oddechu. - Czy dlatego czekałaś na mnie? Ze byśmy się kłócili? Był oburzony, a Mary nie mogła go za to winić. Przez całe życie była przy nim, dodając mu odwagi, pomagając mu, chwaląc jako najmądrzejszego, naj- bardziej utalentowanego chłopca na świecie. Teraz znajdowała między nim a sobą wiele różnic i nic nie mogła na to poradzić. Miał dziewiętnaście lat. Od sześciu lat był od niej wyższy. Ramiona mial szerokie, a nogi długie. Jego głęboki głos był tak podobny do głosu ojca, że wystarczyło zamknąć oczy, by wrócić do dzieciI1stwa - i to był problem, naprawdę· Spróbowała się uśmiechnąć i poklepała siedzenie fotela, na którym siedziała. - Dziś czekałam z innego powodu. _ Słucham? - popatrzył na nią groźnie. - Nie wiem, od czego zacząć. - Złożyła dłonie. Wyjeżdżam do Anglii. _ Do Anglii! - Przez krótką chwilę ujrzała w nim żądzę przygody. Potem jej miejsce zajęła troska. -

Dlaczego? Co powinna mu powiedzieć? Jak powinna to powiedzieć? _ To wszystko jest takie dziwaczne, Hadden. Zadrżała lekko i spostrzegła, że oczy Haddena się zwęziły. Odłożył chleb i ujął jej dłoń. - Co się stało? . _ Ten mężczyzna, który przyjechał dziś wieczorem ... _ Lord Whitfield? - Hadden mocniej ścisnął jej dłoń, aż poczuła ból. - Czy on ci się narzucał? _ Nie! - Przerażona jego konkluzją wykrzyknęła znowu: - Nie, oczywiście, że nie! Lady Valery nigdy by na to nie pozwoliła i ... Nie! - Więc co on ci zrobił? Wydobyła dłoń z jego uścisku i otrzepała obolałe palce. - Nie! - Nie mów mi "nic", Mary. Znam cię dobrze. Jesteś zupełnie rozstrojona i chcę znać tego powód. Zdała sobie sprawę, że jej malutki brat dorósł. Musiała powiedzieć mu całą prawdę. - Czy pamiętasz wiele z tamtej nocy? - Tamtej nocy? Co ... - Hadden zamilkł. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale Mary zobaczyła zgrozę ciemniejącą w jego oczach. - Tak - powiedział. - Pamiętam wszystko. - Czy pamiętasz, jak wracaliśmy po pogrzebaniu ciała? - Jej dłoń wpełzła z powrotem w dłoń Haddena. - Pewien człowiek zatrzymał nas na podwórzu przed stajnią. Roztarł palce, jakby mu zmarzły. -Tak. - Tym mężczyzną był lord Whitfield. - Dobry Boże ... To była modlitwa. Hadden patrzył ponad nią w ciemny kwadrat okna, gdzie ciągle płonęła świeca. - Czy rzucił ci w twarz oskarżenia? Zawsze sądziłem, że to moja wina. Kiedy przyjdą, powiem im ... - To nie była twoja wina! - Teraz przyszła jej kolej, by go uspokoić. - Jak możesz tak mówić? - Bo to ja ... - Nie. To ja. - Powiedziała to w sposób nieodwołalny. - Byłam taka głupia i nieszczęśliwa .. Marzyłam o księciu, który przybędzie mnie ocalić. Zyłam marzeniami i życzeniami. Och, przeklinam za to tatę! Lata minęły, odkąd płakała, lecz łzy potoczyły się teraz po jej policzkach. Hadden poderwał się z krzesła i przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu chusteczki. Wyrzucił z nich jakieś stare skały dziwnych kształtów i położył je na stole. Wciskając jej w dłoń chusteczkę, zapytał: - Dlaczego tatę? Otarła łzy, które płynęły z jej oczu i przełknęła następne. _ Był niepoprawnym marzycielem. Ciągle snuł te swoje fantazje. Nazywał mnie księżniczką Ginewrą i mówił, że kiedy już stoczę druzgoczące bitwy, pojawi się książę, który połączy swoje siły z moimi i razem zwyciężymy wszystko. - Bała się przypomnieć sobie, jak chętnie słuchała i wierzyła. - Tata nauczył mnie marzyć i to było wszystko, co robiłam. Nawet kiedy umarł i nawet kiedy dziadek nas odepchnął, nawet kiedy dostałam posadę gospodyni, ciągle marzyłam. - Byłaś jakby inną osobą wtedy. - Naprawdę byłam wtedy inną osobą· To prawda. Mary Rottenson zdusiła w sobie Ginewrę Fairchiid. Ginewra odeszła. Prawdziwie i cał- kowicie. Jednak konsekwencje jej działań ciągle wpływały na ich życie. _ Ginewra pozwoliła hrabiemu Besseborough wejść do sali szkolnej. Ginewra sądziła, że to on jest księciem. _ Gdy tymczasem był on oślizgłą starą ropuchą· - Twarz Haddena wykrzywiła się z odrazą· I nagle po- łożył obie dłonie przed nią na stole. - To dlatego nie lubisz, kiedy zbieram stare legendy i je z!lpisuję· - Nie ... - Tak. Myślisz, że jestem jak tata. Wzdragała się to przyznać, gdyż kochała go ogromnie, lecz Hadden był jak tata. Poszukiwał romansów i dramatów, a co dobrego mogło z tego przyjść? Hadden jednak chciał pójść na uniwersytet. Tam znajdzie się pod innymi wpływami i ten nonsens o zachowaniu starych opowieści zblednie. W tym pokładała nadzieję. - Lord Whitfield zdawał się mnie nie rozpoznawać. - Nie rozpoznał cię?

- Wiedział, że jestem córką sir Charlesa Fairchilda. Wiedział to już, zanim przyjechał. Najwyraźniej lady Valery to odkryła. - Zapytała mnie niedługo po tym, jak tu przyjechaliśmy - nieśmiało wyjawił Hadden - i powiedziałem jej ... - Wszystko? - Mary podniosła głos. - Nie, nie. Tylko o tacie i jak musiałaś się zatrudnić, bo dziadek nie pozwolił nam u siebie mieszkać. Głos Haddena wyrażał gorycz, którą wciąż czuł, którą oboje wciąż czuli po tamtym odrzuceniu. - Nawet nie wiem, dlaczego dziadek nie przygarnął nas, gdy tak rozpaczliwie potrzebowaliśmy opieki. - Czy tata nigdy o tym nie mówił? - Nic, co bym pamiętała. - Dotknęła jego czoła. W tym miejscu powstawał ból, ten sam ból, który zawsze czuła, gdy myślała o ojcu. - Nigdy nie odwiedzaliśmy Fairchild Manor. Nie myślałam o tym, kiedy mama żyła. - Niczego nie pamiętam z tamtego czasu. Twarz Haddena wyrażała tęsknotę za wspomnieniami. Ich matka zmarła, kiedy miał dwa lata, a ojciec, kiedy miał lat dziewięć. Mary robiła wszystko, co w jej mocy, lecz była zbyt młoda, by wiedzieć, jak być rodzicem. Zrobiła tak wiele głupich rzeczy. Patrząc teraz na Haddena, martwiła się nie po raz pierwszy, że bratu potrzebne jest towarzystwo mężczyzny, by miał się na kim wzorować. - Nieważne - Hadden wzruszył ramionami, jakby już dawno pogodził się ze stratami. - Wiesz, jaka jest lady Valery, a ja byłem wtedy mały. _ Wiem - Mary lekko dotknęła jego złotych włosów. - Wolałabym tylko, żebyś mi o tym powiedział. _ Zgodziliśmy się, że będzie najlepiej, jeśli będziesz mogła robić to, co postanowiłaś - uśmiechnął się do niej. - W tamtym czasie, Ginewro Mary, byłaś niesłychanie poważną dziewczyną· - Byłam, nieprawdaż? I taką pozostała. - Opowiedz mi o lordzie Whitfieldzie. Z wysiłkiem przeniosła się od tego, co było dokonane, do tego, co musiało się dokonać. - Jak wspomniałam, nie rozpoznał mnie. - Noc była ciemna - powiedział Hadden. - A my się zmieniliśmy. On znał tatę· - Skąd? _ Powiedział, że byli kiedyś sąsiadami. Lord Whitfield twierdzi, że jestem podobna do taty, tylko nie tak atrakcyjna, rzecz