mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Dodd Christina - My First 2 - Zamki na niebie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - My First 2 - Zamki na niebie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 390 stron)

Christina Dodd Zamki na niebie

R O Z D Z I A Ł Anglia, rok 1166 Miała wszystkie zęby. Rajmund odetchnął ciężko. Owinięta była w tyle warstw ubrania, że ledwo ją rozpoznał. Opierała się wszystkimi siłami swego drobnego ciała, lecz na tle sinych ust wyraźnie widać było białe zęby. To ozna­ czało, że jest w dobrym zdrowiu i wystarczająco mło­ da, by rodzić dzieci. Próbował podsadzić ją na konia, ale wywinęła się z jego objęć i upadła na leśną ścieżkę. Podniosła się natychmiast, a jej wola ucieczki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Rajmund nie odpuścił jej jednak - zbyt wiele miał do stracenia, by zawracać sobie gło­ wę babskimi fochami. Brnęła w śniegu, który okrywał ziemię jak mgiełka, a on złapał ją i owinął peleryną tak ciasno, że na próżno wierzgała nogami i rękami. Podrzucił ją do góry, przerzucił przez siodło. Wsiadł na konia, zanim odzyskała oddech. - Spokojnie, Ju­ lianno, spokojnie - powiedział łagodnie i poklepując ją po plecach, ponaglił konia. Mimo tej łagodności walczyła dalej. Kopiąc noga­ mi na wszystkie strony, próbowała ześliznąć się z sio­ dła. Ten opór wydał mu się niezrozumiały. Niezrozu­ miałe było też to, że pragnął ją pocieszyć, jak gdyby była dzikim ptakiem, którego on próbuje oswoić. 1 5

A może współczucie wzbudził w nim fakt, że nawet nie krzyknęła. Od chwili, gdy wynurzył się zza drzew, nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku. Opierała się tylko z dzikim uporem. Kto wie, może po prostu nie mogła mówić. Była zawinięta jak kukła, jej głowa obijała się o koński brzuch i Rajmund zaczął się zastanawiać, czy oddy­ cha. Nachylił się i dotknął jej twarzy. Te same mocne zęby, które tak wcześniej podziwiał, wbiły mu się głę­ boko w ciało. Przeklął i wyszarpnął dłoń, zaszokowa­ ny jej gwałtownością. Nie mógł powiedzieć, że jest zdziwiony, bo czy nie wydawała mu się podob­ na do dzikiego stworzenia? Sam zawinił niedbało- ścią, oblizał więc kroplę krwi i wsunął dłoń pod pa­ chę, by ją ogrzać. Jej ciężki oddech rozdzierał ciszę i zamarzał w po­ wietrzu. Wydawało się, że nagie, pokryte szronem drzewa zdzierają z nieba śnieg, który sypał nieustan­ nie, cienką warstwą bieli wypełniając przestrzenie między suchymi liśćmi. Do diaska! Był mróz i z każ­ dą chwilą robiło się coraz zimniej. - Zaraz tam bę­ dziemy - powiedział głośno i przytrzymał ją mocno, ponieważ znów zaczęła się miotać. Gdy wjechał na szczyt wzgórza, uderzył go stru­ mień zimnego powietrza. Zaparło mu dech. Burza śnieżna już nie wisiała w powietrzu - była faktem. Świat ograniczał się do białego korytarza, który otwierał się tuż przed nim i zamykał, kiedy tylko przejechał. Leśna chata była niedaleko, lecz Raj­ mund martwił się o kobietę, leżącą nieruchomo na końskim grzbiecie. Nachylił się nad nią, chcąc ją ogrzać ciepłem swego ciała. Schowany zza wzgórzem domek, pełen drew na opał i suchego prowiantu, już wcześniej okazał się podarunkiem od Boga. Domyślał się, że to lady Julian- 6

na z Lofts kazała zaopatrzyć go dla wędrowców. A on, Rajmund, wykorzysta to schronienie, by ją porwać. - Jeszcze parę kroków, milady. - Oddech zamarzł na szalu osłaniającym usta. Uznał, że uczciwie będzie ją ostrzec, gdyż jego dotyk zdawał się napełniać ją odrazą. Zeskoczył z siodła i pociągnął ją na dół. Pró­ bowała ustać na nogach, ale nie mogła - kolana ugię­ ły się z zimna czy ze strachu. Pociągnął ją za sobą jak niedźwiedź swoją zdobycz i szeroko otworzył drzwi. - Już jesteśmy - powiedział niepotrzebnie. - Przywiążę tylko konia. W środku jest ogień. Gdybyś zechciała usiąść na słomie, dopóki nie skończę... Patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Rajmund opuszcza rygiel i czmychnęła do małego pomieszczenia na tyłach. Przez szpary w przepierzeniu widział ją krą­ żącą po niewielkiej izdebce. Wyglądała jak oszalała. W zagłębieniu na środku chaty palił się ogień. Dym wydobywał się przez niewielki otwór w strzesze i topił wpadające płatki śniegu. Płomienie przyciągnęły Ju­ liannę; wyciągnęła dłonie do ognia i rozglądała się w oszołomieniu. Szpary w ścianach pozatykano szma­ tami, okno zakryto kocem. Proste łóżko okryte futrami stało w jednym rogu, a w drugim znajdowała uprząż. Jedyne drzwi znajdowały się za jego plecami, były więc Chciał dać Juliannie trochę czasu, by mogła przy­ zwyczaić się do nowego otoczenia, niespiesznie więc karmił i oporządzał silnego wałacha. W końcu nie mógł już dłużej zwlekać. - Przytulnie tutaj, milady. Przetrzymamy burzę. Zamrugała, chcąc pozbyć się płatków śniegu top­ niejących na rzęsach i popatrzyła na niego. Cóż ta­ kiego zobaczyła, że skrzywiła się z niesmakiem? Był tylko mężczyzną, chociaż może wyjątkowo wysokim. - Powinnaś zdjąć ubranie, jest mokre - powiedział. 7

