R O Z D Z I A Ł
Anglia, rok 1166
Miała wszystkie zęby.
Rajmund odetchnął ciężko. Owinięta była w tyle
warstw ubrania, że ledwo ją rozpoznał. Opierała się
wszystkimi siłami swego drobnego ciała, lecz na tle
sinych ust wyraźnie widać było białe zęby. To ozna
czało, że jest w dobrym zdrowiu i wystarczająco mło
da, by rodzić dzieci.
Próbował podsadzić ją na konia, ale wywinęła się
z jego objęć i upadła na leśną ścieżkę. Podniosła się
natychmiast, a jej wola ucieczki zrobiła na nim
ogromne wrażenie. Rajmund nie odpuścił jej jednak
- zbyt wiele miał do stracenia, by zawracać sobie gło
wę babskimi fochami. Brnęła w śniegu, który okrywał
ziemię jak mgiełka, a on złapał ją i owinął peleryną
tak ciasno, że na próżno wierzgała nogami i rękami.
Podrzucił ją do góry, przerzucił przez siodło. Wsiadł
na konia, zanim odzyskała oddech. - Spokojnie, Ju
lianno, spokojnie - powiedział łagodnie i poklepując
ją po plecach, ponaglił konia.
Mimo tej łagodności walczyła dalej. Kopiąc noga
mi na wszystkie strony, próbowała ześliznąć się z sio
dła. Ten opór wydał mu się niezrozumiały. Niezrozu
miałe było też to, że pragnął ją pocieszyć, jak gdyby
była dzikim ptakiem, którego on próbuje oswoić.
1
5
A może współczucie wzbudził w nim fakt, że nawet
nie krzyknęła. Od chwili, gdy wynurzył się zza drzew,
nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku. Opierała
się tylko z dzikim uporem.
Kto wie, może po prostu nie mogła mówić. Była
zawinięta jak kukła, jej głowa obijała się o koński
brzuch i Rajmund zaczął się zastanawiać, czy oddy
cha. Nachylił się i dotknął jej twarzy. Te same mocne
zęby, które tak wcześniej podziwiał, wbiły mu się głę
boko w ciało. Przeklął i wyszarpnął dłoń, zaszokowa
ny jej gwałtownością. Nie mógł powiedzieć, że jest
zdziwiony, bo czy nie wydawała mu się podob
na do dzikiego stworzenia? Sam zawinił niedbało-
ścią, oblizał więc kroplę krwi i wsunął dłoń pod pa
chę, by ją ogrzać.
Jej ciężki oddech rozdzierał ciszę i zamarzał w po
wietrzu. Wydawało się, że nagie, pokryte szronem
drzewa zdzierają z nieba śnieg, który sypał nieustan
nie, cienką warstwą bieli wypełniając przestrzenie
między suchymi liśćmi. Do diaska! Był mróz i z każ
dą chwilą robiło się coraz zimniej. - Zaraz tam bę
dziemy - powiedział głośno i przytrzymał ją mocno,
ponieważ znów zaczęła się miotać.
Gdy wjechał na szczyt wzgórza, uderzył go stru
mień zimnego powietrza. Zaparło mu dech. Burza
śnieżna już nie wisiała w powietrzu - była faktem.
Świat ograniczał się do białego korytarza, który
otwierał się tuż przed nim i zamykał, kiedy tylko
przejechał. Leśna chata była niedaleko, lecz Raj
mund martwił się o kobietę, leżącą nieruchomo
na końskim grzbiecie. Nachylił się nad nią, chcąc ją
ogrzać ciepłem swego ciała.
Schowany zza wzgórzem domek, pełen drew
na opał i suchego prowiantu, już wcześniej okazał się
podarunkiem od Boga. Domyślał się, że to lady Julian-
6
na z Lofts kazała zaopatrzyć go dla wędrowców. A on,
Rajmund, wykorzysta to schronienie, by ją porwać.
- Jeszcze parę kroków, milady. - Oddech zamarzł
na szalu osłaniającym usta. Uznał, że uczciwie będzie
ją ostrzec, gdyż jego dotyk zdawał się napełniać ją
odrazą. Zeskoczył z siodła i pociągnął ją na dół. Pró
bowała ustać na nogach, ale nie mogła - kolana ugię
ły się z zimna czy ze strachu. Pociągnął ją za sobą jak
niedźwiedź swoją zdobycz i szeroko otworzył drzwi. -
Już jesteśmy - powiedział niepotrzebnie. - Przywiążę
tylko konia. W środku jest ogień. Gdybyś zechciała
usiąść na słomie, dopóki nie skończę...
Patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Rajmund
opuszcza rygiel i czmychnęła do małego pomieszczenia
na tyłach. Przez szpary w przepierzeniu widział ją krą
żącą po niewielkiej izdebce. Wyglądała jak oszalała.
W zagłębieniu na środku chaty palił się ogień. Dym
wydobywał się przez niewielki otwór w strzesze i topił
wpadające płatki śniegu. Płomienie przyciągnęły Ju
liannę; wyciągnęła dłonie do ognia i rozglądała się
w oszołomieniu. Szpary w ścianach pozatykano szma
tami, okno zakryto kocem. Proste łóżko okryte futrami
stało w jednym rogu, a w drugim znajdowała uprząż.
Jedyne drzwi znajdowały się za jego plecami, były więc
Chciał dać Juliannie trochę czasu, by mogła przy
zwyczaić się do nowego otoczenia, niespiesznie więc
karmił i oporządzał silnego wałacha. W końcu nie
mógł już dłużej zwlekać. - Przytulnie tutaj, milady.
Przetrzymamy burzę.
Zamrugała, chcąc pozbyć się płatków śniegu top
niejących na rzęsach i popatrzyła na niego. Cóż ta
kiego zobaczyła, że skrzywiła się z niesmakiem? Był
tylko mężczyzną, chociaż może wyjątkowo wysokim.
- Powinnaś zdjąć ubranie, jest mokre - powiedział.
7
i Oczekiwał, że znów będzie uciekać, ale ona wyda
wała się zahipnotyzowana jego widokiem i patrzyła
na niego tak, jakby był wygłodzonym niedźwiedziem.
Wzdrygnęła się, kiedy zdjął z jej ramion ciężki
od śniegu płaszcz. Ściągnął z dłoni rękawice, zastana
wiając się, co też znajduje się pod ciężkim kapturem
i szalem opadającym na twarz.
Wiedział, że spędzi z tą kobietą resztę życia i czuł się
rozdarty. Od kiedy król Henryk przyrzekł mu jej rękę,
Rajmund często się zastanawiał, jak ona wygląda. Za
raz ją zobaczy, cóż znaczyło więc jeszcze parę chwil.
Drżała i to przegnało chwilowe tchórzostwo. Roz
wiązał jej kaptur, odwinął szal i zdał sobie sprawę, że
jest nie tylko młoda i zdrowa.
Bez wątpienia nie była zasuszoną wdową. Ani ka
leką, czy też ponurą wiedźmą. Lady Julianna miała
gładką skórę, była wysoka i ładna. Może nie piękna,
ale jego oczekiwania były początkowo tak niewielkie,
że mógłby ją za taką uznać. Kosmyki błyszczących
miedzianych włosów wymykały się spod kapelusza
i spadały falą na czoło. Jej usta były zbyt pełne, jak
na szczupłą twarz, której wysokie kości policzkowe
i kwadratowa szczęka nadawały wygląd rzeźby. Oczy
o kolorze bławatków nawet nie mrugnęły. Nie chcia
ła by ją rozbierał ani masował dłonie przywracając
krążenie. Oczy wysyłały jasny sygnał: chatka to wię
zienie, a on jest najpodlejszym ze strażników.
Mimo woli obudziło się w nim współczucie. Raj
mund z Avarache zbyt dobrze wiedział, co to niewola.
- Jesteś taka blada - powiedział. Okrągła, fioleto
wa blizna szpeciła jej policzek, ale postanowił to
przemilczeć. - Zmarzłaś na kość?
Przyglądała mu się jak osaczona wilczyca.
- Twoje piegi są jak kawałeczki cynamonu w przej
rzystym winie. - Podniósł dłoń, by dotknąć fascynują-
8
cych kropeczek, lecz ona odrzuciła głowę w bok.
Ubodło go jej milczenie i odraza malująca się na twa
rzy. - Nie chcesz, żebym cię dotykał? - zapytał. Po
nownie zbliżył rękę. - To mi powiedz.
Cofnęła się niepewnie. - Nie!
- Aha. - Rozluźnił się. - Potrafisz mówić. Byłem
ciekaw, czy przetrwamy tę burzę w milczeniu. Dorzu
cić do ognia? - Przeniósł drwa w stronę paleniska,
ułożył je w stos i ukląkł. - To groźna burza, wiedziałaś
o tym? Nie, oczywiście nie wiedziałaś, w przeciwnym
razie nie wyszłabys z zamku w taką pogodę. - Spojrzał
na nią i zauważył z zadowoleniem, że przysuwa się
do ognia. Napotykając jego spojrzenie, omal nie od
skoczyła w tył, odwrócił się więc i zajął ogniem. -
Z pewnością ktoś o twojej pozycji mógł wysłać do wsi
jedną ze służących. Jesteś lady Julianna z Lofts, zga
dza się? - Nie odpowiadała, więc obrócił się. - Zga
dza się?
Stała z boku, bliżej sterty drewna, ale wciąż wystar
czająco blisko, by mógł jej dotknąć. Wyciągnął rękę.
- Tak - przyznała.
Dym kazał mu zmrużyć oczy; przyglądał się spiętej
sylwetce, zastanawiając się, cóż takiego zamierza. Jej
dłonie zamykały się i otwierały w powietrzu, wydawa
ła się przygotowywać do działania. Ta odważna ko
bieta wyglądała jak giermek przed pierwszą bitwą -
kłębek nerwów i zniecierpliwienia. Powoli obrócił się
do paleniska. Nadstawiając uszu, zagaił: - Zaiste, to
ciekawe. Potrafisz tylko mówić „tak" i „nie".
Gdzieś z tyłu przesunęło się polano.
- Jeśli mężczyzna jest skazany na więzienie z ko
bietą, to może i lepiej, żeby była małomówna. - Za
marł i poczuł, że na karku cierpnie mu skóra. Usły
szał świst wciąganego powietrza, obrócił się i zoba
czył, że prosto na jego głowę spada wielki drewniany
9
kloc. Rzucił się na nią. Polano uderzyło go w ramię,
a następnie wypadło z jej dłoni. Oboje potoczyli się
do tyłu i upadli na twarde klepisko. Omal jej nie
zgniótł, ale to ona chwilę wcześniej o mało nie roz
trzaskała mu czaszki.
Chociaż rozumiał jej desperację, nie mógł po
wstrzymać się od krzyku: - Na świętego Sebastiana,
cóż ty takiego wyrabiasz?
Krzyk rozniósł się echem. Zamknęła oczy i skuliła
się, oczekując ciosu.
Nic się jednak nie wydarzyło.
Leżał na niej jak nieruchomy kloc. - Coś ci się sta
ło? - zapytał i westchnął.
Potrząsnęła głową i otworzyła oczy. Szal odsłaniał
tylko jego oczy i usta. Patrzył na nią uważnie, świdru
jąc wzrokiem. Wełniana czapka zakrywała mu głowę,
spod niej wystawały czarne włosy. Nie poznawała go.
Był obcym, jednym z mężczyzn, których obawiała się
najbardziej. Wstrząsnął nią dreszcz. W jego spojrze
niu znów pojawiło się współczucie, które, nie wie
dzieć czemu, wlało miarkę odwagi w jej tchórzliwą
duszę. Nie chciała współczucia, nie miała zamiaru go
przyjąć. - Złaź ze mnie.
Kąciki jego oczu załamały się, wiedziała, że się
uśmiecha. - Nie tylko potrafisz mówić, ale nawet wy
dawać rozkazy.