jasna. Zaskoczony Hadden odszedł kilka kroków i przyglądał się jej. - Jak na siostrę jesteś całkiem ładna. _ Lord Whitfield nie jest moim bratem i nie był pod wrażeniem mojej urody. Wcale mnie to nie za- skakuje. - Wygładziła prostą ciemną suknię· - Mimo to chce, żebym wróciła do Fairchild Manor jako jego narzeczona. _ Co takiego? - Hadden wyskoczył z krzesła. Złapała go za nadgarstek i. powstrzymała przed wybiegnięciem z kuchni. - To jest konieczne. Przysięgam, że to konieczne. _ Opowiedz mi o tym, Mary. - Patrzył na nią posępnie z góry. - l lepiej żeby to było wiarygodne. Prędko opowiedziała mu o pamiętniku lady Valery, a kiedy skończyła, Hadden wstał i przemierzył kuchnię, po czym wrócił i stanął przy niej, wysoki jak dąb. - Lord Whitfield musi zdawać sobie sprawę z tego, że naraża cię na niebezpieczeństwo. Fairchildowie nie mają krzty dobrej reputacji. Wyrzucili nas do rynsztoka, gdzie mogliśmy zginąć z głodu. Mogą cię nawet zabić, jeśli będzie im to na rękę. - Jestem pewna, że sytuacja nie jest aż tak dramatyczna - odpowiedziała słabo. - Pojadę z tobą, Mary. - Objął ją ramieniem. - To jasne, że z tym lordem Whitfieldem sama sobie nie poradzisz, a poza tym nadszedł czas, bym zaczął przejmować część ciężaru. - Nie! - Mary zerwała się z miejsca. - Poradzę sobie. - Nie poradzisz sobie, Ginewro Mary, wiesz, że nie. Pozwól mi dorosnąć. Traktuj mnie jak mężczyznę· Jego niesamowite podobieństwo do ojca przeszkadzało jej, ale słowa brzmiały dojrzale i rozsądnie. - Nie zawiodę cię i może, powtarzam: może, będziesz mogła być znów szczęśliwa. Zrzucenie z siebie części ciężaru wydawało się kuszącą perspektywą. Lecz jak by mogła? Nie. Musi odzyskać panowanie nad sytuacją. Jeśli pojedzie do Anglii i powróci nienaznaczona piętnem skandalu, wówczas Hadden będzie mógł wyruszyć na dorosły szlak. Chronienie go o tę chwilę dłużej zdawało się jedynym sensownym planem. Ją życie zmusiło do dojrzałości szybko i brutalnie, jego mogła przed tym

uchronić. Klepiąc go po ramieniu, powiedziała: - Proszę, nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej. Wyprostował się, wyraźnie gotowy do dalszej sprzeczki. - Mogę to zrobić wyłącznie wtedy, gdy będę pewna, że jesteś bezpieczny, tu, w Szkocji. Jeśli będę musiała się martwić jeszcze o ciebie ... - Głos jej się załamał i zamilkła. Nie znosiła odwoływać się do poczucia winy, by kierować bratem, lecz w tej chwili potrzebowała każdej broni ze swego arsenału. - Zostań tutaj ten ostatni raz. Proszę cię, Hadden, proszę· Podszedł do stołu i zapatrzył się na kamienie, które pozbierał. Starzy ludzie, z którymi rozmawiał, po- wiedzieli mu, że to pradawne kamienie wyrzeźbione w znaki, z których można odczytać przyszłość. Kiedyś próbował je pokazać Mary, ale nie miała dla niego czasu. Teraz, słuchając jej, bezwiednie ułożył je w linię, a gdy skończyła, popatrzył na nią bez wyrazu. _ Oczywiście, siostro, masz rację. Będzie lepiej, kiedy będziesz o mnie spokojna. Jedź w pokoju. Zo- baczymy się znów we właściwym czasie. Gdy zamknęła drzwi, zastanawiała się, co takiego zobaczył w tych kamieniach, że tak nagle skapitulował. ROZDZIAŁ 5 Dobra gospodyni podąża tam, gdzie jest potrzebna. Sebastian usłyszał zdanie wymruczane w drzwiach wejściowych za swoimi plecami i odwrócił się· Mary spoglądała w dół na bogato zdobiony powóz lady Va- lery z tak ponurą twarzą, jakby patrzyła na własny karawan. Dobry Boże, ona ze sobą rozmawia. Doskonała panna FairchiId· mówi do siebie. Cóż za zabawne dziwactwo. Mężczyzna bez skrupułów ucieszyłby się, wszedlszy w posiadanie takiej broni, by móc sprawować wladzę nad panną Ginewrą Mary Fairchiid. Sebastian byl mężczyzną bez skrupułów. - Proszę mi wybaczyć, panno FairchiJd, ale me zrozumialem. Mógłby przysiąc, że nie zauważyła go wcześniej, lecz nawet nie drgnęła. Dłonie trzymała zaciśnięte przed sobą, palce złożone jak do modlitwy i Sebastian pomyślał, że widywał zakonnice, które zachowywały się z większym wigorem. Widywał również zakonnice, które roztaczały więcej kobiecego ciepła. Mary obrzuciła go bezbarwnym wzrokiem, a w zimnym powietrzu uniósł się obłok pary, gdy przemówiła: - Nie mówiłam do pana, lordzie Whitfield. Rozejrzał się dokoła. Puste schody rozciągały się od otwartych drzwi wejściowych w dół do sznura po- wozów, które czekały, by zabrać ich do Londynu, a potem do Fairchild Manor. - Zatem do siebie samej? Wszyscy Fairchildowie mają opinię ekscentryków, lecz żaden z nich, o ile mi dobrze wiadomo, nie jest szalony. - W takim razie nie wie pan tak wiele o FairchiIdach, jak się panu zdaje - Mary odwrócila głowę. - Ach, ale się dowiem. - Delektował się przypominaniem jej tego, o czym nie chciala myśleć. - W końcu jesteśmy zaręczeni. Ciężki kok blond wło,Sów na karku musiał przechylić jej głowę, gdyż wiedział, że gospodyni Mary nigdy nie spojrzalaby na niego krzywo, jak zrobiła to teraz panna Fairchiid. - Zgadza się. Jesteśmy zaręczeni. Ale od momentu, gdy dotrzemy do Fairchild Manor i wyłącznie dla celu odnalezienia pamiętnika mojej pani. Podszedł do niej, popychając ją ku wyjściu i łapiąc za ręce, które wzniosła, by go odepchnąć. _ Ach, więc odrzuca pani przyjemność, którą moglibyśmy odnaleźć w swoich objęciach? Gdyby nie miala wełnianych rękawiczek, jej paznokcie wbiłyby się mu w skórę· Skoro jednak je miała, ostro odpowiedziała mu lodowatym tonem i zimnym spojrzeniem niebieskich oczu. _ Nie znajduję przyjemności w męskich ramionach. Sprzeciwiała się jego manipulacjom, to było jasne. Sebastian jednak tym się nie przejął. Rozluźniając chwyt, stwierdził: - Prawdopodobnie była pani w niewłaściwych męskich ramionach. _. Nie zrozumiał mnie pan, lordzie Whitfield. - Patrzyła wprost na jego zaciśnięte dłonie. - Nie byłam dotąd w żadnych męskich ramionach. Ona chyba żartuje. _ I nie zamierzam zmieniać tego stanu rzeczy. Nie zamierza. Wierzył jej. Wierzyl jednej z Fairchiidów - kłamców z definicji, gdyż apetyt odzywał się w nim za każ-