i Oczekiwał, że znów będzie uciekać, ale ona wyda­ wała się zahipnotyzowana jego widokiem i patrzyła na niego tak, jakby był wygłodzonym niedźwiedziem. Wzdrygnęła się, kiedy zdjął z jej ramion ciężki od śniegu płaszcz. Ściągnął z dłoni rękawice, zastana­ wiając się, co też znajduje się pod ciężkim kapturem i szalem opadającym na twarz. Wiedział, że spędzi z tą kobietą resztę życia i czuł się rozdarty. Od kiedy król Henryk przyrzekł mu jej rękę, Rajmund często się zastanawiał, jak ona wygląda. Za­ raz ją zobaczy, cóż znaczyło więc jeszcze parę chwil. Drżała i to przegnało chwilowe tchórzostwo. Roz­ wiązał jej kaptur, odwinął szal i zdał sobie sprawę, że jest nie tylko młoda i zdrowa. Bez wątpienia nie była zasuszoną wdową. Ani ka­ leką, czy też ponurą wiedźmą. Lady Julianna miała gładką skórę, była wysoka i ładna. Może nie piękna, ale jego oczekiwania były początkowo tak niewielkie, że mógłby ją za taką uznać. Kosmyki błyszczących miedzianych włosów wymykały się spod kapelusza i spadały falą na czoło. Jej usta były zbyt pełne, jak na szczupłą twarz, której wysokie kości policzkowe i kwadratowa szczęka nadawały wygląd rzeźby. Oczy o kolorze bławatków nawet nie mrugnęły. Nie chcia­ ła by ją rozbierał ani masował dłonie przywracając krążenie. Oczy wysyłały jasny sygnał: chatka to wię­ zienie, a on jest najpodlejszym ze strażników. Mimo woli obudziło się w nim współczucie. Raj­ mund z Avarache zbyt dobrze wiedział, co to niewola. - Jesteś taka blada - powiedział. Okrągła, fioleto­ wa blizna szpeciła jej policzek, ale postanowił to przemilczeć. - Zmarzłaś na kość? Przyglądała mu się jak osaczona wilczyca. - Twoje piegi są jak kawałeczki cynamonu w przej­ rzystym winie. - Podniósł dłoń, by dotknąć fascynują- 8

cych kropeczek, lecz ona odrzuciła głowę w bok. Ubodło go jej milczenie i odraza malująca się na twa­ rzy. - Nie chcesz, żebym cię dotykał? - zapytał. Po­ nownie zbliżył rękę. - To mi powiedz. Cofnęła się niepewnie. - Nie! - Aha. - Rozluźnił się. - Potrafisz mówić. Byłem ciekaw, czy przetrwamy tę burzę w milczeniu. Dorzu­ cić do ognia? - Przeniósł drwa w stronę paleniska, ułożył je w stos i ukląkł. - To groźna burza, wiedziałaś o tym? Nie, oczywiście nie wiedziałaś, w przeciwnym razie nie wyszłabys z zamku w taką pogodę. - Spojrzał na nią i zauważył z zadowoleniem, że przysuwa się do ognia. Napotykając jego spojrzenie, omal nie od­ skoczyła w tył, odwrócił się więc i zajął ogniem. - Z pewnością ktoś o twojej pozycji mógł wysłać do wsi jedną ze służących. Jesteś lady Julianna z Lofts, zga­ dza się? - Nie odpowiadała, więc obrócił się. - Zga­ dza się? Stała z boku, bliżej sterty drewna, ale wciąż wystar­ czająco blisko, by mógł jej dotknąć. Wyciągnął rękę. - Tak - przyznała. Dym kazał mu zmrużyć oczy; przyglądał się spiętej sylwetce, zastanawiając się, cóż takiego zamierza. Jej dłonie zamykały się i otwierały w powietrzu, wydawa­ ła się przygotowywać do działania. Ta odważna ko­ bieta wyglądała jak giermek przed pierwszą bitwą - kłębek nerwów i zniecierpliwienia. Powoli obrócił się do paleniska. Nadstawiając uszu, zagaił: - Zaiste, to ciekawe. Potrafisz tylko mówić „tak" i „nie". Gdzieś z tyłu przesunęło się polano. - Jeśli mężczyzna jest skazany na więzienie z ko­ bietą, to może i lepiej, żeby była małomówna. - Za­ marł i poczuł, że na karku cierpnie mu skóra. Usły­ szał świst wciąganego powietrza, obrócił się i zoba­ czył, że prosto na jego głowę spada wielki drewniany 9

kloc. Rzucił się na nią. Polano uderzyło go w ramię, a następnie wypadło z jej dłoni. Oboje potoczyli się do tyłu i upadli na twarde klepisko. Omal jej nie zgniótł, ale to ona chwilę wcześniej o mało nie roz­ trzaskała mu czaszki. Chociaż rozumiał jej desperację, nie mógł po­ wstrzymać się od krzyku: - Na świętego Sebastiana, cóż ty takiego wyrabiasz? Krzyk rozniósł się echem. Zamknęła oczy i skuliła się, oczekując ciosu. Nic się jednak nie wydarzyło. Leżał na niej jak nieruchomy kloc. - Coś ci się sta­ ło? - zapytał i westchnął. Potrząsnęła głową i otworzyła oczy. Szal odsłaniał tylko jego oczy i usta. Patrzył na nią uważnie, świdru­ jąc wzrokiem. Wełniana czapka zakrywała mu głowę, spod niej wystawały czarne włosy. Nie poznawała go. Był obcym, jednym z mężczyzn, których obawiała się najbardziej. Wstrząsnął nią dreszcz. W jego spojrze­ niu znów pojawiło się współczucie, które, nie wie­ dzieć czemu, wlało miarkę odwagi w jej tchórzliwą duszę. Nie chciała współczucia, nie miała zamiaru go przyjąć. - Złaź ze mnie. Kąciki jego oczu załamały się, wiedziała, że się uśmiecha. - Nie tylko potrafisz mówić, ale nawet wy­ dawać rozkazy. - Ale czy ty potrafisz słuchać? - rzuciła ostro. Oprzytomniał i odpowiedział, ważąc słowa: - Potra­ fię. Jeśli chcesz wiedzieć, jestem tresowaną małpką. Zdziwił ją ten gorzki ton. Wstał i potrząsnął obola­ łym ramieniem. Podniósł je, wykręcił, a kiedy już się przekonał, że jest sprawne, odezwał się: - Świetny za­ mach, milady. Zagapiła się na niego, próbując odgadnąć jego na­ strój. Ogarnęła spojrzeniem zdarte skórzane buty, 10

