w upiciu człowiekiem
satori w butelce
znaleźć Cię
raz
Norbert Ścigała
To rogatki, nisze – są akuszerkami Znaczenia.
Jak pocałunek w kącik ust dociera głębiej
niż taranowanie rynku percepcji.
Magdalena Glensk
Bo widzisz, Kasiu… Jest kilka tematów, którym ludzkość oddaje się od zawsze. Myślę, że
z przyjemnością. Od czasów Babilonu, egipskich piramid, Angkor Wat. To miłość, władza,
kuchnia, śmierć, bóstwa. Ogólnie rzecz ujmując, zawsze smaki życia były, i są do dziś, tym, co
ludzi interesuje. Żywotnie. Moja dziedzina to właśnie kuchnia. I coś tam jeszcze też. Chyba.
Fragment listu Wojciecha Charewicza[1]
do autorki.
Prolog
Samotność ma coś z przygody snu – jest potrzebna jak pokarm, gdy jest się głodnym.
W podróży przez życie należy nosić w kieszeni kromki samotności, której azyl, bezpłatny
i dostępny każdemu, jest błogosławionym wynalazkiem losu. Zamknąć się w ciszy tej wieczerzy
i odpoczywać w ekskluzywnym towarzystwie własnych myśli. A potem powracać na parkiet do
przedmiotów i gestów.
Autor nieznany
Wiatr od jezior niesie koniec lata. Wkrótce, wraz z ciepłymi prądami, odlecą bociany.
Później opuszczą mnie kopciuszki, co tej wiosny zadomowiły się na ganku pod dachem.
Rudbekie i słoneczniki nabierają już sierpniowej dojrzałości. Ziemia na zagonach pachnie
ciepłem i zmęczeniem.
Moja prowincja pełna marzeń, gwiazd i słońca… Miejsce na ziemi, w którym mogę robić
rzeczy ważne dla mnie i żyć w zgodzie z zegarem natury. Żyję tu i teraz i chcę być szczęśliwa.
Lubię swoją wiejską samotność. W samotności tworzy się bowiem rzeczy piękne. Pisanie jest
również jej formą. Od paru tygodni zamykam się więc wieczorami w swoim drewnianym domu
i piszę powieść, w której znajdzie się miejsce na miłość, czułość, modlitwę dotyku.
Ratusz w Sensburgu, czyli obecnym Mrągowie. Miejsce licznych spotkań i spacerów.
Dokądkolwiek w Mrągowie idziemy, musimy przejść właśnie tędy. To prawdziwe centrum
miasteczka.
Fot. z kolekcji Wojciecha Kujawskiego
Rozdział I
O tym, że dobrze jest, gdy spoglądając wstecz, widzimy przede wszystkim
szczęście.
Minęło zaledwie kilka lat, od kiedy moje życie weszło na zupełnie nowe tory, a ja, gdy
patrzę wstecz, mam wrażenie, że minęły ich całe dziesiątki. Czuję, że ten czas naznaczył mnie
doświadczeniem o wiele większym niż wszystkie wcześniejsze lata razem wzięte. Może to
i dobrze. Czuję się dzięki temu tak, jakbym przeżyła kilka żyć. Wszystko przychodzi w sobie
właściwym czasie. Ani za późno, ani za wcześnie. Wszystko ma jakiś sens, nawet życiowy zakręt
lub gradobicie.
Jeszcze cztery lata temu wiodłam życie samotnej, nieco sfrustrowanej młodej kobiety.
Pracowałam w lokalnej redakcji, mieszkałam w kamienicy, o której lubiłam mówić: kamienica
pełna szeptów. Lubiłam to miejsce, to był mój dom rodzinny. Teraz ówczesne moje mieszkanie
zajmuje mój były teść, Hans Ritkowsky, który nawet na moment nie przestał być rodziną, choć
rozwiodłam się z jego synem[2]
.
Martin także pozostał obecny w moim życiu, jako ojciec naszego dziecka. Mimo iż
mieliśmy szansę odbudować związek, nie wykorzystaliśmy jej. Intuicyjnie czułam, że czas
spędzony z Martinem dobiegł końca i nie powinniśmy czepiać się czegoś, co w nas obumarło.
Każdy jest nam dany tylko na chwilę – krótszą lub dłuższą. Przychodzi czas pożegnania,
odsunięcia na bok pewnych spraw, by mogły nas zająć inne – tłumaczyłam sama sobie. Choć nie
była to łatwa decyzja, kiedy ją podjęłam, poczułam, że jest dobra.
Nie umiałam być z mężczyzną, do którego nie czułam już miłości, a jedynie rodzaj
wdzięczności za wspólnie spędzony czas oraz za dziecko. Nie od razu udało nam się odzyskać
równowagę; po rozwodzie Martin trochę się miotał, obwiniał sam siebie, że odszedł ode mnie
i związał się z Iwoną, przebojową lokalną bizneswoman. Zaczęło się niewinnie. Iwona zapisała
się na kurs języka niemieckiego, który prowadził Martin, zaprzyjaźnili się, ale potem to ona
namówiła mego męża, by wykonał testy DNA naszej małej córeczki, żeby sprawdzić, czy na
pewno jest jej ojcem.
To mnie zabolało najbardziej. Owszem, przed ślubem rozstaliśmy się na jakiś czas, kiedy
to Martin po prostu znikł z mego życia, za to pojawiła się w nim jego niemiecka żona. Potem
tłumaczył, że załatwiał sprawy rozwodowe w Niemczech, ale głupio się stało, że ze mną o tym
nie porozmawiał. Czułam się porzucona, myślałam, że po prostu odszedł.
I wtedy pojawił się przy mnie kolega z pracy, Piotr, ze swoją cichą, dobrą miłością.
Pozwalałam mu się kochać, choć sama go tylko bardzo lubiłam. Kiedy dowiedziałam się, że
jestem w ciąży z Martinem, ani przez chwilę nie udawałam, że to dziecko Piotra. Przyjął ten fakt
zaskakująco dobrze. Gotów był zostać ze mną i być tatą mojej małej córeczki. Los jednak
zdecydował inaczej. Martin wrócił, daliśmy sobie jeszcze jedną szansę. Jednak kto raz odchodzi,
zawsze może odejść znowu… Wtedy jeszcze tak o tym nie myślałam.
Moje rodzinne Mrągowo pozostało w sercu moją małą ojczyzną, ale wyprowadziliśmy się
z Martinem na wieś. Nie przeżywam jednak rozstania, bo wciąż jeżdżę na mrągowski ryneczek,
by kupić jajka, ziemniaki, śmietanę lub miód, wciąż też odwiedzam moje dawne mieszkanie
w kamienicy, gdyż Hans uwielbia spotkania z Zosią, swoją jedyną wnuczką. Śmierć jego żony
Eriki zabolała go bardzo, jednak dobrze mi teraz patrzeć na niego, gdy rozkwita przy boku mojej
dawnej sąsiadki, pani Zosi. Miłość po siedemdziesiątce może być naprawdę piękna. Chciałabym
kiedyś zakochać się właśnie w tym wieku!
Wybudowaliśmy z Martinem dom we wsi za Mrągowem. Byliśmy tam szczęśliwi tylko
rok. A potem zdarzyło się to znowu: Martin po prostu zniknął. Nawet ze mną nie porozmawiał.
Nie wiedziałam, że boryka się ze swoją nagłą miłością do pięknej Iwony. Ponownie poczułam się
samotna, zdradzona. To był najtrudniejszy rok w moim życiu, poza tym, kiedy umarli moi
rodzice. Nie przeszłam nigdy podobnego zakrętu i gdyby nie moja siostra Hania i wsparcie
przyjaciółek, naprawdę nie wiem, co by się ze mną stało.
Było mi też bardzo ciężko materialnie. Za chlebem wyemigrowałam na jakiś czas do
Włoch. Ten wyjazd zaowocował poznaniem Miriam, właścicielki włoskiego hotelu, oraz Aminy
– kelnerki. Historia jej życia wstrząsnęła mną. Amina i jej matka były ofiarami przemocy,
o jakiej nam się nawet nie śni. W krajach muzułmańskich kobieta jest tak naprawdę własnością
ojca, potem męża. Doceniłam własne życie. Choć czasami było mi ciężko, nie musiałam żyć
zamknięta przez kilkanaście lat w małym pokoju i nie musiałam rodzić dzieci z małżeńskiego
gwałtu. I wreszcie – wyszłam za mąż za mężczyznę, którego sama wybrałam, nawet jeśli mój
wybór nie był najlepszy i zakończył się rozwodem. Tego również chciałam zupełnie świadomie.
Doceniłam wolność, o której Amina mogła tylko pomarzyć.
Zmuszona do ślubu nożem przystawionym do pleców, nie przestała myśleć o swoim
włoskim ukochanym. Gdy już uciekła z Włoch na Mazury, w czym pomogłyśmy jej z Miriam, za
pośrednictwem internetu odnalazła swojego dawnego chłopaka i nawiązała z nim kontakt.
Uczucie rozkwitło ponownie w sieci, ciężkiej od słów i wyznań. Ileż miłości dzięki niej, ale i ileż
zdrad? Czy ktoś mógłby to kiedyś policzyć?
Aminę ukryliśmy w leśniczówce Śniardwy koło Mikołajek, u Janusza Kowalika. Jak
przystało na silną marokańską kobietę, pięknie przyjęła się w Polsce, niczym doskonale
przesadzona paprotka. Nawet nauka języka nie okazała się dla niej zbyt trudna. Wystarczyły
dobry słuch i determinacja. Widać bardzo chciała żyć w nowej rzeczywistości.
Pomagałam jej wówczas zaklimatyzować się na nowym miejscu i… odkrywałam kolejne
tajemnice mazurskich zakątków. Trafiłam na mroczną historię pewnego kamienia w środku lasu,
niedaleko leśniczówki Kowalika. I na tych właśnie leśnych ścieżkach napotkałam jego syna,
Wojtka, mężczyznę, który mnie zaintrygował.
Był naukowcem entomologiem. Tak mądrze określa się ekspertów od owadów. Nie tym
mnie jednak ujął, lecz swoją niezależnością, inteligencją oraz oswojeniem z lasem. Chodził po
nim jak po własnym domu, a ja za nim krok w krok, z opuszczoną głową, by nie potknąć się
o kamień lub nie spłoszyć motyla. Człowiek z lasu zabrał mnie któregoś dnia w piękną podróż,
podczas której nie tylko poddał mnie pewnej próbie, ale i dostarczył wielu pięknych przeżyć.
Wojtek.
Stawał się naprawdę bardzo ważny.
Ułożyliśmy sobie życie oddzielnie, choć blisko. Mnie odpowiadało to, że budziłam się
codziennie w swoim łóżku, we własnym towarzystwie, i mogłam planować dzień dla siebie
i Zosi. Trudno więc to, co nas połączyło, nazwać wielką miłością, bo ta często z definicji
wymaga bliskości na co dzień. To była raczej zbliżona do miłości forma trwania przy sobie,
z głębokim przekonaniem o wzajemnej ważności, ale bez przywiązywania na stałe, nasiąkania
sobą i dzielenia codzienności we dwoje. Tak to wtedy czułam i bardzo mi ów stan odpowiadał.
Aminie się udało. Znalazła dzięki Piotrowi nową pracę. Polsko-włoskie małżeństwo
z Mikołajek przyjęło ją pod swój dach, nie tylko polski, ale i ten włoski, w kolorowej Umbrii. Pół
roku mieszkała więc tutaj, na Mazurach, a pół roku tam. Jej życie najpierw runęło w gruzach, ale
gdy dostała drugą szansę, odbudowywała je pracowicie. By coś się zaczęło, coś innego musi się
skończyć. Ruina to dar, to droga ku przemianie… Być może.
Czy dlatego właśnie nad moją wsią przeszła tego roku gradowa burza?
To była kolejna burza tego lata. Jak spokojnie ogląda się skutki nawałnic w innych
miejscach, patrząc na kolorowy obrazek w telewizorze! Tym razem nawiedziła również moją
wieś. Wojtek był akurat w Krakowie na konferencji, gdzie słuchał o ważkach i chruścikach, a ja,
stojąc w oknie, obserwowałam, jak pod gradowymi kulami znika mój ogród, który od pierwszych
dni maja przygotowywałam z taką pieczołowitością. Świat w jednej chwili pociemniał, jakby
nadchodził zapowiadany przez Majów koniec świata. Silny wiatr układał się w wirujące kształty,
siejąc spustoszenie. A potem nad moim domem przetoczyła się ściana lodowatego gradu, który
hałasował, obijając się o szyby, ściany i dach. Jasne kule uderzały w ziemię jak piłeczki
pingpongowe; Zosia przyglądała się temu widowisku, gotowa wybiec na dwór, by je zbierać.
Gdy gradobicie ustało, wyszłam na podwórko, by ocenić straty. Elewacja domu od strony,
z której zaatakował wiatr, uległa zniszczeniu. Było na niej pełno śladów po lodowych kulach;
wyglądało, jakby mój dom został ostrzelany z karabinu. Ogród został niemal zmieciony
z powierzchni ziemi. Warzywa poszatkowane, krzaki pomidorów połamane.
Niemal wszyscy sąsiedzi również stracili swoje ogrody, a cała okolica tonęła w gałęziach
i liściach. Zwalone drzewa były usuwane przez straż pożarną. Ludzie żyjący ze sprzedaży swoich
plonów na targowisku rozkładali ręce – bo nie mieli czego sprzedawać.
– Nie mam już ogrodu – mówił pan Józef, od którego zawsze kupowałam pierwsze
ogórki, zanim moje urosły. Sąsiadowi z wioski obok wichura zerwała dach, a grad zniszczył
uprawy na polach. Zewsząd słychać było narzekania, a w prasie lokalnej i regionalnej na
pierwszych stronach pojawiały się relacje dotkniętych żywiołem mieszkańców. Gdy pierwszy raz
po burzy wybrałam się do miasta, miałam wrażenie, że przeżywamy koniec świata. Tam, gdzie
wichura pozrywała dachówki, domy przykryte zostały niebieską folią. Głównie na wsiach, gdzie
były stare domy. Potem media nazywały te wsie „wioskami Smerfów”. Zasypanymi gałęziami
i zalanymi deszczówką drogami wróciłam czym prędzej do domu. Zakluczyłam za sobą drzwi.
Szkoda, że nie można się zakluczyć przed mazurskimi żywiołami…
Wojtek pocieszał mnie na odległość. Tłumaczył, że wszystko ma czemuś służyć,
w ogólnym rozrachunku – naszemu dobru. Pomyślałam, że mam obok siebie naprawdę mądrego
człowieka. I że nie powinnam tak narzekać, nawet jeśli moje poszatkowane ogórki pofrunęły
z wiatrem do nieba.
W ciągu kolejnych dni starałam się koić żal po utraconym ogrodzie. Dopuszczałam do
siebie tylko dobre myśli i wynajdowałam pozytywne aspekty gradowej burzy. Mówiłam sobie:
przynajmniej nie muszę wielu godzin spędzać na pieleniu i mam czas na pisanie książki, o której
wydaniu skrycie marzyłam. Gdybym dodatkowo musiała zajmować się zagonami, mogłabym
narzuconego sobie terminu – do końca listopada – nie dotrzymać. Takie tłumaczenie pomogło mi
pogodzić się z tegoroczną stratą i przekonać samą siebie, że ogród w następnym roku na pewno
będzie znów piękny i hojny.
I mimo iż smutek wciąż się gdzieś tlił, byłam już spokojniejsza. Spędzałam też więcej
czasu z Zosią, która łaknęła mojego towarzystwa. Chodziłyśmy po ogrodzie i wspominałyśmy,
jak wyglądały nasze piękne warzywa, które teraz trzeba było wyrzucić. Zosia zatykała nos, gdy
ładowałam psujące się głowy na taczkę. Fakt, nie był to przyjemny zapach, ale nie wszystko
przecież na świecie pięknie pachnie. A nawożenie pól jesienią? A jakie jest potrzebne!
Usiłowałam wytłumaczyć to córce, jednak jej wrażliwy nos nie zgadzał się z moimi
argumentami.