dym razem, kiedy na nią spojrzał. Powiedział jej, że wygląda jak gospodyni i była to prawda. Nosiła czarną suknię i trzymała się prosto za pomocą niemodnego gorsetu. Rezygnowała z nowych, swobodniejszych fasonów i nosiła halki wzmocnione wielorybimi obręczami. Czuła się jJezpieczna, wie- dząc, że żaden mężczyzna nie dostrzeże jej kształtów pod takim uzbrojeniem. Ściągała włosy w ciasny wę- zeł i nakładała siateczkę, by mieć pewność, że jej loki są dostatecznie zabezpieczone, a niekiedy nakładała dodatkowo prosty czepek. Nie używała kosmetyków, by dodać kołoru okrągłym policzkom i żadna szminka nie akcentowała jej spierzchniętych, zaciśniętych w wyrazie potępienia ust. Prawdą było również, że gorset nie mógł pomieścić jej pełnych piersi i nic nie mogło powstrzymać jasnych kosmyków przez dłuższy czas. Kosmetyki zaś mogłyby ukryć zdradziecki odpływ kolorów z twarzy panny Fairchiid. Zaczął się zastanawiać, czy gdyby ją pocałował, to jego usta zostawiłyby ślad na jej jasnej cerze. A gdyby zdjęła z głowy to straszliwe urządzenie, czy jej włosy zasypałyby go w swej bujności? Gdyby uwolnił ją z tego nieszczęsnego gorsetu i sukni, i dotykał jej różowych zakamarków, czy poddałaby mu się, stała się miękka i hojna? Czy sprawiłaby, żeby zapomniał o swej wrogości do całego jej niepohamowanego klanu? Zadrżał. Nie. Nie, nigdy nie zapomni. To byłaby zdrada, z którą nie mógłby dalej żyć. W trakcie długiej podróży ze swojego domu w Londynie przemyślał swoje plany. Mógłby chłostać i bałamucić tę pannę Fairchiid, by nagiąć ją do swej woli. Nie sądził, by wymagało to wielkiego wysiłku - Bóg wiedział, że cała rodzina była bardzo łasa na pochlebstwa. Powierzchowne emocje to było wszystko, co rozumieli. Gdyby rzucił na nią swój urok, stopniałaby jak inni Fairchildowie. Problem polegał na tym, że gdy był przy niej, nie używał swego uroku. Zamiast tego czuł się zmuszony, by ją prowokować. Nie powinien, wiedział to. Potrzebował jej współpracy. Ale było w niej coś, co sprawiało, że chciał usły- szeć, jak ten zamknięty w klatce ptaszek śpiewa. Możliwe, że chodziło o jej sposób mówienia - cichy, jakby obawiała się być usłyszana i powolny, jakby ważyła każde słowo przed wypowiedzeniem. Możliwe, że chodziło o jej sposób poruszania się - z wdziękiem, jakby obawiała się spowodować wypadek i precyzyjnie, jakby każdy ruch został wpierw przemyślany. Sebastian wypuścił jej dłoń i zszedł za nią po schodach. Mogło jej się to nie podobać, była jednak ludzka i pod tą bezkształtną czarną suknią bardzo kobieca. Sądził - miał nadzieję - że da mu powód do dumy, gdy ubrana w jedwabie i koronki zostanie przedsta- wiona swej rodzinie jako jego narzeczona. Zorientują się, że zgarnął nagrodę· To miało dla niego znacze- nie. Nawet większe, niż powinno. _ Gdzie jest pani brat? - zapytał. - Myślałem, że przyjdzie panią odprowadzić. Panna Fairchild uśmiechnęła się· Nikły grymas jej ust wynikał w połowie ze zdenerwowania, a w poło- wie z przekory. _ Hadden zapragnął porozmawiać ze starą kobietą na Wyżynach. Twierdzi, że ona wie coś o prześla- dowaniach po bitwie na polach Culloden. Hadden jest bardzo zainteresowany ... wojną· Kłamała. Sebastian widział to tak wyraźnie, jak bliznę na swej dłoni, ale nie mógł jej niczego udo- wodnić. Jego wzrok przeczesywał okolicę· Pierzyna śniegu dekorowała szczyty Wyżyn, a każdej nocy, którą tu spędził, ziemia zamarzała. Po przymarzniętej drodze łatwiej będzie podróżować. Nie tylko to poprawiło samopoczucie Sebastiana, poprawiał je również fakt, iż Mary rozważnie. trzymała brata w ukryciu. Z pewnością jej zachowanie zdradzało ja- kieś poczucie winy. . To poczucie winy, a nie nieskazitelność pchnęły ją do natychmiastowego pakowania się, nie miał żad- nych wątpliwości. Jak obiecała, była gotowa do drogi w dwa dni. Nie musiał czekać na Ginewrę Mary Fairchiid. Uśmiechnął się szeroko - jego matka chrzestna to zupełnie inna historia. _ Sebastianie, czy upewniłeś się, że każda najmniejsza część mojego bagażu została zapakowana do powozów? - Zawinięta w futrzaną pelerynę, którą dostała od jakiegoś dawno zapomnianego rosyjskiego kochanka, lady Valery stała na szczycie schodów i patrzyła na niego z góry, jakby był prostym wieśniakiem urodzonym po to, by słuchać jej rozkazów. A choć nie był wieśniakiem, i tak pozwalał jej rozkazywać. Była jedyną na świecie kobietą, którą sza- nował, i której się bał. Szedł w otchłanie piekielne, przez niektórych nazywane Fairchild Manor, a robił to po to, by ocalić kraj od politycznej katastrofy. Jednak robił to również dla lady Valery. Wiele jej zawdzięczał i służył jej wiernie. - Twój bagaż, moja 'droga, pojedzie tymi dodatkowymi pojazdami - wskazał dwa ciężkie wehikuły cze- kające za jego własnym powozem na resorach. - Torba podróżna panny Fairchild będzie podróżowała na kolanach jednej z pokojówek, a mój nędzny bagaż pojedzie na dachu, wystawiony na srogą pogodę. - Tak powinno być, mój drogi. - Lady Valery skrzywiła się, schodząc po schodach. - Z wyjątkiem walizki

Mary, rzecz jasna. Będziemy musieli spędzić jakiś czas w Londynie kreując jej osobowość, zdajesz sobie z tego sprawę? - Ona ma osobowość - odparował Sebastian. Wszystko, czego potrzebuje, to trochę strojów. - Tego również - odrzekła spokojnie lady Valery. Usłyszał ciche burknięcie i odwrócił głowę. Panna Fairchild patrzyła na nich groźnie. - Wrażliwa, prawda? - zapytał matkę chrzestną. - Nigdy wcześniej taka nie była. - Lady Valery stanęła na podjeździe i obselWowała, jak panna Fairchi Id wsiada do powozu. - Ciekawe, co ją tak odmieniło? Sebastian spojrzał na wątłą, wyprostowaną sylwetkę lady Valery. Boże, ona mogła być przeciwnikiem każdego mężczyzny w Anglii. Dzierżąca władzę, wiedząca więcej o rządzie i jego sprawach niż większość parlamentarzystów i wiedząca również, jak skutecznie przeprowadzać konieczne ustawy. Musiał odzyskać ten pamiętnik, nie tylko by strzec prywatności lady Valery, lecz także by zatrzymać rozprzestrzenianie się buntu po całym Imperium Brytyjskim. Jeśli inne kobiety odkryją, że mogą rządzić i to mądrze, po cóż będą im mężczyźni? Podał jej dłoń i pomógł wsiąść do powozu, po czym odstąpił parę kroków, wiedząc, że damy potrzebują trochę czasu, żeby usiąść i rozstawić swoje rzeczy, zanim będzie mógł do nich dołączyć. Skrupulatnie oglądał trzy pojazdy. Piasty kół lśniły po zabiegach kołodzieja. Za każdym woźnicą siedzącym na wysokim siedzeniu stał lokaj uzbrojony w pistolet - rozbójnicy na drogach wciąż stanowili nierozwiązywalny problem. W każdym powozie jechał jeszcze lokaj, jego własny, bądź ze służby lady Valery, na wypadek ja- kiegoś nieszczęścia lub gdyby konie - wspaniałe zwierzęta, co do jednego - potrzebowały opieki. Dwie po- kojówki jechały w drugim powozie, a jego doskonale wyszkolony lokaj objął panowanie nad służbą w ostatnim. W tej chwili szczelnie opatulony Gerard chodził wzdłuż karawany powozów i upewniał się, że wszystko jest w porządku. Sebastian odezwał się, gdy lokaj się z nim zrównał: _ Powinniśmy dotrzeć do Londynu w dwa tygodnie. Bóg dał nam dobrą pogodę· Gdy mężczyzna odwrócił się ku niemu, Sebastian zauważy! swój błąd i zastanawia! się, jak