wytworny niegdyś materiał peleryny i zastanowiła się. Oparła się plecami o ścianę i stanęła na nogach. - Co to jest małpka? Na jego twarz wróciło rozbawienie. Wyciągnął rę­ kę, żądając, by ją przyjęła i powiedział: - Podejdź do ognia, to ci wytłumaczę. -Nie. Ledwie wypowiedziała te słowa, jednym wielkim susem znalazł się tuż przy niej. Znów uświadomiła sobie, jaki jest wysoki i że nie ma się gdzie ruszyć. Do stóp wracało krążenie, a razem z nim mrowienie wynikające z odmrożeń. Szczękała zębami z zim­ na i nie mogła nad tym zapanować. - Nie bądź niemądra. Podejdź do ognia. Zęby zaszczekały głośniej, więc posłuchała w koń­ cu, wielkim łukiem omijając wyciągniętą dłoń. Bała się, że jeśli nie posłucha, on jej dotknie. Co zresztą zamierzał. Irytował ją fakt, że doskona­ le wiedział, jak nią manipulować. Czuła się jak ku­ kiełka w rękach sprawnego lalkarza. Jej złość była tym większa, że robił to dla jej dobra, nie zostawiając miejsca na racjonalny sprzeciw. - Jestem zaręczona z mężczyzną, któremu zapła­ cisz za to gardłem. - Słowa te wydobyły się z ust bez udziału myśli, ale poczuła satysfakcję, widząc niepo­ kój na jego twarzy. - Zaręczona? A kim jest narzeczony? - To Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache. - Ach, tak. - Rozluźnił się i ukląkł, aby odwinąć za­ marzniętą wełnę z jej kostek. - Od dawna jesteś za­ ręczona? - Od ponad roku. - Narzeczony się ociąga? - Nie! To znaczy, zaręczono nas na królewskim dworze, przez pełnomocnika. 11

- I wciąż jeszcze nie ma ślubu? Poruszyła się niespokojnie. - Byłam chora. Spojrzał na nią bacznie. - Nie wyglądasz na chorą. - Najpierw ja byłam chora, potem moje dzieci. - Na jego twarzy malowało się uprzejme niedowierza­ nie. - Potem była zima, a niebezpiecznie jest prze­ kraczać morze przy takich wichurach. Potem było la­ to i musiałam czekać na żniwa i... Roześmiał się i zdała sobie sprawę, że nie za­ brzmiało to wiarygodnie. - Aha! Narzeczona się ociąga. Cały dwór pewnie boki zrywa. - Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - A król musiał pękać ze śmiechu. Taka zniewaga dla lorda Avarache! - Ojej! Zniewaga była niezamierzona - zaczęła z nadzieją, że jego, jak również samą siebie, przeko­ na. - Jest przecież groźnym wojownikiem. Krzyżow­ cem. - To, że uczestniczył w wyprawach krzyżowych, nie czyni z niego groźnego wojownika. Niektórzy krzy­ żowcy to zwykli mazgaje. - Wciąż zajęty jej obuwiem, uniósł w górę jej stopy i po jednym zdjął buty. Zachwiała się i niemal upadła, nie chcąc go doty­ kać. W ostatniej chwili duma ustąpiła na rzecz roz­ sądku i Julianna chwyciła go za ramię. Między jej palcami a jego skórą znajdowało się tyle warstw ubrania, że ciepło ciała nie zdołało przeniknąć wilgo­ ci i zimna, które otaczały go niczym obłok. Pierwszy raz od trzech lat dobrowolnie dotknęła mężczyzny. Nie mógł tego wiedzieć, ale to on wymusił ten do­ tyk, pozbawiając ją równowagi. Gdyby tylko zechciał spojrzeć w górę, lecz on nie spuszczał wzroku ze stóp, z których odwijał onuce. Pokorny jak służący, pomy­ ślała gorzko. Akurat. Każdy gest, każdy postępek był starannie i przemyślnie zaplanowany i wykonany. 12

Wiedział, jak bardzo bała się dotyku i zmusił ją, by go sama dotknęła. Może chciał jej udowodnić, że jest z krwi i kości, ale ona znała niebezpieczeństwo związane z tego rodzaju mężczyznami. Och, tak, znała aż nazbyt dobrze. Bez­ wiednie dotknęła okrągłej szramy na policzku i zapro­ testowała: - Rajmund nie jest mazgajem! Saraceni wzięli go w niewolę, a on uciekł, porwał jeden z ich statków i pożeglował z powrotem do Normandii. Miał ciepłe dłonie, a ona lodowate stopy. Wpraw­ nymi ruchami masował każdy mięsień i po chwili krą­ żenie wróciło. - Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co słyszysz, milady. - To prawda! - Powinna się zaniepokoić docin­ kiem, ale rozbawiony ton mężczyzny odarł te słowa z wszelkiej złośliwości. Poczuła się tylko urażona. - Tak mówisz? - To prawda! - Wciąż miała nadzieję i zamiar go przekonać. - Król przysłał list informujący mnie o za­ ręczynach. Opisał też wygląd i dzieje mojego narze­ czonego. Nie zrobiło to na nim wrażenia. - Co powiedział? Lekceważącym tonem powtórzyła poetyckie sło­ wa: - Przystojny niczym noc. silny jak północny wiatr. - Nie wierzysz? Topniejący śnieg spływał z jej z nosa. Otarła go rąbkiem rękawa. - Wyglądam na głupią? Gdyby na­ wet był kaleką i wariatem, Henryk i tak wznosiłby pe­ any na jego cześć. Chciał, bym nie zgłaszała żadnych wątpliwości, dopóki zaślubiny się nie odbędą. - A zatem jego waleczność jest pewnie też przesa­ dzona. Zagryzła wargę. Delikatny naskórek pękł pod naci­ skiem zębów i Julianna poczuła słony smak krwi. Tym 13