– Fuj! – skomentowała tylko moje starania i oddaliła się na bezpieczną odległość, do
swojego ulubionego popielnika, w którym uwielbiała grzebać. Jak mała czarownica, kochała
ogień i miejsce, gdzie on powstaje. Płomienie ogniska wprost hipnotyzowały ją. Siadała bez
ruchu i patrzyła na sypiące się snopy iskier, gdy kijem uderzałam w płonące polana. Tak
chciałam ocalić w niej tę miłość do przyrody, umiejętność współodczuwania zachodzących
w niej przemian. Dzieci rodzą się z tą wrażliwością, a potem cywilizacja i społeczeństwo stępiają
ją… Co robić, by ją ocalić? By Zosia zawsze potrafiła odróżniać dąb od klonu, pszczołę od osy,
dobro od zła… Takie myśli towarzyszyły mi tego lata. Zaczęło docierać do mnie, że nie żyjemy
jak zwyczajna, tak zwana normalna rodzina. Że u nas wszystko dzieje się inaczej, wręcz
odwrotnie. Miałam za sobą rozwód i żyłam w konkubinacie. Byłam pewna, że wiele osób
komentuje to za moimi plecami. Niespecjalnie się tym przejmowałam, bo czułam się w swojej
skórze coraz lepiej, choć nie mogę powiedzieć, że nigdy nie zastanawiałam się, co sądzą o mnie
inni.
– Nie warto tego rozpamiętywać. Nie masz na to żadnego wpływu. Lata spędzone w lesie
nauczyły mnie, by niezbyt przejmować się ludźmi – mówił mi Wojtek, a ja patrzyłam w jego
niebieskie oczy i czułam, że ma rację. Było mi z nim dobrze, bo dawał mi przestrzeń potrzebną
do życia. Byliśmy jak dwa filary tej samej budowli. Połączeni jednym portykiem, ale między
nami była wolność; wiatr, który wiał, kędy chciał.
Złapałam się któregoś dnia na tych rozmyślaniach i uzmysłowiłam sobie, że z biegiem lat
i nabywaniem doświadczeń staję się innym człowiekiem. Może zmieniają mnie ludzie, z którymi
przebywam i których poznaję na swojej drodze? A może zmienia mnie moja sytuacja rodzinna,
domowa, zawodowa, która nie jest przecież pospolita? Może to wszystko sprawia, że mam
ochotę wejść na inną ścieżkę i dlatego właśnie piszę książkę? Bo chcę zmienić coś diametralnie,
a teraz jestem tylko w przedsionku tych zmian? Nie umiałam jeszcze tego nazwać, zdefiniować.
Skąd w ogóle taka ludzka dążność do szeregowania, nazywania?
Pragnęłam tej zmiany i nie chodziło tu o otoczenie, o relacje, o związek… Tu czułam się
nareszcie szczęśliwa i spełniona, wierząc, że dla Zosi ocalimy z Martinem to, co najważniejsze.
Miałam coraz silniejszą potrzebę zmiany od wewnątrz, w duszy. Gdy o tym myślałam,
dodawałam żartobliwe: starzeję się chyba. To pragnienie było coraz silniejsze i skłaniało mnie do
sięgania po książki, na które nie spojrzałabym jeszcze rok wcześniej. Nie wiedziałam, czego
szukam, ale była we mnie potrzeba poszukiwania.
Co jakiś czas wychodziłam tylko za dom, do ogrodu, by zebrać resztki warzyw, których
nie zniszczył grad, i coś z nich przyrządzić. Miałam więc świeżą zieleninę i niektóre warzywa,
jednak o zapasach na zimę nie było nawet co myśleć. Gdy mieszka się na wsi, trzeba pamiętać,
że w każdej chwili zimową porą można być odciętym od świata. Warto więc mieć zapasy na
półkach spiżarni. Ta myśl nawiedzała mnie coraz częściej.
Rozdział II
Na progu jesieni o niedawnej wiośnie. Bo jesień jest zawsze konsekwencją
wiosennych przebudzeń.
Obserwacja kopciuszków, które zagnieździły się na moim ganku, zajęła mi całą wiosnę.
Najpierw musiałam zidentyfikować te niewielkie ptaki z rdzawymi ogonkami. Nie jestem
ornitologiem, a Wojtek był daleko. Prowadził zajęcia na uniwersytecie.
Od paru dni słyszałam dziwne odgłosy. Nie był to zwykły świergot, lecz połączony
z trzaskaniem, jakby ktoś uderzał o coś twardego patykiem. Postanowiłam odszukać jego źródło
i kiedy Zosia bawiła się w najlepsze, jeżdżąc plastikowym samochodem (kto powiedział, że
dziewczynki muszą bawić się lalkami?) nad stawem, tuż obok ulubionego miejsca na ognisko, ja
chodziłam po podwórku i nasłuchiwałam, skąd wydobywa się dźwięk.
Nagle zobaczyłam niewielką ptaszynę siedzącą na płocie sąsiadów. To z jej gardziołka
wydobywał się dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Patrzyłam z zaciekawieniem
i odczułam coś w rodzaju euforii. Gdy mieszkałam w mieście, nawet tak niewielkim jak moje
Mrągowo, nie zwracałam większej uwagi na ptaki, może poza szpakami, które co roku gnieździły
się pod oknem. Nie odróżniałam wron od kawek, nie spoglądałam w kierunku towarzyskich srok,
a klangor żurawi obwieszczający wiosnę był mi dźwiękiem zupełnie nieznanym. Tu, na wsi,
wszystko się zmieniło. Każdy dzień spędzałam w towarzystwie przyrody i poznawałam ją coraz
lepiej. Zapamiętywałam każdy szczegół nieznanego ptaszka, żądna natychmiastowego niemal
rozpoznania go i usystematyzowania swojej wiedzy.
Nagle na ganek wyszedł sąsiad. Ptaszek poruszył rdzawym ogonkiem i fruu… zniknął na
niebie. Moich uszu dobiegł natomiast kaszel Zosi. Spojrzałam w jej kierunku. Kiedy ja
obserwowałam ptaszka, moja córeczka wjechała plastikową maszyną prosto w popiół z ogniska.
Chmura pyłu osiadła na niej, mała wlazła w sam środek i uderzała autkiem, wznosząc kolejne
tumany. Siedziała jak mały budda, cała czarna od popiołu, lecz roześmiana. Nawet kaszel nie
zniechęcał jej do kolejnych uderzeń.
Pomyślałam, że sprawdza się stara zasada: dziecko, gdy brudne, jest wyraźnie
szczęśliwsze. Roześmiałam się i siadłam obok niej na ławce. Nie przyszło mi do głowy, by
wyciągnąć ją ze środka. Popiół nie był gorący, bo ostatnio nie paliłyśmy ogniska. Niech więc się
bawi. Musi przecież poznawać smaki ziemi.
Dopiero gdy się znudziła i przypominała bardziej małego kominiarczyka niż moją małą
dziewczynkę, zabrałam ją pod prysznic i przebrałam. Nie protestowała, bo pozwoliłam jej
założyć ulubioną sukienkę, niebieską w białe kwiatki. Był ciepły dzień, wiosna zaczynała powoli
przechodzić w ciepłe lato.
– Chcie to! – wskazała palcem na niebieski kapelusz, w którym czasem paraduję na
grządkach. Wzięłam go z półki i nałożyłam na małą główkę. Złotawo-rdzawe loczki wystawały
spod rondka i Zosia wyglądała jak młoda dama z romantycznej pocztówki. Pobiegłam po telefon,
zrobiłam jej szybkie zdjęcie.
– Jaka śliczna mamy córcia, popatrz! – pokazałam małą dziewczynkę na wyświetlaczu.
– Wyślij tacie, wyślij tacie! – wykrzyknęła radośnie, machając rękami.
Wysłałam zdjęcie Martinowi. Podpisałam: Nasza mała córeczka w całkiem dużym
kapeluszu.
Bo ważniejsze od tego, co między nami BYŁO, jest to, co TERAZ. Chciałam, by była
zgoda. Czułam jednak, że mamy jeszcze wiele do załatwienia.
Zosia sięgnęła po swój zabawkowy telefon i uderzając w klawisze udawała, że wysyła
tacie swoje zdjęcie.
– Halo! Tata? Zosia wysyła! – meldowała po każdym wykonanym zadaniu. Ja tymczasem
włączyłam laptopa i wpisałam w Google wyrazy: mały ptaszek, rdzawy ogonek. Wcisnęłam
opcję wyszukiwania grafiki. Nie musiałam długo czekać. Moim oczom niemal natychmiast
ukazał się świergocąco-trzaskający towarzysz z podwórka.
– Zatem nazywa się kopciuszek – powiedziałam sama do siebie. Zosia natychmiast to
podchwyciła, bo dzieci wszystko słyszą, nawet jeśli są bardzo zajęte wieloma czynnościami, jak
noszenie kapelusza i stukanie w plastikowy telefon:
– Co kopciuszek? Gdzie kopciuszek?
– U nas. Mamy na podwórku kopciuszka. Ten ptaszek się tak nazywa.
– A macochę też mamy? – dopytywała dalej dość logicznie. Zosia była od dawna
edukowana bajkami, ich słuchanie sprawiało jej ogromną przyjemność i musiało być moim
codziennym obowiązkiem. A bajka o Kopciuszku była jedną z ulubionych.
Pokazałam jej na monitorze małego ptaszka, a potem wytłumaczyłam, że podobny
zagnieździł się gdzieś niedaleko i codziennie śmiesznie nam śpiewa. Oświadczyła kategorycznie,
że chce posłuchać, więc wyszłyśmy na podwórko, ale po kopciuszku nie było śladu.
– Przyleci niedługo, może zbiera patyczki do gniazdka albo zajmuje się innymi ważnymi
ptasimi sprawami.
– Chcę kopciuszka. Nasypię mu popiołu.
W taki właśnie sposób edukacja przyrodnicza może trwać całe życie. Codziennie można
poznać coś nowego, dowiedzieć się o ptaku lub roślinie i przekazać wiedzę dziecku. Bardzo bym
chciała, by Zosia miała oczy szeroko otwarte na świat przyrody, który ją otacza. By odnosiła się
do niego z szacunkiem, nie wyrywała motylom skrzydeł i nie krzywdziła żab. By nie brzydziła
się pająków i nie zabijała miododajnych pszczół. By była częścią wszechświata, nie mniej niż
drzewa i gwiazdy.
Tak. Tego właśnie chcę. Dlatego będę jej codziennie opowiadać o tym, co wiem lub
czego się właśnie dowiedziałam. A dziś na dobranoc będzie bajka o kopciuszku, ale
w ornitologicznej wersji. Niech no tylko zjawi się pani kopciuszkowa!
Pojawiła się szybciej, niż się z Zosią spodziewałyśmy. Zatrzeszczała i zaświergotała i nie
było już wątpliwości, że kopciuszki są dwa. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, gdzie dorosłe ptaki
ukryły gniazdo piskląt, których istnienia tylko się domyślałam. Codziennie wyjaśniałam naszemu
kotu Bursztynowi, żeby nie ważył się polować na naszych przyjaciół. Zachowywał się, jakby
zrozumiał. Na wycieraczce tarasowej natykałyśmy się z Zosią jedynie na upolowane myszy,
znoszone w nadziei na docenienie kocich starań. Najbardziej doceniła je Zosia, łapiąc któregoś
dnia mysie truchełko za ogon i przynosząc mi w tryumfem w oczach i spazmem rozkoszy
w małym gardle.
– Mama, myś!
Mama, czyli ja, wzdrygnęłam się na samą myśl o „mysi” w różowych paluszkach mojej
córeczki. Nie chciałam jednak reagować zbyt gwałtownie, by nie przestraszyć małej,
powiedziałam więc spokojnie:
– Położymy mysz na trawie. Ona należy do Bursztyna. Kotek przyjdzie i ją zje.
Nie chciałam owijać w bawełnę całego łańcucha pokarmowego, którego głównymi
ogniwami były mysz i kot. Prędzej czy później Zosia dowie się o tych zależnościach, a im
wcześniej to się stanie, w tym bardziej lekki i bezbolesny sposób je przyjmie, jako zwykłe prawo
natury, a nie mordercze nawyki ukochanego pupilka.
– Bursztyn zje myśkę, na śniadanko lub obiad. I będzie miał pełne brzusio.
Roześmiałam się i wspólnie wyrzuciłyśmy mysz na trawę. Po pół godzinie zjawił się
Bursztyn i co dalej się działo z myszą, nie wiem.
Pod wieczór wróciłyśmy do domu, obie brudne – ja z grządek, a Zośka z ulubionego
miejsca na ognisko. Znów cała w popiele, z dziecięcą motyczką w dłoni. Gdy byłyśmy obie na
podwórku, Zosi nie trzeba było szczególnie pilnować. Sama wpadała na pomysły intrygujących
i brudzących zabaw, ale nic dziwnego, skoro codziennie patrzyła na umorusaną ziemią matkę;
musiała więc myśleć, że to stan normalny. Obie wchodziłyśmy właśnie na ganek, kiedy zerwała
się skądś pani kopciuszkowa i zaświergoliła nad nami jakby przestraszona. Spojrzałam w górę
i… zauważyłam gniazdo kopciuszków! Było ukryte wysoko, na drewnianej belce tuż pod
dachem. Z daleka wyglądało, jakby wiatr naniósł garście trawy. Z trawiastego kopczyka patrzyły
wyraźnie małe oczka, jakby przypięte szpileczkami do aksamitnych główek.
– Ciii, Zosiu, nie hałasuj. Tu jest gniazdo małych kopciuszków. Popatrz tylko.
Podniosłam ją wysoko, aby zobaczyła naszych małych lokatorów. Piszczała ze szczęścia,
ale pani kopciuszkowa wyraźnie się denerwowała. Zauważyłam ptasi niepokój i szepnęłam do
małej:
– Nie hałasuj, maluszki chcą spać, a mama kopciuszek się boi, że zrobimy im krzywdę.
– Ale ja chcę tylko popatrzeć!
– Ona tego nie wie. Już zobaczyłaś i wiesz, że trzeba je zostawić w spokoju. Niech sobie
dorastają. Będziemy wchodzić teraz do domu przez taras, dobrze? Żeby nie budzić małych
ptaszków.
– Dobrze! Chcę przez taras!
Od tamtej pory używałyśmy jedynie wejścia z tarasu. Małe kopciuszki spokojnie
dorastały, a państwo kopciuszkowie nie mieli już powodów do zdenerwowania. Pod gniazdkiem,
na schodach, pojawiało się coraz więcej białych plamek świadczących o zdrowej przemianie
materii małych kopciusząt. Niespecjalnie mi to przeszkadzało. Od czasu do czasu zwykłym
mopem myłyśmy schody, a ja miałam okazję tłumaczyć Zosi, że robimy dobry uczynek dla
naszych skrzydlatych przyjaciół.
Mała już wiedziała, jak świergolą kopciuszki i odróżniała je wśród innych ptasich
odgłosów: sroczych wrzasków czy szpaczych nawoływań. Miałam poczucie szczególnej misji;
zapoznawałam Zosię ze światem wokół nas. Cieszyłam się, że odnosimy w tej dziedzinie
pierwsze sukcesy, bo umiała już odróżnić miętę od babki i mlecz od niezapominajki. I bardzo
dobrze! Uczyłam ją również otwartości na różne smaki. Człowiek jest bowiem tym, co je.
Lubiłam, gdy zaczynała się wiosna, bo ten czas niesie całkiem smakowite pomysły
kulinarne. Na przednówku tak bardzo czeka się na zielone! Staram się słuchać własnego
organizmu, bo on przeważnie wie najlepiej, czego mi trzeba.
Pamiętam, że pierwszej po rozwodzie wiosny, gdy już jako tako otrząsnęłam się
z przeżyć, odzyskałam apetyt na jedzenie. Mówi się, że wraz z apetytem na życie zaczyna się
odczuwać przyjemność z jedzenia. Coś w tym jest. Mój apetyt na życie pojawił się wraz
z Wojtkiem. Pojawiła się chęć przyrządzania pysznego jedzenia: prostych, acz pomysłowych
posiłków, i zapraszania na nie Wojtka, Janusza oraz przyjaciółek lub sąsiadów. Chciałam znów
do ludzi.