mógł się tak pomylić. Ten człowiek ubrany by! w szorstką wełnę, a nie w elegancki płaszcz, a szalik, który okrywał jego głowę i twarz, był z pewnością zrobiony na drutach przez jakąś babcię z gór. Gerard nigdy nie popełniłby tak niewybaczalnego grzechu przeciwko właściwemu wyglądowi. Tego mężczyznę - tego lokaja? - otaczała jednak aura pewnej władczości, która odróżnia wyższych służących od niższych. Odezwał się z wyraźnym szkockim akcentem. - Bóg zapewni nam dobrą pogodę do granic Szkocji, proszę pana - powiedział. - Lecz później będziemy w rękach diabła. - Typowo szkockie podejście. - Sebastian nie mógł powstrzymać uśmiechu. Tak zuchwałe natury wpra- wiały go w rozbawienie. - Dlaczego z nami jedziesz, skoro Anglia jest dla ciebie tak odrażająca? - Ktoś musi jechać, by strzec panny Fairchiid. Zwykle taka impertynencja wprawiłaby Sebastiana w jeszcze większe rozbawienie, lecz coś w spojrzeniu tych niebieskich oczu ścierało uśmiech z jego twarzy. Lokaj rzucał Sebastianowi wyzwanie jak mężczyzna mężczyźnie, a takiego wyzwania Sebastian nie chciał podejmować. - Nic jej nie będzie, zapewniam cię. - Nie, to ja pana zapewniam - odezwał się lokaj. - I dlatego właśnie powinienem czuwać nad kawalkadą. - Jesteś lokajem? - zapytał Sebastian. - Jestem stajennym. Czy ten stajenny wyobraża sobie, że może być zalotnikiem Ginewry Mary Fairchiid, pochodzącej ze szlacheckiej angielskiej rodziny? - Jak się nazywasz? - Haley, proszę pana. Sebastian wahał się. Powinien odesłać tego mężczyznę, powiedzieć mu, że z powodu swej zuchwałości stracił możliwość opiekowania się swą ukochaną panną Fairchiid, lecz coś w postawie Haleya - wyprostowane ramiona, dłonie wsparte na biodrach - powiedziało Sebastianowi, że tylko traciłby czas. - Doskonale - powiedział. - Strzeż panny Fairchiid, jeśli pragniesz. Miej pewność, że nasza droga przebiegnie bez przeszkód. - Aż do końca, proszę pana. - Wychyliwszy się za tył powozu lady Valery, Haley wyciągnął dużą miednicę spod lin, które ją mocowały. - Proszę to wziąć. Sebastian ostrożnie ujął poobijaną starą miednicę dwoma palcami. - A na cóż mi to? Haley uśmiechał się złośliwie, Sebastian widział to po zmarszczkach wesołości wokół jego oczu.

- To dla panny Fairchild - powiedział Haley. - Podróże jej nie służą. ROZDZIAŁ 6 Mary poczuła, że powóz się zatrzymał i z trudem podniosła głowę z poduszki. Koła przestały łomotać, a przez uchylone drzwi wtargnął do wnętrza powiew świeżego powietrza. - Proszę usiąść, panno Fairchild - odezwał się lord Whitfield. - Och, co się stało tym razem? - Obawiała się, że jej wygląd jest równie żałosny, jak samopoczucie. Schyliła się, by poszukać na podłodze swego czepka. - Dojechaliśmy. Poważny ton jego głosu sprawił, że szybko się wyprostowała, chwytając za brzeg wąskiego wyściełanego siedziska, które było jej łóżkiem od zbyt wielu dni. - Do Fairchild Manor? - Proszę wstać. - Dłoń naznaczona posępną blizną pojawiła się przed jej nosem. - Zaniosę panią. - Nie chcę, żeby pan to robił - wymruczała, zawiązując czepek pod brodą. - Jak dotąd nigdy pani nie chciała - odpowiedział. - Wątpię jednak, by życzyła sobie pani wejść tam podpierając się nosem - zamilkł na chwilę - jak się to pani zdarzało. Nie pozwoliłby jej d tym zapomnieć. Pierwsza noc w drodze ze Szkocji to nie były najpiękniejsze chwile w jej życiu, to prawda, lecz dżentelmen po prostu ofiarowałby swą pomoc bez ciągłego przypominania o jednym nieszczęsnym incydencie w tamtej ohydnej gospodzie. U rażona, podała mu dłoń i pozwoliła się podnieść z siedzenia. Jak każdego wieczoru między Szkocją a Londynem, a później znów na trasie do Fairchild Manor, trzymała się jego ramion, gdy pomagał jej wy- dostać się z powozu. Nie pozwalał jej nawet dotknąć stopą ziemi. Brał ją na ręce, jednym ramieniem trzy- mając za plecy, a drugim podtrzymując nogi. Nie znosiła tego. Nie znosiła być dotykana, zwłaszcza przez niego, zwłaszcza teraz. W drodze do Londynu była przynajmniej otulona w wiele warstw ciepłych wełnianych ubrań. Nie chciała być noszona, lecz była zbyt chora, by się przeciwstawić. Gdy zatrzymali się w Londynie i w pośpiechu robili zakupy, lord Whitfield nalegał, żeby Mary została wyposażona w nową garderobę od stóp do głowy, a lady Valery przyznała mu rację. Krawcowa wyjaśniła, że sztywne gorsety i halki stanowczo wyszły już z mody. Ubrano więc Mary w satynowo-aksamitną suknię z podwyższoną talią, pod którą nie miała niczego poza koszulą i cienką halką. Co gorsza, gdy jechali na południe w stronę Sussex, robiło się coraz cieplej i n1Usiała zrezygnować z peleryny. Teraz palce lorda Whitfielda naciskały jej żebra, jego dłoń podtrzymywała jej udo i kontakt, którego Mary tak skrupulatnie unikała, kontakt ciała z ciałem, stał się namacalną rzeczywistością. Gdy materiał sukni zsuwał się z jej nóg, Sebastian dotykał ją w nowym miejscu. Trzymał ją w ramionach i zagarniał kolejną partię jej skóry. Z każdym oddechem jego pierś unosiła się przy jej piersi, a Mary zaciskała dłoń na żołądku, by ulżyć swej boleści. To nie była choroba podróżna, lecz choroba kobiety tak przyzwyczajonej do samotności, że zapomniała już o cieple ludzkiego dotyku. Lord Whitfield przypominał jej o tym bardzo skutecznie, gdy niefrasobliwie przedzierał się przez barierę czasu i dystansu, a Mary obawiała się, że gdy ich misja się skończy, będzie znowu potrzebującą wsparcia, zależną Ginewrą FairchiId. Co gorsza, on będzie to wiedział i wykorzysta to. Nie miała złudzeń na temat lorda Whitfielda. Wyko- rzysta ją, a jeśli ją tym skrzywdzi, uzna to za dodatkowy sukces. Spotkała już kiedyś mężczyznę takiego jak on. Zac biła kiedyś mężczyznę takiego jak on. - Nie szkodzi, że wygląda pani na chorą - cicho odezwał się lord Whitfield - ale czy musi pani także wyglądać na przerażoną? - Jestem przerażona. Nie spotkaniem z Fairchiidami, jak się jemu zdaje, lecz nim. - Czy chce par i, by to spostrzegli? - Oczywiście, że nie chcę. - Jakże ją złościł! - Nie chcę, by wiedzieli o mnie cokolwiek. Lecz pan o to zadbał, czyż nie? Skąpy uśmiech rozchylił jego wargi. - Teraz wygląda pani na rozdrażnioną. Tak jest o wiele lepiej, jak sądzę. Widziała, że cieszy go rola zdobywcy wracającego z pola bitwy z łupem. Z nią. Jeśli planował coś takie- go, nie mógłby wymyślić lepszej sceny niż ta. - Trzymasz ją? - Lady Valery zbliżyła się wsparta na lasce, której rzadko używała. Sprawiała wrażenie - nieprawdziwe, jak Mary wiedziała - kruchej. - Biedne maleństwo - powiedziała do Maly. - Zakładam się, że nie tak wyobrażałaś sobie swój powrót.