- Ale czy ty potrafisz słuchać? - rzuciła ostro.
Oprzytomniał i odpowiedział, ważąc słowa: - Potra
fię. Jeśli chcesz wiedzieć, jestem tresowaną małpką.
Zdziwił ją ten gorzki ton. Wstał i potrząsnął obola
łym ramieniem. Podniósł je, wykręcił, a kiedy już się
przekonał, że jest sprawne, odezwał się: - Świetny za
mach, milady.
Zagapiła się na niego, próbując odgadnąć jego na
strój. Ogarnęła spojrzeniem zdarte skórzane buty,
10
wytworny niegdyś materiał peleryny i zastanowiła się.
Oparła się plecami o ścianę i stanęła na nogach. - Co
to jest małpka?
Na jego twarz wróciło rozbawienie. Wyciągnął rę
kę, żądając, by ją przyjęła i powiedział: - Podejdź
do ognia, to ci wytłumaczę.
-Nie.
Ledwie wypowiedziała te słowa, jednym wielkim
susem znalazł się tuż przy niej. Znów uświadomiła
sobie, jaki jest wysoki i że nie ma się gdzie ruszyć.
Do stóp wracało krążenie, a razem z nim mrowienie
wynikające z odmrożeń. Szczękała zębami z zim
na i nie mogła nad tym zapanować.
- Nie bądź niemądra. Podejdź do ognia.
Zęby zaszczekały głośniej, więc posłuchała w koń
cu, wielkim łukiem omijając wyciągniętą dłoń. Bała
się, że jeśli nie posłucha, on jej dotknie.
Co zresztą zamierzał. Irytował ją fakt, że doskona
le wiedział, jak nią manipulować. Czuła się jak ku
kiełka w rękach sprawnego lalkarza. Jej złość była
tym większa, że robił to dla jej dobra, nie zostawiając
miejsca na racjonalny sprzeciw.
- Jestem zaręczona z mężczyzną, któremu zapła
cisz za to gardłem. - Słowa te wydobyły się z ust bez
udziału myśli, ale poczuła satysfakcję, widząc niepo
kój na jego twarzy.
- Zaręczona? A kim jest narzeczony?
- To Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache.
- Ach, tak. - Rozluźnił się i ukląkł, aby odwinąć za
marzniętą wełnę z jej kostek. - Od dawna jesteś za
ręczona?
- Od ponad roku.
- Narzeczony się ociąga?
- Nie! To znaczy, zaręczono nas na królewskim
dworze, przez pełnomocnika.
11
- I wciąż jeszcze nie ma ślubu?
Poruszyła się niespokojnie. - Byłam chora.
Spojrzał na nią bacznie. - Nie wyglądasz na chorą.
- Najpierw ja byłam chora, potem moje dzieci. -
Na jego twarzy malowało się uprzejme niedowierza
nie. - Potem była zima, a niebezpiecznie jest prze
kraczać morze przy takich wichurach. Potem było la
to i musiałam czekać na żniwa i...
Roześmiał się i zdała sobie sprawę, że nie za
brzmiało to wiarygodnie. - Aha! Narzeczona się
ociąga. Cały dwór pewnie boki zrywa.
- Nie! - zaprotestowała gwałtownie.
- A król musiał pękać ze śmiechu. Taka zniewaga
dla lorda Avarache!
- Ojej! Zniewaga była niezamierzona - zaczęła
z nadzieją, że jego, jak również samą siebie, przeko
na. - Jest przecież groźnym wojownikiem. Krzyżow
cem.
- To, że uczestniczył w wyprawach krzyżowych, nie
czyni z niego groźnego wojownika. Niektórzy krzy
żowcy to zwykli mazgaje. - Wciąż zajęty jej obuwiem,
uniósł w górę jej stopy i po jednym zdjął buty.
Zachwiała się i niemal upadła, nie chcąc go doty
kać. W ostatniej chwili duma ustąpiła na rzecz roz
sądku i Julianna chwyciła go za ramię. Między jej
palcami a jego skórą znajdowało się tyle warstw
ubrania, że ciepło ciała nie zdołało przeniknąć wilgo
ci i zimna, które otaczały go niczym obłok. Pierwszy
raz od trzech lat dobrowolnie dotknęła mężczyzny.
Nie mógł tego wiedzieć, ale to on wymusił ten do
tyk, pozbawiając ją równowagi. Gdyby tylko zechciał
spojrzeć w górę, lecz on nie spuszczał wzroku ze stóp,
z których odwijał onuce. Pokorny jak służący, pomy
ślała gorzko. Akurat. Każdy gest, każdy postępek był
starannie i przemyślnie zaplanowany i wykonany.
12
Wiedział, jak bardzo bała się dotyku i zmusił ją, by go
sama dotknęła.
Może chciał jej udowodnić, że jest z krwi i kości, ale
ona znała niebezpieczeństwo związane z tego rodzaju
mężczyznami. Och, tak, znała aż nazbyt dobrze. Bez
wiednie dotknęła okrągłej szramy na policzku i zapro
testowała: - Rajmund nie jest mazgajem! Saraceni
wzięli go w niewolę, a on uciekł, porwał jeden z ich
statków i pożeglował z powrotem do Normandii.
Miał ciepłe dłonie, a ona lodowate stopy. Wpraw
nymi ruchami masował każdy mięsień i po chwili krą
żenie wróciło.
- Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co słyszysz,
milady.
- To prawda! - Powinna się zaniepokoić docin
kiem, ale rozbawiony ton mężczyzny odarł te słowa
z wszelkiej złośliwości. Poczuła się tylko urażona.
- Tak mówisz?
- To prawda! - Wciąż miała nadzieję i zamiar go
przekonać. - Król przysłał list informujący mnie o za
ręczynach. Opisał też wygląd i dzieje mojego narze
czonego.
Nie zrobiło to na nim wrażenia. - Co powiedział?
Lekceważącym tonem powtórzyła poetyckie sło
wa: - Przystojny niczym noc. silny jak północny wiatr.
- Nie wierzysz?
Topniejący śnieg spływał z jej z nosa. Otarła go
rąbkiem rękawa. - Wyglądam na głupią? Gdyby na
wet był kaleką i wariatem, Henryk i tak wznosiłby pe
any na jego cześć. Chciał, bym nie zgłaszała żadnych
wątpliwości, dopóki zaślubiny się nie odbędą.
- A zatem jego waleczność jest pewnie też przesa
dzona.
Zagryzła wargę. Delikatny naskórek pękł pod naci
skiem zębów i Julianna poczuła słony smak krwi. Tym
13
razem logika ją zawiodła. Mimo to z uporem powtó
rzyła przekonanie, które było dla niej jedynym opar
ciem: - Ziemie, którymi w imieniu króla władam, są
często najeżdżane przez Walijczyków. Henryk nie od
dałby ich jakiemuś słabeuszowi. Lord Avarache to
mężczyzna, którego należy się lękać.
Ścisnął jej palce. - Nie lękaj się go, pani. To tylko
człowiek.
Wtedy do niej dotarło. Klęczący przed nią mężczy
zna mówił po francusku, tak jak ona i wszyscy angiel
scy arystokraci. Jego akcent był jednak zupełnie ob
cy. Pochodził z królewskiego dworu, ale co go tutaj
przywiodło? - Znasz go?
Położył na piersi rękę odzianą w rękawicę. - Ja?
Hrabia obraca się w wysokich sferach. Plotki o jego
pochodzeniu, charakterze i reputacji krążą po całym
królestwie, ale nie można ich uznać za wiarygodne
źródło informacji.
- No tak - powiedziała z namysłem. - Nie każdy,
kto przebywał na dworze, rozmawiał z królem.
- No właśnie. Jestem ostatnią osobą, która mogłaby
osądzać charakter tego twojego Avarache. - Zachi
chotał i potrząsnął głową. - Ostatnią, bez wątpienia.
- Ale czy wiesz...?
- Co? - chciał wiedzieć.
- Jest spokrewniony z królem?
- Tak mówią. - Szerokie ramiona podniosły się
i opadły. - Ale kto nie jest? Połowa europejskiej ary
stokracji pochodzi z jego rodziny, druga połowa jest
spokrewniona z Eleonorą. To znaczy z królową. Kró
lową Eleonorą.
- Powinieneś okazywać jej więcej szacunku - zga
niła go. - A więc Avarache jest królewskim kuzynem.
Jest bardzo bogaty?
- K r ó l ? .
14
Zza szalika widać było oczy tego zuchwalca, ale Ju
lianna nie uwierzyła w minę niewiniątka. - Avarache.
Pytam, czy moje ziemie to dla niego drobny kąsek?
Spojrzał na jej bose stopy. - Mam pończochy, któ
re cię ogrzeją. - Sięgnął po torbę i zaczął czegoś szu
kać. Nie sądziła, że odpowie, ale w końcu odezwał
się: - Avarache jest jedynym dziedzicem bogatych ro
dziców.
Wezbrała w niej złość. - W takim razie Lofts i Bar-
tonhale będą dla niego niczym.
- Niekoniecznie, milady. - Spuścił głowę i nałożył
suche, lecz dziurawe pończochy na jej stopy. - Jego
rodzice nie są zbyt hojni. Trzymali go na krótkiej
smyczy i skąpili mu funduszy.
- Ale to on jest hrabią Avarache.
- Kiedy się urodził, ojciec odstąpił mu jeden ze
swych licznych tytułów. Mimo obietnic za pięknym
tytułem nigdy nie poszedł dochód.
- Ile ma teraz lat?
- Trzydzieści pięć.
Z jej piersi wydobył się jęk. - Nie jest już pierwszej
młodości.
Zaśmiał się, jak gdyby te słowa go zdumiały. - Sły
szałem, że jest... całkiem nieźle zakonserwowany.
Przynajmniej nie będziesz się musiała martwić o zie
mie. Zadba o nie tak, jakby należały do niego.
Na jej usta cisnął się sprzeciw, spotęgowany przez
zaborczość. - To nie są jego ziemie. Należą do mnie.
To ja jestem jedyną spadkobierczynią mego ojca,
niech Bóg go ma w swojej opiece. Kiedy byłam
dzieckiem kazał mi poznać Lofts od podszewki.
Twierdził, że inaczej ktoś z łatwością zabierze mi to,
co według prawa do mnie należy. Kiedy przejęłam
ziemie mojego męża, niech Bóg i jego ma w swej
opiece, przekonałam się na własnej skórze, że to
15
prawda. Mężczyźni chcą zabrać mi majątek podstę
pem albo jawną zdradą.
- Jesteś jedyną spadkobierczynią ojca i męża?
Słowa uderzyły ją z siłą wiosennej powodzi. Jak to
się stało, że przyznała się do takiego majątku?
Z pewnością wiedział, jak rozległe są jej włości - ta
cy awanturnicy zawsze to wiedzą - ale ona, w sposób
niespodziewany dla siebie samej, jeszcze to potwier
dziła. Kim jest ten łotr?
Wyciągnęła rękę do jego twarzy; odskoczył, jak
gdyby chciała go uderzyć. Nadąsała się. - Twój szalik.
- Tym razem nie drgnął, a ona zdjęła materiał.
Wypuściła go z dłoni, jak gdyby ją palił.
Zielone oczy o niedorzecznie długich, czarnych
rzęsach powinny ostrzec ją o kłopotach.
Był bardzo przystojny. Więcej niż przystojny: po
ciągający, intrygujący. Jego zachowanie, na pozór
spokojne i ciche, sugerowało coś, czego nie widać by
ło na pierwszy rzut oka, lecz co niosło ze sobą obiet
nicę. Hebanowe włosy wymykały się na ramiona, wo
łając o pieszczotę kobiecych rąk. Był gładko ogolony,
a wyraźnie zarysowany podbródek świadczył o du
mie. Gładka rzeźba policzków przyciągała jej wzrok
i budziła w sercu dziwne uczucie. Zdjęła mu czapkę.