Moje łąki za domem zaczęły wraz z wiosną pokrywać się ramionami mleczu, czyli
mniszka lekarskiego, oraz kępami pokrzyw. Nie mogłam zacząć wiosny bez sałaty z nich.
Wystarczył czosnek, oliwa z oliwek i sól, by pobudzić organizm do wiosennego działania. Do
sałaty dodawałam gotowane jajko i prażony słonecznik. Gdy byłam we Włoszech, spróbowałam
włoskiej sałaty z prażonymi orzeszkami piniowymi. To była specjalność Miriam. W smaku
przypominają prażony słonecznik. Wtedy właśnie zaczęłam dodawać ten rodzimy specjał do sałat
i innych dań. Ale jest jeszcze coś, na co czekałam tamtej wiosny z prawdziwym utęsknieniem. To
majowa zupa z komosy, inaczej zwanej lebiodą.
W maju komosa pojawia się na naszych polach i łąkach jako chwast. Mało kto docenia tę
roślinę, choć nasi przodkowie od niej zaczynali walkę z wyniszczającym przednówkiem, głodem
i brakiem witamin. Oni wiedzieli, co dobre. Pewnego razu zawezwała mnie nowa sąsiadka
z początku wsi, pani Gienia, mówiąc, że ma w szklarni flance sałaty i może trochę oddać, bo dla
niej już za dużo, a ja bym mogła posadzić je w swoim ogrodzie. Bardzo się ucieszyłam, bo nie
wysiewałam jeszcze sałaty.
Kiedy jednak trafiłam do gościnnej szklarni, natychmiast zauważyłam, że obok małej
jeszcze sałaty pręży się dumnie dość spora, apetyczna młoda komosa.
– Pani Gieniu, a czy mogę również tej komosy sobie narwać? – zapytałam, w myślach
gotując już wiosenną zupę.
– Wyrywaj, ile chcesz, przecież to chwast! – roześmiała się pani Gienia.
– Ale zupa z niej za to jaka pyszna i zdrowa!
Sąsiadka machnęła ręką:
– Jak dla mnie, możesz sobie wziąć wszystko.
Wypieliłam więc całą szklarnię. Po chwili miałam koszyk pełen delikatnych listków.
Stwierdziłam przy tym, że zbieranie młodej komosy jest bardzo przyjemne dla zmysłów. Palce
pachną zielenią i są w dotyku lepko-szorstkie.
Z sałatą i komosą w koszyku wróciłam do domu. Tę pierwszą od razu posadziłam do
ziemi, flance są bardzo wrażliwe na lekkie nawet wysuszenie. Komosę natomiast wypłukałam,
obcięłam korzonki, a resztę pozostawiłam chwilę na durszlaku, w tym czasie przygotowując
wywar. Zosia pomagała, płucząc gałązki i taplając się w misce z wodą. Specjalnie postawiłam jej
miskę na tarasie, by mogła bezkarnie chlapać i mieć również swój udział w przyrządzaniu zupy.
Przy okazji opowiadałam jej, co to będzie za zupa i że łąki dają ludziom mnóstwo dobrego
jedzenia, trzeba tylko po nie sięgnąć i wiedzieć oczywiście, które z roślin do czego się nadają.
– Mama powie mi zajaz wszystko i będę zbiejać. Możemy dodać nawet tjawy! Tjawa do
zupy jest dobja!
Mała nie wymawiała jeszcze głoski „r”, zamiast niej wstawiała „j” i niektóre z jej słów
brzmiały dość zabawnie, na przykład gdy wołała HURRA!
Tak się złożyło, że miałam właśnie w lodówce gotowy rosół ze sporą ilością drobiowego
mięsa. Postanowiłam więc ugotować na nim zupę komosową, choć można ją przyrządzić
z powodzeniem w wersji wegetariańskiej. Wystarczy dodać warzywa jak do każdej zupy:
marchew, por, cebulę (na przykład przypaloną na blasze), czosnek. Do swojej wersji dodaję
zawsze gotowane jajko pokrojone na kilka kawałków, jak do szczawiowej lub botwinki. Nie
może się obyć bez śmietany, której przeważnie używam w wersji wysokotłuszczowej. Bo tłuszcz
w zupie jest koniecznością. Rozpuszczają się w nim witaminy A, D, E i K. Bez tłuszczu ich nie
przyswoimy.
Zupa z komosy smakuje wyjątkowo. Zajadałyśmy się nią przez parę dni, nawet dla pani
Gieni odlałam w niewielki słoik i zaniosłam, by spróbowała. Nie mogła się nadziwić, że to z jej
chwastów taka smaczna.
Prócz zupy, komosa nadaje się do sałat i duszenia. Zblanszowana z czosnkiem smakuje
lepiej od szpinaku. Można z niej robić jarzynkę, podać samodzielnie lub jako dodatek do lasagne
albo makaronowego sosu. Można ugotować ją z ziemniakami i po odparowaniu zrobić puree.
Będzie zielone, jak po dodaniu pietruszki. Kwiaty komosy są po prostu pyszne, gdy udusimy je
na maśle. Mają smak podobny do brokułów. Znam i takich kucharzy, którzy łodygi komosy
podają jak szparagi. Pani Zosia, moja dawna sąsiadka z kamienicy pełnej szeptów, opowiadała
mi kiedyś, że na Kurpiach podawana była kasza z komosą. To doskonałe danie na ciepłą kolację.
Chyba kiedyś skuszę się na nie i zaproszę swoje przyjaciółki. O ile nie będą kręcić nosem na
moje kulinarne wynalazki.
Od września Zosia poszła do przedszkola. Woziłam ją codziennie przed ósmą.
Początkowo miała problemy z przyzwyczajeniem się do otoczenia i sporej liczby dzieci naraz;
płakała, gdy tylko przekraczała próg sali, a ja wraz z nią, jednak ani razu nie marudziła nad
talerzem. Czasem Zosię odbierał Martin, gdy akurat nie miał zajęć w swojej szkole. Przywoził ją
do domu, za co byłam mu bardzo wdzięczna, bo mogłam dzięki temu pracować bez przerw na
wyjazdy do miasta. Wtedy częstowałam go zazwyczaj obiadem. Siadał do stołu jakby
z ociąganiem, chyba wietrząc jakiś podstęp. Czy uważał, że skoro się rozstaliśmy (bez względu
na to, ile w tym czyjej winy), nie powinniśmy być dla siebie życzliwi? Postanowiłam to zmienić.
Przecież kiedyś byliśmy sobie bliscy. Dzieci przeważnie powstają z miłości, prawda?
Próbowałam więc okazywać Martinowi sympatię, na co on reagował dość ostrożnie,
a nawet nerwowo, jakby myślał, że skoro odrzuciłam jego kolejne starania o odbudowę związku,
to nie powinnam dążyć do żadnych relacji. No i raz poczęstowałam go tą moją majową zupą
z komosy. Chwilę mieszał w talerzu i zastanawiał się, co takiego mu podałam. Zachęciłam
z uśmiechem:
– No, jedz, spróbuj. Dobra!
Spróbował i… pochwalił, że gotuję coraz lepiej!
Spojrzałam na niego rozbawiona. Taki komplement!
– No to mogę wychodzić za mąż – odpowiedziałam znanym polskim powiedzonkiem. Nie
pomyślałam jednak, że może go nie znać. Na chwilę zastygł w dziwnej pozie z łyżką w górze, po
czym zapytał:
– Wychodzisz za mąż?
Ech, ileż ja musiałam mu się nawyjaśniać, że tak się tylko mówi i że nie mam zamiaru
więcej wiązać się na stałe z żadnym mężczyzną, a już na pewno wychodzić ponownie za mąż.
– A ten tam… Wojtek?
No tak, trudno było nie zauważyć obecności mężczyzny w moim domu. W łazience leżała
szczoteczka do zębów i golarka. Początkowo Martina to irytowało. Mówił, że to wciąż jego dom
i że on nie pozwalała i sobie nie życzy, więc musiałam mu delikatnie przypominać, że to on
zniknął z tego domu pierwszy i gdyby nie owo zniknięcie, pewnie nigdy nie wpadłabym na
pomysł, by sprowadzać pod swój dach złotowłosego entomologa z lasu.
– Poza tym nie mamy zamiaru mieszkać razem. No i nie muszę ci się spowiadać z moich
planów życiowych. Rozwiedliśmy się, tak?
– Ale przecież chciałem wszystko odkręcić, zacząć od nowa…
– Tak, ale wtedy już było za późno. Już cię nie kochałam.
– Nie kochałaś? Odkochałaś się tak nagle, tak szybko? Taka była twoja miłość?!
– A ty? To ty zdecydowałeś o naszym rozstaniu, o ile dobrze pamiętam. Nie nakręcaj się
niepotrzebnie.
Grzebał łyżką w talerzu i wyjadał resztkę zupy. Patrzyłam na niego i było mi go nawet
trochę szkoda, ale nie na tyle, by się nad nim użalać.
– Ułożysz sobie życie, jeśli tylko będziesz tego chciał.
Odstawił talerz do zlewu.
– Masz rację. Popełniłem błąd i chciałem go naprawić.
– Martin, naprawiłeś. Możemy pozostać w zgodzie, przecież nie musimy kłócić się,
walczyć o dziecko i dom. Pomagasz mi, jesteś dobrym ojcem…
– Wiesz przecież, że kosztowało mnie to masę wyrzeczeń. Gdyby nie mój ojciec, który
wciąż mi wszystko tłumaczył i pomagał, nie wiem, co by było.
No tak. Docieraliśmy się przez parę miesięcy od rozwodu, kłóciliśmy o drobiazgi, jak na
przykład o źle założony szalik u Zosi. Wiedziałam, że Martin na swój sposób przeżywa nasze
rozstanie, a może bardziej fakt, że nie chciałam już naprawiać naszego związku. Odejście Iwony
musiało go dodatkowo zdołować. Nie miałam jednak zamiaru zastanawiać się nad tym, mając
przecież swoje życie i codzienne kłopoty. Poczułam, że muszę teraz zawalczyć o siebie i własne
szczęście, bo chcę, żeby Zosia miała szczęśliwą mamę.
Redakcje płaciły mi regularnie honoraria, dzięki temu nie musiałam już zajmować się
malowaniem mebli. No i realizowałam w ukryciu swoje największe marzenie – pisałam powieść.
Jej akcja rozgrywała się w prowincjonalnym miasteczku, a moja bohaterka była trochę podobna
do mnie.
Nie od razu wszedł mi w krew nawyk codziennego pisania. Nie miałam nad sobą szefa,
nie pracowałam przecież w biurze, lecz w domu. Musiałam więc nauczyć się samodyscypliny
i umówić sama ze sobą, że biurko jest biurem, a pokój na dole – miejscem pracy. Nauczyłam się
gotować wieczorem obiad, by nie robić tego w dzień – jeśli w planach miałam inne obowiązki.
Nie było to łatwe. Do tego dochodziło często pojawiające się zwątpienie: po co to właściwie
robię? Przecież nawet nie wiem, czy ktoś w ogóle będzie chciał wydać moją książkę. To była
ślepa wiara w marzenia. Lubiłam pisać zwłaszcza w deszczowe dni. Szemrząca w rynnach woda
uspokajała, a ogień w kominku wesoło trzaskał i napawał bezpieczeństwem. Znacznie trudniej
było zebrać się do pisania, kiedy świeciło słońce, szczególnie wiosną i latem. Te pory roku
zachęcały do innych aktywności. Pochłaniały obowiązki. A to trzeba się było wybrać na spacer,
a to należało wysiać buraki albo pomidory w ogrodzie domagały się podwiązania. Dobrze, że
Zosia była w przedszkolu i mogłam jakoś godzić obowiązki; ale i tak na koniec dnia padałam na
łóżko zmęczona i obolała, zasypiając z obrazem chwastów lub rosnących warzyw pod
powiekami. A pisać mogłam przecież dopiero wieczorami, gdy wiosenne trele za oknem trochę
się uspokajały. Czasem z rytmu codziennych obowiązków wyrywali mnie niespodziewani goście,
co było dość kłopotliwe. Miałam zawsze dla nich herbatę lub kawę, jednak wolałam, gdy się
zapowiadali.
Pisanie sprawiało mi wielką przyjemność. Moja książka powiększała się o kolejne strony,
wciąż coś poprawiałam i zmieniałam. Nawet trudno już mi było powiedzieć, czy to, co pisałam,
jeszcze mi się podoba. Znana polska pisarka powiedziała kiedyś, że w pierwszej książce autor
daje najwięcej siebie. To prawda. Pisałam więc trochę o sobie, nie mówiąc o tym nikomu, nawet
Wojtkowi, a tym bardziej Martinowi. Powoli godził się z nową sytuacją, wciąż jednak nie
zadeklarował przyjaźni, do której ja byłam już gotowa. To wszak ważne, by przyjaźnić się
z ojcem dziecka, nawet jeśli po miłości nie ma już śladu. Wtedy pojawił mi się w głowie pewien
plan. Pewnego wieczoru zadzwoniłam do Martina.
– Chciałabym cię zaprosić w piątek na późny obiad – powiedziałam, obliczając
w kalendarzu, że TEN PIĄTEK na pewno nie jest piątkiem, który mogłam spędzić wspólnie
z Wojtkiem. Prowadził badania w pałacu w Łężanach i wiedziałam, że będę miała czas tylko dla
siebie. Zatem mogłam porozmawiać z Martinem.
Pomyślałam bowiem tak: Najpierw dobrze go nakarmię, a potem spokojnie i rzeczowo
porozmawiamy.
Dobre jedzenie łagodzi przecież obyczaje. Najwięcej smaku życiu nadaje oczywiście
gotowanie. Dosłownie i w przenośni. Lubię, gdy w domu pachnie dobrym jedzeniem,
przygotowywanym samodzielnie od podstaw. To też ważne – by samemu zrobić bułkę tartą,
przygotować pierogi lub ukisić buraki na barszcz. Od tej kulinarnej „piechoty” zaczyna się
smakowanie codzienności.
Doceniałam swoją codzienność, zwłaszcza od pewnego momentu. Zaraz po moim
rozwodzie jedna z moich przyjaciółek, Iza, trafiła do szpitala. Lekarze stwierdzili u niej dziwne
zmiany na szyjce macicy, wyniki cytologii nie były najlepsze. Iza przeżyła to bardzo. Schudła,
zestresowała się. Czekała na wyniki jak na wyrok. Żegnała się z życiem i płakała mi w rękaw.
Mówiła, że jej życie było marnym pyłkiem. Że żyła dla innych i ani trochę dla siebie. Że nigdzie
dalej, poza Międzyzdrojami, do których tylko raz uciekła przed życiem, gdy mąż ją zdradził, nie
pojechała. Uspokajałam ją, jak mogłam, mówiąc, że jeszcze wiele przed nią. Co można jednak
powiedzieć bliskiej osobie w takiej chwili? Że NA PEWNO będzie dobrze? A skąd mogę to
wiedzieć? A jeśli tak się nie stanie?
Niewiele mogłam dla niej zrobić poza tym, że byłam wówczas przy niej. Zabierałam
Zosię i jechałam do Izki na osiedle. Naciskałam domofon i idąc schodami, zastanawiałam się,
w jakiej formie będzie tego dnia. Czasem przynosiłam ze sobą białe wino (Izka mówiła, że od
czerwonego boli ją głowa. Mnie ostatnio bolała od każdego, ale dla niej jakoś znosiłam te winne
seanse). Posyłałam jej dobre myśli, ilekroć o niej pomyślałam.
Ewa, kolejna z naszej paczki, wpadła tylko raz. Miała właśnie przerwę w miłosnych
przygodach, co nie znaczyło, że i w pracy. Zleceń dostawała coraz więcej i z trudem
wygospodarowała jakiś weekend. Sylwia z Maćkiem znów byli zagranicą, ale nie musieli już się
odkuwać. Dostali dobrą propozycję pracy w Szwecji. Byłam więc jedyną osobą, która mogła
siedzieć z Izą i rozmawiać z nią o rzeczach śmiesznych i przyjemnych – bo przecież miałyśmy
masę wspólnych wspomnień, tych ze szkoły i czasów wczesnej młodości. Mąż i dzieci to nie to
samo. To już inny rodzaj więzi, z zobowiązaniami. My mogłyśmy siedzieć godzinami i grać
w scrabble albo czytać dziewczyńskie pamiętniki i oglądać stare zdjęcia. Robiłam wszystko, by
Iza choć na chwilę uwolniła myśli i nie dręczyła się. Czekała na wyniki badań i im bliżej było
terminu, tym stawała się bardziej spięta.