- W ogóle nie wyobrażałam sobie powrotu - odpowiedziała Mary zgodnie z prawdą. Wyobrażenie Fairchild Manor i wszystkich jego mieszkańców przytłoczonych jej wspaniałością było jedną z wielu przyjemnych wizji, na które sobie nie pozwalała. - Już tu jesteśmy - powiedziała lady Valery. - Najgorsze już za tobą. Nie będziesz musiała więcej po- dróżować. - Dopóki nie będziemy wracać. - Nawet tak nieszczęśliwa, jak była w trakcie podróży, Mary ciągle miała nadzieję, że niedługo wyjadą. - Dokończmy najpierw naszą misję. - Lord Whitfield obrzucił je surowym spojrzeniem. - Wtedy omówimy plan ucieczki. Cóż takiego zobaczył Sebastian, że na twarz wypełzł mu ten wyraz obrzydzenia? Ostrożnie podniosła wzrok na fasadę rodzinnego domu. Miała nadzieję, że to młodzieńcza wyobraźnia przedstawiała jej widok domu większy i wspanialszy niż był w istocie, ale nie. Budynek z lśniącego białego marmuru nie skurczył się przez minione lata. Dwór wciąż wzbijał się ku niebu i rozciągał jak opasłe wzniesienie ponad równiną Sussex. Każdy kwiaton, każda kopuła, każdy balkon były stworzone z dbałością, by uzyskać ogólne wrażenie bogactwa. Bajecznego, przytłaczającego, wyniszczającego bo- gactwa. Osaczyły ją emocje. Chciała się zapaść pod ziemię ze wstydu. Chciała krzyczeć z wściekłości. Chciała posiadać i być częścią dziedzictwa Fairchiidów. Nienawidziła jednak tego domu, spuścizny i FairchiIdów, i nic nie mogło tego zmienić. Nic, jak długo żyła. Lord Whitfield też ich nienawidził, zauważyła to. Nienawidził ich wszystkich. Nienawidził też Mary, którą tu przyniósł jak ofiarę i miał zamiar udawać, że kocha. Być może udręczenie, które powodował swoim dotykiem, nie miało źródła w samotności Mary. Może była to nienawiść płonąca w jego duszy i dotykająca jej duszy. Przez dłuższą chwilę patrzyła w stronę powozów lady Valery, jakby szukała w nich ucieczki. Szkoccy służący już rozładowywali bagaże, stajenny mówił coś do koni, głaszcząc ich pyski i przekonując, że to już prawie koniec. Mary zastanawiała się, dlaczego wciąż nosi gruby szalik owinięty wokół twarzy i czapkę głęboko wciągniętą na uszy .. Odwrócił i popatrzył na nią· Zamrugała z zaskoczeniem i znów na. niego spojrzała. To nie był Hadden. Mężczyzna był stary i zgar- biony, odwrócił się i utykając podszedł do następnej pary koni. Po prostu tęskniła za bratem i widziała to, co chciała widzieć. _ Uwaga - ścisnął ją lord Whitfield. - Przedstawienie za chwilę się zacznie. Służba stała w rzędzie wzdłuż alejki prowadzącej od powozów do drzwi. Niektórzy z młodszych lokajów i pokojówek trącali się łokciami i chichotali. Damy nie przybywają z wizytą w męskich ramionach, Mary o tym wiedziała i starała się wyglądać na tyle godnie, na ile było to możliwe. W końcu była też gospodynią i zarządzała służącymi, takimi jak ci tutaj. Tęgi lokaj wystąpił z rzędu i ukłonił się. - Czy życzy pan sobie, abym poniósł panią? - Nikomu nie wolno dotykać mojej drogiej panny Fairchild - odpowiedział lord Whitfield. - Ona jest tylko i wyłącznie moja. Mary zacisnęła szczęki, żeby zatrzymać cisnące się słowa. Jednym błyskotliwym zdaniem zadrwił z niej i ogłosił swoją nad nią władzę, a jego śmiałe słowa dotarły do szlachcica, który patrzył na nich ze szczytu szerokich schodów. Wyciągnęła gtowę, by go zobaczyć. To nie był lan, jej ciemnowłosy wybawca z za- mierzchłej przeszłości. Odprężyła się. Dzięki Bogu, że to nie lan. Nie była jeszcze gotowa na spotkanie z mm. - Kto to? - Bubb Fairchild, nowy markiz Smithwick. - Lord Whitfield uśmiechnął się szeroko i skłonił się. - Głowa twojej rodziny. - Mój Boże! - Bubb ruszył w dół po schodach. _ Czy to ty, Whitfield? - Wzrok cię nie zawodzi - przytaknął lord Whitfield. - Przyjechałem, by uczestniczyć w twoim przy- jęciu, choć nie przysłałeś mi zaproszenia. W miarę jak Bubb się zbliżał, Mary dostrzegła, że wygląda jak Fairchild. Jak ona. Jak Hadden. Był tylko wyraźnie bogatszy, wprost opływał w dostatki. Krawiec musiał pracować wiele dni nad surdutem, który nosił tak niedbale. Fryzjer przystrzygł jego jasne kręcone włosy tak, że okalały policzki, a kamerdyner ogolil mocny podbródek bez zacięcia. Prezentował efekty działań tłumu służących, lecz jednocześnie sam był bez skazy. Miał pięćdziesiąt lat, był wysoki, dobrze zbudowany i wciąż na tyle przystojny, by wprawiać w trzepotanie damskie serca. Jeśli kiedykolwiek człowiek został stworzony na obraz Boga, to Bóg musiał wyglądać jak Bubb Fairchild.

Zmrużył błyszczące niebieskie oczy. Niepokojąco ciemne rzęsy nadawały mu niewinny wygląd, lecz uśmiechał się inaczej niż Mary. Uśmiechał się, jakby naprawdę miał do tego powody. - Dobry Boże, człowieku, oczywiście, że jesteś mile widziany na moim przyjęciu! - wyciągnął ramię, jakby chciał po męsku uścisnąć lorda Whitfielda. Mary poczuła, że Sebastian zesztywniał. Bubb też musiał to dostrzec, gdyż łagodnie zmienił gest i klepnął go w plecy. - Gdybyś wcześniej nie zignorował tak wielu zaproszeń, wysłałbym ci kolejne tym razem. Kogo przywiozłeś? - Uśmiechnął się do lady Valery, a ona odwzajemniła uśmiech. - Moją chrzestną matkę, hrabinę Valery - przedstawił lord Whitfield, a jego spojrzenie ani na chwilę nie opuściło Bubba. Spokojny jak niemowlę w ramionach matki, Bubb rozpromienił się witając starszą damę· - Czuję się zaszczycony, mogąc panią gościć w moim domu. Lady Valery z gracją skłoniła głowę przyjmując jego słowa, a Mary usłyszała, jak lord Whitfield stłumił westchnienie. Miał nadzieję zobaczyć jakieś znamiona winy, lecz się zawiódł. Bubb przeniósł uwagę na Mary. Jego spojrzenie badało ją od stóp do głowy. Mary ciasno przylgnęła do lorda Whitfielda czując, że Bubb odnajduje w niej takie samo podobieństwo, jak ona w nim. Uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową, co z pewnością miało oznaczać zachwyt. - Czy to jest dama, o której myślę? Wiem, gdzie się znajdują wszyscy moi krewni, a przynajmniej wszyscy o prawowitym pochodzeniu - zbliżył się i pochylił tak, że zaśmiał się prosto w jej twarz. - Czy to jest Ginewra Mary Fairchiid? Monotonny dźwięk jego głosu sprawił, że i tak już niespokojny żołądek Mary zbuntował się zupełnie, jednak odpowiedziała tak grzecznie, jak mogła: - Tak, to ja. - Ginewra Mary Fairchild - gruchał Bubb. - Ginewra Mary Fairchiid. Przeszukiwaliśmy Anglię wzdłuż i wszerz, by cię odnaleźć. Nie uwierzyła w to nawet na chwilę i jej głos brzmiał sceptycznie: - Dlaczego? - Jakaś ty dowcipna! - Bubb klasnął w