razem logika ją zawiodła. Mimo to z uporem powtó­ rzyła przekonanie, które było dla niej jedynym opar­ ciem: - Ziemie, którymi w imieniu króla władam, są często najeżdżane przez Walijczyków. Henryk nie od­ dałby ich jakiemuś słabeuszowi. Lord Avarache to mężczyzna, którego należy się lękać. Ścisnął jej palce. - Nie lękaj się go, pani. To tylko człowiek. Wtedy do niej dotarło. Klęczący przed nią mężczy­ zna mówił po francusku, tak jak ona i wszyscy angiel­ scy arystokraci. Jego akcent był jednak zupełnie ob­ cy. Pochodził z królewskiego dworu, ale co go tutaj przywiodło? - Znasz go? Położył na piersi rękę odzianą w rękawicę. - Ja? Hrabia obraca się w wysokich sferach. Plotki o jego pochodzeniu, charakterze i reputacji krążą po całym królestwie, ale nie można ich uznać za wiarygodne źródło informacji. - No tak - powiedziała z namysłem. - Nie każdy, kto przebywał na dworze, rozmawiał z królem. - No właśnie. Jestem ostatnią osobą, która mogłaby osądzać charakter tego twojego Avarache. - Zachi­ chotał i potrząsnął głową. - Ostatnią, bez wątpienia. - Ale czy wiesz...? - Co? - chciał wiedzieć. - Jest spokrewniony z królem? - Tak mówią. - Szerokie ramiona podniosły się i opadły. - Ale kto nie jest? Połowa europejskiej ary­ stokracji pochodzi z jego rodziny, druga połowa jest spokrewniona z Eleonorą. To znaczy z królową. Kró­ lową Eleonorą. - Powinieneś okazywać jej więcej szacunku - zga­ niła go. - A więc Avarache jest królewskim kuzynem. Jest bardzo bogaty? - K r ó l ? . 14

Zza szalika widać było oczy tego zuchwalca, ale Ju­ lianna nie uwierzyła w minę niewiniątka. - Avarache. Pytam, czy moje ziemie to dla niego drobny kąsek? Spojrzał na jej bose stopy. - Mam pończochy, któ­ re cię ogrzeją. - Sięgnął po torbę i zaczął czegoś szu­ kać. Nie sądziła, że odpowie, ale w końcu odezwał się: - Avarache jest jedynym dziedzicem bogatych ro­ dziców. Wezbrała w niej złość. - W takim razie Lofts i Bar- tonhale będą dla niego niczym. - Niekoniecznie, milady. - Spuścił głowę i nałożył suche, lecz dziurawe pończochy na jej stopy. - Jego rodzice nie są zbyt hojni. Trzymali go na krótkiej smyczy i skąpili mu funduszy. - Ale to on jest hrabią Avarache. - Kiedy się urodził, ojciec odstąpił mu jeden ze swych licznych tytułów. Mimo obietnic za pięknym tytułem nigdy nie poszedł dochód. - Ile ma teraz lat? - Trzydzieści pięć. Z jej piersi wydobył się jęk. - Nie jest już pierwszej młodości. Zaśmiał się, jak gdyby te słowa go zdumiały. - Sły­ szałem, że jest... całkiem nieźle zakonserwowany. Przynajmniej nie będziesz się musiała martwić o zie­ mie. Zadba o nie tak, jakby należały do niego. Na jej usta cisnął się sprzeciw, spotęgowany przez zaborczość. - To nie są jego ziemie. Należą do mnie. To ja jestem jedyną spadkobierczynią mego ojca, niech Bóg go ma w swojej opiece. Kiedy byłam dzieckiem kazał mi poznać Lofts od podszewki. Twierdził, że inaczej ktoś z łatwością zabierze mi to, co według prawa do mnie należy. Kiedy przejęłam ziemie mojego męża, niech Bóg i jego ma w swej opiece, przekonałam się na własnej skórze, że to 15

prawda. Mężczyźni chcą zabrać mi majątek podstę­ pem albo jawną zdradą. - Jesteś jedyną spadkobierczynią ojca i męża? Słowa uderzyły ją z siłą wiosennej powodzi. Jak to się stało, że przyznała się do takiego majątku? Z pewnością wiedział, jak rozległe są jej włości - ta­ cy awanturnicy zawsze to wiedzą - ale ona, w sposób niespodziewany dla siebie samej, jeszcze to potwier­ dziła. Kim jest ten łotr? Wyciągnęła rękę do jego twarzy; odskoczył, jak gdyby chciała go uderzyć. Nadąsała się. - Twój szalik. - Tym razem nie drgnął, a ona zdjęła materiał. Wypuściła go z dłoni, jak gdyby ją palił. Zielone oczy o niedorzecznie długich, czarnych rzęsach powinny ostrzec ją o kłopotach. Był bardzo przystojny. Więcej niż przystojny: po­ ciągający, intrygujący. Jego zachowanie, na pozór spokojne i ciche, sugerowało coś, czego nie widać by­ ło na pierwszy rzut oka, lecz co niosło ze sobą obiet­ nicę. Hebanowe włosy wymykały się na ramiona, wo­ łając o pieszczotę kobiecych rąk. Był gładko ogolony, a wyraźnie zarysowany podbródek świadczył o du­ mie. Gładka rzeźba policzków przyciągała jej wzrok i budziła w sercu dziwne uczucie. Zdjęła mu czapkę. Wysypała się masa potarganych włosów, czarnych jak skrzydło kruka i jak na jej gust, o wiele za długich. Mimo to, nie mogła oderwać wzroku ani od nich, ani od barbarzyńskiego złotego kolczyka, który zdobił jedno ucho. Zdała sobie sprawę, że on wciąż przed nią klęczy, cierpliwie czekając na koniec oględzin. Zdążył się pewnie przyzwyczaić, że kobiety - cale tłumy kobiet - często mu się przyglądają. Rozzłościła ją myśl, że jest jedną z wielu. Złościł ją fakt, że jego wygląd zro­ bił na niej takie wrażenie. 16