– Iza, nie zmienisz już niczego. Ten wynik już powstaje, materiał pobrany do badań nie
zmieni się. Dlaczego zakładasz z góry, że będzie negatywny? Chyba lepiej spotykać się, śmiać
lub milczeć w miłym towarzystwie, niż się martwić na zapas? Czy wiesz, że ludzie są jedynymi
stworzeniami, które dręczą się przeszłością i panicznie martwią o przyszłość?
Próbowałam na różne sposoby uprzyjemnić jej czas oczekiwania na wynik. Miałam
poczucie, że robię coś dobrego dla niej i że zachowuję się jak prawdziwa przyjaciółka. Ba, byłam
nawet trochę z siebie dumna. Odsuwałam jednak myśl, że zaspokajam w ten sposób własną
próżność. Robiłam to przecież dla Izy, z przekonaniem, że ona zrobiłaby to samo.
W końcu przyszły wyniki, a Iza trafiła do szpitala. Konieczna była operacja – wycięcie
szyjki macicy. Iza stawała się znowu dawną sobą, uwalniana od bólu zastrzykami. Leżała
w pięcioosobowej sali, której głównym punktem był telewizor. Uruchamiało się go, wrzucając
monety do specjalnego otworu. Na sali znalazła się wielbicielka nadawanych o każdej porze dnia
seriali. Nie zwracając uwagi na stan pozostałych pacjentów, wrzucała tyle monet, by wystarczyło
na dziesięciogodzinne oglądanie. Pilot na szpitalnym stoliku pozwalał na przełączanie kanałów.
Iza ma z tamtych trudnych chwil jedno wspomnienie – krzyczący odbiornik telewizyjny,
niedający spać, odpoczywać i wracać do zdrowia. Kiedy zwróciła uwagę, że źle się czuje,
sąsiadka ograniczyła tylko liczbę godzin oglądania telewizji, jednak wciąż opowiadała o tym, co
zdarzyło się w poszczególnych serialach i co dzieje się w prywatnym życiu serialowych gwiazd.
Pomyślałam wówczas, w jak głośnym i nierzeczywistym świecie żyjemy, i że ginie w nas
współczucie i współodczuwanie. Pomyślałam też, że telewizory w salach szpitalnych powinny
być zabronione. Szpital jest po to, by wracać do zdrowia. A zdrowieje się najlepiej we śnie
i ciszy.
Iza wyszła ze szpitala; rokowania były dobre. Zabrałam ją do siebie na parę dni, by
odreagowała.
– Wiesz… – mówiła – czuję się, jakbym na nowo odzyskała życie, jakbym dostała je
w prezencie. Kiedy pomyślę o tym, ile czasu ludzie marnują przed głupim telewizorem, zupełnie
tracę zrozumienie dla współczesnego świata. Ten czas nigdy do nas nie wróci. Nigdy nie
przeżyjemy go od nowa.
Miała rację. Do tych samych wniosków doszłam wtedy, w szpitalu. Popatrzyłam teraz na
Izę. Twarz miała wąską i jeszcze szarą, ale wierzyłam, że wkrótce nabierze rumieńców. Trochę
osiwiała – to pewnie przez nadmiar stresu. Wiedziałam jednak, że za chwilę przyjedzie taki
moment, że Iza znów będzie taka jak dawniej. Głaskałam ją po szczupłej dłoni. Moja
przyjaciółka uświadamiała mi oto coś ważnego.
Nie chciałam robić przy niej rewolucji. Gdy już wróciła do swego domu, do Rysia
i dzieci, natychmiast wyniosłam telewizor do garderoby, rozwiązałam umowę na dostawę
atrakcyjnego pakietu programów i zapisałam się na wizytę do ginekologa, by zrobić cytologię.
Lepiej zadbać o siebie zawczasu.
Iza tymczasem powoli wracała do zdrowia. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie:
– Ludka! Przecież ja zupełnie posiwiałam!
– I co? Martwisz się tym?
– No pewnie. Ty nie jesteś siwa, a ja tak!
– Wyluzuj. Ty masz za to szczupłe nogi! – roześmiałam się.
– Muszę iść do fryzjera!
– Na mój gust, wyglądasz całkiem nieźle.
– Już ty mnie nie przekonuj. Muszę i już. Kto to słyszał, tak posiwieć w ciągu paru
tygodni!
– Jeśli musisz, to idź. Mnie się podobasz taka.
Poszła. Zrobiła sobie parę pasemek i zmieniła całkowicie fryzurę. Gdy kobieta zmienia
swoje życia, zaczyna od włosów.
Iza wyglądała teraz znacznie lepiej i chyba sama tak się właśnie czuła. I, co
najważniejsze, po operacji ani przez chwilę nie myślała o tym, że jest niepełnowartościowa. Ta
sytuacja bardzo ją zmieniła. Mnie też, bo przez moment bałam się, że stracę przyjaciółkę. Może
właśnie dlatego postanowiłam dokończyć ważne sprawy w swoim życiu, poukładać na
właściwych półkach. Zaczęłam więc od Martina. I dlatego zaprosiłam go na kolację.
– A co będzie do jedzenia? – dopytywał się, zaskoczony moją propozycją.
– Nic szczególnego. Jedzenie będzie tylko pretekstem… – wyszeptałam tajemniczo,
udając, że menu mam już przygotowane. Tymczasem sama jeszcze nie wiedziałam, czym go
poczęstuję. Wiedziałam jednak, że dobre jedzenie na pewno pomoże nam w dobrej rozmowie.
Rozdział III
O mrągowskim ryneczku i smakach prostych jak ziemia, i o tym, że można
niemal z niczego urządzić prawdziwą ucztę w intencji dobrej przyjaźni.
To miała być uczta w intencji przyjaźni. Tak właśnie ją nazwałam. Rano zawiozłam Zosię
do przedszkola, a sama pojechałam na mrągowski ryneczek. Gdzie jak gdzie, ale tu czułam się
jak ryba w wodzie. Lubię kupować u różnych sprzedawców, bo to pozwala mi poznawać nie
tylko smaki, ale i ludzi. Warzywa i owoce przeważnie wybieram u pana Szybkiego, zioła,
kapustę i włoszczyznę u pani z Bagienic, śmietanę i biały ser u pani Eli. Ten porządek rzeczy
sprawia, że czuję się bezpiecznie podczas robienia żywnościowych zakupów. Od pewnego pana,
którego imienia jeszcze nie poznałam, kupuję ziemniaki, od pani Zosi jajka. Pan Zbyszek ma
zawsze świeże pomidory – może na mnie liczyć jako na klientkę, dopóki nie mam w ogrodzie
własnych. Aromat świeżych, omszałych moreli na ulubionym straganie lub sprężystość winogron
od pana Podbielskiego przyjeżdżającego prosto z ogrodu na rynek wysłużonym rowerem
z przyczepką sprawiają, że mam wrażenie, jakbym jadła słońce zamknięte pod skórką owoców.
Mam więc tu swoje miejsca. Lubię podczas zakupów podglądać, zastanawiać się,
dotykać, wąchać. Ryneczek działa na moje zmysły. Jest pogodny, zwłaszcza po krótkim letnim
deszczu, gdy żółty pył osiądzie na drodze, a powietrze zwilgotnieje. Lubię go również
wczesnymi rankami, gdy sprzedający dopiero rozstawiają swoje stoiska. Wtedy moje kupowanie
jest szybsze, nie tak leniwe jak po południu. Wpadam po konkretne produkty, z nikim nie
rozmawiam, bo wszyscy są zajęci porannymi obowiązkami. Wracam wcześniej do domu i mam
przed sobą cały dzień.
Zawsze jednak mogę wybierać, dotykać, wąchać, ważyć w dłoniach. Ode mnie zależy,
jaką fasolę lub jabłka kupię. Mam wybór, a to bardzo ważne.
Na ryneczku trwał codzienny rejwach. Gołębie szarą czeredą siadały w słońcu, zachęcane
okruchami chleba rzucanymi przez panią w dresie. Pewnie wyszła pobiegać, przy okazji kupiła
świeże owoce i bułki, a jedną z nich rozkruszała dla gołębi.
Na straganach zawsze najlepiej widać porę roku. Wiosna jest zielona natkami i sałatami,
początek lata żółto-zielony od papierówek, młodej fasolki i ogórków, a dojrzałe lato to fiolety
śliwek, czerwienie pomidorów i głębokie żółcie cukinii i dyni. Od kiedy mieszkam na wsi, mam
swój własny ogród. Jego uprawianie stało się prawdziwą pasją. Kiedyś przeczytałam w książce
o astrologicznym ogrodnictwie piękne słowa: Tylko raz przejdę przez ten świat. Przeto dobro,
które mogę czynić, dobroć, którą mogę okazać innemu – niechaj wypełnię teraz. Obym nie
zaniedbał tego, nie zwlekał. Bo nie będzie mi dane powtórzyć tej drogi. Autor tego cudownego
zdania jest anonimowy, a przywołała go autorka książki, Louisse Riotte, nieżyjąca już wielka
księżycowa ogrodniczka. Możliwość uprawiania warzyw od nasionka do zbioru daje mi poczucie
własnej przydatności i jest dowodem na prostą zasadę wszechświata: co daję, to otrzymuję. Co
zasieję, to do mnie wróci. Jak w życiu, bo właśnie na tym polega Prawo Potrójnego Powrotu. Co
dasz innym, wróci do ciebie potrójnie.
Ogrodnictwem zaraziła mnie Basia[3]
z Nowego Zyzdroju. Poznałam ją po koncercie
w Leśniczówce Pranie. Basia na nowo układa sobie życie w niewielkiej wsi. Zapoznała mnie ze
swoim sąsiadem Mateuszem, prostym wiejskim poetą i ogrodnikiem. To on wypożyczył mi
książkę Louisse Riotte i wtajemniczył w podstawowe zasady ogrodnictwa. Obie dałyśmy się
ponieść tej zielonej fali i chyba nie żałujemy. Fajną, dojrzałą przyjaźń dostałyśmy od losu gratis.
Mimo posiadania własnego ogrodu lubiłam wizyty na ryneczku. Wiedziałam, że na
pewno kupię tu wszystko na tę moją pojednawczą kolację. Pan Szybki jak zawsze zapełnił cały
stragan, naprzeciwko rozłożył się ze swoimi plonami niewysoki mężczyzna w czarnej
bejsbolówce na głowie. Rozmawiali ze sobą głośno, przez alejkę. Gdy przechodziłam, niemal
jednocześnie przywitali mnie gromkim „dzień dobry”. Postanowiłam, że dziś zrobię zakupy
u obydwu. U pana Szybkiego kusiły owoce. Pękate śliwki błyszczały w skrzynce jak choinkowe
bombki, jabłka wyglądały na świeże i chrupiące, a gruszki były jak z miękkiej maślanej masy. Te
ostatnie trzeba szybko jeść, bo po dwóch dniach nic z nich nie zostanie. Kupiłam więc
wszystkiego po trochu, układając gruszki na wierzchu kosza. Poprosiłam jeszcze o cytrynę, by
przyrządzić zdrową i orzeźwiającą lemoniadę. Czas upałów wprawdzie już za nami, ale witamina
C przyda się o każdej porze roku.
Pan w bejsbolówce dał mi do spróbowania parę cienkich włókien kiszonej kapusty. Ależ
była smakowita!
– Sam robię – pochwalił się. – Może marchwi albo buraków pani potrzeba? – zagadnął.
– Mam własne w ogrodzie. Ale poproszę dwa bakłażany – powiedziałam, wskazując na
fioletowe kształty połyskujące w słońcu.
– A jak pani je przyrządza? Bo ja nie mam pojęcia, co z nimi robić. Ludzie to kupują, a ja
tam nie wiem, co to jest takiego ten bakłażan.
– Bo to warzywo niecodzienne, zupełnie co innego niż ogórek lub pomidor, nic
dziwnego, że pan nie wie. Są jednak na nie smakowite sposoby. Czasem po przyrządzeniu
smakuje jak mięso, a czasem jak delikatna masa warzywna. Wszystko zależy od tego, jak się je
zrobi. Ale zawsze palce lizać.
– E tam, czy ja królik, by takie eksperymenty robić. Ludzie kupują, to sprzedaję, ale już
za stary jestem na takie wymysły. Dziesięć pięćdziesiąt – roześmiał się, biorąc ode mnie
pieniądze.
W stadko gołębi wjechał jakiś chłopiec na rowerku. Szara czereda zerwała się z głośnym
gruchaniem i rozpierzchła w błękicie. Chłopiec pojechał dalej, najwyraźniej zadowolony ze
swojego figla. Poszłam brukiem do kolejnych stoisk. Zamierzałam jeszcze kupić swojską
śmietanę u pani Eli i jajka u pani Zosi. Stałe czynności pozwalają mi zawsze nabrać siły przed
zdarzeniami, które wymagają ode mnie większego zaangażowania. Dlatego lubię robić zakupy,
podcinać włosy czy oddawać do naprawy ubrania i buty w stałych miejscach. Lubię mieć
pewność, że za ladą stoi ta sama osoba, którą znam z imienia i z którą mogę porozmawiać przez
chwilę o pogodzie lub korkach w mieście.
Do kupienia został mi już tylko kurczak. Dziś nie było na ryneczku pani, która wpada tu
od czasu do czasu z wiejskimi kurczakami, poszłam więc do sklepiku pani Marzenki i kupiłam
przy okazji podwędzaną kaszankę, której smak odkryłam tego lata. Był rześki poranek.
Sierpniowe są moimi ulubionymi, choć niosą ze sobą pewną nostalgię i smutek, że lato oddala się
od nas, a ziemia przechyla się już do jesieni. Moim zdaniem sierpień to już nie lato, lecz wczesna
jesień, mająca jednak w sobie wielki urok. Dotarłam z siatkami do auta, wymieniając
zwyczajowe „dzień dobry” i „cześć” niemal na każdym kroku. Takie są zalety życia na
prowincji, gdzie wszyscy się znają. Nie zamieniłabym ich na uroki wielkich metropolii.
W domu rozpakowałam zakupy i zastanawiałam się, co mogę ugotować na moją
pojednawczą kolację. Chciałam, by było miło i nietypowo. Na wierzchu leżały bakłażany.
Przypomniałam sobie, co mówił mężczyzna, który mi je sprzedał. Bakłażan był dla niego czymś
nieznanym, czego podświadomie się obawiał i nie chciał nawet spróbować. To zupełnie co
innego niż zwykły ogórek i pomidor, do których smaku jesteśmy przyzwyczajeni.
– W życiu jest tak samo. Boimy się tego, czego nie znamy… – wymruczałam sama do
siebie. Bo miałam już pomysł na kolację. A bakłażan stał się mimowolnym symbolem odwagi
i robienia czegoś niezwykłego.
Najpierw jednak nastawiłam pranie, potem przebrałam się w wygodny dres i włączyłam
muzykę. Zaparzyłam dzban zielonej herbaty, dosłodziłam miodem do smaku. Pralka w łazience
cicho mruczała, ptaki świergotały za oknem, w otwartych drzwiach tarasu na plamie słońca
wygrzewał się rudy kot. Poczułam się szczęśliwa.
I zabrałam się za wielkie gotowanie!
Postanowiłam zaskoczyć mego byłego męża właśnie bakłażanami. Można je piec
w piekarniku w plastrach, z dodatkiem papryki lub cukinii. Po przyrządzeniu w ten sposób mają
smak podobny do mięsa. Są jeszcze lepsze, gdy posypie się je żółtym serem.