dłonie. Mary po prostu patrzyła na niego. - Nie żartujesz? - Bubb również spojrzał uważnie i zwrócił się do lorda Whitfielda. - Nie powiedziałeś jej? Lord Whitfield uśmiechnął się tak uprzejmie, że Mary instynktownie wiedziała, że jest zirytowany. - Zostawiłem ten przywilej tobie, Fairchiid. - O co chodzi? - Mary miała już dość tego, że ludzie rozmawiają o niej, jakby jej nie było. Bubb otworzył szeroko swe wielkie niebieskie oczy i głośno wciągnął powiE;,trze. - Chodzi o to ... Chodzi o to, Ginewro Mary Fairchild, że jesteś dziedziczką. Mój ojciec zapisał ci całą fortunę Fairchiidów. ROZDZIAŁ 7 - Poślijcie po moją żonę! - Bubb prowadził ich do swego obszernego gabinetu, krzycząc przez całą drogę. - Potrzebujemy lady Smithwick. Nora będzie wiedziała, co zrobić. Połóż moją drogą bratanicę na sofie. - Szarpnął za sznur od dzwonka. - Czy od dawna jest chora? Lady Valery szła u boku Sebastiana i trzymała wiotką dłoń Mary w swojej. - Biedactwo, pojawienie się tutaj jest dla niej tak głębokim przeżyciem. Jest po prostu przytłoczona. Przytłoczona wiadomością, że jest spadkobierczynią, myślała gorzko lady Valery. Dlaczego Sebastian trzymał to w tajemnicy? Widząc pogardliwe spojrzenie, jakim Sebastian obrzucił wykwintnie urządzony gabinet Bubba, sama odpowiedziała sobie na to pytanie. Ponieważ obawiał się, że Mary - wiedząc o odmianie swego losu - mogłaby odmówić przyjazdu do Fair- child Manor, a on jej tu potrzebował. Jako element rozproszenia uwagi i zaskoczenia już udowadniała swą wartość. Sebastian położył Mary na sofie i usiadł przy niej. Lady Valery mogłaby przysiąc, że jest żmartwiony. Widocznie nie spodziewał się, że Mary zemdleje. Lady Valery sama była zaskoczona, lecz w przeciwień-

stwie do Sebastiana wiedziała, że niemoc Mary jest raczej rezultatem zmęczenia podróżą oraz szokiem, a nie żadną prawdziwą chorobą. Ponadto przypuszczała, że Mary może udawać lekkie omdlenie na czas, którego potrzebuje do zebrania się w sobie i odzyskania opanowania. Gospodyni niecodziennie dowiaduje się, że jest dziedziczką. Bubb pochwyci l lokaja, który przyszedł na dźwięk dzwonka. - Poślij po moją żonę. Potrzebujemy jej natychmiast. Lokaj był wyraźnie przyzwyczajony do wybuchów pana, gdyż spokojnie odpowiedział: - Lady Smith- wiekjuż tu idzie, proszę pana. Czy podać państwu jakieś alkohole? - Alkohole? Alkohole? - Bubb krzyczał coraz głośniej. - Alkohol dla biednego, zmiażdżonego kwiatu kobiecości? Lady Valery usadowiła się w fotelu i laską przysunęła puf na tyle blisko,'by położyć na nim stopy. - Ja chętnie napiję się alkoholu. Odrobinę brandy, poproszę· Bubb posłał jej dzikie spojrzenie, lecz srogi wygląd lady Valery przypomnial mu o obowiązkach gospo- darza. - Oczywiście, lady Valery. A ty, Whitfield, czy masz ochotę? .. - Tak. Brandy. - Sebastian rozwiązał frywolny kapelusik Mary i zajął się zdejmowaniem siateczki z jej włosów. Z jakiegoś powodu nabrał do tej siateczki odrazy i przez cały czas, jaki spędzili w Londynie, usiłował przekonać Mary, by z niej zrezygnowała. Jego natarczywość zdumiała lady Valery. Przecież ta siatka utrzymywala masę kręconych włosów Mary pod kontrolą, lecz może... Może Sebastian nie chciał, by były pod kontrolą. Lady Valery obserwowała, 'jak rozłożył jasne loki na twardej poduszce pod głową Mary, Nie, Sebastian chciał mieć pod kontrolą Mary, ale nie jej włosy. Mary uniosła dłoń, chwyciła nadgarstek Sebastiana i coś powiedziała. Wyglądało to na: "Dość", lecz głos był zbyt słaby, by mógł dotrzeć przez duży pokój do uszu lady Valery. Sebastian przysunął się blisko do Mary i przemawiał do niej łagodnie. Najwyraźniej był oczarowany jej widokiem. Dobrze wyglądała w nowych strojach. Nawet lady Valery, chlubiąca się swoją spostrzegawczością, była zaskoczona, gdy Mary ubrała się w pierwszą ze swych nowych sukien. Bladoniebieski aksamitny stanik podkreślał błękit dużych oczu Mary, a ciemnoniebieska satynowa spódnica owijała się wokół jej nóg, gdy chodziła. Uważny obserwator mógł dostrzec zarysy uroków kryjących się pod tą suknią· Sebastian zawsze był bacznym obserwatorem i wiedział, w przeciwieństwie do Mary, że stanowią uroczą parę. W zasadzie, zadumała się lady Valery, gdyby byli nadzy, mogliby uchodzić za modeli pewnej frywolnej miniatury, którą dal jej duński ambasador w czasie swej ostatniej wizyty. Bubb wręczył lady Valery szklaneczkę brandy, a lokaj podał drugą Sebastianowi. Whitfield przyjął ją i przesunął trunek przed nosem Mary, która tym razem odezwała się tak stanowczo, że każdy w pokoju mógł usłyszeć dobitne: "Nie!". Sebastian uśmiechnął się przymilnie, a lady Valery powstrzymała westchnienie zadowolenia. Jak wspa- niale było móc zamieszać w garnku, a potem usiąść i obserwować efekty. Poważny wiek ma jednak swo- je zalety. Wtem Bubb zakrzyknął: - Czy ona śpi? Wszyscy w pokoju aż podskoczyli. _ Mogłoby się tak wydawać. - Niska, zgrabna kobieta pojawiła się w drzwiach i podeszła do Bubba. - Choć twoje krzyki wystarczyłyby, by przyprawić ją o ból głowy, Bubbie. Smakowite myśli lady Valery o miłości, małżeństwie i wnuczętac;h ulotniły się pod wpływem ataku wesołości. Bubbie? Ta kobieta mówi do markiza Smithwick "Bubbie"? - Jestem Nora, lady Smithwick - przedstawiła się i uśmiechnęła przepraszająco do lady Valery. - Proszę mi wybaczyć, że nie byłam tu, aby was powitać, ale spodziewaliśmy się gości dopiero jutro. - To my winni jesteśmy przeprosiny. Przyjechaliśmy zbyt wcześnie, lecz Sebastian zdecydował, że po- winniśmy przyjechać prędzej na wypadek, gdyby lord Smithwick - lady Valery miała ogromną ochotę na- zwać go "Bubbie", lecz się powstrzymała - zdecydował się wyrzucić nas ze swej posiadłości. Nora wyglądała na zaskoczoną i rzuciła czułe spojrzenie na męża. - Nie mógłby. Bubb jest najmiJszy wśród szlachciców. Przypominając sobie echa dawnego skandalu, lady Valery pomyślała, że Nora zupełnie poważnie wypo- wiada każde słowo. Obserwowała nową markizę z zainteresowaniem i zauważyła, że uśmiech ma słodki, postawę skromną, a jednak jest jakaś taka ... brązowa. Nieelegancko brązowa. Brązowe oczy, brązowe włosy spływające lokami na ramiona, brązowa skóra usiana piegami tym bardziej, im bliżej niepokaźnych piersi. Opowieści o tym, że Bubb Fairchild poślubił guwernantkę, musiały być prawdziwe. Ciekawe. Lady Valery patrzyła raz na Norę, raz na Bubba. Nigdy by nie przypuszczała, że ten wielki niedołęga okaże tyle hartu, by przeciwstawić się swemu ojcu. .