- Masz wielkie uszy - rzuciła nieuprzejmie. Zamrugał ze zdziwienia-.Na zmysłowe usta wkradł się uśmiech. Mój Boże, jak uśmiech dodawał mu urody! Kąciki oczu podniosły się, wokół nich pojawiły zmarszczki - nie był tak młody, jak z początku myślała. Kiedy się uśmiechał, w policzkach pojawiały mu się dołki. Usta, spierzchnięte od zimna, wołały o ukojenie. Zdała sobie sprawę, że trzyma się kurczowo za pas swojej sukni. Nie sądziła, że kiedykolwiek, gdziekol­ wiek znajdzie się mężczyzna, który będzie miał na nią taki wpływ. Jak to możliwe? Gdyby wszyscy mężczyźni świata niczym lemingi biegli w stronę urwiska, rzucałaby im jeszcze smakołyki na zachętę. Ojciec twierdził kiedyś, że jest zbyt wrażliwa. Że zbyt łatwo się obraża, gdy mężczyzna traktuje ją jak swoją własność - jak towar, który zostanie skonsumowany dla rozrywki i przy­ jemności pana. To dlaczego teraz zachwycała się wi­ dokiem tego łajdaka, który tak podstępnie ją porwał? Podniósł się, a ona powiedziała gładko: - Mój na­ rzeczony już tu jest. - Tutaj? Gdzie? - zapytał, przyglądając się jej uważnie. - Na moich ziemiach. - Przez jego twarz prze­ mknęły rożne miny, ale żadnej nie udało jej się roz­ szyfrować. Kłamstwo wywołało rumieniec; przetarła twarz i ściągnęła kapelusz, który upadł na klepisko. Nie podobało jej się, że mężczyzna tak się jej przyglą­ da, więc rzuciła się, by podnieść nakrycie głowy. Powstrzymał ją ręką, a ona instynktownie odwdzię­ czyła mu się kopniakiem. - Milady, sądziłem, że to już przerabialiśmy. Wałcząc z paniką, poprzestała tylko na groźnym spojrzeniu. 17

Chwycił jej warkocz, zważył go w dłoni i wydął usta: - Mam nadzieję, że twój narzeczony nie ucierpi podczas burzy. Zauważył, jak krótkie są jej włosy? Czy zdał sobie sprawę, że rozplecione sięgałyby jedynie do ramion? Czy czegoś się domyślał? Wyciągnął jakieś wnioski? Spojrzał na jej ciało, owinięte w zimowe ubrania jak cebulka. - Ile warstw masz na sobie? Poczuła palący wstyd. - To wyłącznie moja sprawa. Kiedy uderzyła go polanem, krzyknął tak, że skuli­ ła się ze strachu. Teraz nie miałaby jednak nic prze­ ciwko, by znowu krzyknął. Jego twarz straciła wszel­ ki wyraz, jak u człowieka, którego jeden rzut kości dzieli od niechybnego losu. Oczy zamieniły się w zie­ lone sople lodu, a spokojny głos tak się obniżył, że musiała wytężyć słuch. - Jeśli Julianna z Lofts zamarznie pod moją opie­ ką, będzie to moja sprawa. Jeśli twoi ludzie powieszą mnie za to, to też będzie moja sprawa. Kiedy przy- wiążą mnie do czterech koni, każdą kończyną do in­ nego i strzelą z bata... Zakryła twarz, zbyt zmęczona i zmarznięta, by za­ stanawiać się nad obrazami, które malował przed jej oczami. Jego oburzenie straciło na sile. - A więc się rozumiemy. Obchodzi mnie, co masz na sobie, bo moje życie zależy od twojego stanu zdro­ wia. Ściągniesz chociaż zewnętrzną warstwę? - Od­ sunął się. - Moje intencje są czyste jak kryształ. Intencje intencjami, ubranie trzeba było ściągnąć. Topniejący śnieg już przemoczył pierwszą warstwę i zagrażał pozostałym. Zrobiła krok w tył i rozwiąza­ ła tasiemki długiego płaszcza z surowej wełny, które­ go zimą używała do pracy poza domem. Wciąż urażo­ na jego dociekliwością, rzuciła ostro: - A tobie nie zimno? 18

- Oczywiście, że tak. - Wzruszył ramionami, zrzu­ cając z nich płaszcz, który upadł na stertę okryć. - Ale kogoś, kto był w piekle, podmuch zimowego wia­ tru może tylko ożywić. Patrzyła na swoje palce, zaplątane w tasiemki płaszcza. - Byłeś w piekle? - W piekle? Byłem. Ale wróciłem. Podejrzewała wcześniej, że ten człowiek jest narzę­ dziem w rękach diabła, a teraz on sam to potwierdził. Zaszczękała zębami, a on przyglądał się jej zmrużo­ nymi oczyma. - Milady, ile liczysz wiosen? - Dwadzieścia osiem. Cmoknął. - A wciąż tak łatwowierna. Nie jesteś dzieckiem. - Wiem. Wybacz, ale jestem zmęczona i senna. - I na pewno głodna. Mam jedynie owsiane placki ale... - Nie jestem głodna. - Odpowiedziała natych­ miast, uciszając zwierzę w żołądku, które nie zważa­ jąc na jej lęki, wciąż domagało się strawy. Nie chcia­ ła łamać się chlebem z wrogiem. - Nie jesteś głodna? Jego zdziwienie wydawało się nieco sztuczne. Przy­ szło jej do głowy, że potrafi czytać jej w myślach. Nie weźmie placków od diabła, chociażby najbardziej ku­ szących. Jeśli je zje, nigdy nie wróci do swojego świa­ ta. Tasiemek wciąż nie udało się rozplątać, w głowie panował chaos, ale powiedziała stanowczo: - Prze­ cież mówię. - Usiądź przy stole. - Delikatnie ujął jej ramię, po­ prowadził ją w stronę ławki i lekko popchnął. Usia­ dła. - Zostawiłem wino na ogniu. - Dotknął palcem jej nosa. - Tylko nie mów mi, że też nie chcesz. Nie potrafiła odmówić. Kiedy jej rozkazywał, słucha­ ła i to nie dlatego, że się bała. Słuchała, bo roztaczał 19