Przypomniałam sobie, że z Izą często rozmawiałyśmy o gotowaniu – zwłaszcza gdy miała
kłopoty ze zdrowiem i chciałam odsunąć od niej czarne myśli. Powiedziała mi kiedyś, że w jej
rodzinie, pochodzącej z Rosji, robiło się pewną bakłażanową orientalną potrawę, którą nazywała
Przysmakiem imama. Nie pamiętałam tego przepisu, zadzwoniłam więc do niej.
– Urządzasz jakieś przyjęcie? – zapytała.
– Można tak powiedzieć… – mój głos brzmiał tajemniczo.
– Gadaj mi tu zaraz! Wojtek przyjeżdża?
– Nieeee…
– Nie mów, że znów masz kogoś?… – chyba się przestraszyła.
– No co ty! Chyba czas się ustatkować? Czterdziestka na karku. No dobrze, powiem ci.
Chcę spotkać się z Martinem i ostatecznie z nim porozmawiać. Wierzę, że uda nam się pozostać
w przyjaźni.
– Bardzo słusznie. Życie jest zbyt krótkie, by je tracić na niechęć i wzajemne pretensje –
głos Izy zabrzmiał nieco sentencjonalnie, jednak słychać w nim było radość. To chyba niedawne
przeżycia tak ją zmieniły.
– Kochana, a w ogóle jak się czujesz? – zapytałam, zmieniając temat.
– Całkiem dobrze. Naprawdę! Przede wszystkim wprowadzam w życiu koniecznie
zmiany. Szukam pracy. Jeśli będziesz coś wiedzieć…
No tak. To ważny krok, dający nadzieję, że Iza odzyska radość życia. Niestety, nie
mogłam jej pomóc. Nie słyszałam o żadnej wolnej posadzie.
Iza podała mi przepis, który skwapliwie zanotowałam. Przysmak imama – kojarzy się
z przywódcą muzułmańskim, a tymczasem pochodzi z Rosji. Niezbadane są bowiem ścieżki
kulinarnych tradycji.
Potrzebne są bakłażany, czosnek (posiekany lub przeciśnięty przez praskę), kilka cebul,
pokrojona w paski papryka, pokrojone w plastry pomidory lub gotowy przecier pomidorowy.
Bakłażana nie trzeba obierać ze skóry, dzięki temu lepiej się trzyma w sobie.
Pokroiłam go w plastry. Przygotowałam dużą formę do pieczenia; mam swoją ulubioną,
tak zwaną gęsiarkę, jeszcze z domu rodzinnego. To ma być przecież duże danie, które będę
potem jadła przez cały weekend. Lubię zrobić jedzenie na zapas, by później sobie po prostu
odpocząć od garnków.
Na dno naczynia wylałam trochę oliwy i ułożyłam bakłażana. Potem doszły kolejne
warstwy: drobno siekana cebula, mielone mięso podsmażone z czosnkiem na patelni, papryka,
pomidory, przecier. Sól i pieprz. I znów kolejne warstwy. Na koniec całość zalałam oliwą.
Imama trzeba zapiec, najlepiej bardzo długo, bo musi się przegryźć, a warzywa dobrze zmięknąć.
Porządnie przyrządzony imam ma konsystencję kremu, musi rozpływać się w ustach. Jeśli ktoś
nie ma ochoty na imama z mięsem, może pominąć ten składnik i zrobić potrawę z samych
warzyw.
Wstawiłam danie do piekarnika i zajęłam się swoimi sprawami. Włączyłam komputer.
Sprawdziłam pocztę. Redakcja pisma o podróżach chce, bym napisała im kolejny felieton. Może
tym razem wspomnę o przepisach kulinarnych, dla których nie istnieją granice państw? To też
swego rodzaju podróż – w czasie i kulturze… Imam był tego żywym dowodem.
Kot grzał się bez ruchu na plamie słońca, imam zaczynał pachnieć, a mój żołądek
domagał się jedzenia. A że zostało mi kilka plastrów bakłażana, pokroiłam je, posoliłam i po
chwili osuszyłam papierowym ręcznikiem. Ułożyłam warstwami na talerzu, posypałam świeżą,
zebraną rano natką pietruszki i posmarowałam sosem czosnkowym. Zjadłam z apetytem,
błogosławiąc w myślach bogactwo smaków i własną pomysłowość.
Potem wróciłam do pisania, robiąc sobie tylko krótką przerwę na nastawienie rosołu.
Niech będzie na pierwsze danie. Nic tak nie jednoczy ludzi jak wspólne rozmowy nad parującym
rosołem.
Zapachniało, zapyrkało w garze i już jest – cudownie złocisty rosół na dwóch rodzajach
mięs. Często powtarzam, że rosół jest podstawą żywienia. Drzemią w nim tajemne siły. Nic
dziwnego, że zwany był żydowską penicyliną. Był i jest potrawą docenianą nie tylko
w judaizmie, bo wzmacnia i uodpornia organizm, a jego jedzenie zwane było wręcz
patriotycznym obowiązkiem i micwą (wypełnianiem przykazań). O tym wszystkim opowiadała
mi moja przyrodnia siostra Hania, gdy odkryła nasze żydowskie korzenie. Pamiętam, jak
wówczas całkiem wsiąkła w judaizm. Był nawet czas, że kupowała oddzielne garnki do
gotowania. Fascynacja zmalała nieco wraz ze zniknięciem z jej życia Michała, który należał do
gminy żydowskiej w Olsztynie. Nie było im jednak po drodze. Gdy zakończyła się ich przyjaźń,
Hania naprawdę cierpiała, na szczęście teraz jej życie wychodzi na prostą. Wróciła do rodzinnego
Wrocławia, tam pracuje i znów się zakochała. Podobno nawet planuje ślub na Boże Narodzenie.
Wspomniałam teraz i ją, i rosół, który tak bardzo lubiła.
– Żydowskie miasteczka nie były bogate. Rosół stanowił więc idealne danie dla
biedniejszych. Na Śląsku i w Wielkopolsce gotowano rosół z gołębia. W pierwszym przypadku
wzmacniał ciężko pracujących w kopalniach. Tradycja gołębiego rosołu dotarła również na
Kujawy, ale tu się nie przyjęła – opowiadała, a ja zapisywałam w pamięci. Wykorzystałam to
później w którymś z artykułów.
Skądkolwiek rosół przywędrował, jego magia polega na prostym smaku. Od takich
właśnie prostych potraw wszystko się przecież zaczęło. Kawałki przypieczonego mięsa, ryba
z ogniska, ziemniaki z żaru – to kulinarne powroty do korzeni, do potraw przyrządzanych przez
pasterzy, chłopów, żniwiarzy, kopaczy. Szczęśliwi ludzie, którzy w prostych smakach odkrywają
doskonałą harmonię zmysłów.
Tak rozmyślając, wrzuciłam mięso do największego, jaki posiadam, gara z zimną wodą,
aby powoli oddawało smak. Wrzątek zamknąłby pory i całą smakowitość. Następnie poszłam do
ogrodu po świeże warzywa: pietruszkę, młody por, słodką marchew i cebulkę, której dodaję
dużo, bo jedną na litr rosołu.
Cebulki przypiekłam na ogniu, zbrązowiały i swoim aromatem nasyciły cały dom.
Wyklarowałam wywar aż do złotej szklistości. Trzeba się przy tym natrudzić i cierpliwie stać
przy garnku. Wytrwałość zostaje jednak wynagrodzona. Czuję się wówczas jak wiedźma warząca
tajemny napar do czarowania świata. Gotowanie rosołu to niemal czary. Na koniec wrzuciłam
warzywa, nie żałując marchwi, by rosół miał ładny kolor i słodkawy smak. Nie ma rosołu bez
półgarści suszonych liści laurowych, ziela angielskiego i pieprzu ziarnistego. Tego ostatniego nie
żałuję, zwłaszcza zimą. Rozgrzewa i oczyszcza zatoki. Dodałam też czosnek. Dopiero teraz
posoliłam. Gdy bowiem posoli się rosół wcześniej, warzywa niechętnie oddają całe dobro do
wywaru. A przecież chodzi o uzyskanie jak najgłębszego smaku! Gałązka lubczyku, czyli
popularnej maggi, poprawi go, ale nie można z nią przesadzić, bo rosół smakuje nienaturalnie.
Do takiej uczty najlepiej pasuje makaron własnej roboty i zielona natka pietruszki. Niektórzy
sypią rosół koprem. Smakuje inaczej; ciekawie. Pani Zosia, moja dawna sąsiadka, do gotowania
rosołu kupowała kości wołowe i przypiekała je w piekarniku.
– Nadają naparowi rudawy odcień – mówiła.
Rosół to jeden z głównych smaków kojarzących mi się z rodzinnym domem. Moja mama
doskonale radziła sobie z tym coniedzielnym daniem, była też mistrzynią najcieńszego
i najdelikatniejszego makaronu. Mamy już nie ma, a wspomnienia zostały, podsycane pyrkaniem
mego własnego rosołu. Jego zapachem na dobre przesiąkły moje włosy i palce. Obudziło to we
mnie najczulsze wspomnienia.
Pomyślałam, że gdy chcemy ocalić piękne chwile, powinniśmy robić z nich zapasy
dobrych myśli. Gdy wszystko układa się zgodnie z naszymi planami, a rzeczywistość zaskakuje
nas hojnością. Gdy mamy miłość, pieniądze, powodzenie. Wtedy właśnie buduje się przekonanie
o własnej wartości. Potem, gdy pojawiają się trudniejsze dni, dobrze jest czerpać z tych zapasów
pamięci. Przypomnieć sobie smak ulubionej herbaty, zapach perfum, których używałyśmy
w szczęśliwych momentach życia, dźwięki muzyki budzącej w nas radość… Czerpać z tych
zapasów zawsze wtedy, gdy trzeba. Jeśli nie wypełnimy dobrymi wspomnieniami serca, życie
nam w trudnych chwilach zgorzknieje.
Dla mnie takim powrotem do dobrego świata jest właśnie rosół. To mój wonny bagaż,
który niosę ze sobą od dzieciństwa.
Około trzeciej imam powoli się dopiekał, a gar złotego rosołu stał dumnie na kuchence.
Wyłączyłam komputer i pojechałam po Zosię do przedszkola. Na pewno ucieszy się z wizyty
taty. Tak lubi, gdy on nosi ją na rękach…
Rozdział IV
O wyższości zgody nad niezgodą i o tym, że można się zaprzyjaźnić nad
talerzem…
Martin przyjechał po szóstej, bo tak kończył zajęcia. Były wakacje, miał więc letnie
kursy, dość intensywne. To był dobry czas na naukę dla dorosłych. Dzieciaki wyjechały na
kolonie i obozy, a oni mieli więcej czasu dla siebie.
– Mam kilkunastu kursantów, którzy we wrześniu jadą do pracy do Niemiec. Jest więc co
robić – wyjaśniał, zdejmując buty, mimo iż oponowałam. Dziwaczne zwyczaje – pozbywać się
obuwia w czyimś domu. Wydał mi się teraz niekompletnie ubrany. Podałam mu więc jego dawne
kapcie.
– Wciąż tu są…
– Zapomniałeś zabrać. A wracając do twojej pracy. Ostatnio sporo mówisz
o dodatkowych kursach…
– W tym roku jest ich wyjątkowo dużo. Myślałem, że trochę odpocznę, wyjadę gdzieś.
Wezmę Zosię, żeby nie musiała siedzieć w przedszkolu.
Czy był to przytyk, że mała chodzi w lecie do przedszkola, choć ja nie pracuję na etacie?
– Nie zawsze ją tam zaprowadzam – pośpieszyłam z wyjaśnieniami. – Gdy mam więcej
pracy, to tak. Zresztą potrzebne jest jej towarzystwo. Czasem zostajemy w domu i po prostu
byczymy się – zaśmiałam się, próbując rozluźnić widoczne w jego twarzy spięcie.
– A zatem…
– Co zatem?
– No, skąd ten pomysł, że mnie zaprosiłaś i w ogóle? Czego ode mnie chcesz?
Myślał, że mam w tym jakiś interes. A ja tylko pragnęłam, by wszystko znalazło się na
swoim miejscu i by nasze relacje pozbawione były niedomówień!
– Zaprosiłam cię… bo chciałam… z tobą porozmawiać – wydukałam. Nie zabrzmiało to
szczególnie przekonująco.
– O czym? O kredycie, jego wysokości, a może o podniesieniu alimentów? Chyba nie
narzekasz, dostajesz niezłą sumkę…
Każdym zdaniem gasił mój zapał.
– Jeśli chcesz coś zmienić, oznacza to, że zaczynasz czuć do siebie szacunek, a twoje ja
zaczyna być ważniejsze od czegokolwiek, prawda? Możesz czasem odczuwać dumę z powodu
odwagi, która sprawiła, że coś w twoim życiu się przełamało – odezwałam się wreszcie na głos,
sadzając Martina za stołem.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– A co ty chcesz zmieniać? Co się w twoim życiu przełamało?
– Chcę się z tobą zaprzyjaźnić. Chcę, byśmy mimo wszystko tworzyli jakąś rodzinę,
nawet jeśli nie mieszkamy pod jednym dachem, i byś nie patrzył na mnie krzywo…
Zaskoczony, poprawił serwetkę, którą przed nim położyłam.
– Czy coś się wydarzyło w twoim życiu, o czym jeszcze nie wiem?
– Nie, nic się nie stało. To znaczy… Trochę tak, ale na szczęście nie w moim życiu, tylko
u kogoś bliskiego – myślałam o Izie i o tym, że jej choroba uświadomiła mi potrzebę życia
KATARZYNA ENERLICH PROWINCJA pełna smaków
w upiciu człowiekiem satori w butelce znaleźć Cię raz Norbert Ścigała
To rogatki, nisze – są akuszerkami Znaczenia. Jak pocałunek w kącik ust dociera głębiej niż taranowanie rynku percepcji. Magdalena Glensk Bo widzisz, Kasiu… Jest kilka tematów, którym ludzkość oddaje się od zawsze. Myślę, że z przyjemnością. Od czasów Babilonu, egipskich piramid, Angkor Wat. To miłość, władza, kuchnia, śmierć, bóstwa. Ogólnie rzecz ujmując, zawsze smaki życia były, i są do dziś, tym, co ludzi interesuje. Żywotnie. Moja dziedzina to właśnie kuchnia. I coś tam jeszcze też. Chyba. Fragment listu Wojciecha Charewicza[1] do autorki.
Prolog Samotność ma coś z przygody snu – jest potrzebna jak pokarm, gdy jest się głodnym. W podróży przez życie należy nosić w kieszeni kromki samotności, której azyl, bezpłatny i dostępny każdemu, jest błogosławionym wynalazkiem losu. Zamknąć się w ciszy tej wieczerzy i odpoczywać w ekskluzywnym towarzystwie własnych myśli. A potem powracać na parkiet do przedmiotów i gestów. Autor nieznany Wiatr od jezior niesie koniec lata. Wkrótce, wraz z ciepłymi prądami, odlecą bociany. Później opuszczą mnie kopciuszki, co tej wiosny zadomowiły się na ganku pod dachem. Rudbekie i słoneczniki nabierają już sierpniowej dojrzałości. Ziemia na zagonach pachnie ciepłem i zmęczeniem. Moja prowincja pełna marzeń, gwiazd i słońca… Miejsce na ziemi, w którym mogę robić rzeczy ważne dla mnie i żyć w zgodzie z zegarem natury. Żyję tu i teraz i chcę być szczęśliwa. Lubię swoją wiejską samotność. W samotności tworzy się bowiem rzeczy piękne. Pisanie jest również jej formą. Od paru tygodni zamykam się więc wieczorami w swoim drewnianym domu i piszę powieść, w której znajdzie się miejsce na miłość, czułość, modlitwę dotyku.