- Już ochłonęłam. - Mary najwyraźniej nie wyczuła przypływu czułości Sebastiana, gdyż odpychała go, dopóki się nie odsunął, a potem usiadła. - Przepraszam za tak spektakularne wejście, lady Smithwick. - Nonsens. - Nora podeszła do niej, szęleszcząc jedwabiem, i położyła jej dłoń na czole. - Bubb jest tak silny i żywotny, że nie zdaje sobie sprawy, iż kobieta może być poruszona niespodziewaną nowiną· - Obrzuciła męża krytycznym spojrzeniem. - A wieść o ogromnym spadku powinien ci przekazać w zaciszu domu, w cywilizowany sposób, a nie na schodach jak nieokiełznany młodzieniaszek. Bubb spuścił wielką głowę· Ze skruszoną miną i złotymi włosami wyglądał zupełnie jak jeden z psów lady Valery, gdy go beształa. Spojrzała na niego krytycznym wzrokiem. Był obezwładniająco przystojny. Lecz - westchnęła - żonaty, a lady Valery nie sięgała po własność innej kobiety. Przynajmniej ... niezbyt często i z pewnością nie wtedy, gdy było to małżeństwo z miłości. Poza tym nieoczekiwanie polubiła lady Smithwick. Zaskoczyło ją to, gdyż była wystarczająco stara, by znać nietrwałość pierwszego wrażenia. Było jednak coś w prostej jak trzcina figurze Nory i w jej śmiałym podbródku, co podobało się łady Valery. Wyczuwała w niej jakieś podobieństwo, rodzaj pokrewieństwa pochodzący z podobnej inteligencji i celów. _ Zaskoczyła mnie wiadomość o spadku - przyznała Mary. Lady Vałery usłyszała ukryte pod tym stwierdzeniem emocje - Mary czuła się oszołomiona. I wściekła. Starsza dama rzuciła okiem na Sebastiana podnoszącego się z sofy. O tak, z pewnością pyła na niego wściekła. Mary zsunęła stopy z sofy i postawiła je na podłodze. Trzymając się siedzenia, opuściła głowę, by krew dopłynęła jej do głowy. Nie zemdlała, nie całkiem, ale szumiało jej w uszach, a przed oczyma miała mgłę. Po prostu łatwiejsze wydawało się omdlenie, skoro nie była w stanie jasno myśleć. Teraz zdała so- bie sprawę, że j;:sno myśleć nie była w stanie od wielu godzin, a może i dni. Bubb powiedział, że odzie- dziczyła fortunę FairchildÓw. Jeśli to prawda, nie musi już prosić o wsparcie lady Valery ani obciążać Haddena. Jeśli to prawda ... Powoli rosło w niej poczucie triumfu. Jeśli to prawda, będzie mogła dyktować warunki współpracy z Sebastianem Durantem, wicehrabią Whitfield. Nie wiedziała, co chciał osiągnąć ukrywając przed nią fakt, iż stała się dziedziczką majątku, lecz cokolwiek planował, nie powiodło się. Teraz jest niezależna i zdolna zapewnić Haddenowi wszystko, co mu potrzebne. Jest bogata. Strząsnęla do tyłu 'zmierzwione włosy i rozejrzała się po pomieszczeniu, które było jej dobrze znane. Pamiętała jego blask, świetność wypolerowanego mosiądzu i drogich tkanin, zapach wosku i świeżych kwiatów. Zobaczyła masywne biurko z wy_ kwintnego ciemnego drewna, stworzone po to, by onieśmielić każdego, kto się przed nim znajdzie. Fotel za biurkiem był tak wysoki jak ona. Wyrzeźbione na poręczach chimery wbijały zęby w drewniane zakor1czenia i piorunowały spojrzeniem śmiertelnika, który odważyl się przeciwstawić panu Fairchild Manor. Ona się odważyla, wiele lat temu, i została wyrzucona przez dziadka. Resztki onieśmielenia snuły się w niej, mieszając się z poczuciem triumfu. Jest spadkobierczynią· Dziedziczką. I jak na ironię, ustano- wioną przez dziadka. . - Może pani mogłaby mi powiedzieć coś więcej o tym zdumiewającym spadku - poprosiła, wpatrując się w Norę. Nora wytrzymala spojrzenie i zwróciła się do lokaja: - Możesz odejść, Henry. Zamknij za sobą drzwi. Milczący, dobrze wyszkolony lokaj, skłonił się i wykonał polecenie, nawet mrugnięciem powieki nie zdradzając swej ciekawości. A musiał być ciekaw. Całe domostwo musiało być zafascynowane tym zwrotem wydarzeń. Mary chciałaby mieć możliwość popatrzenia przez dziurkę od klucza. Ciszę po wyjściu lokaja przerwał Sebastian, który przedstawił się Norze, i Bubb, który zaproponował kolejne drinki. Najwyraźniej obydwaj czuli potrzebę okazania kurtuazji. Obydwaj, jak zauważyla z przyjemnością Mary, byli przyciszeni i starali się zachowywać nienagannie. To dobrze. To oznacza, że czują się niepewnie. Powinni się tak czuć - zwłaszcza ten chytry lis lord Whitfield. - Pamiętam, jak przyszłaś rozmawiać z moim teściem - powiedziała do Mary Nora. - Byłaś młodziutka i odważna, a on cię wyrzucił. Sebastian spojrzał na Bubba. Bubb wpatrywal się w czubki swoich butów i kołysał się w przód i w tył. Gorąco zalało policzki Mary, gdy zdala sobie sprawę, że jej modlitwy nie zostały wysłuchane. Modlitwy, w których prosiła, by to zdarzenie zostało wymazane z pamięci wszystkich. . - Mnie też raz próbował wyrzucić. - Nora marszfiła fałd jedwabnej sukni między palcami i poważnie patrzyła na ruch materiału. - Na szczęście miałam Bubba, który go powstrzymał.

Mary poczuła niechętne współczucie dla swej ciotki. - W takim razie lepiej być żoną Fairchilda, niż być jedną z nich. - Och, nie powiedziałabym tego. - Nora zmarszczyła brwi i po chwili się rozpogodziła. - Ty przecież żartujesz. Wybacz mi. Podobno nie mam poczucia humoru. Mary nie żartowała, lecz nie chciała pozbawiać Nory złudzeń. - Gdy lord Fairchiid, ojciec Bubba, próbował mnie wyrzucić, już wcześniej wydziedziczył twojego ojca, więc pewnie chciał przywiązać do siebie drugiego syna. Niezbyt podniosły opis roli Bubba, pomyślała Mary. Czy uczciwy? - I wtedy zostawił mi spadek. Dlaczego? - Może czuł się winny z powodu tego, jak traktował twojego ojca? - Nora rozłożyła bezradnie ręce.Albo ciebie? Choć myślę, że najprawdopodobniej po to, żeby zrobić Bubbowi na złość. - Czy mogę się wtrącić? - spytała lady Valery. Znałam markiza przez wiele lat i sądzę, że zostawił pieniądze Mary, ponieważ wiedział, że to skłóci całą rodzinę· Nora wydęła wargi i zmarszczyła nos. Wyglądała, jakby przeżuwała zepsute mięso lub czuła mdły odór gnicia. Mary przypuszczała, że Nora myśli o swym teściu. - Ma pani prawdopodobnie rację, lady Valery głos Nory brzmiał w miarę uprzejmie. - Nie powinno się źle mówić o zmarłych, lecz taki zamysł zupełnie do niego pasuje. Bo inaczej dlaczegóż miałby zostawiać całą nieogarnioną fortunę wnuczce, którą bez mrugnięcia okiem wcześniej wyrzucił z domu? Dziwne, jak rozmowa o świeżo odkrytej fortunie łagodziła chorobę podróżną Mary. - O jakiej kwocie rozmawiamy? - zapytała. - Bubb odziedziczył tytuł i ziemie należne naj starszemu spadkobiercy. - Nora rozciągnęła lok, spoczy- wający na jej piersiach. - Oprócz tego twój dziadek zgromadził ponad sto dwadzieścia tysięcy funtów. Kropelki potu pojawiły się na skórze Mary, a Sebastian wymruczał: - Zarumieniłaś się· Oczywiście że się zarumieniła. Nigdy nawet nie słyszała, żeby ktoś mówił o takiej sumie pieniędzy. Bubb klasnął w dłonie i ten