aurę pewności, która gasiła wszelki sprzeciw, zanim się na dobre pojawił. No dobrze, ustąpi i weźmie wino, ale nie będzie pić. Rozdrażniona swoją ustępliwością, za­ pytała: - Kim jesteś? Dlaczego mnie porwałeś? Wrócił do ognia i podniósł pokrywkę garnka. Aro­ mat wina wypełnił pokój. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nie zdążyłabyś dotrzeć do domu? - Rozlał wino do kubków. Wydawał się zatroskany i bezgranicznie szczery. Obserwowała jego twarz. Chciała poznać prawdę, lecz wiedziała, że pewnie nie będzie umiała jej zrozumieć. Westchnęła, wyszarpnęła palce z plą­ taniny tasiemek i po chwili trzymała w dłoniach kubek grzanego wina. Ciepło przenikało przez skulone z zimna palce, a Julianna zaczęła docho­ dzić do siebie. - Pij. - Skierował kubek do jej ust. Zamknęła oczy, by w pełni delektować się zapa­ chem i stwierdziła, że pokusa jest większa niż wcze­ śniej sądziła. Woń rodzimych ziół z niespotykaną do­ mieszką unosiła się w postaci pary. Julianna otworzy­ ła oczy i przed sobą zobaczyła jego twarz, na której malowała się zachęta. - Pij - powtórzył, a ona, zahip­ notyzowana jego wzrokiem, skosztowała parującego wywaru. Mimo że wino smakowało wybornie, że ogrzewało ją od środka, musi wiedzieć, co ją czeka. - Dlaczego...? - Wypij wszystko. Jedno spojrzenie na jego twarz i wypiła do dna, po czym odstawiła kubek na drewniany stół. Jego sposób mówienia był irytujący. Mówił powoli, jak gdyby ważył w myślach każdy wyraz. Mówił chrapli­ wie, jak gdyby słowa pochodziły z głębokiego wnę­ trza; z miejsca, w którym ukrywały się myśli. A ono wydawało się tak niedostępne jak morska kipiel. 20

Wabiło ją do siebie, korzystając z jej zmęczenia. To tajemne miejsce w jego duszy chciało jej coś przeka­ zać. Mówiło poprzez siłę potężnego ciała: wesprzyj się na mnie, ja cię obronię. Poprzez oczy, zielone jak morze podczas sztormu, szeptało: zaufaj mi, nie zro­ bię ci krzywdy. To nie wino ją tak oszołomiło; to była jego zasługa. Łzy same napłynęły do oczu, oddech nie mógł się uspokoić. Trzy długie lata, a teraz ma za­ ufać jakiemuś nieznajomemu. Zanim zdążyła wziąć go na spytki, odezwał się po­ nownie: - Czy twoi rycerze są tak krnąbrni, że nie chcą ci towarzyszyć? - Co? Gdzie? - Rozprostowała tasiemki i strąciła z ramion brązowy płaszcz, odsłaniając suknię. Pociągnął za surową wełnę rękawów, pomagając uwolnić ręce. - Do wsi, a jakże. Tam przecież byłaś, zgadza się? - Chciałam odwiedzić niańkę. Mówią, że nie prze­ żyje zimy. Chciała mnie jeszcze zobaczyć, pytała o mnie. - Złościło ją, że musi się przed nim usprawie­ dliwiać. Szarpnęła za bluzkę i poczuła jego dłonie na swoich. Wyrwała mu się i spojrzała groźnie. Na je­ go twarzy malowało się jedynie zniecierpliwienie i so­ lidna porcja gniewu. - Gdzie byli twoi rycerze? - Sir Joseph mi towarzyszył. To mój pierwszy ry­ cerz, przyjaciel ojca. - Gdzie jest teraz? - Wymówił te słowa z emfazą, oczekując odpowiedzi znacznie szybciej, niż ona go­ towa była ją dać. Mimo swej wrażliwości z pewnością uzna ją za tchórza, tak samo jak sir Joseph, tak samo jak oj­ ciec. Trudno. To były jej lęki, emocje, nad którymi nie potrafiła zapanować. - Nie chciał ze mną wracać - powiedziała buntowniczo. - Powiedział, że burza tak 21

przybrała na sile, że zamarzniemy na śmierć zanim dotrzemy do zamku. Rajmund wydawał się nad czymś zastanawiać. - Wątpiłaś w jego słowa? -Nie. - Czy jest jakiś powód, dla którego chciałaś wró­ cić? Chore dziecko, umierająca matka? - Dzieci mam zdrowe. A matka nie żyje. Kładąc dłonie na jej biodrach, pociągnął w dół ma­ teriał. Zrobił to tak szybko, że nie miała się czasu po­ skarżyć. - Innymi słowy, zlekceważyłaś jego ostrzeże­ nie i postanowiłaś wracać do domu? - Tak. - Oczekiwała wybuchu, eksplozji pogardy. Zamiast tego usłyszała jedynie niedowierzanie. - I ten sir Joseph odmówił ci swego towarzystwa? Pozwolił ci iść, wiedząc, że prawdopodobnie zginiesz w drodze? Że pewnie zbłądzisz, schodząc ze ścieżki? Wiedząc, że straci swoją panią? - Cóż. - Rozwiązała następne tasiemki. - Musisz wiedzieć, że to stary człowiek. - To człowiek, którego przydatność już się skoń­ czyła. Wydał ten sąd, jak gdyby miał do tego prawo. Na­ lewając jej ponownie, zauważył, że drży. Bez śladu uśmiechu na twarzy powiedział: - Nie martw się. Ja już się tym zajmę. - Zajmiesz się czym? - Podał jej kubek. Była tak zdenerwowana, że wino niebezpiecznie zbliżyło się do brzegu naczynia. - Proszę cię, nie wspominaj mu o tym. Powie, że się na niego skarżę i... - Patrzył na nią tak, że przerwała. - Proszę, mów dalej. - Sir Joseph potrafi być bardzo nieprzyjemny - wy- bąkała. I nie po raz pierwszy życzyła sobie, by sir Jo­ seph smażył się w piekle. Ale to była zła, niewdzięcz- 22