Wysypała się masa potarganych włosów, czarnych jak
skrzydło kruka i jak na jej gust, o wiele za długich.
Mimo to, nie mogła oderwać wzroku ani od nich, ani
od barbarzyńskiego złotego kolczyka, który zdobił
jedno ucho.
Zdała sobie sprawę, że on wciąż przed nią klęczy,
cierpliwie czekając na koniec oględzin. Zdążył się
pewnie przyzwyczaić, że kobiety - cale tłumy kobiet
- często mu się przyglądają. Rozzłościła ją myśl, że
jest jedną z wielu. Złościł ją fakt, że jego wygląd zro
bił na niej takie wrażenie.
16
- Masz wielkie uszy - rzuciła nieuprzejmie.
Zamrugał ze zdziwienia-.Na zmysłowe usta wkradł
się uśmiech.
Mój Boże, jak uśmiech dodawał mu urody! Kąciki
oczu podniosły się, wokół nich pojawiły zmarszczki -
nie był tak młody, jak z początku myślała. Kiedy się
uśmiechał, w policzkach pojawiały mu się dołki.
Usta, spierzchnięte od zimna, wołały o ukojenie.
Zdała sobie sprawę, że trzyma się kurczowo za pas
swojej sukni. Nie sądziła, że kiedykolwiek, gdziekol
wiek znajdzie się mężczyzna, który będzie miał na nią
taki wpływ.
Jak to możliwe? Gdyby wszyscy mężczyźni świata
niczym lemingi biegli w stronę urwiska, rzucałaby im
jeszcze smakołyki na zachętę. Ojciec twierdził kiedyś,
że jest zbyt wrażliwa. Że zbyt łatwo się obraża, gdy
mężczyzna traktuje ją jak swoją własność - jak towar,
który zostanie skonsumowany dla rozrywki i przy
jemności pana. To dlaczego teraz zachwycała się wi
dokiem tego łajdaka, który tak podstępnie ją porwał?
Podniósł się, a ona powiedziała gładko: - Mój na
rzeczony już tu jest.
- Tutaj? Gdzie? - zapytał, przyglądając się jej
uważnie.
- Na moich ziemiach. - Przez jego twarz prze
mknęły rożne miny, ale żadnej nie udało jej się roz
szyfrować. Kłamstwo wywołało rumieniec; przetarła
twarz i ściągnęła kapelusz, który upadł na klepisko.
Nie podobało jej się, że mężczyzna tak się jej przyglą
da, więc rzuciła się, by podnieść nakrycie głowy.
Powstrzymał ją ręką, a ona instynktownie odwdzię
czyła mu się kopniakiem. - Milady, sądziłem, że to
już przerabialiśmy.
Wałcząc z paniką, poprzestała tylko na groźnym
spojrzeniu.
17
Chwycił jej warkocz, zważył go w dłoni i wydął
usta: - Mam nadzieję, że twój narzeczony nie ucierpi
podczas burzy.
Zauważył, jak krótkie są jej włosy? Czy zdał sobie
sprawę, że rozplecione sięgałyby jedynie do ramion?
Czy czegoś się domyślał? Wyciągnął jakieś wnioski?
Spojrzał na jej ciało, owinięte w zimowe ubrania
jak cebulka. - Ile warstw masz na sobie?
Poczuła palący wstyd. - To wyłącznie moja sprawa.
Kiedy uderzyła go polanem, krzyknął tak, że skuli
ła się ze strachu. Teraz nie miałaby jednak nic prze
ciwko, by znowu krzyknął. Jego twarz straciła wszel
ki wyraz, jak u człowieka, którego jeden rzut kości
dzieli od niechybnego losu. Oczy zamieniły się w zie
lone sople lodu, a spokojny głos tak się obniżył, że
musiała wytężyć słuch.
- Jeśli Julianna z Lofts zamarznie pod moją opie
ką, będzie to moja sprawa. Jeśli twoi ludzie powieszą
mnie za to, to też będzie moja sprawa. Kiedy przy-
wiążą mnie do czterech koni, każdą kończyną do in
nego i strzelą z bata...
Zakryła twarz, zbyt zmęczona i zmarznięta, by za
stanawiać się nad obrazami, które malował przed jej
oczami. Jego oburzenie straciło na sile.
- A więc się rozumiemy. Obchodzi mnie, co masz
na sobie, bo moje życie zależy od twojego stanu zdro
wia. Ściągniesz chociaż zewnętrzną warstwę? - Od
sunął się. - Moje intencje są czyste jak kryształ.
Intencje intencjami, ubranie trzeba było ściągnąć.
Topniejący śnieg już przemoczył pierwszą warstwę
i zagrażał pozostałym. Zrobiła krok w tył i rozwiąza
ła tasiemki długiego płaszcza z surowej wełny, które
go zimą używała do pracy poza domem. Wciąż urażo
na jego dociekliwością, rzuciła ostro: - A tobie nie
zimno?
18
- Oczywiście, że tak. - Wzruszył ramionami, zrzu
cając z nich płaszcz, który upadł na stertę okryć. -
Ale kogoś, kto był w piekle, podmuch zimowego wia
tru może tylko ożywić.
Patrzyła na swoje palce, zaplątane w tasiemki
płaszcza. - Byłeś w piekle?
- W piekle? Byłem. Ale wróciłem.
Podejrzewała wcześniej, że ten człowiek jest narzę
dziem w rękach diabła, a teraz on sam to potwierdził.
Zaszczękała zębami, a on przyglądał się jej zmrużo
nymi oczyma. - Milady, ile liczysz wiosen?
- Dwadzieścia osiem.
Cmoknął. - A wciąż tak łatwowierna. Nie jesteś
dzieckiem.
- Wiem. Wybacz, ale jestem zmęczona i senna.
- I na pewno głodna. Mam jedynie owsiane placki
ale...
- Nie jestem głodna. - Odpowiedziała natych
miast, uciszając zwierzę w żołądku, które nie zważa
jąc na jej lęki, wciąż domagało się strawy. Nie chcia
ła łamać się chlebem z wrogiem.
- Nie jesteś głodna?
Jego zdziwienie wydawało się nieco sztuczne. Przy
szło jej do głowy, że potrafi czytać jej w myślach. Nie
weźmie placków od diabła, chociażby najbardziej ku
szących. Jeśli je zje, nigdy nie wróci do swojego świa
ta. Tasiemek wciąż nie udało się rozplątać, w głowie
panował chaos, ale powiedziała stanowczo: - Prze
cież mówię.
- Usiądź przy stole. - Delikatnie ujął jej ramię, po
prowadził ją w stronę ławki i lekko popchnął. Usia
dła. - Zostawiłem wino na ogniu. - Dotknął palcem
jej nosa. - Tylko nie mów mi, że też nie chcesz.
Nie potrafiła odmówić. Kiedy jej rozkazywał, słucha
ła i to nie dlatego, że się bała. Słuchała, bo roztaczał
19
aurę pewności, która gasiła wszelki sprzeciw, zanim się
na dobre pojawił. No dobrze, ustąpi i weźmie wino, ale
nie będzie pić. Rozdrażniona swoją ustępliwością, za
pytała: - Kim jesteś? Dlaczego mnie porwałeś?
Wrócił do ognia i podniósł pokrywkę garnka. Aro
mat wina wypełnił pokój. - Czy zdajesz sobie sprawę,
że nie zdążyłabyś dotrzeć do domu? - Rozlał wino
do kubków.
Wydawał się zatroskany i bezgranicznie szczery.
Obserwowała jego twarz. Chciała poznać prawdę,
lecz wiedziała, że pewnie nie będzie umiała jej
zrozumieć. Westchnęła, wyszarpnęła palce z plą
taniny tasiemek i po chwili trzymała w dłoniach
kubek grzanego wina. Ciepło przenikało przez
skulone z zimna palce, a Julianna zaczęła docho
dzić do siebie.
- Pij. - Skierował kubek do jej ust.
Zamknęła oczy, by w pełni delektować się zapa
chem i stwierdziła, że pokusa jest większa niż wcze
śniej sądziła. Woń rodzimych ziół z niespotykaną do
mieszką unosiła się w postaci pary. Julianna otworzy
ła oczy i przed sobą zobaczyła jego twarz, na której
malowała się zachęta. - Pij - powtórzył, a ona, zahip
notyzowana jego wzrokiem, skosztowała parującego
wywaru.
Mimo że wino smakowało wybornie, że ogrzewało
ją od środka, musi wiedzieć, co ją czeka. - Dlaczego...?
- Wypij wszystko.
Jedno spojrzenie na jego twarz i wypiła do dna,
po czym odstawiła kubek na drewniany stół. Jego
sposób mówienia był irytujący. Mówił powoli, jak
gdyby ważył w myślach każdy wyraz. Mówił chrapli
wie, jak gdyby słowa pochodziły z głębokiego wnę
trza; z miejsca, w którym ukrywały się myśli. A ono
wydawało się tak niedostępne jak morska kipiel.
20
Wabiło ją do siebie, korzystając z jej zmęczenia. To
tajemne miejsce w jego duszy chciało jej coś przeka
zać. Mówiło poprzez siłę potężnego ciała: wesprzyj
się na mnie, ja cię obronię. Poprzez oczy, zielone jak
morze podczas sztormu, szeptało: zaufaj mi, nie zro
bię ci krzywdy. To nie wino ją tak oszołomiło; to była
jego zasługa. Łzy same napłynęły do oczu, oddech
nie mógł się uspokoić. Trzy długie lata, a teraz ma za
ufać jakiemuś nieznajomemu.
Zanim zdążyła wziąć go na spytki, odezwał się po
nownie: - Czy twoi rycerze są tak krnąbrni, że nie
chcą ci towarzyszyć?
- Co? Gdzie? - Rozprostowała tasiemki i strąciła
z ramion brązowy płaszcz, odsłaniając suknię.
Pociągnął za surową wełnę rękawów, pomagając
uwolnić ręce. - Do wsi, a jakże. Tam przecież byłaś,
zgadza się?
- Chciałam odwiedzić niańkę. Mówią, że nie prze
żyje zimy. Chciała mnie jeszcze zobaczyć, pytała
o mnie. - Złościło ją, że musi się przed nim usprawie
dliwiać. Szarpnęła za bluzkę i poczuła jego dłonie
na swoich. Wyrwała mu się i spojrzała groźnie. Na je
go twarzy malowało się jedynie zniecierpliwienie i so
lidna porcja gniewu.
- Gdzie byli twoi rycerze?
- Sir Joseph mi towarzyszył. To mój pierwszy ry
cerz, przyjaciel ojca.
- Gdzie jest teraz? - Wymówił te słowa z emfazą,
oczekując odpowiedzi znacznie szybciej, niż ona go
towa była ją dać.
Mimo swej wrażliwości z pewnością uzna ją
za tchórza, tak samo jak sir Joseph, tak samo jak oj
ciec. Trudno. To były jej lęki, emocje, nad którymi nie
potrafiła zapanować. - Nie chciał ze mną wracać -
powiedziała buntowniczo. - Powiedział, że burza tak
21
przybrała na sile, że zamarzniemy na śmierć zanim
dotrzemy do zamku.
Rajmund wydawał się nad czymś zastanawiać. -
Wątpiłaś w jego słowa?
-Nie.
- Czy jest jakiś powód, dla którego chciałaś wró
cić? Chore dziecko, umierająca matka?
- Dzieci mam zdrowe. A matka nie żyje.
Kładąc dłonie na jej biodrach, pociągnął w dół ma
teriał. Zrobił to tak szybko, że nie miała się czasu po
skarżyć. - Innymi słowy, zlekceważyłaś jego ostrzeże
nie i postanowiłaś wracać do domu?
- Tak. - Oczekiwała wybuchu, eksplozji pogardy.
Zamiast tego usłyszała jedynie niedowierzanie.
- I ten sir Joseph odmówił ci swego towarzystwa?
Pozwolił ci iść, wiedząc, że prawdopodobnie zginiesz
w drodze? Że pewnie zbłądzisz, schodząc ze ścieżki?