Ratusz w Sensburgu, czyli obecnym Mrągowie. Miejsce licznych spotkań i spacerów. Dokądkolwiek w Mrągowie idziemy, musimy przejść właśnie tędy. To prawdziwe centrum miasteczka. Fot. z kolekcji Wojciecha Kujawskiego
Rozdział I O tym, że dobrze jest, gdy spoglądając wstecz, widzimy przede wszystkim szczęście. Minęło zaledwie kilka lat, od kiedy moje życie weszło na zupełnie nowe tory, a ja, gdy patrzę wstecz, mam wrażenie, że minęły ich całe dziesiątki. Czuję, że ten czas naznaczył mnie doświadczeniem o wiele większym niż wszystkie wcześniejsze lata razem wzięte. Może to i dobrze. Czuję się dzięki temu tak, jakbym przeżyła kilka żyć. Wszystko przychodzi w sobie właściwym czasie. Ani za późno, ani za wcześnie. Wszystko ma jakiś sens, nawet życiowy zakręt lub gradobicie. Jeszcze cztery lata temu wiodłam życie samotnej, nieco sfrustrowanej młodej kobiety. Pracowałam w lokalnej redakcji, mieszkałam w kamienicy, o której lubiłam mówić: kamienica pełna szeptów. Lubiłam to miejsce, to był mój dom rodzinny. Teraz ówczesne moje mieszkanie zajmuje mój były teść, Hans Ritkowsky, który nawet na moment nie przestał być rodziną, choć rozwiodłam się z jego synem[2] . Martin także pozostał obecny w moim życiu, jako ojciec naszego dziecka. Mimo iż mieliśmy szansę odbudować związek, nie wykorzystaliśmy jej. Intuicyjnie czułam, że czas spędzony z Martinem dobiegł końca i nie powinniśmy czepiać się czegoś, co w nas obumarło. Każdy jest nam dany tylko na chwilę – krótszą lub dłuższą. Przychodzi czas pożegnania, odsunięcia na bok pewnych spraw, by mogły nas zająć inne – tłumaczyłam sama sobie. Choć nie była to łatwa decyzja, kiedy ją podjęłam, poczułam, że jest dobra. Nie umiałam być z mężczyzną, do którego nie czułam już miłości, a jedynie rodzaj wdzięczności za wspólnie spędzony czas oraz za dziecko. Nie od razu udało nam się odzyskać równowagę; po rozwodzie Martin trochę się miotał, obwiniał sam siebie, że odszedł ode mnie i związał się z Iwoną, przebojową lokalną bizneswoman. Zaczęło się niewinnie. Iwona zapisała się na kurs języka niemieckiego, który prowadził Martin, zaprzyjaźnili się, ale potem to ona namówiła mego męża, by wykonał testy DNA naszej małej córeczki, żeby sprawdzić, czy na pewno jest jej ojcem. To mnie zabolało najbardziej. Owszem, przed ślubem rozstaliśmy się na jakiś czas, kiedy to Martin po prostu znikł z mego życia, za to pojawiła się w nim jego niemiecka żona. Potem tłumaczył, że załatwiał sprawy rozwodowe w Niemczech, ale głupio się stało, że ze mną o tym nie porozmawiał. Czułam się porzucona, myślałam, że po prostu odszedł. I wtedy pojawił się przy mnie kolega z pracy, Piotr, ze swoją cichą, dobrą miłością. Pozwalałam mu się kochać, choć sama go tylko bardzo lubiłam. Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży z Martinem, ani przez chwilę nie udawałam, że to dziecko Piotra. Przyjął ten fakt zaskakująco dobrze. Gotów był zostać ze mną i być tatą mojej małej córeczki. Los jednak zdecydował inaczej. Martin wrócił, daliśmy sobie jeszcze jedną szansę. Jednak kto raz odchodzi, zawsze może odejść znowu… Wtedy jeszcze tak o tym nie myślałam. Moje rodzinne Mrągowo pozostało w sercu moją małą ojczyzną, ale wyprowadziliśmy się z Martinem na wieś. Nie przeżywam jednak rozstania, bo wciąż jeżdżę na mrągowski ryneczek, by kupić jajka, ziemniaki, śmietanę lub miód, wciąż też odwiedzam moje dawne mieszkanie w kamienicy, gdyż Hans uwielbia spotkania z Zosią, swoją jedyną wnuczką. Śmierć jego żony
Eriki zabolała go bardzo, jednak dobrze mi teraz patrzeć na niego, gdy rozkwita przy boku mojej dawnej sąsiadki, pani Zosi. Miłość po siedemdziesiątce może być naprawdę piękna. Chciałabym kiedyś zakochać się właśnie w tym wieku! Wybudowaliśmy z Martinem dom we wsi za Mrągowem. Byliśmy tam szczęśliwi tylko rok. A potem zdarzyło się to znowu: Martin po prostu zniknął. Nawet ze mną nie porozmawiał. Nie wiedziałam, że boryka się ze swoją nagłą miłością do pięknej Iwony. Ponownie poczułam się samotna, zdradzona. To był najtrudniejszy rok w moim życiu, poza tym, kiedy umarli moi rodzice. Nie przeszłam nigdy podobnego zakrętu i gdyby nie moja siostra Hania i wsparcie przyjaciółek, naprawdę nie wiem, co by się ze mną stało. Było mi też bardzo ciężko materialnie. Za chlebem wyemigrowałam na jakiś czas do Włoch. Ten wyjazd zaowocował poznaniem Miriam, właścicielki włoskiego hotelu, oraz Aminy – kelnerki. Historia jej życia wstrząsnęła mną. Amina i jej matka były ofiarami przemocy, o jakiej nam się nawet nie śni. W krajach muzułmańskich kobieta jest tak naprawdę własnością ojca, potem męża. Doceniłam własne życie. Choć czasami było mi ciężko, nie musiałam żyć zamknięta przez kilkanaście lat w małym pokoju i nie musiałam rodzić dzieci z małżeńskiego gwałtu. I wreszcie – wyszłam za mąż za mężczyznę, którego sama wybrałam, nawet jeśli mój wybór nie był najlepszy i zakończył się rozwodem. Tego również chciałam zupełnie świadomie. Doceniłam wolność, o której Amina mogła tylko pomarzyć. Zmuszona do ślubu nożem przystawionym do pleców, nie przestała myśleć o swoim włoskim ukochanym. Gdy już uciekła z Włoch na Mazury, w czym pomogłyśmy jej z Miriam, za pośrednictwem internetu odnalazła swojego dawnego chłopaka i nawiązała z nim kontakt. Uczucie rozkwitło ponownie w sieci, ciężkiej od słów i wyznań. Ileż miłości dzięki niej, ale i ileż zdrad? Czy ktoś mógłby to kiedyś policzyć? Aminę ukryliśmy w leśniczówce Śniardwy koło Mikołajek, u Janusza Kowalika. Jak przystało na silną marokańską kobietę, pięknie przyjęła się w Polsce, niczym doskonale przesadzona paprotka. Nawet nauka języka nie okazała się dla niej zbyt trudna. Wystarczyły dobry słuch i determinacja. Widać bardzo chciała żyć w nowej rzeczywistości. Pomagałam jej wówczas zaklimatyzować się na nowym miejscu i… odkrywałam kolejne tajemnice mazurskich zakątków. Trafiłam na mroczną historię pewnego kamienia w środku lasu, niedaleko leśniczówki Kowalika. I na tych właśnie leśnych ścieżkach napotkałam jego syna, Wojtka, mężczyznę, który mnie zaintrygował. Był naukowcem entomologiem. Tak mądrze określa się ekspertów od owadów. Nie tym mnie jednak ujął, lecz swoją niezależnością, inteligencją oraz oswojeniem z lasem. Chodził po nim jak po własnym domu, a ja za nim krok w krok, z opuszczoną głową, by nie potknąć się o kamień lub nie spłoszyć motyla. Człowiek z lasu zabrał mnie któregoś dnia w piękną podróż, podczas której nie tylko poddał mnie pewnej próbie, ale i dostarczył wielu pięknych przeżyć. Wojtek. Stawał się naprawdę bardzo ważny. Ułożyliśmy sobie życie oddzielnie, choć blisko. Mnie odpowiadało to, że budziłam się codziennie w swoim łóżku, we własnym towarzystwie, i mogłam planować dzień dla siebie i Zosi. Trudno więc to, co nas połączyło, nazwać wielką miłością, bo ta często z definicji wymaga bliskości na co dzień. To była raczej zbliżona do miłości forma trwania przy sobie, z głębokim przekonaniem o wzajemnej ważności, ale bez przywiązywania na stałe, nasiąkania sobą i dzielenia codzienności we dwoje. Tak to wtedy czułam i bardzo mi ów stan odpowiadał. Aminie się udało. Znalazła dzięki Piotrowi nową pracę. Polsko-włoskie małżeństwo z Mikołajek przyjęło ją pod swój dach, nie tylko polski, ale i ten włoski, w kolorowej Umbrii. Pół roku mieszkała więc tutaj, na Mazurach, a pół roku tam. Jej życie najpierw runęło w gruzach, ale
gdy dostała drugą szansę, odbudowywała je pracowicie. By coś się zaczęło, coś innego musi się skończyć. Ruina to dar, to droga ku przemianie… Być może. Czy dlatego właśnie nad moją wsią przeszła tego roku gradowa burza? To była kolejna burza tego lata. Jak spokojnie ogląda się skutki nawałnic w innych miejscach, patrząc na kolorowy obrazek w telewizorze! Tym razem nawiedziła również moją wieś. Wojtek był akurat w Krakowie na konferencji, gdzie słuchał o ważkach i chruścikach, a ja, stojąc w oknie, obserwowałam, jak pod gradowymi kulami znika mój ogród, który od pierwszych dni maja przygotowywałam z taką pieczołowitością. Świat w jednej chwili pociemniał, jakby nadchodził zapowiadany przez Majów koniec świata. Silny wiatr układał się w wirujące kształty, siejąc spustoszenie. A potem nad moim domem przetoczyła się ściana lodowatego gradu, który hałasował, obijając się o szyby, ściany i dach. Jasne kule uderzały w ziemię jak piłeczki pingpongowe; Zosia przyglądała się temu widowisku, gotowa wybiec na dwór, by je zbierać. Gdy gradobicie ustało, wyszłam na podwórko, by ocenić straty. Elewacja domu od strony, z której zaatakował wiatr, uległa zniszczeniu. Było na niej pełno śladów po lodowych kulach; wyglądało, jakby mój dom został ostrzelany z karabinu. Ogród został niemal zmieciony z powierzchni ziemi. Warzywa poszatkowane, krzaki pomidorów połamane. Niemal wszyscy sąsiedzi również stracili swoje ogrody, a cała okolica tonęła w gałęziach i liściach. Zwalone drzewa były usuwane przez straż pożarną. Ludzie żyjący ze sprzedaży swoich plonów na targowisku rozkładali ręce – bo nie mieli czego sprzedawać. – Nie mam już ogrodu – mówił pan Józef, od którego zawsze kupowałam pierwsze ogórki, zanim moje urosły. Sąsiadowi z wioski obok wichura zerwała dach, a grad zniszczył uprawy na polach. Zewsząd słychać było narzekania, a w prasie lokalnej i regionalnej na pierwszych stronach pojawiały się relacje dotkniętych żywiołem mieszkańców. Gdy pierwszy raz po burzy wybrałam się do miasta, miałam wrażenie, że przeżywamy koniec świata. Tam, gdzie wichura pozrywała dachówki, domy przykryte zostały niebieską folią. Głównie na wsiach, gdzie były stare domy. Potem media nazywały te wsie „wioskami Smerfów”. Zasypanymi gałęziami i zalanymi deszczówką drogami wróciłam czym prędzej do domu. Zakluczyłam za sobą drzwi. Szkoda, że nie można się zakluczyć przed mazurskimi żywiołami… Wojtek pocieszał mnie na odległość. Tłumaczył, że wszystko ma czemuś służyć, w ogólnym rozrachunku – naszemu dobru. Pomyślałam, że mam obok siebie naprawdę mądrego człowieka. I że nie powinnam tak narzekać, nawet jeśli moje poszatkowane ogórki pofrunęły z wiatrem do nieba. W ciągu kolejnych dni starałam się koić żal po utraconym ogrodzie. Dopuszczałam do siebie tylko dobre myśli i wynajdowałam pozytywne aspekty gradowej burzy. Mówiłam sobie: przynajmniej nie muszę wielu godzin spędzać na pieleniu i mam czas na pisanie książki, o której wydaniu skrycie marzyłam. Gdybym dodatkowo musiała zajmować się zagonami, mogłabym narzuconego sobie terminu – do końca listopada – nie dotrzymać. Takie tłumaczenie pomogło mi pogodzić się z tegoroczną stratą i przekonać samą siebie, że ogród w następnym roku na pewno będzie znów piękny i hojny. I mimo iż smutek wciąż się gdzieś tlił, byłam już spokojniejsza. Spędzałam też więcej czasu z Zosią, która łaknęła mojego towarzystwa. Chodziłyśmy po ogrodzie i wspominałyśmy, jak wyglądały nasze piękne warzywa, które teraz trzeba było wyrzucić. Zosia zatykała nos, gdy ładowałam psujące się głowy na taczkę. Fakt, nie był to przyjemny zapach, ale nie wszystko przecież na świecie pięknie pachnie. A nawożenie pól jesienią? A jakie jest potrzebne! Usiłowałam wytłumaczyć to córce, jednak jej wrażliwy nos nie zgadzał się z moimi argumentami. – Fuj! – skomentowała tylko moje starania i oddaliła się na bezpieczną odległość, do
swojego ulubionego popielnika, w którym uwielbiała grzebać. Jak mała czarownica, kochała ogień i miejsce, gdzie on powstaje. Płomienie ogniska wprost hipnotyzowały ją. Siadała bez ruchu i patrzyła na sypiące się snopy iskier, gdy kijem uderzałam w płonące polana. Tak chciałam ocalić w niej tę miłość do przyrody, umiejętność współodczuwania zachodzących w niej przemian. Dzieci rodzą się z tą wrażliwością, a potem cywilizacja i społeczeństwo stępiają ją… Co robić, by ją ocalić? By Zosia zawsze potrafiła odróżniać dąb od klonu, pszczołę od osy, dobro od zła… Takie myśli towarzyszyły mi tego lata. Zaczęło docierać do mnie, że nie żyjemy jak zwyczajna, tak zwana normalna rodzina. Że u nas wszystko dzieje się inaczej, wręcz odwrotnie. Miałam za sobą rozwód i żyłam w konkubinacie. Byłam pewna, że wiele osób komentuje to za moimi plecami. Niespecjalnie się tym przejmowałam, bo czułam się w swojej skórze coraz lepiej, choć nie mogę powiedzieć, że nigdy nie zastanawiałam się, co sądzą o mnie inni. – Nie warto tego rozpamiętywać. Nie masz na to żadnego wpływu. Lata spędzone w lesie nauczyły mnie, by niezbyt przejmować się ludźmi – mówił mi Wojtek, a ja patrzyłam w jego niebieskie oczy i czułam, że ma rację. Było mi z nim dobrze, bo dawał mi przestrzeń potrzebną do życia. Byliśmy jak dwa filary tej samej budowli. Połączeni jednym portykiem, ale między nami była wolność; wiatr, który wiał, kędy chciał. Złapałam się któregoś dnia na tych rozmyślaniach i uzmysłowiłam sobie, że z biegiem lat i nabywaniem doświadczeń staję się innym człowiekiem. Może zmieniają mnie ludzie, z którymi przebywam i których poznaję na swojej drodze? A może zmienia mnie moja sytuacja rodzinna, domowa, zawodowa, która nie jest przecież pospolita? Może to wszystko sprawia, że mam ochotę wejść na inną ścieżkę i dlatego właśnie piszę książkę? Bo chcę zmienić coś diametralnie, a teraz jestem tylko w przedsionku tych zmian? Nie umiałam jeszcze tego nazwać, zdefiniować. Skąd w ogóle taka ludzka dążność do szeregowania, nazywania? Pragnęłam tej zmiany i nie chodziło tu o otoczenie, o relacje, o związek… Tu czułam się nareszcie szczęśliwa i spełniona, wierząc, że dla Zosi ocalimy z Martinem to, co najważniejsze. Miałam coraz silniejszą potrzebę zmiany od wewnątrz, w duszy. Gdy o tym myślałam, dodawałam żartobliwe: starzeję się chyba. To pragnienie było coraz silniejsze i skłaniało mnie do sięgania po książki, na które nie spojrzałabym jeszcze rok wcześniej. Nie wiedziałam, czego szukam, ale była we mnie potrzeba poszukiwania. Co jakiś czas wychodziłam tylko za dom, do ogrodu, by zebrać resztki warzyw, których nie zniszczył grad, i coś z nich przyrządzić. Miałam więc świeżą zieleninę i niektóre warzywa, jednak o zapasach na zimę nie było nawet co myśleć. Gdy mieszka się na wsi, trzeba pamiętać, że w każdej chwili zimową porą można być odciętym od świata. Warto więc mieć zapasy na półkach spiżarni. Ta myśl nawiedzała mnie coraz częściej.