na myśl. Jeszcze raz dotknęła blizny na swoim policz­ ku i przesunęła palcami za uchem, gdzie kolejna bli­ zna przecinała skórę. Była długa i miała poszarpane brzegi. - Wskakuj do łóżka i tam dokończ wino. - Żartujesz. Podniósł przykrycia w milczącym rozkazie. - Nie ma mowy. - Nawet nie powiedział, kim jest, ani dlaczego tutaj ją przywiózł. Troska o jej bezpie­ czeństwo była tylko przykrywką i byłaby głupia, gdy­ by o tym zapomniała. Wydawał się zniecierpliwiony, ale w jej żyłach pły­ nęła odwaga, którą zawdzięczała grzanemu trunko­ wi. - Nie położę się ani dla ciebie, ani z tobą. Porwa­ nie dziedziczki jest może jakimś sposobem na zdoby­ cie żony i majątku, ale inni już próbowali zmusić mnie do małżeństwa i im się to nie udało. Tobie też się nie uda, ty draniu. Nagle znalazł się tuż nad nią: wielki, silny, zagnie­ wany mężczyzna. Zasłoniła głowę w obronnym ge­ ście. Cios nie nadszedł. - Siadaj - powiedział tonem, który zdawał się prze­ czyć furii w oczach. Spodziewając się zasadzki, opuściła powoli ramio­ na i zerknęła. Wciąż był duży i silny, ale gniew zastą­ piła odraza. Jej tchórzostwo mierziło go. Aż się sku­ liła. Posłusznie usiadła na zleżałym sienniku. Zapanowała cisza. Okrył futrami jej stopy, szczel­ nie otulił w pasie, a pod głowę podłożył owinięty w futro gładki kawałek drewna, który miał służyć za poduszkę. Nie wiedziała dlaczego mimo paraliżującego stra­ chu wciąż się mu przeciwstawia. Może był to lęk przed mężczyznami. Może bała się samej siebie, aury 23

opiekuńczości, którą roztaczał, bała się pociągu, któ­ ry do niego czuła. A może po prostu znajdowała się u kresu wytrzymałości. Spojrzała w jego chłodne oczy i szepnęła: - Nie ulegnę ci. Wolę rzucić się w ogień lub skończyć w kajdanach. Chłód w szmaragdowych oczach zamienił się w żar. Chwycił ją za ramiona. - Nie mów tak. Nigdy o tym nie myśl, nie wypowiadaj takich życzeń. Nie dla ciebie są niewolnicze kajdany, milady. - Owszem. Są dla łajdaka, któremu się wydaje, że moim tytułem poprawi swoją pozycję. Puścił ją, jak gdyby dotyk go palił. - Jeśli kiedyś hrabia Avarache stanie na mojej drodze, poradzę mu, by przykuł cię do małżeńskiego łoża i trzymał dopóty, dopóki nie nauczysz się robić lepszego użyt­ ku ze swego języka niż mowa. R O Z D Z I A Ł Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache dumał ponuro nad całym tym rozgardiaszem, do któ­ rego doprowadził zwykłym porwaniem. Julianna była dziedziczką, posiadaczką dwóch zamków i otaczających je włości. Król Henryk oddał mu jej rękę, lecz ona z niezrozumiałych powodów od­ mówiła przyjazdu na swój ślub i wystawiła go, Raj­ munda, na pośmiewisko. Dlaczego więc furia zelżała w konfrontacji z prze­ rażeniem tej niepokornej kobiety? Pragnął zemścić się na Juliannie za odmowę, ale kiedy ją zobaczył, tak wystraszoną, tak dzielną, nie był w stanie domagać się zadośćuczynienia. Była tylko słabą kobietą - na­ wet wtedy, gdy zdzieliła go kawałkiem drewna. 2 24

Kiedy ją przewrócił i obezwładnił, zdał sobie spra­ wę z jej delikatności. Chociaż grube warstwy ubrań dawały złudzenie krągłości, okrywały niezwykle drobne ciało. Zdejmie z niej wszystkie stroje z nie­ cierpliwością baszy, któremu przedstawiono nową nałożnicę. Spodnia warstwa ubrania, choć tak samo brzydka jak wierzchnia, nie potrafiła całkiem ukryć wiotkiej talii oraz krągłych piersi i bioder. Nie zali­ czała się do bladolicych piękności, tak popularnych na dworze, ale jej słodkie usta i zamglone oczy budzi­ ły ochotę, by ją dotykać, pieścić i w końcu zamienić jej opór w namiętność. Grzebiąc w torbie, odnalazł pieczęć z rodowym herbem. Powiódł po niej palcem, dotykając wyrytej w kamieniu kanciastej postaci niedźwiedzia. Zwierzę miało rozwartą paszczę i łapy w górze, zdawało się grozić, że zabije i rozerwie na kawałki każdego wro­ ga rodu. Słaba kobieta nie miała przy nim najmniej­ szej szansy, dlaczego więc nie wziął jej siłą, gdy spała, wyczerpana wydarzeniami dnia? Ze złością wrzucił pieczęć do torby. Nie był taki, jak legendarny założyciel rodu - gwałtowny, silny, ogarnięty szałem walki. Był raczej jak niedźwiedzica, która lekkim uderzeniem miękkiej łapy karci swoje małe Ściągnął z nóg mokre pończochy i powiesił je nad ogniem. Przydałaby się para suchych, ale ją od­ dał Julianie i miał zbyt miękkie serce, by... A więc jakiś mężczyzna próbował ją zmusić do małżeństwa. I odmówiła? Co to była za oferta? Czy odtrącony zalotnik uderzył ją upierścienioną ręką, pozostawia­ jąc czerwoną bliznę? Ukląkł przy palenisku i dołożył drew, by ogień palił się całą noc. Żar rozgrzanych do czerwoności 25