Wiedząc, że straci swoją panią?
- Cóż. - Rozwiązała następne tasiemki. - Musisz
wiedzieć, że to stary człowiek.
- To człowiek, którego przydatność już się skoń
czyła.
Wydał ten sąd, jak gdyby miał do tego prawo. Na
lewając jej ponownie, zauważył, że drży. Bez śladu
uśmiechu na twarzy powiedział: - Nie martw się. Ja
już się tym zajmę.
- Zajmiesz się czym? - Podał jej kubek. Była tak
zdenerwowana, że wino niebezpiecznie zbliżyło się
do brzegu naczynia. - Proszę cię, nie wspominaj mu
o tym. Powie, że się na niego skarżę i... - Patrzył
na nią tak, że przerwała.
- Proszę, mów dalej.
- Sir Joseph potrafi być bardzo nieprzyjemny - wy-
bąkała. I nie po raz pierwszy życzyła sobie, by sir Jo
seph smażył się w piekle. Ale to była zła, niewdzięcz-
22
na myśl. Jeszcze raz dotknęła blizny na swoim policz
ku i przesunęła palcami za uchem, gdzie kolejna bli
zna przecinała skórę. Była długa i miała poszarpane
brzegi.
- Wskakuj do łóżka i tam dokończ wino.
- Żartujesz.
Podniósł przykrycia w milczącym rozkazie.
- Nie ma mowy. - Nawet nie powiedział, kim jest,
ani dlaczego tutaj ją przywiózł. Troska o jej bezpie
czeństwo była tylko przykrywką i byłaby głupia, gdy
by o tym zapomniała.
Wydawał się zniecierpliwiony, ale w jej żyłach pły
nęła odwaga, którą zawdzięczała grzanemu trunko
wi. - Nie położę się ani dla ciebie, ani z tobą. Porwa
nie dziedziczki jest może jakimś sposobem na zdoby
cie żony i majątku, ale inni już próbowali zmusić
mnie do małżeństwa i im się to nie udało. Tobie też
się nie uda, ty draniu.
Nagle znalazł się tuż nad nią: wielki, silny, zagnie
wany mężczyzna. Zasłoniła głowę w obronnym ge
ście.
Cios nie nadszedł.
- Siadaj - powiedział tonem, który zdawał się prze
czyć furii w oczach.
Spodziewając się zasadzki, opuściła powoli ramio
na i zerknęła. Wciąż był duży i silny, ale gniew zastą
piła odraza. Jej tchórzostwo mierziło go. Aż się sku
liła. Posłusznie usiadła na zleżałym sienniku.
Zapanowała cisza. Okrył futrami jej stopy, szczel
nie otulił w pasie, a pod głowę podłożył owinięty
w futro gładki kawałek drewna, który miał służyć
za poduszkę.
Nie wiedziała dlaczego mimo paraliżującego stra
chu wciąż się mu przeciwstawia. Może był to lęk
przed mężczyznami. Może bała się samej siebie, aury
23
opiekuńczości, którą roztaczał, bała się pociągu, któ
ry do niego czuła. A może po prostu znajdowała się
u kresu wytrzymałości. Spojrzała w jego chłodne oczy
i szepnęła: - Nie ulegnę ci. Wolę rzucić się w ogień
lub skończyć w kajdanach.
Chłód w szmaragdowych oczach zamienił się
w żar. Chwycił ją za ramiona. - Nie mów tak. Nigdy
o tym nie myśl, nie wypowiadaj takich życzeń. Nie dla
ciebie są niewolnicze kajdany, milady.
- Owszem. Są dla łajdaka, któremu się wydaje, że
moim tytułem poprawi swoją pozycję.
Puścił ją, jak gdyby dotyk go palił. - Jeśli kiedyś
hrabia Avarache stanie na mojej drodze, poradzę
mu, by przykuł cię do małżeńskiego łoża i trzymał
dopóty, dopóki nie nauczysz się robić lepszego użyt
ku ze swego języka niż mowa.
R O Z D Z I A Ł
Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache
dumał ponuro nad całym tym rozgardiaszem, do któ
rego doprowadził zwykłym porwaniem.
Julianna była dziedziczką, posiadaczką dwóch
zamków i otaczających je włości. Król Henryk oddał
mu jej rękę, lecz ona z niezrozumiałych powodów od
mówiła przyjazdu na swój ślub i wystawiła go, Raj
munda, na pośmiewisko.
Dlaczego więc furia zelżała w konfrontacji z prze
rażeniem tej niepokornej kobiety? Pragnął zemścić
się na Juliannie za odmowę, ale kiedy ją zobaczył, tak
wystraszoną, tak dzielną, nie był w stanie domagać
się zadośćuczynienia. Była tylko słabą kobietą - na
wet wtedy, gdy zdzieliła go kawałkiem drewna.
2
24
Kiedy ją przewrócił i obezwładnił, zdał sobie spra
wę z jej delikatności. Chociaż grube warstwy ubrań
dawały złudzenie krągłości, okrywały niezwykle
drobne ciało. Zdejmie z niej wszystkie stroje z nie
cierpliwością baszy, któremu przedstawiono nową
nałożnicę. Spodnia warstwa ubrania, choć tak samo
brzydka jak wierzchnia, nie potrafiła całkiem ukryć
wiotkiej talii oraz krągłych piersi i bioder. Nie zali
czała się do bladolicych piękności, tak popularnych
na dworze, ale jej słodkie usta i zamglone oczy budzi
ły ochotę, by ją dotykać, pieścić i w końcu zamienić
jej opór w namiętność.
Grzebiąc w torbie, odnalazł pieczęć z rodowym
herbem. Powiódł po niej palcem, dotykając wyrytej
w kamieniu kanciastej postaci niedźwiedzia. Zwierzę
miało rozwartą paszczę i łapy w górze, zdawało się
grozić, że zabije i rozerwie na kawałki każdego wro
ga rodu. Słaba kobieta nie miała przy nim najmniej
szej szansy, dlaczego więc nie wziął jej siłą, gdy spała,
wyczerpana wydarzeniami dnia?
Ze złością wrzucił pieczęć do torby. Nie był taki,
jak legendarny założyciel rodu - gwałtowny, silny,
ogarnięty szałem walki. Był raczej jak niedźwiedzica,
która lekkim uderzeniem miękkiej łapy karci swoje
małe
Ściągnął z nóg mokre pończochy i powiesił je
nad ogniem. Przydałaby się para suchych, ale ją od
dał Julianie i miał zbyt miękkie serce, by...
A więc jakiś mężczyzna próbował ją zmusić
do małżeństwa.
I odmówiła? Co to była za oferta? Czy odtrącony
zalotnik uderzył ją upierścienioną ręką, pozostawia
jąc czerwoną bliznę?
Ukląkł przy palenisku i dołożył drew, by ogień
palił się całą noc. Żar rozgrzanych do czerwoności
25
węgli mógł się równać z ogniem płonącym się w je
go sercu.
Od teraz lady Julianna nie będzie chodzić bez stra
ży. Na samą myśl, że ktoś mógłby ją zmusić do mał
żeństwa i ograbić z ziem, gotowało się w nim ze zło
ści. Byle jaki pachołek mógł zmusić ją biciem do po
słuszeństwa, mógł ją wykorzystać i skrzywdzić.
Rajmund nie skrzywdził jej, nawet nie podniósł
na nią ręki.
Do diaska, co z niego za rycerz? Minęły już dni,
kiedy mieczem i buławą torował sobie drogę przez
życie. Odeszły w przeszłość czasy, kiedy turnieje, wal
ki i zabijanie przynosiły mu chwałę i majątek wystar
czający na utrzymanie. Łupy wojenne wpadały mu
do kieszeni, a on nigdy nie zastanawiał się nad znisz
czeniem i rozpaczą, które wlokły się jego śladem. Był
w piekle, powiedział Juliannie. Była to prawda, ale
wrócił z otchłani jako nowy człowiek.
Owszem,uczestniczył w krucjatach. Wzięty do nie
woli, ukradł statek i powrócił nim do Normandii.
Julianna nie wiedziała nic o latach spędzonych
u Saracenów.
A może wiedziała? Czy to był powód, dla którego
odmówiła przyjazdu na ślub? I to mimo nakazu kró
la? Czy cały świat chrześcijański wiedział o słabości
charakteru Rajmunda z Avarache?
Czy to dlatego nazwała go łajdakiem?
Trzymał ręce nad ogniem, aż para szła z wilgotnych
rękawów, i przyglądał się śpiącej kobiecie. Przyglądał
się tak, aż go szczypały oczy. Jest namiętna, prawda?
Jest ciepła i dobra i z pewnością otworzy przed nim swój
dom. Weź ją, przekonywał sam siebie. Nie jest jeszcze
za późno. Zapłodnij ją. Wejdź do jej łóżka, zanim się
na dobre obudzi. A wtedy zostanie twoją żoną bez po
trzeby odwoływania się do rozkazu, do potęgi króla.
26
Nachylił się nad paleniskiem i okrył ją kocem, by
nie zmarzła, jeśli spadną futra. A potem, oczarowany
jej ciepłem, włożył jedną rękę pod przykrycie i do
tknął ciała, którego tak pożądał. Płomienie padały
na delikatną skórę, nadając jej blasku. Pragnął jej,
a ta delikatna kobieta...
Poczuł jakiś zapach. Smród palącego się materiału
drażnił nos. Wełna? Spojrzał na pończochy, ale one
wisiały z dala od płomieni. Cóż więc...?
Ogarnęło go brzydkie podejrzenie i wyprostował
się gwałtownie. Tliły mu się portki, klepnął więc dło
nią, by ugasić rozprzestrzeniający się - tak odpowied
ni do sytuacji - ogień.
Julianna usiadła. W ciemnym pokoju ogień żarzył
się czerwono. Burza przycichała, choć słychać było
jeszcze zawodzenie wiatru i do chaty wciskało się zim
no, któremu niestraszne były dogasające płomienie.
Nieznajomy spał na ławce po drugiej stronie ka
miennego paleniska. Głowę złożył na ramieniu, pod
kulił nogi, przykryty podartą derką. W drugim kącie
izby stał koń, też przykryty derką, i to lepszą niż der
ka jego pana.
Nawet podczas spoczynku wydawał się spięty, czuj
ny, nietknięty miękką ręką snu. A mimo to zeszłej
nocy nie wykorzystał jej słabości. Zmęczenie ustąpi
ło, najgorsze przypuszczenia nie potwierdziły się i za
częła się zastanawiać, czy przypadkiem źle go nie
osądziła. Czuła się rześko po przespanej nocy i zasta
nowiła się nad jego osobą.
Mówił jak wykształcony rycerz. Czy taki człowiek
narażałby się w czasie burzy tylko po to, by ją po
rwać? Prawda, zdarte buty i pamiętająca lepsze czasy
27
opończa mogły znamionować nędzę, która zaprowa
dziła go do ostateczności. Ubrania mogły też być
przebraniem, które miało zmylić czyhających na dro
gach rozbójników.
Jeśli to nie rycerz, to co go przywiodło w te okoli
ce? Jak trafił cło tej chatki? Może jest wędrowcem
szukającym przygód, a może wolnym człowiekiem
szukającym pracy? Czy padł ofiarą złego losu i wsty
dził się o tym mówić? Jeśli sprawnie użyje kobiecych
sztuczek - z pewnością pamięta jeszcze, jak obcho
dzić się z mężczyzną - wydobędzie z niego te sekrety,
nie urażając jego dumy.
Dzisiaj weźmie go na spytki. Dowie się skąd po
chodzi, a przede wszystkim ustali relację z nim wolną
od zmysłowości. Było to możliwe. Trzy lata temu zna
ła mężczyzn, których nazywała swoimi przyjaciółmi.
Zapraszała ich do swojego domu, żartowała, zwierza
ła się. Teraz unikała takich kontaktów, ale dla wła
snego bezpieczeństwa była gotowa nawiązać je
na nowo.