Rozdział II Na progu jesieni o niedawnej wiośnie. Bo jesień jest zawsze konsekwencją wiosennych przebudzeń. Obserwacja kopciuszków, które zagnieździły się na moim ganku, zajęła mi całą wiosnę. Najpierw musiałam zidentyfikować te niewielkie ptaki z rdzawymi ogonkami. Nie jestem ornitologiem, a Wojtek był daleko. Prowadził zajęcia na uniwersytecie. Od paru dni słyszałam dziwne odgłosy. Nie był to zwykły świergot, lecz połączony z trzaskaniem, jakby ktoś uderzał o coś twardego patykiem. Postanowiłam odszukać jego źródło i kiedy Zosia bawiła się w najlepsze, jeżdżąc plastikowym samochodem (kto powiedział, że dziewczynki muszą bawić się lalkami?) nad stawem, tuż obok ulubionego miejsca na ognisko, ja chodziłam po podwórku i nasłuchiwałam, skąd wydobywa się dźwięk. Nagle zobaczyłam niewielką ptaszynę siedzącą na płocie sąsiadów. To z jej gardziołka wydobywał się dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Patrzyłam z zaciekawieniem i odczułam coś w rodzaju euforii. Gdy mieszkałam w mieście, nawet tak niewielkim jak moje Mrągowo, nie zwracałam większej uwagi na ptaki, może poza szpakami, które co roku gnieździły się pod oknem. Nie odróżniałam wron od kawek, nie spoglądałam w kierunku towarzyskich srok, a klangor żurawi obwieszczający wiosnę był mi dźwiękiem zupełnie nieznanym. Tu, na wsi, wszystko się zmieniło. Każdy dzień spędzałam w towarzystwie przyrody i poznawałam ją coraz lepiej. Zapamiętywałam każdy szczegół nieznanego ptaszka, żądna natychmiastowego niemal rozpoznania go i usystematyzowania swojej wiedzy. Nagle na ganek wyszedł sąsiad. Ptaszek poruszył rdzawym ogonkiem i fruu… zniknął na niebie. Moich uszu dobiegł natomiast kaszel Zosi. Spojrzałam w jej kierunku. Kiedy ja obserwowałam ptaszka, moja córeczka wjechała plastikową maszyną prosto w popiół z ogniska. Chmura pyłu osiadła na niej, mała wlazła w sam środek i uderzała autkiem, wznosząc kolejne tumany. Siedziała jak mały budda, cała czarna od popiołu, lecz roześmiana. Nawet kaszel nie zniechęcał jej do kolejnych uderzeń. Pomyślałam, że sprawdza się stara zasada: dziecko, gdy brudne, jest wyraźnie szczęśliwsze. Roześmiałam się i siadłam obok niej na ławce. Nie przyszło mi do głowy, by wyciągnąć ją ze środka. Popiół nie był gorący, bo ostatnio nie paliłyśmy ogniska. Niech więc się bawi. Musi przecież poznawać smaki ziemi. Dopiero gdy się znudziła i przypominała bardziej małego kominiarczyka niż moją małą dziewczynkę, zabrałam ją pod prysznic i przebrałam. Nie protestowała, bo pozwoliłam jej założyć ulubioną sukienkę, niebieską w białe kwiatki. Był ciepły dzień, wiosna zaczynała powoli przechodzić w ciepłe lato. – Chcie to! – wskazała palcem na niebieski kapelusz, w którym czasem paraduję na grządkach. Wzięłam go z półki i nałożyłam na małą główkę. Złotawo-rdzawe loczki wystawały spod rondka i Zosia wyglądała jak młoda dama z romantycznej pocztówki. Pobiegłam po telefon, zrobiłam jej szybkie zdjęcie. – Jaka śliczna mamy córcia, popatrz! – pokazałam małą dziewczynkę na wyświetlaczu. – Wyślij tacie, wyślij tacie! – wykrzyknęła radośnie, machając rękami. Wysłałam zdjęcie Martinowi. Podpisałam: Nasza mała córeczka w całkiem dużym
kapeluszu. Bo ważniejsze od tego, co między nami BYŁO, jest to, co TERAZ. Chciałam, by była zgoda. Czułam jednak, że mamy jeszcze wiele do załatwienia. Zosia sięgnęła po swój zabawkowy telefon i uderzając w klawisze udawała, że wysyła tacie swoje zdjęcie. – Halo! Tata? Zosia wysyła! – meldowała po każdym wykonanym zadaniu. Ja tymczasem włączyłam laptopa i wpisałam w Google wyrazy: mały ptaszek, rdzawy ogonek. Wcisnęłam opcję wyszukiwania grafiki. Nie musiałam długo czekać. Moim oczom niemal natychmiast ukazał się świergocąco-trzaskający towarzysz z podwórka. – Zatem nazywa się kopciuszek – powiedziałam sama do siebie. Zosia natychmiast to podchwyciła, bo dzieci wszystko słyszą, nawet jeśli są bardzo zajęte wieloma czynnościami, jak noszenie kapelusza i stukanie w plastikowy telefon: – Co kopciuszek? Gdzie kopciuszek? – U nas. Mamy na podwórku kopciuszka. Ten ptaszek się tak nazywa. – A macochę też mamy? – dopytywała dalej dość logicznie. Zosia była od dawna edukowana bajkami, ich słuchanie sprawiało jej ogromną przyjemność i musiało być moim codziennym obowiązkiem. A bajka o Kopciuszku była jedną z ulubionych. Pokazałam jej na monitorze małego ptaszka, a potem wytłumaczyłam, że podobny zagnieździł się gdzieś niedaleko i codziennie śmiesznie nam śpiewa. Oświadczyła kategorycznie, że chce posłuchać, więc wyszłyśmy na podwórko, ale po kopciuszku nie było śladu. – Przyleci niedługo, może zbiera patyczki do gniazdka albo zajmuje się innymi ważnymi ptasimi sprawami. – Chcę kopciuszka. Nasypię mu popiołu. W taki właśnie sposób edukacja przyrodnicza może trwać całe życie. Codziennie można poznać coś nowego, dowiedzieć się o ptaku lub roślinie i przekazać wiedzę dziecku. Bardzo bym chciała, by Zosia miała oczy szeroko otwarte na świat przyrody, który ją otacza. By odnosiła się do niego z szacunkiem, nie wyrywała motylom skrzydeł i nie krzywdziła żab. By nie brzydziła się pająków i nie zabijała miododajnych pszczół. By była częścią wszechświata, nie mniej niż drzewa i gwiazdy. Tak. Tego właśnie chcę. Dlatego będę jej codziennie opowiadać o tym, co wiem lub czego się właśnie dowiedziałam. A dziś na dobranoc będzie bajka o kopciuszku, ale w ornitologicznej wersji. Niech no tylko zjawi się pani kopciuszkowa! Pojawiła się szybciej, niż się z Zosią spodziewałyśmy. Zatrzeszczała i zaświergotała i nie było już wątpliwości, że kopciuszki są dwa. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, gdzie dorosłe ptaki ukryły gniazdo piskląt, których istnienia tylko się domyślałam. Codziennie wyjaśniałam naszemu kotu Bursztynowi, żeby nie ważył się polować na naszych przyjaciół. Zachowywał się, jakby zrozumiał. Na wycieraczce tarasowej natykałyśmy się z Zosią jedynie na upolowane myszy, znoszone w nadziei na docenienie kocich starań. Najbardziej doceniła je Zosia, łapiąc któregoś dnia mysie truchełko za ogon i przynosząc mi w tryumfem w oczach i spazmem rozkoszy w małym gardle. – Mama, myś! Mama, czyli ja, wzdrygnęłam się na samą myśl o „mysi” w różowych paluszkach mojej córeczki. Nie chciałam jednak reagować zbyt gwałtownie, by nie przestraszyć małej, powiedziałam więc spokojnie: – Położymy mysz na trawie. Ona należy do Bursztyna. Kotek przyjdzie i ją zje. Nie chciałam owijać w bawełnę całego łańcucha pokarmowego, którego głównymi ogniwami były mysz i kot. Prędzej czy później Zosia dowie się o tych zależnościach, a im
wcześniej to się stanie, w tym bardziej lekki i bezbolesny sposób je przyjmie, jako zwykłe prawo natury, a nie mordercze nawyki ukochanego pupilka. – Bursztyn zje myśkę, na śniadanko lub obiad. I będzie miał pełne brzusio. Roześmiałam się i wspólnie wyrzuciłyśmy mysz na trawę. Po pół godzinie zjawił się Bursztyn i co dalej się działo z myszą, nie wiem. Pod wieczór wróciłyśmy do domu, obie brudne – ja z grządek, a Zośka z ulubionego miejsca na ognisko. Znów cała w popiele, z dziecięcą motyczką w dłoni. Gdy byłyśmy obie na podwórku, Zosi nie trzeba było szczególnie pilnować. Sama wpadała na pomysły intrygujących i brudzących zabaw, ale nic dziwnego, skoro codziennie patrzyła na umorusaną ziemią matkę; musiała więc myśleć, że to stan normalny. Obie wchodziłyśmy właśnie na ganek, kiedy zerwała się skądś pani kopciuszkowa i zaświergoliła nad nami jakby przestraszona. Spojrzałam w górę i… zauważyłam gniazdo kopciuszków! Było ukryte wysoko, na drewnianej belce tuż pod dachem. Z daleka wyglądało, jakby wiatr naniósł garście trawy. Z trawiastego kopczyka patrzyły wyraźnie małe oczka, jakby przypięte szpileczkami do aksamitnych główek. – Ciii, Zosiu, nie hałasuj. Tu jest gniazdo małych kopciuszków. Popatrz tylko. Podniosłam ją wysoko, aby zobaczyła naszych małych lokatorów. Piszczała ze szczęścia, ale pani kopciuszkowa wyraźnie się denerwowała. Zauważyłam ptasi niepokój i szepnęłam do małej: – Nie hałasuj, maluszki chcą spać, a mama kopciuszek się boi, że zrobimy im krzywdę. – Ale ja chcę tylko popatrzeć! – Ona tego nie wie. Już zobaczyłaś i wiesz, że trzeba je zostawić w spokoju. Niech sobie dorastają. Będziemy wchodzić teraz do domu przez taras, dobrze? Żeby nie budzić małych ptaszków. – Dobrze! Chcę przez taras! Od tamtej pory używałyśmy jedynie wejścia z tarasu. Małe kopciuszki spokojnie dorastały, a państwo kopciuszkowie nie mieli już powodów do zdenerwowania. Pod gniazdkiem, na schodach, pojawiało się coraz więcej białych plamek świadczących o zdrowej przemianie materii małych kopciusząt. Niespecjalnie mi to przeszkadzało. Od czasu do czasu zwykłym mopem myłyśmy schody, a ja miałam okazję tłumaczyć Zosi, że robimy dobry uczynek dla naszych skrzydlatych przyjaciół. Mała już wiedziała, jak świergolą kopciuszki i odróżniała je wśród innych ptasich odgłosów: sroczych wrzasków czy szpaczych nawoływań. Miałam poczucie szczególnej misji; zapoznawałam Zosię ze światem wokół nas. Cieszyłam się, że odnosimy w tej dziedzinie pierwsze sukcesy, bo umiała już odróżnić miętę od babki i mlecz od niezapominajki. I bardzo dobrze! Uczyłam ją również otwartości na różne smaki. Człowiek jest bowiem tym, co je. Lubiłam, gdy zaczynała się wiosna, bo ten czas niesie całkiem smakowite pomysły kulinarne. Na przednówku tak bardzo czeka się na zielone! Staram się słuchać własnego organizmu, bo on przeważnie wie najlepiej, czego mi trzeba. Pamiętam, że pierwszej po rozwodzie wiosny, gdy już jako tako otrząsnęłam się z przeżyć, odzyskałam apetyt na jedzenie. Mówi się, że wraz z apetytem na życie zaczyna się odczuwać przyjemność z jedzenia. Coś w tym jest. Mój apetyt na życie pojawił się wraz z Wojtkiem. Pojawiła się chęć przyrządzania pysznego jedzenia: prostych, acz pomysłowych posiłków, i zapraszania na nie Wojtka, Janusza oraz przyjaciółek lub sąsiadów. Chciałam znów do ludzi. Moje łąki za domem zaczęły wraz z wiosną pokrywać się ramionami mleczu, czyli mniszka lekarskiego, oraz kępami pokrzyw. Nie mogłam zacząć wiosny bez sałaty z nich. Wystarczył czosnek, oliwa z oliwek i sól, by pobudzić organizm do wiosennego działania. Do
sałaty dodawałam gotowane jajko i prażony słonecznik. Gdy byłam we Włoszech, spróbowałam włoskiej sałaty z prażonymi orzeszkami piniowymi. To była specjalność Miriam. W smaku przypominają prażony słonecznik. Wtedy właśnie zaczęłam dodawać ten rodzimy specjał do sałat i innych dań. Ale jest jeszcze coś, na co czekałam tamtej wiosny z prawdziwym utęsknieniem. To majowa zupa z komosy, inaczej zwanej lebiodą. W maju komosa pojawia się na naszych polach i łąkach jako chwast. Mało kto docenia tę roślinę, choć nasi przodkowie od niej zaczynali walkę z wyniszczającym przednówkiem, głodem i brakiem witamin. Oni wiedzieli, co dobre. Pewnego razu zawezwała mnie nowa sąsiadka z początku wsi, pani Gienia, mówiąc, że ma w szklarni flance sałaty i może trochę oddać, bo dla niej już za dużo, a ja bym mogła posadzić je w swoim ogrodzie. Bardzo się ucieszyłam, bo nie wysiewałam jeszcze sałaty. Kiedy jednak trafiłam do gościnnej szklarni, natychmiast zauważyłam, że obok małej jeszcze sałaty pręży się dumnie dość spora, apetyczna młoda komosa. – Pani Gieniu, a czy mogę również tej komosy sobie narwać? – zapytałam, w myślach gotując już wiosenną zupę. – Wyrywaj, ile chcesz, przecież to chwast! – roześmiała się pani Gienia. – Ale zupa z niej za to jaka pyszna i zdrowa! Sąsiadka machnęła ręką: – Jak dla mnie, możesz sobie wziąć wszystko. Wypieliłam więc całą szklarnię. Po chwili miałam koszyk pełen delikatnych listków. Stwierdziłam przy tym, że zbieranie młodej komosy jest bardzo przyjemne dla zmysłów. Palce pachną zielenią i są w dotyku lepko-szorstkie. Z sałatą i komosą w koszyku wróciłam do domu. Tę pierwszą od razu posadziłam do ziemi, flance są bardzo wrażliwe na lekkie nawet wysuszenie. Komosę natomiast wypłukałam, obcięłam korzonki, a resztę pozostawiłam chwilę na durszlaku, w tym czasie przygotowując wywar. Zosia pomagała, płucząc gałązki i taplając się w misce z wodą. Specjalnie postawiłam jej miskę na tarasie, by mogła bezkarnie chlapać i mieć również swój udział w przyrządzaniu zupy. Przy okazji opowiadałam jej, co to będzie za zupa i że łąki dają ludziom mnóstwo dobrego jedzenia, trzeba tylko po nie sięgnąć i wiedzieć oczywiście, które z roślin do czego się nadają. – Mama powie mi zajaz wszystko i będę zbiejać. Możemy dodać nawet tjawy! Tjawa do zupy jest dobja! Mała nie wymawiała jeszcze głoski „r”, zamiast niej wstawiała „j” i niektóre z jej słów brzmiały dość zabawnie, na przykład gdy wołała HURRA! Tak się złożyło, że miałam właśnie w lodówce gotowy rosół ze sporą ilością drobiowego mięsa. Postanowiłam więc ugotować na nim zupę komosową, choć można ją przyrządzić z powodzeniem w wersji wegetariańskiej. Wystarczy dodać warzywa jak do każdej zupy: marchew, por, cebulę (na przykład przypaloną na blasze), czosnek. Do swojej wersji dodaję zawsze gotowane jajko pokrojone na kilka kawałków, jak do szczawiowej lub botwinki. Nie może się obyć bez śmietany, której przeważnie używam w wersji wysokotłuszczowej. Bo tłuszcz w zupie jest koniecznością. Rozpuszczają się w nim witaminy A, D, E i K. Bez tłuszczu ich nie przyswoimy. Zupa z komosy smakuje wyjątkowo. Zajadałyśmy się nią przez parę dni, nawet dla pani Gieni odlałam w niewielki słoik i zaniosłam, by spróbowała. Nie mogła się nadziwić, że to z jej chwastów taka smaczna. Prócz zupy, komosa nadaje się do sałat i duszenia. Zblanszowana z czosnkiem smakuje lepiej od szpinaku. Można z niej robić jarzynkę, podać samodzielnie lub jako dodatek do lasagne albo makaronowego sosu. Można ugotować ją z ziemniakami i po odparowaniu zrobić puree.