węgli mógł się równać z ogniem płonącym się w je­ go sercu. Od teraz lady Julianna nie będzie chodzić bez stra­ ży. Na samą myśl, że ktoś mógłby ją zmusić do mał­ żeństwa i ograbić z ziem, gotowało się w nim ze zło­ ści. Byle jaki pachołek mógł zmusić ją biciem do po­ słuszeństwa, mógł ją wykorzystać i skrzywdzić. Rajmund nie skrzywdził jej, nawet nie podniósł na nią ręki. Do diaska, co z niego za rycerz? Minęły już dni, kiedy mieczem i buławą torował sobie drogę przez życie. Odeszły w przeszłość czasy, kiedy turnieje, wal­ ki i zabijanie przynosiły mu chwałę i majątek wystar­ czający na utrzymanie. Łupy wojenne wpadały mu do kieszeni, a on nigdy nie zastanawiał się nad znisz­ czeniem i rozpaczą, które wlokły się jego śladem. Był w piekle, powiedział Juliannie. Była to prawda, ale wrócił z otchłani jako nowy człowiek. Owszem,uczestniczył w krucjatach. Wzięty do nie­ woli, ukradł statek i powrócił nim do Normandii. Julianna nie wiedziała nic o latach spędzonych u Saracenów. A może wiedziała? Czy to był powód, dla którego odmówiła przyjazdu na ślub? I to mimo nakazu kró­ la? Czy cały świat chrześcijański wiedział o słabości charakteru Rajmunda z Avarache? Czy to dlatego nazwała go łajdakiem? Trzymał ręce nad ogniem, aż para szła z wilgotnych rękawów, i przyglądał się śpiącej kobiecie. Przyglądał się tak, aż go szczypały oczy. Jest namiętna, prawda? Jest ciepła i dobra i z pewnością otworzy przed nim swój dom. Weź ją, przekonywał sam siebie. Nie jest jeszcze za późno. Zapłodnij ją. Wejdź do jej łóżka, zanim się na dobre obudzi. A wtedy zostanie twoją żoną bez po­ trzeby odwoływania się do rozkazu, do potęgi króla. 26

Nachylił się nad paleniskiem i okrył ją kocem, by nie zmarzła, jeśli spadną futra. A potem, oczarowany jej ciepłem, włożył jedną rękę pod przykrycie i do­ tknął ciała, którego tak pożądał. Płomienie padały na delikatną skórę, nadając jej blasku. Pragnął jej, a ta delikatna kobieta... Poczuł jakiś zapach. Smród palącego się materiału drażnił nos. Wełna? Spojrzał na pończochy, ale one wisiały z dala od płomieni. Cóż więc...? Ogarnęło go brzydkie podejrzenie i wyprostował się gwałtownie. Tliły mu się portki, klepnął więc dło­ nią, by ugasić rozprzestrzeniający się - tak odpowied­ ni do sytuacji - ogień. Julianna usiadła. W ciemnym pokoju ogień żarzył się czerwono. Burza przycichała, choć słychać było jeszcze zawodzenie wiatru i do chaty wciskało się zim­ no, któremu niestraszne były dogasające płomienie. Nieznajomy spał na ławce po drugiej stronie ka­ miennego paleniska. Głowę złożył na ramieniu, pod­ kulił nogi, przykryty podartą derką. W drugim kącie izby stał koń, też przykryty derką, i to lepszą niż der­ ka jego pana. Nawet podczas spoczynku wydawał się spięty, czuj­ ny, nietknięty miękką ręką snu. A mimo to zeszłej nocy nie wykorzystał jej słabości. Zmęczenie ustąpi­ ło, najgorsze przypuszczenia nie potwierdziły się i za­ częła się zastanawiać, czy przypadkiem źle go nie osądziła. Czuła się rześko po przespanej nocy i zasta­ nowiła się nad jego osobą. Mówił jak wykształcony rycerz. Czy taki człowiek narażałby się w czasie burzy tylko po to, by ją po­ rwać? Prawda, zdarte buty i pamiętająca lepsze czasy 27

opończa mogły znamionować nędzę, która zaprowa­ dziła go do ostateczności. Ubrania mogły też być przebraniem, które miało zmylić czyhających na dro­ gach rozbójników. Jeśli to nie rycerz, to co go przywiodło w te okoli­ ce? Jak trafił cło tej chatki? Może jest wędrowcem szukającym przygód, a może wolnym człowiekiem szukającym pracy? Czy padł ofiarą złego losu i wsty­ dził się o tym mówić? Jeśli sprawnie użyje kobiecych sztuczek - z pewnością pamięta jeszcze, jak obcho­ dzić się z mężczyzną - wydobędzie z niego te sekrety, nie urażając jego dumy. Dzisiaj weźmie go na spytki. Dowie się skąd po­ chodzi, a przede wszystkim ustali relację z nim wolną od zmysłowości. Było to możliwe. Trzy lata temu zna­ ła mężczyzn, których nazywała swoimi przyjaciółmi. Zapraszała ich do swojego domu, żartowała, zwierza­ ła się. Teraz unikała takich kontaktów, ale dla wła­ snego bezpieczeństwa była gotowa nawiązać je na nowo. Przecież spędzili noc w jednej izbie, a on nie rzucił się na nią z lepkimi łapami i przyklejonym do twarzy uśmiechem. Wiedziała, że mężczyzna, który chciałby to zrobić, z łatwością pokonałby jej opór. A on nie był wątłym rycerzykiem, przejętym marzeniami o bo­ gactwie, lecz mężczyzną, który wie, czego chce. Był wysoki przynajmniej na metr osiemdziesiąt i miała wystarczająco wiele powodów, by wierzyć, że jego ciało zbudowane jest z twardych mięśni. Już samą powściągliwością mógłby zyskać odpuszczenie wielu grzeszków i choć Juliana wciąż nie mogła spojrzeć na niego łaskawym okiem, to miała nadzieję, że po­ dejrzenia okażą się bezpodstawne. Usiadła ze stanowczą miną, rozrzucając wokół fu­ tra. W tej samej chwili otworzył oczy i ogarnął ją 28