Przecież spędzili noc w jednej izbie, a on nie rzucił
się na nią z lepkimi łapami i przyklejonym do twarzy
uśmiechem. Wiedziała, że mężczyzna, który chciałby
to zrobić, z łatwością pokonałby jej opór. A on nie
był wątłym rycerzykiem, przejętym marzeniami o bo
gactwie, lecz mężczyzną, który wie, czego chce. Był
wysoki przynajmniej na metr osiemdziesiąt i miała
wystarczająco wiele powodów, by wierzyć, że jego
ciało zbudowane jest z twardych mięśni. Już samą
powściągliwością mógłby zyskać odpuszczenie wielu
grzeszków i choć Juliana wciąż nie mogła spojrzeć
na niego łaskawym okiem, to miała nadzieję, że po
dejrzenia okażą się bezpodstawne.
Usiadła ze stanowczą miną, rozrzucając wokół fu
tra. W tej samej chwili otworzył oczy i ogarnął ją
28
Christina Dodd Zamki na niebie
R O Z D Z I A Ł Anglia, rok 1166 Miała wszystkie zęby. Rajmund odetchnął ciężko. Owinięta była w tyle warstw ubrania, że ledwo ją rozpoznał. Opierała się wszystkimi siłami swego drobnego ciała, lecz na tle sinych ust wyraźnie widać było białe zęby. To ozna czało, że jest w dobrym zdrowiu i wystarczająco mło da, by rodzić dzieci. Próbował podsadzić ją na konia, ale wywinęła się z jego objęć i upadła na leśną ścieżkę. Podniosła się natychmiast, a jej wola ucieczki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Rajmund nie odpuścił jej jednak - zbyt wiele miał do stracenia, by zawracać sobie gło wę babskimi fochami. Brnęła w śniegu, który okrywał ziemię jak mgiełka, a on złapał ją i owinął peleryną tak ciasno, że na próżno wierzgała nogami i rękami. Podrzucił ją do góry, przerzucił przez siodło. Wsiadł na konia, zanim odzyskała oddech. - Spokojnie, Ju lianno, spokojnie - powiedział łagodnie i poklepując ją po plecach, ponaglił konia. Mimo tej łagodności walczyła dalej. Kopiąc noga mi na wszystkie strony, próbowała ześliznąć się z sio dła. Ten opór wydał mu się niezrozumiały. Niezrozu miałe było też to, że pragnął ją pocieszyć, jak gdyby była dzikim ptakiem, którego on próbuje oswoić. 1 5
A może współczucie wzbudził w nim fakt, że nawet nie krzyknęła. Od chwili, gdy wynurzył się zza drzew, nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku. Opierała się tylko z dzikim uporem. Kto wie, może po prostu nie mogła mówić. Była zawinięta jak kukła, jej głowa obijała się o koński brzuch i Rajmund zaczął się zastanawiać, czy oddy cha. Nachylił się i dotknął jej twarzy. Te same mocne zęby, które tak wcześniej podziwiał, wbiły mu się głę boko w ciało. Przeklął i wyszarpnął dłoń, zaszokowa ny jej gwałtownością. Nie mógł powiedzieć, że jest zdziwiony, bo czy nie wydawała mu się podob na do dzikiego stworzenia? Sam zawinił niedbało- ścią, oblizał więc kroplę krwi i wsunął dłoń pod pa chę, by ją ogrzać. Jej ciężki oddech rozdzierał ciszę i zamarzał w po wietrzu. Wydawało się, że nagie, pokryte szronem drzewa zdzierają z nieba śnieg, który sypał nieustan nie, cienką warstwą bieli wypełniając przestrzenie między suchymi liśćmi. Do diaska! Był mróz i z każ dą chwilą robiło się coraz zimniej. - Zaraz tam bę dziemy - powiedział głośno i przytrzymał ją mocno, ponieważ znów zaczęła się miotać. Gdy wjechał na szczyt wzgórza, uderzył go stru mień zimnego powietrza. Zaparło mu dech. Burza śnieżna już nie wisiała w powietrzu - była faktem. Świat ograniczał się do białego korytarza, który otwierał się tuż przed nim i zamykał, kiedy tylko przejechał. Leśna chata była niedaleko, lecz Raj mund martwił się o kobietę, leżącą nieruchomo na końskim grzbiecie. Nachylił się nad nią, chcąc ją ogrzać ciepłem swego ciała. Schowany zza wzgórzem domek, pełen drew na opał i suchego prowiantu, już wcześniej okazał się podarunkiem od Boga. Domyślał się, że to lady Julian- 6
na z Lofts kazała zaopatrzyć go dla wędrowców. A on, Rajmund, wykorzysta to schronienie, by ją porwać. - Jeszcze parę kroków, milady. - Oddech zamarzł na szalu osłaniającym usta. Uznał, że uczciwie będzie ją ostrzec, gdyż jego dotyk zdawał się napełniać ją odrazą. Zeskoczył z siodła i pociągnął ją na dół. Pró bowała ustać na nogach, ale nie mogła - kolana ugię ły się z zimna czy ze strachu. Pociągnął ją za sobą jak niedźwiedź swoją zdobycz i szeroko otworzył drzwi. - Już jesteśmy - powiedział niepotrzebnie. - Przywiążę tylko konia. W środku jest ogień. Gdybyś zechciała usiąść na słomie, dopóki nie skończę... Patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Rajmund opuszcza rygiel i czmychnęła do małego pomieszczenia na tyłach. Przez szpary w przepierzeniu widział ją krą żącą po niewielkiej izdebce. Wyglądała jak oszalała. W zagłębieniu na środku chaty palił się ogień. Dym wydobywał się przez niewielki otwór w strzesze i topił wpadające płatki śniegu. Płomienie przyciągnęły Ju liannę; wyciągnęła dłonie do ognia i rozglądała się w oszołomieniu. Szpary w ścianach pozatykano szma tami, okno zakryto kocem. Proste łóżko okryte futrami stało w jednym rogu, a w drugim znajdowała uprząż. Jedyne drzwi znajdowały się za jego plecami, były więc Chciał dać Juliannie trochę czasu, by mogła przy zwyczaić się do nowego otoczenia, niespiesznie więc karmił i oporządzał silnego wałacha. W końcu nie mógł już dłużej zwlekać. - Przytulnie tutaj, milady. Przetrzymamy burzę. Zamrugała, chcąc pozbyć się płatków śniegu top niejących na rzęsach i popatrzyła na niego. Cóż ta kiego zobaczyła, że skrzywiła się z niesmakiem? Był tylko mężczyzną, chociaż może wyjątkowo wysokim. - Powinnaś zdjąć ubranie, jest mokre - powiedział. 7
i Oczekiwał, że znów będzie uciekać, ale ona wyda wała się zahipnotyzowana jego widokiem i patrzyła na niego tak, jakby był wygłodzonym niedźwiedziem. Wzdrygnęła się, kiedy zdjął z jej ramion ciężki od śniegu płaszcz. Ściągnął z dłoni rękawice, zastana wiając się, co też znajduje się pod ciężkim kapturem i szalem opadającym na twarz. Wiedział, że spędzi z tą kobietą resztę życia i czuł się rozdarty. Od kiedy król Henryk przyrzekł mu jej rękę, Rajmund często się zastanawiał, jak ona wygląda. Za raz ją zobaczy, cóż znaczyło więc jeszcze parę chwil. Drżała i to przegnało chwilowe tchórzostwo. Roz wiązał jej kaptur, odwinął szal i zdał sobie sprawę, że jest nie tylko młoda i zdrowa. Bez wątpienia nie była zasuszoną wdową. Ani ka leką, czy też ponurą wiedźmą. Lady Julianna miała gładką skórę, była wysoka i ładna. Może nie piękna, ale jego oczekiwania były początkowo tak niewielkie, że mógłby ją za taką uznać. Kosmyki błyszczących miedzianych włosów wymykały się spod kapelusza i spadały falą na czoło. Jej usta były zbyt pełne, jak na szczupłą twarz, której wysokie kości policzkowe i kwadratowa szczęka nadawały wygląd rzeźby. Oczy o kolorze bławatków nawet nie mrugnęły. Nie chcia ła by ją rozbierał ani masował dłonie przywracając krążenie. Oczy wysyłały jasny sygnał: chatka to wię zienie, a on jest najpodlejszym ze strażników. Mimo woli obudziło się w nim współczucie. Raj mund z Avarache zbyt dobrze wiedział, co to niewola. - Jesteś taka blada - powiedział. Okrągła, fioleto wa blizna szpeciła jej policzek, ale postanowił to przemilczeć. - Zmarzłaś na kość? Przyglądała mu się jak osaczona wilczyca. - Twoje piegi są jak kawałeczki cynamonu w przej rzystym winie. - Podniósł dłoń, by dotknąć fascynują- 8
cych kropeczek, lecz ona odrzuciła głowę w bok. Ubodło go jej milczenie i odraza malująca się na twa rzy. - Nie chcesz, żebym cię dotykał? - zapytał. Po nownie zbliżył rękę. - To mi powiedz. Cofnęła się niepewnie. - Nie! - Aha. - Rozluźnił się. - Potrafisz mówić. Byłem ciekaw, czy przetrwamy tę burzę w milczeniu. Dorzu cić do ognia? - Przeniósł drwa w stronę paleniska, ułożył je w stos i ukląkł. - To groźna burza, wiedziałaś o tym? Nie, oczywiście nie wiedziałaś, w przeciwnym razie nie wyszłabys z zamku w taką pogodę. - Spojrzał na nią i zauważył z zadowoleniem, że przysuwa się do ognia. Napotykając jego spojrzenie, omal nie od skoczyła w tył, odwrócił się więc i zajął ogniem. - Z pewnością ktoś o twojej pozycji mógł wysłać do wsi jedną ze służących. Jesteś lady Julianna z Lofts, zga dza się? - Nie odpowiadała, więc obrócił się. - Zga dza się? Stała z boku, bliżej sterty drewna, ale wciąż wystar czająco blisko, by mógł jej dotknąć. Wyciągnął rękę. - Tak - przyznała. Dym kazał mu zmrużyć oczy; przyglądał się spiętej sylwetce, zastanawiając się, cóż takiego zamierza. Jej dłonie zamykały się i otwierały w powietrzu, wydawa ła się przygotowywać do działania. Ta odważna ko bieta wyglądała jak giermek przed pierwszą bitwą - kłębek nerwów i zniecierpliwienia. Powoli obrócił się do paleniska. Nadstawiając uszu, zagaił: - Zaiste, to ciekawe. Potrafisz tylko mówić „tak" i „nie". Gdzieś z tyłu przesunęło się polano. - Jeśli mężczyzna jest skazany na więzienie z ko bietą, to może i lepiej, żeby była małomówna. - Za marł i poczuł, że na karku cierpnie mu skóra. Usły szał świst wciąganego powietrza, obrócił się i zoba czył, że prosto na jego głowę spada wielki drewniany 9