niespodziewany odgłos poderwał wszystkich w gabinecie. _ To jest okazja do świętowania. Wznieśmy toast za moją nowo odnalezioną bratanicę i jej nowo od- nalezioną fortunę. Dobrze jest wrócić do owczarni, co, Ginewro? Mary patrzyła na niego przez dłuższą chwilę· Na tyle długo, by go zawstydzić. Czy był szczery? Nie mógł być. Lecz gospodyni zawsze zachowuje się tak, by wszyscy wokół niej czuli się komfortowo. Odetchnęła ostrożnie i powiedziała sobie, że nie musi już się starać o zadowolenie otaczających ją osób. Jednak dziesięcioletnie przyzwyczajenia nie ulatują tak łatwo, odezwała się więc grzecznie: - Wolę być nazywana Mary, lordzie Fairchiid. _ Oczywiście. - Zdawało się, że Bubb jest niezdolny do jakiegokolwiek niezadowolenia, gdyż promie- niał jak chłopiec, który został zaproszony do kręgu wtajemniczonych. - Mów do mnie "wujku Bubb". W końcu teraz to ja jestem twoim opiekunem. W tej chwili Mary zrozumiała genialny plan Sebastiana. Niezamężna kobieta nie ma praw do swych pieniędzy. Jeśli będzie milczała na temat ich fikcyjnego nar ~zeństwa, stanie się przedmiotem manipulacji ubba - nią samą i jej fortuną· Jeśli pozwoli Sebastianowi rościć do niej prawa, on oc roni jej bogactwo przed chciwością Fairchil- dów. Kogo wolałaby? Bubba, znienacka życzliwego, z perności nicponia i jednego z wielu Fairchiidów, na których pomoc nie mogła liczyć, gdy dziadek wyrzucił ją za drzwi? Czy Sebastiana, który ... Spostrze- gła, że wpatruje się w jego błyszczące oczy. Sebastiana. Ządnego władzy, nieuprzejmego, niecierpliwego. Szantażystę· Lecz nie słabego. Choć nigdy nie spytała, co planował Sebastian, gdy ich nieszczęsna maskarada się skończy, nie martwiła się, że obedrze ją z fortuny a potem wrzuci do rynsztoka. Do więzienia, być może, ale nie do rynsztoka. Zanim zdążyła zmienić zdanie, odezwała się: _ Wujku, mam dobre wieści. Lord Whitfield i ja jesteśmy zaręczeni. Bubb nie zdradzał znaków szoku. Widział łorda Whitfielda niosącego ją z powozu oraz widział, że zachowują się jak para przywykła do swoich rytuałów. Prawdopodobnie słyszał też, jak lord Whitfield ogłaszał swoje do niej prawa. Bubb wyglądał na prostego, wesołego człowieka, lecz być może pod tą ma- ską skrywał swe płany finansowe? Mary odruchowo podwinęła palce stóp, gdy przypomniała sobie prze- czucie kłopotów, które miał Hadden. Przeczucie morderstwa. Morderstwa, którego się dopuściła.

Lord Whitfield podszedł do niej, położył dłoń na jej ramieniu i ścisnął ją mocno. - Będziesz musiała pamiętać, żeby mówić do mnie· po imieniu, kochanie, bo twój wujek nie uwierzy, że jesteśmy zakochani. - Sądzę, że mój wujek rozumie, iż kobiety muszą zachowywać konwenanse - powiedziała głośno Mary. - Być może. - Lord Whitfield usiadł obok niej i nieśpiesznym ruchem przesunął dłoń wzdłuż jej ramienia. Zacisnęła pięści i przywołała w sobie całe lata treningu, by powstrzymać się przed okładaniem go po uszach. Odwróciwszy jej rękę, lord Whitfield rozpinał rękawiczkę. Guzik po guziku oswobadzał jej dłoń. Powoli zsunął z niej rękawiczkę. Patrzyła na to zafascynowana równie mocno jak reszta obecnych. Sebastian powoli złączył swoją dłoń z jej dłonią· Wtedy zrozumiała jego intencję. Intymność dotyku zmusiła ją do zrozumienia. Aż się szarpnęła, by wyrwać dłoń, lecz on chwycił ją drugą dłonią za nadgarstek i przytrzymał. Jeszcze nie skończył swego przedstawienia. Na tyle głośno, by jego głos był słyszany w całym gabinecie, powiedział: - Bez wątpienia twój wujek rozumie, że kochankowie muszą łamać konwenanse. Ciepło popatrzył w jej oczy i uniósł jej dłot1 do ust. Może i byłaby pod wrażeniem, gdyby nie pamiętała, że niecałe dwa tygodnie temu zastosował podobny gest wobec swej matki chrzestnej w bibliotece w Szkocji. Cóż więc? Pocałuje jej palce. Czy mężczyźni muszą ograniczać się do tak nudnego repertuaru? Jednak Sebastian wsunął jej palec wskazujący do swoich ust i przygryzł go. Mary podskoczyła tak wysoko, że na pewno wszyscy zebrani w gabinecie to zauważyli i głośno łapała oddech, gdy lord Whitfiełd złagodził ból przytrzymując jej palec w ustach i ssąc go delikatnie. Zaplątana w sieć zakłopotania i oczarowania, wpatrywała się w niego, w jego usta, na które zwróciła uwagę już przy pierwszym spotkaniu. Nawet horror tamtej krwawej nocy nie był w stanie przyćmić wspomnienia jego ust, a teraz on tymi ustami dotykał jej skóry w sposób, który mogła określić wyłącznie jako intymny. Nie wiedziała, co ma na celu ta demonstracja, a jednocześnie instynkt podpowiadał jej, że taki gest jest zarezerwowany dla kochanków. A on wyglądał tak szczerze. I tak na nią patrzył; oczy błyszczały mu, gdy obserwował, jak stara się nie poddać uczuciu ostremu jak jego zęby i miękkiemu jak jego wargi. Jeśli zamierzał grać rolę jej narzeczonego z takim zapałem, będzie zmuszona przywołać swój zdrowy rozsądek. Zdrowy rozsądek. Z pewnością istniał gdzieś w tym domu wariatów. Spojrzała wokół, szukając wsparcia, lecz w tym gabinecie nie otrzymała go od nikogo. Ani od lady Valery, która patrzyła na wydarzenie z nieskrywaną fascynacją. Ani od Nory, która zaciskała usta z narzuconą sobie dyscypliną. I z pewnością nie od Bubba, który bez wahania zaatakował naj słabszy punkt ich planu. - Czy kontrakt małżeński jest już podpisany? Sebastian wypuścił palec Mary z takim ociąganiem, jakby było mu żal rozstawać się ze smakiem jej skóry. - Oczywiście. - To nieładnie negocjować z Mary kontrakt bez zgody opiekuna. U raza wyparła na chwilę w Mary oburzenie na Sebastiana. - Nie wiedziałam, że mam opiekuna. Byłam sama przez tak długi czas ... - Pozwoliła, by w powietrzu zawisło oskarżenie. . - Ty wiedziałeś, Whitfield. - Bubb z łatwością ją zignorował. - Tak, wiedziałem. - Więc powinieneś był mi powiedzieć, lordzie Whitfield - powiedziała Maty. Gdy pomyślała, jak wiele odebrał jej lord Whitfield, miała ochotę krzyczeć. I niemal krzyknęła, gdy Sebastian objął ją ramieniem. Mógł to zrobić w stosowny sposób, lecz nie, on ze wszystkiego musiał zrobić przedstawienie. Jego dłoń okrężnymi ruchami prześliznęła się po jej plecach, a kiedy sięgnął do jej boku, niemal siłą przyciągnął ją wzdłuż podłużnego twardego wezgłowia bliżej do siebie. Zbyt blisko. Tak blisko, że czuła napinające się mięśnie na jego udach. Och, jak tęskniła za swymi usztywnianymi halkami! Jego oddech muskał jej policzek. - Sebastian - szepnął. _ Słucham? - Nie popełniła błędu i nie odwróciła głowy, by na niego spojrzeć. Był o wiele za blisko. _ Sebastian. Mam na imię Sebastian. - J ego głos był tylko wrażeniem dźwięku obliczonym na dotarcie wyłącznie do jej ucha. - Jeśli mamy zwieść twoją rodzinę, będziesz musiała zdobyć się choć na tak drobną poufałości. Zrobiłaby wszystko, by ją uwolnił.