kloc. Rzucił się na nią. Polano uderzyło go w ramię, a następnie wypadło z jej dłoni. Oboje potoczyli się do tyłu i upadli na twarde klepisko. Omal jej nie zgniótł, ale to ona chwilę wcześniej o mało nie roz trzaskała mu czaszki. Chociaż rozumiał jej desperację, nie mógł po wstrzymać się od krzyku: - Na świętego Sebastiana, cóż ty takiego wyrabiasz? Krzyk rozniósł się echem. Zamknęła oczy i skuliła się, oczekując ciosu. Nic się jednak nie wydarzyło. Leżał na niej jak nieruchomy kloc. - Coś ci się sta ło? - zapytał i westchnął. Potrząsnęła głową i otworzyła oczy. Szal odsłaniał tylko jego oczy i usta. Patrzył na nią uważnie, świdru jąc wzrokiem. Wełniana czapka zakrywała mu głowę, spod niej wystawały czarne włosy. Nie poznawała go. Był obcym, jednym z mężczyzn, których obawiała się najbardziej. Wstrząsnął nią dreszcz. W jego spojrze niu znów pojawiło się współczucie, które, nie wie dzieć czemu, wlało miarkę odwagi w jej tchórzliwą duszę. Nie chciała współczucia, nie miała zamiaru go przyjąć. - Złaź ze mnie. Kąciki jego oczu załamały się, wiedziała, że się uśmiecha. - Nie tylko potrafisz mówić, ale nawet wy dawać rozkazy. - Ale czy ty potrafisz słuchać? - rzuciła ostro. Oprzytomniał i odpowiedział, ważąc słowa: - Potra fię. Jeśli chcesz wiedzieć, jestem tresowaną małpką. Zdziwił ją ten gorzki ton. Wstał i potrząsnął obola łym ramieniem. Podniósł je, wykręcił, a kiedy już się przekonał, że jest sprawne, odezwał się: - Świetny za mach, milady. Zagapiła się na niego, próbując odgadnąć jego na strój. Ogarnęła spojrzeniem zdarte skórzane buty, 10
wytworny niegdyś materiał peleryny i zastanowiła się. Oparła się plecami o ścianę i stanęła na nogach. - Co to jest małpka? Na jego twarz wróciło rozbawienie. Wyciągnął rę kę, żądając, by ją przyjęła i powiedział: - Podejdź do ognia, to ci wytłumaczę. -Nie. Ledwie wypowiedziała te słowa, jednym wielkim susem znalazł się tuż przy niej. Znów uświadomiła sobie, jaki jest wysoki i że nie ma się gdzie ruszyć. Do stóp wracało krążenie, a razem z nim mrowienie wynikające z odmrożeń. Szczękała zębami z zim na i nie mogła nad tym zapanować. - Nie bądź niemądra. Podejdź do ognia. Zęby zaszczekały głośniej, więc posłuchała w koń cu, wielkim łukiem omijając wyciągniętą dłoń. Bała się, że jeśli nie posłucha, on jej dotknie. Co zresztą zamierzał. Irytował ją fakt, że doskona le wiedział, jak nią manipulować. Czuła się jak ku kiełka w rękach sprawnego lalkarza. Jej złość była tym większa, że robił to dla jej dobra, nie zostawiając miejsca na racjonalny sprzeciw. - Jestem zaręczona z mężczyzną, któremu zapła cisz za to gardłem. - Słowa te wydobyły się z ust bez udziału myśli, ale poczuła satysfakcję, widząc niepo kój na jego twarzy. - Zaręczona? A kim jest narzeczony? - To Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache. - Ach, tak. - Rozluźnił się i ukląkł, aby odwinąć za marzniętą wełnę z jej kostek. - Od dawna jesteś za ręczona? - Od ponad roku. - Narzeczony się ociąga? - Nie! To znaczy, zaręczono nas na królewskim dworze, przez pełnomocnika. 11
- I wciąż jeszcze nie ma ślubu? Poruszyła się niespokojnie. - Byłam chora. Spojrzał na nią bacznie. - Nie wyglądasz na chorą. - Najpierw ja byłam chora, potem moje dzieci. - Na jego twarzy malowało się uprzejme niedowierza nie. - Potem była zima, a niebezpiecznie jest prze kraczać morze przy takich wichurach. Potem było la to i musiałam czekać na żniwa i... Roześmiał się i zdała sobie sprawę, że nie za brzmiało to wiarygodnie. - Aha! Narzeczona się ociąga. Cały dwór pewnie boki zrywa. - Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - A król musiał pękać ze śmiechu. Taka zniewaga dla lorda Avarache! - Ojej! Zniewaga była niezamierzona - zaczęła z nadzieją, że jego, jak również samą siebie, przeko na. - Jest przecież groźnym wojownikiem. Krzyżow cem. - To, że uczestniczył w wyprawach krzyżowych, nie czyni z niego groźnego wojownika. Niektórzy krzy żowcy to zwykli mazgaje. - Wciąż zajęty jej obuwiem, uniósł w górę jej stopy i po jednym zdjął buty. Zachwiała się i niemal upadła, nie chcąc go doty kać. W ostatniej chwili duma ustąpiła na rzecz roz sądku i Julianna chwyciła go za ramię. Między jej palcami a jego skórą znajdowało się tyle warstw ubrania, że ciepło ciała nie zdołało przeniknąć wilgo ci i zimna, które otaczały go niczym obłok. Pierwszy raz od trzech lat dobrowolnie dotknęła mężczyzny. Nie mógł tego wiedzieć, ale to on wymusił ten do tyk, pozbawiając ją równowagi. Gdyby tylko zechciał spojrzeć w górę, lecz on nie spuszczał wzroku ze stóp, z których odwijał onuce. Pokorny jak służący, pomy ślała gorzko. Akurat. Każdy gest, każdy postępek był starannie i przemyślnie zaplanowany i wykonany. 12
Wiedział, jak bardzo bała się dotyku i zmusił ją, by go sama dotknęła. Może chciał jej udowodnić, że jest z krwi i kości, ale ona znała niebezpieczeństwo związane z tego rodzaju mężczyznami. Och, tak, znała aż nazbyt dobrze. Bez wiednie dotknęła okrągłej szramy na policzku i zapro testowała: - Rajmund nie jest mazgajem! Saraceni wzięli go w niewolę, a on uciekł, porwał jeden z ich statków i pożeglował z powrotem do Normandii. Miał ciepłe dłonie, a ona lodowate stopy. Wpraw nymi ruchami masował każdy mięsień i po chwili krą żenie wróciło. - Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co słyszysz, milady. - To prawda! - Powinna się zaniepokoić docin kiem, ale rozbawiony ton mężczyzny odarł te słowa z wszelkiej złośliwości. Poczuła się tylko urażona. - Tak mówisz? - To prawda! - Wciąż miała nadzieję i zamiar go przekonać. - Król przysłał list informujący mnie o za ręczynach. Opisał też wygląd i dzieje mojego narze czonego. Nie zrobiło to na nim wrażenia. - Co powiedział? Lekceważącym tonem powtórzyła poetyckie sło wa: - Przystojny niczym noc. silny jak północny wiatr. - Nie wierzysz? Topniejący śnieg spływał z jej z nosa. Otarła go rąbkiem rękawa. - Wyglądam na głupią? Gdyby na wet był kaleką i wariatem, Henryk i tak wznosiłby pe any na jego cześć. Chciał, bym nie zgłaszała żadnych wątpliwości, dopóki zaślubiny się nie odbędą. - A zatem jego waleczność jest pewnie też przesa dzona. Zagryzła wargę. Delikatny naskórek pękł pod naci skiem zębów i Julianna poczuła słony smak krwi. Tym 13
razem logika ją zawiodła. Mimo to z uporem powtó rzyła przekonanie, które było dla niej jedynym opar ciem: - Ziemie, którymi w imieniu króla władam, są często najeżdżane przez Walijczyków. Henryk nie od dałby ich jakiemuś słabeuszowi. Lord Avarache to mężczyzna, którego należy się lękać. Ścisnął jej palce. - Nie lękaj się go, pani. To tylko człowiek. Wtedy do niej dotarło. Klęczący przed nią mężczy zna mówił po francusku, tak jak ona i wszyscy angiel scy arystokraci. Jego akcent był jednak zupełnie ob cy. Pochodził z królewskiego dworu, ale co go tutaj przywiodło? - Znasz go? Położył na piersi rękę odzianą w rękawicę. - Ja? Hrabia obraca się w wysokich sferach. Plotki o jego pochodzeniu, charakterze i reputacji krążą po całym królestwie, ale nie można ich uznać za wiarygodne źródło informacji. - No tak - powiedziała z namysłem. - Nie każdy, kto przebywał na dworze, rozmawiał z królem. - No właśnie. Jestem ostatnią osobą, która mogłaby osądzać charakter tego twojego Avarache. - Zachi chotał i potrząsnął głową. - Ostatnią, bez wątpienia. - Ale czy wiesz...? - Co? - chciał wiedzieć. - Jest spokrewniony z królem? - Tak mówią. - Szerokie ramiona podniosły się i opadły. - Ale kto nie jest? Połowa europejskiej ary stokracji pochodzi z jego rodziny, druga połowa jest spokrewniona z Eleonorą. To znaczy z królową. Kró lową Eleonorą. - Powinieneś okazywać jej więcej szacunku - zga niła go. - A więc Avarache jest królewskim kuzynem. Jest bardzo bogaty? - K r ó l ? . 14
Zza szalika widać było oczy tego zuchwalca, ale Ju lianna nie uwierzyła w minę niewiniątka. - Avarache. Pytam, czy moje ziemie to dla niego drobny kąsek? Spojrzał na jej bose stopy. - Mam pończochy, któ re cię ogrzeją. - Sięgnął po torbę i zaczął czegoś szu kać. Nie sądziła, że odpowie, ale w końcu odezwał się: - Avarache jest jedynym dziedzicem bogatych ro dziców. Wezbrała w niej złość. - W takim razie Lofts i Bar- tonhale będą dla niego niczym. - Niekoniecznie, milady. - Spuścił głowę i nałożył suche, lecz dziurawe pończochy na jej stopy. - Jego rodzice nie są zbyt hojni. Trzymali go na krótkiej smyczy i skąpili mu funduszy. - Ale to on jest hrabią Avarache. - Kiedy się urodził, ojciec odstąpił mu jeden ze swych licznych tytułów. Mimo obietnic za pięknym tytułem nigdy nie poszedł dochód. - Ile ma teraz lat? - Trzydzieści pięć. Z jej piersi wydobył się jęk. - Nie jest już pierwszej młodości. Zaśmiał się, jak gdyby te słowa go zdumiały. - Sły szałem, że jest... całkiem nieźle zakonserwowany. Przynajmniej nie będziesz się musiała martwić o zie mie. Zadba o nie tak, jakby należały do niego. Na jej usta cisnął się sprzeciw, spotęgowany przez zaborczość. - To nie są jego ziemie. Należą do mnie. To ja jestem jedyną spadkobierczynią mego ojca, niech Bóg go ma w swojej opiece. Kiedy byłam dzieckiem kazał mi poznać Lofts od podszewki. Twierdził, że inaczej ktoś z łatwością zabierze mi to, co według prawa do mnie należy. Kiedy przejęłam ziemie mojego męża, niech Bóg i jego ma w swej opiece, przekonałam się na własnej skórze, że to 15
prawda. Mężczyźni chcą zabrać mi majątek podstę pem albo jawną zdradą. - Jesteś jedyną spadkobierczynią ojca i męża? Słowa uderzyły ją z siłą wiosennej powodzi. Jak to się stało, że przyznała się do takiego majątku? Z pewnością wiedział, jak rozległe są jej włości - ta cy awanturnicy zawsze to wiedzą - ale ona, w sposób niespodziewany dla siebie samej, jeszcze to potwier dziła. Kim jest ten łotr? Wyciągnęła rękę do jego twarzy; odskoczył, jak gdyby chciała go uderzyć. Nadąsała się. - Twój szalik. - Tym razem nie drgnął, a ona zdjęła materiał. Wypuściła go z dłoni, jak gdyby ją palił. Zielone oczy o niedorzecznie długich, czarnych rzęsach powinny ostrzec ją o kłopotach. Był bardzo przystojny. Więcej niż przystojny: po ciągający, intrygujący. Jego zachowanie, na pozór spokojne i ciche, sugerowało coś, czego nie widać by ło na pierwszy rzut oka, lecz co niosło ze sobą obiet nicę. Hebanowe włosy wymykały się na ramiona, wo łając o pieszczotę kobiecych rąk. Był gładko ogolony, a wyraźnie zarysowany podbródek świadczył o du mie. Gładka rzeźba policzków przyciągała jej wzrok i budziła w sercu dziwne uczucie. Zdjęła mu czapkę. Wysypała się masa potarganych włosów, czarnych jak skrzydło kruka i jak na jej gust, o wiele za długich. Mimo to, nie mogła oderwać wzroku ani od nich, ani od barbarzyńskiego złotego kolczyka, który zdobił jedno ucho. Zdała sobie sprawę, że on wciąż przed nią klęczy, cierpliwie czekając na koniec oględzin. Zdążył się pewnie przyzwyczaić, że kobiety - cale tłumy kobiet - często mu się przyglądają. Rozzłościła ją myśl, że jest jedną z wielu. Złościł ją fakt, że jego wygląd zro bił na niej takie wrażenie. 16
- Masz wielkie uszy - rzuciła nieuprzejmie. Zamrugał ze zdziwienia-.Na zmysłowe usta wkradł się uśmiech. Mój Boże, jak uśmiech dodawał mu urody! Kąciki oczu podniosły się, wokół nich pojawiły zmarszczki - nie był tak młody, jak z początku myślała. Kiedy się uśmiechał, w policzkach pojawiały mu się dołki. Usta, spierzchnięte od zimna, wołały o ukojenie. Zdała sobie sprawę, że trzyma się kurczowo za pas swojej sukni. Nie sądziła, że kiedykolwiek, gdziekol wiek znajdzie się mężczyzna, który będzie miał na nią taki wpływ. Jak to możliwe? Gdyby wszyscy mężczyźni świata niczym lemingi biegli w stronę urwiska, rzucałaby im jeszcze smakołyki na zachętę. Ojciec twierdził kiedyś, że jest zbyt wrażliwa. Że zbyt łatwo się obraża, gdy mężczyzna traktuje ją jak swoją własność - jak towar, który zostanie skonsumowany dla rozrywki i przy jemności pana. To dlaczego teraz zachwycała się wi dokiem tego łajdaka, który tak podstępnie ją porwał? Podniósł się, a ona powiedziała gładko: - Mój na rzeczony już tu jest. - Tutaj? Gdzie? - zapytał, przyglądając się jej uważnie. - Na moich ziemiach. - Przez jego twarz prze mknęły rożne miny, ale żadnej nie udało jej się roz szyfrować. Kłamstwo wywołało rumieniec; przetarła twarz i ściągnęła kapelusz, który upadł na klepisko. Nie podobało jej się, że mężczyzna tak się jej przyglą da, więc rzuciła się, by podnieść nakrycie głowy. Powstrzymał ją ręką, a ona instynktownie odwdzię czyła mu się kopniakiem. - Milady, sądziłem, że to już przerabialiśmy. Wałcząc z paniką, poprzestała tylko na groźnym spojrzeniu. 17
Chwycił jej warkocz, zważył go w dłoni i wydął usta: - Mam nadzieję, że twój narzeczony nie ucierpi podczas burzy. Zauważył, jak krótkie są jej włosy? Czy zdał sobie sprawę, że rozplecione sięgałyby jedynie do ramion? Czy czegoś się domyślał? Wyciągnął jakieś wnioski? Spojrzał na jej ciało, owinięte w zimowe ubrania jak cebulka. - Ile warstw masz na sobie? Poczuła palący wstyd. - To wyłącznie moja sprawa. Kiedy uderzyła go polanem, krzyknął tak, że skuli ła się ze strachu. Teraz nie miałaby jednak nic prze ciwko, by znowu krzyknął. Jego twarz straciła wszel ki wyraz, jak u człowieka, którego jeden rzut kości dzieli od niechybnego losu. Oczy zamieniły się w zie lone sople lodu, a spokojny głos tak się obniżył, że musiała wytężyć słuch. - Jeśli Julianna z Lofts zamarznie pod moją opie ką, będzie to moja sprawa. Jeśli twoi ludzie powieszą mnie za to, to też będzie moja sprawa. Kiedy przy- wiążą mnie do czterech koni, każdą kończyną do in nego i strzelą z bata... Zakryła twarz, zbyt zmęczona i zmarznięta, by za stanawiać się nad obrazami, które malował przed jej oczami. Jego oburzenie straciło na sile. - A więc się rozumiemy. Obchodzi mnie, co masz na sobie, bo moje życie zależy od twojego stanu zdro wia. Ściągniesz chociaż zewnętrzną warstwę? - Od sunął się. - Moje intencje są czyste jak kryształ. Intencje intencjami, ubranie trzeba było ściągnąć. Topniejący śnieg już przemoczył pierwszą warstwę i zagrażał pozostałym. Zrobiła krok w tył i rozwiąza ła tasiemki długiego płaszcza z surowej wełny, które go zimą używała do pracy poza domem. Wciąż urażo na jego dociekliwością, rzuciła ostro: - A tobie nie zimno? 18
- Oczywiście, że tak. - Wzruszył ramionami, zrzu cając z nich płaszcz, który upadł na stertę okryć. - Ale kogoś, kto był w piekle, podmuch zimowego wia tru może tylko ożywić. Patrzyła na swoje palce, zaplątane w tasiemki płaszcza. - Byłeś w piekle? - W piekle? Byłem. Ale wróciłem. Podejrzewała wcześniej, że ten człowiek jest narzę dziem w rękach diabła, a teraz on sam to potwierdził. Zaszczękała zębami, a on przyglądał się jej zmrużo nymi oczyma. - Milady, ile liczysz wiosen? - Dwadzieścia osiem. Cmoknął. - A wciąż tak łatwowierna. Nie jesteś dzieckiem. - Wiem. Wybacz, ale jestem zmęczona i senna. - I na pewno głodna. Mam jedynie owsiane placki ale... - Nie jestem głodna. - Odpowiedziała natych miast, uciszając zwierzę w żołądku, które nie zważa jąc na jej lęki, wciąż domagało się strawy. Nie chcia ła łamać się chlebem z wrogiem. - Nie jesteś głodna? Jego zdziwienie wydawało się nieco sztuczne. Przy szło jej do głowy, że potrafi czytać jej w myślach. Nie weźmie placków od diabła, chociażby najbardziej ku szących. Jeśli je zje, nigdy nie wróci do swojego świa ta. Tasiemek wciąż nie udało się rozplątać, w głowie panował chaos, ale powiedziała stanowczo: - Prze cież mówię. - Usiądź przy stole. - Delikatnie ujął jej ramię, po prowadził ją w stronę ławki i lekko popchnął. Usia dła. - Zostawiłem wino na ogniu. - Dotknął palcem jej nosa. - Tylko nie mów mi, że też nie chcesz. Nie potrafiła odmówić. Kiedy jej rozkazywał, słucha ła i to nie dlatego, że się bała. Słuchała, bo roztaczał 19
aurę pewności, która gasiła wszelki sprzeciw, zanim się na dobre pojawił. No dobrze, ustąpi i weźmie wino, ale nie będzie pić. Rozdrażniona swoją ustępliwością, za pytała: - Kim jesteś? Dlaczego mnie porwałeś? Wrócił do ognia i podniósł pokrywkę garnka. Aro mat wina wypełnił pokój. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nie zdążyłabyś dotrzeć do domu? - Rozlał wino do kubków. Wydawał się zatroskany i bezgranicznie szczery. Obserwowała jego twarz. Chciała poznać prawdę, lecz wiedziała, że pewnie nie będzie umiała jej zrozumieć. Westchnęła, wyszarpnęła palce z plą taniny tasiemek i po chwili trzymała w dłoniach kubek grzanego wina. Ciepło przenikało przez skulone z zimna palce, a Julianna zaczęła docho dzić do siebie. - Pij. - Skierował kubek do jej ust. Zamknęła oczy, by w pełni delektować się zapa chem i stwierdziła, że pokusa jest większa niż wcze śniej sądziła. Woń rodzimych ziół z niespotykaną do mieszką unosiła się w postaci pary. Julianna otworzy ła oczy i przed sobą zobaczyła jego twarz, na której malowała się zachęta. - Pij - powtórzył, a ona, zahip notyzowana jego wzrokiem, skosztowała parującego wywaru. Mimo że wino smakowało wybornie, że ogrzewało ją od środka, musi wiedzieć, co ją czeka. - Dlaczego...? - Wypij wszystko. Jedno spojrzenie na jego twarz i wypiła do dna, po czym odstawiła kubek na drewniany stół. Jego sposób mówienia był irytujący. Mówił powoli, jak gdyby ważył w myślach każdy wyraz. Mówił chrapli wie, jak gdyby słowa pochodziły z głębokiego wnę trza; z miejsca, w którym ukrywały się myśli. A ono wydawało się tak niedostępne jak morska kipiel. 20
Wabiło ją do siebie, korzystając z jej zmęczenia. To tajemne miejsce w jego duszy chciało jej coś przeka zać. Mówiło poprzez siłę potężnego ciała: wesprzyj się na mnie, ja cię obronię. Poprzez oczy, zielone jak morze podczas sztormu, szeptało: zaufaj mi, nie zro bię ci krzywdy. To nie wino ją tak oszołomiło; to była jego zasługa. Łzy same napłynęły do oczu, oddech nie mógł się uspokoić. Trzy długie lata, a teraz ma za ufać jakiemuś nieznajomemu. Zanim zdążyła wziąć go na spytki, odezwał się po nownie: - Czy twoi rycerze są tak krnąbrni, że nie chcą ci towarzyszyć? - Co? Gdzie? - Rozprostowała tasiemki i strąciła z ramion brązowy płaszcz, odsłaniając suknię. Pociągnął za surową wełnę rękawów, pomagając uwolnić ręce. - Do wsi, a jakże. Tam przecież byłaś, zgadza się? - Chciałam odwiedzić niańkę. Mówią, że nie prze żyje zimy. Chciała mnie jeszcze zobaczyć, pytała o mnie. - Złościło ją, że musi się przed nim usprawie dliwiać. Szarpnęła za bluzkę i poczuła jego dłonie na swoich. Wyrwała mu się i spojrzała groźnie. Na je go twarzy malowało się jedynie zniecierpliwienie i so lidna porcja gniewu. - Gdzie byli twoi rycerze? - Sir Joseph mi towarzyszył. To mój pierwszy ry cerz, przyjaciel ojca. - Gdzie jest teraz? - Wymówił te słowa z emfazą, oczekując odpowiedzi znacznie szybciej, niż ona go towa była ją dać. Mimo swej wrażliwości z pewnością uzna ją za tchórza, tak samo jak sir Joseph, tak samo jak oj ciec. Trudno. To były jej lęki, emocje, nad którymi nie potrafiła zapanować. - Nie chciał ze mną wracać - powiedziała buntowniczo. - Powiedział, że burza tak 21
przybrała na sile, że zamarzniemy na śmierć zanim dotrzemy do zamku. Rajmund wydawał się nad czymś zastanawiać. - Wątpiłaś w jego słowa? -Nie. - Czy jest jakiś powód, dla którego chciałaś wró cić? Chore dziecko, umierająca matka? - Dzieci mam zdrowe. A matka nie żyje. Kładąc dłonie na jej biodrach, pociągnął w dół ma teriał. Zrobił to tak szybko, że nie miała się czasu po skarżyć. - Innymi słowy, zlekceważyłaś jego ostrzeże nie i postanowiłaś wracać do domu? - Tak. - Oczekiwała wybuchu, eksplozji pogardy. Zamiast tego usłyszała jedynie niedowierzanie. - I ten sir Joseph odmówił ci swego towarzystwa? Pozwolił ci iść, wiedząc, że prawdopodobnie zginiesz w drodze? Że pewnie zbłądzisz, schodząc ze ścieżki? Wiedząc, że straci swoją panią? - Cóż. - Rozwiązała następne tasiemki. - Musisz wiedzieć, że to stary człowiek. - To człowiek, którego przydatność już się skoń czyła. Wydał ten sąd, jak gdyby miał do tego prawo. Na lewając jej ponownie, zauważył, że drży. Bez śladu uśmiechu na twarzy powiedział: - Nie martw się. Ja już się tym zajmę. - Zajmiesz się czym? - Podał jej kubek. Była tak zdenerwowana, że wino niebezpiecznie zbliżyło się do brzegu naczynia. - Proszę cię, nie wspominaj mu o tym. Powie, że się na niego skarżę i... - Patrzył na nią tak, że przerwała. - Proszę, mów dalej. - Sir Joseph potrafi być bardzo nieprzyjemny - wy- bąkała. I nie po raz pierwszy życzyła sobie, by sir Jo seph smażył się w piekle. Ale to była zła, niewdzięcz- 22
na myśl. Jeszcze raz dotknęła blizny na swoim policz ku i przesunęła palcami za uchem, gdzie kolejna bli zna przecinała skórę. Była długa i miała poszarpane brzegi. - Wskakuj do łóżka i tam dokończ wino. - Żartujesz. Podniósł przykrycia w milczącym rozkazie. - Nie ma mowy. - Nawet nie powiedział, kim jest, ani dlaczego tutaj ją przywiózł. Troska o jej bezpie czeństwo była tylko przykrywką i byłaby głupia, gdy by o tym zapomniała. Wydawał się zniecierpliwiony, ale w jej żyłach pły nęła odwaga, którą zawdzięczała grzanemu trunko wi. - Nie położę się ani dla ciebie, ani z tobą. Porwa nie dziedziczki jest może jakimś sposobem na zdoby cie żony i majątku, ale inni już próbowali zmusić mnie do małżeństwa i im się to nie udało. Tobie też się nie uda, ty draniu. Nagle znalazł się tuż nad nią: wielki, silny, zagnie wany mężczyzna. Zasłoniła głowę w obronnym ge ście. Cios nie nadszedł. - Siadaj - powiedział tonem, który zdawał się prze czyć furii w oczach. Spodziewając się zasadzki, opuściła powoli ramio na i zerknęła. Wciąż był duży i silny, ale gniew zastą piła odraza. Jej tchórzostwo mierziło go. Aż się sku liła. Posłusznie usiadła na zleżałym sienniku. Zapanowała cisza. Okrył futrami jej stopy, szczel nie otulił w pasie, a pod głowę podłożył owinięty w futro gładki kawałek drewna, który miał służyć za poduszkę. Nie wiedziała dlaczego mimo paraliżującego stra chu wciąż się mu przeciwstawia. Może był to lęk przed mężczyznami. Może bała się samej siebie, aury 23
opiekuńczości, którą roztaczał, bała się pociągu, któ ry do niego czuła. A może po prostu znajdowała się u kresu wytrzymałości. Spojrzała w jego chłodne oczy i szepnęła: - Nie ulegnę ci. Wolę rzucić się w ogień lub skończyć w kajdanach. Chłód w szmaragdowych oczach zamienił się w żar. Chwycił ją za ramiona. - Nie mów tak. Nigdy o tym nie myśl, nie wypowiadaj takich życzeń. Nie dla ciebie są niewolnicze kajdany, milady. - Owszem. Są dla łajdaka, któremu się wydaje, że moim tytułem poprawi swoją pozycję. Puścił ją, jak gdyby dotyk go palił. - Jeśli kiedyś hrabia Avarache stanie na mojej drodze, poradzę mu, by przykuł cię do małżeńskiego łoża i trzymał dopóty, dopóki nie nauczysz się robić lepszego użyt ku ze swego języka niż mowa. R O Z D Z I A Ł Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache dumał ponuro nad całym tym rozgardiaszem, do któ rego doprowadził zwykłym porwaniem. Julianna była dziedziczką, posiadaczką dwóch zamków i otaczających je włości. Król Henryk oddał mu jej rękę, lecz ona z niezrozumiałych powodów od mówiła przyjazdu na swój ślub i wystawiła go, Raj munda, na pośmiewisko. Dlaczego więc furia zelżała w konfrontacji z prze rażeniem tej niepokornej kobiety? Pragnął zemścić się na Juliannie za odmowę, ale kiedy ją zobaczył, tak wystraszoną, tak dzielną, nie był w stanie domagać się zadośćuczynienia. Była tylko słabą kobietą - na wet wtedy, gdy zdzieliła go kawałkiem drewna. 2 24
Kiedy ją przewrócił i obezwładnił, zdał sobie spra wę z jej delikatności. Chociaż grube warstwy ubrań dawały złudzenie krągłości, okrywały niezwykle drobne ciało. Zdejmie z niej wszystkie stroje z nie cierpliwością baszy, któremu przedstawiono nową nałożnicę. Spodnia warstwa ubrania, choć tak samo brzydka jak wierzchnia, nie potrafiła całkiem ukryć wiotkiej talii oraz krągłych piersi i bioder. Nie zali czała się do bladolicych piękności, tak popularnych na dworze, ale jej słodkie usta i zamglone oczy budzi ły ochotę, by ją dotykać, pieścić i w końcu zamienić jej opór w namiętność. Grzebiąc w torbie, odnalazł pieczęć z rodowym herbem. Powiódł po niej palcem, dotykając wyrytej w kamieniu kanciastej postaci niedźwiedzia. Zwierzę miało rozwartą paszczę i łapy w górze, zdawało się grozić, że zabije i rozerwie na kawałki każdego wro ga rodu. Słaba kobieta nie miała przy nim najmniej szej szansy, dlaczego więc nie wziął jej siłą, gdy spała, wyczerpana wydarzeniami dnia? Ze złością wrzucił pieczęć do torby. Nie był taki, jak legendarny założyciel rodu - gwałtowny, silny, ogarnięty szałem walki. Był raczej jak niedźwiedzica, która lekkim uderzeniem miękkiej łapy karci swoje małe Ściągnął z nóg mokre pończochy i powiesił je nad ogniem. Przydałaby się para suchych, ale ją od dał Julianie i miał zbyt miękkie serce, by... A więc jakiś mężczyzna próbował ją zmusić do małżeństwa. I odmówiła? Co to była za oferta? Czy odtrącony zalotnik uderzył ją upierścienioną ręką, pozostawia jąc czerwoną bliznę? Ukląkł przy palenisku i dołożył drew, by ogień palił się całą noc. Żar rozgrzanych do czerwoności 25
węgli mógł się równać z ogniem płonącym się w je go sercu. Od teraz lady Julianna nie będzie chodzić bez stra ży. Na samą myśl, że ktoś mógłby ją zmusić do mał żeństwa i ograbić z ziem, gotowało się w nim ze zło ści. Byle jaki pachołek mógł zmusić ją biciem do po słuszeństwa, mógł ją wykorzystać i skrzywdzić. Rajmund nie skrzywdził jej, nawet nie podniósł na nią ręki. Do diaska, co z niego za rycerz? Minęły już dni, kiedy mieczem i buławą torował sobie drogę przez życie. Odeszły w przeszłość czasy, kiedy turnieje, wal ki i zabijanie przynosiły mu chwałę i majątek wystar czający na utrzymanie. Łupy wojenne wpadały mu do kieszeni, a on nigdy nie zastanawiał się nad znisz czeniem i rozpaczą, które wlokły się jego śladem. Był w piekle, powiedział Juliannie. Była to prawda, ale wrócił z otchłani jako nowy człowiek. Owszem,uczestniczył w krucjatach. Wzięty do nie woli, ukradł statek i powrócił nim do Normandii. Julianna nie wiedziała nic o latach spędzonych u Saracenów. A może wiedziała? Czy to był powód, dla którego odmówiła przyjazdu na ślub? I to mimo nakazu kró la? Czy cały świat chrześcijański wiedział o słabości charakteru Rajmunda z Avarache? Czy to dlatego nazwała go łajdakiem? Trzymał ręce nad ogniem, aż para szła z wilgotnych rękawów, i przyglądał się śpiącej kobiecie. Przyglądał się tak, aż go szczypały oczy. Jest namiętna, prawda? Jest ciepła i dobra i z pewnością otworzy przed nim swój dom. Weź ją, przekonywał sam siebie. Nie jest jeszcze za późno. Zapłodnij ją. Wejdź do jej łóżka, zanim się na dobre obudzi. A wtedy zostanie twoją żoną bez po trzeby odwoływania się do rozkazu, do potęgi króla. 26
Nachylił się nad paleniskiem i okrył ją kocem, by nie zmarzła, jeśli spadną futra. A potem, oczarowany jej ciepłem, włożył jedną rękę pod przykrycie i do tknął ciała, którego tak pożądał. Płomienie padały na delikatną skórę, nadając jej blasku. Pragnął jej, a ta delikatna kobieta... Poczuł jakiś zapach. Smród palącego się materiału drażnił nos. Wełna? Spojrzał na pończochy, ale one wisiały z dala od płomieni. Cóż więc...? Ogarnęło go brzydkie podejrzenie i wyprostował się gwałtownie. Tliły mu się portki, klepnął więc dło nią, by ugasić rozprzestrzeniający się - tak odpowied ni do sytuacji - ogień. Julianna usiadła. W ciemnym pokoju ogień żarzył się czerwono. Burza przycichała, choć słychać było jeszcze zawodzenie wiatru i do chaty wciskało się zim no, któremu niestraszne były dogasające płomienie. Nieznajomy spał na ławce po drugiej stronie ka miennego paleniska. Głowę złożył na ramieniu, pod kulił nogi, przykryty podartą derką. W drugim kącie izby stał koń, też przykryty derką, i to lepszą niż der ka jego pana. Nawet podczas spoczynku wydawał się spięty, czuj ny, nietknięty miękką ręką snu. A mimo to zeszłej nocy nie wykorzystał jej słabości. Zmęczenie ustąpi ło, najgorsze przypuszczenia nie potwierdziły się i za częła się zastanawiać, czy przypadkiem źle go nie osądziła. Czuła się rześko po przespanej nocy i zasta nowiła się nad jego osobą. Mówił jak wykształcony rycerz. Czy taki człowiek narażałby się w czasie burzy tylko po to, by ją po rwać? Prawda, zdarte buty i pamiętająca lepsze czasy 27
opończa mogły znamionować nędzę, która zaprowa dziła go do ostateczności. Ubrania mogły też być przebraniem, które miało zmylić czyhających na dro gach rozbójników. Jeśli to nie rycerz, to co go przywiodło w te okoli ce? Jak trafił cło tej chatki? Może jest wędrowcem szukającym przygód, a może wolnym człowiekiem szukającym pracy? Czy padł ofiarą złego losu i wsty dził się o tym mówić? Jeśli sprawnie użyje kobiecych sztuczek - z pewnością pamięta jeszcze, jak obcho dzić się z mężczyzną - wydobędzie z niego te sekrety, nie urażając jego dumy. Dzisiaj weźmie go na spytki. Dowie się skąd po chodzi, a przede wszystkim ustali relację z nim wolną od zmysłowości. Było to możliwe. Trzy lata temu zna ła mężczyzn, których nazywała swoimi przyjaciółmi. Zapraszała ich do swojego domu, żartowała, zwierza ła się. Teraz unikała takich kontaktów, ale dla wła snego bezpieczeństwa była gotowa nawiązać je na nowo. Przecież spędzili noc w jednej izbie, a on nie rzucił się na nią z lepkimi łapami i przyklejonym do twarzy uśmiechem. Wiedziała, że mężczyzna, który chciałby to zrobić, z łatwością pokonałby jej opór. A on nie był wątłym rycerzykiem, przejętym marzeniami o bo gactwie, lecz mężczyzną, który wie, czego chce. Był wysoki przynajmniej na metr osiemdziesiąt i miała wystarczająco wiele powodów, by wierzyć, że jego ciało zbudowane jest z twardych mięśni. Już samą powściągliwością mógłby zyskać odpuszczenie wielu grzeszków i choć Juliana wciąż nie mogła spojrzeć na niego łaskawym okiem, to miała nadzieję, że po dejrzenia okażą się bezpodstawne. Usiadła ze stanowczą miną, rozrzucając wokół fu tra. W tej samej chwili otworzył oczy i ogarnął ją 28