Będzie zielone, jak po dodaniu pietruszki. Kwiaty komosy są po prostu pyszne, gdy udusimy je na maśle. Mają smak podobny do brokułów. Znam i takich kucharzy, którzy łodygi komosy podają jak szparagi. Pani Zosia, moja dawna sąsiadka z kamienicy pełnej szeptów, opowiadała mi kiedyś, że na Kurpiach podawana była kasza z komosą. To doskonałe danie na ciepłą kolację. Chyba kiedyś skuszę się na nie i zaproszę swoje przyjaciółki. O ile nie będą kręcić nosem na moje kulinarne wynalazki. Od września Zosia poszła do przedszkola. Woziłam ją codziennie przed ósmą. Początkowo miała problemy z przyzwyczajeniem się do otoczenia i sporej liczby dzieci naraz; płakała, gdy tylko przekraczała próg sali, a ja wraz z nią, jednak ani razu nie marudziła nad talerzem. Czasem Zosię odbierał Martin, gdy akurat nie miał zajęć w swojej szkole. Przywoził ją do domu, za co byłam mu bardzo wdzięczna, bo mogłam dzięki temu pracować bez przerw na wyjazdy do miasta. Wtedy częstowałam go zazwyczaj obiadem. Siadał do stołu jakby z ociąganiem, chyba wietrząc jakiś podstęp. Czy uważał, że skoro się rozstaliśmy (bez względu na to, ile w tym czyjej winy), nie powinniśmy być dla siebie życzliwi? Postanowiłam to zmienić. Przecież kiedyś byliśmy sobie bliscy. Dzieci przeważnie powstają z miłości, prawda? Próbowałam więc okazywać Martinowi sympatię, na co on reagował dość ostrożnie, a nawet nerwowo, jakby myślał, że skoro odrzuciłam jego kolejne starania o odbudowę związku, to nie powinnam dążyć do żadnych relacji. No i raz poczęstowałam go tą moją majową zupą z komosy. Chwilę mieszał w talerzu i zastanawiał się, co takiego mu podałam. Zachęciłam z uśmiechem: – No, jedz, spróbuj. Dobra! Spróbował i… pochwalił, że gotuję coraz lepiej! Spojrzałam na niego rozbawiona. Taki komplement! – No to mogę wychodzić za mąż – odpowiedziałam znanym polskim powiedzonkiem. Nie pomyślałam jednak, że może go nie znać. Na chwilę zastygł w dziwnej pozie z łyżką w górze, po czym zapytał: – Wychodzisz za mąż? Ech, ileż ja musiałam mu się nawyjaśniać, że tak się tylko mówi i że nie mam zamiaru więcej wiązać się na stałe z żadnym mężczyzną, a już na pewno wychodzić ponownie za mąż. – A ten tam… Wojtek? No tak, trudno było nie zauważyć obecności mężczyzny w moim domu. W łazience leżała szczoteczka do zębów i golarka. Początkowo Martina to irytowało. Mówił, że to wciąż jego dom i że on nie pozwalała i sobie nie życzy, więc musiałam mu delikatnie przypominać, że to on zniknął z tego domu pierwszy i gdyby nie owo zniknięcie, pewnie nigdy nie wpadłabym na pomysł, by sprowadzać pod swój dach złotowłosego entomologa z lasu. – Poza tym nie mamy zamiaru mieszkać razem. No i nie muszę ci się spowiadać z moich planów życiowych. Rozwiedliśmy się, tak? – Ale przecież chciałem wszystko odkręcić, zacząć od nowa… – Tak, ale wtedy już było za późno. Już cię nie kochałam. – Nie kochałaś? Odkochałaś się tak nagle, tak szybko? Taka była twoja miłość?! – A ty? To ty zdecydowałeś o naszym rozstaniu, o ile dobrze pamiętam. Nie nakręcaj się niepotrzebnie. Grzebał łyżką w talerzu i wyjadał resztkę zupy. Patrzyłam na niego i było mi go nawet trochę szkoda, ale nie na tyle, by się nad nim użalać. – Ułożysz sobie życie, jeśli tylko będziesz tego chciał. Odstawił talerz do zlewu. – Masz rację. Popełniłem błąd i chciałem go naprawić.
– Martin, naprawiłeś. Możemy pozostać w zgodzie, przecież nie musimy kłócić się, walczyć o dziecko i dom. Pomagasz mi, jesteś dobrym ojcem… – Wiesz przecież, że kosztowało mnie to masę wyrzeczeń. Gdyby nie mój ojciec, który wciąż mi wszystko tłumaczył i pomagał, nie wiem, co by było. No tak. Docieraliśmy się przez parę miesięcy od rozwodu, kłóciliśmy o drobiazgi, jak na przykład o źle założony szalik u Zosi. Wiedziałam, że Martin na swój sposób przeżywa nasze rozstanie, a może bardziej fakt, że nie chciałam już naprawiać naszego związku. Odejście Iwony musiało go dodatkowo zdołować. Nie miałam jednak zamiaru zastanawiać się nad tym, mając przecież swoje życie i codzienne kłopoty. Poczułam, że muszę teraz zawalczyć o siebie i własne szczęście, bo chcę, żeby Zosia miała szczęśliwą mamę. Redakcje płaciły mi regularnie honoraria, dzięki temu nie musiałam już zajmować się malowaniem mebli. No i realizowałam w ukryciu swoje największe marzenie – pisałam powieść. Jej akcja rozgrywała się w prowincjonalnym miasteczku, a moja bohaterka była trochę podobna do mnie. Nie od razu wszedł mi w krew nawyk codziennego pisania. Nie miałam nad sobą szefa, nie pracowałam przecież w biurze, lecz w domu. Musiałam więc nauczyć się samodyscypliny i umówić sama ze sobą, że biurko jest biurem, a pokój na dole – miejscem pracy. Nauczyłam się gotować wieczorem obiad, by nie robić tego w dzień – jeśli w planach miałam inne obowiązki. Nie było to łatwe. Do tego dochodziło często pojawiające się zwątpienie: po co to właściwie robię? Przecież nawet nie wiem, czy ktoś w ogóle będzie chciał wydać moją książkę. To była ślepa wiara w marzenia. Lubiłam pisać zwłaszcza w deszczowe dni. Szemrząca w rynnach woda uspokajała, a ogień w kominku wesoło trzaskał i napawał bezpieczeństwem. Znacznie trudniej było zebrać się do pisania, kiedy świeciło słońce, szczególnie wiosną i latem. Te pory roku zachęcały do innych aktywności. Pochłaniały obowiązki. A to trzeba się było wybrać na spacer, a to należało wysiać buraki albo pomidory w ogrodzie domagały się podwiązania. Dobrze, że Zosia była w przedszkolu i mogłam jakoś godzić obowiązki; ale i tak na koniec dnia padałam na łóżko zmęczona i obolała, zasypiając z obrazem chwastów lub rosnących warzyw pod powiekami. A pisać mogłam przecież dopiero wieczorami, gdy wiosenne trele za oknem trochę się uspokajały. Czasem z rytmu codziennych obowiązków wyrywali mnie niespodziewani goście, co było dość kłopotliwe. Miałam zawsze dla nich herbatę lub kawę, jednak wolałam, gdy się zapowiadali. Pisanie sprawiało mi wielką przyjemność. Moja książka powiększała się o kolejne strony, wciąż coś poprawiałam i zmieniałam. Nawet trudno już mi było powiedzieć, czy to, co pisałam, jeszcze mi się podoba. Znana polska pisarka powiedziała kiedyś, że w pierwszej książce autor daje najwięcej siebie. To prawda. Pisałam więc trochę o sobie, nie mówiąc o tym nikomu, nawet Wojtkowi, a tym bardziej Martinowi. Powoli godził się z nową sytuacją, wciąż jednak nie zadeklarował przyjaźni, do której ja byłam już gotowa. To wszak ważne, by przyjaźnić się z ojcem dziecka, nawet jeśli po miłości nie ma już śladu. Wtedy pojawił mi się w głowie pewien plan. Pewnego wieczoru zadzwoniłam do Martina. – Chciałabym cię zaprosić w piątek na późny obiad – powiedziałam, obliczając w kalendarzu, że TEN PIĄTEK na pewno nie jest piątkiem, który mogłam spędzić wspólnie z Wojtkiem. Prowadził badania w pałacu w Łężanach i wiedziałam, że będę miała czas tylko dla siebie. Zatem mogłam porozmawiać z Martinem. Pomyślałam bowiem tak: Najpierw dobrze go nakarmię, a potem spokojnie i rzeczowo porozmawiamy. Dobre jedzenie łagodzi przecież obyczaje. Najwięcej smaku życiu nadaje oczywiście gotowanie. Dosłownie i w przenośni. Lubię, gdy w domu pachnie dobrym jedzeniem,
przygotowywanym samodzielnie od podstaw. To też ważne – by samemu zrobić bułkę tartą, przygotować pierogi lub ukisić buraki na barszcz. Od tej kulinarnej „piechoty” zaczyna się smakowanie codzienności. Doceniałam swoją codzienność, zwłaszcza od pewnego momentu. Zaraz po moim rozwodzie jedna z moich przyjaciółek, Iza, trafiła do szpitala. Lekarze stwierdzili u niej dziwne zmiany na szyjce macicy, wyniki cytologii nie były najlepsze. Iza przeżyła to bardzo. Schudła, zestresowała się. Czekała na wyniki jak na wyrok. Żegnała się z życiem i płakała mi w rękaw. Mówiła, że jej życie było marnym pyłkiem. Że żyła dla innych i ani trochę dla siebie. Że nigdzie dalej, poza Międzyzdrojami, do których tylko raz uciekła przed życiem, gdy mąż ją zdradził, nie pojechała. Uspokajałam ją, jak mogłam, mówiąc, że jeszcze wiele przed nią. Co można jednak powiedzieć bliskiej osobie w takiej chwili? Że NA PEWNO będzie dobrze? A skąd mogę to wiedzieć? A jeśli tak się nie stanie? Niewiele mogłam dla niej zrobić poza tym, że byłam wówczas przy niej. Zabierałam Zosię i jechałam do Izki na osiedle. Naciskałam domofon i idąc schodami, zastanawiałam się, w jakiej formie będzie tego dnia. Czasem przynosiłam ze sobą białe wino (Izka mówiła, że od czerwonego boli ją głowa. Mnie ostatnio bolała od każdego, ale dla niej jakoś znosiłam te winne seanse). Posyłałam jej dobre myśli, ilekroć o niej pomyślałam. Ewa, kolejna z naszej paczki, wpadła tylko raz. Miała właśnie przerwę w miłosnych przygodach, co nie znaczyło, że i w pracy. Zleceń dostawała coraz więcej i z trudem wygospodarowała jakiś weekend. Sylwia z Maćkiem znów byli zagranicą, ale nie musieli już się odkuwać. Dostali dobrą propozycję pracy w Szwecji. Byłam więc jedyną osobą, która mogła siedzieć z Izą i rozmawiać z nią o rzeczach śmiesznych i przyjemnych – bo przecież miałyśmy masę wspólnych wspomnień, tych ze szkoły i czasów wczesnej młodości. Mąż i dzieci to nie to samo. To już inny rodzaj więzi, z zobowiązaniami. My mogłyśmy siedzieć godzinami i grać w scrabble albo czytać dziewczyńskie pamiętniki i oglądać stare zdjęcia. Robiłam wszystko, by Iza choć na chwilę uwolniła myśli i nie dręczyła się. Czekała na wyniki badań i im bliżej było terminu, tym stawała się bardziej spięta. – Iza, nie zmienisz już niczego. Ten wynik już powstaje, materiał pobrany do badań nie zmieni się. Dlaczego zakładasz z góry, że będzie negatywny? Chyba lepiej spotykać się, śmiać lub milczeć w miłym towarzystwie, niż się martwić na zapas? Czy wiesz, że ludzie są jedynymi stworzeniami, które dręczą się przeszłością i panicznie martwią o przyszłość? Próbowałam na różne sposoby uprzyjemnić jej czas oczekiwania na wynik. Miałam poczucie, że robię coś dobrego dla niej i że zachowuję się jak prawdziwa przyjaciółka. Ba, byłam nawet trochę z siebie dumna. Odsuwałam jednak myśl, że zaspokajam w ten sposób własną próżność. Robiłam to przecież dla Izy, z przekonaniem, że ona zrobiłaby to samo. W końcu przyszły wyniki, a Iza trafiła do szpitala. Konieczna była operacja – wycięcie szyjki macicy. Iza stawała się znowu dawną sobą, uwalniana od bólu zastrzykami. Leżała w pięcioosobowej sali, której głównym punktem był telewizor. Uruchamiało się go, wrzucając monety do specjalnego otworu. Na sali znalazła się wielbicielka nadawanych o każdej porze dnia seriali. Nie zwracając uwagi na stan pozostałych pacjentów, wrzucała tyle monet, by wystarczyło na dziesięciogodzinne oglądanie. Pilot na szpitalnym stoliku pozwalał na przełączanie kanałów. Iza ma z tamtych trudnych chwil jedno wspomnienie – krzyczący odbiornik telewizyjny, niedający spać, odpoczywać i wracać do zdrowia. Kiedy zwróciła uwagę, że źle się czuje, sąsiadka ograniczyła tylko liczbę godzin oglądania telewizji, jednak wciąż opowiadała o tym, co zdarzyło się w poszczególnych serialach i co dzieje się w prywatnym życiu serialowych gwiazd. Pomyślałam wówczas, w jak głośnym i nierzeczywistym świecie żyjemy, i że ginie w nas współczucie i współodczuwanie. Pomyślałam też, że telewizory w salach szpitalnych powinny
być zabronione. Szpital jest po to, by wracać do zdrowia. A zdrowieje się najlepiej we śnie i ciszy. Iza wyszła ze szpitala; rokowania były dobre. Zabrałam ją do siebie na parę dni, by odreagowała. – Wiesz… – mówiła – czuję się, jakbym na nowo odzyskała życie, jakbym dostała je w prezencie. Kiedy pomyślę o tym, ile czasu ludzie marnują przed głupim telewizorem, zupełnie tracę zrozumienie dla współczesnego świata. Ten czas nigdy do nas nie wróci. Nigdy nie przeżyjemy go od nowa. Miała rację. Do tych samych wniosków doszłam wtedy, w szpitalu. Popatrzyłam teraz na Izę. Twarz miała wąską i jeszcze szarą, ale wierzyłam, że wkrótce nabierze rumieńców. Trochę osiwiała – to pewnie przez nadmiar stresu. Wiedziałam jednak, że za chwilę przyjedzie taki moment, że Iza znów będzie taka jak dawniej. Głaskałam ją po szczupłej dłoni. Moja przyjaciółka uświadamiała mi oto coś ważnego. Nie chciałam robić przy niej rewolucji. Gdy już wróciła do swego domu, do Rysia i dzieci, natychmiast wyniosłam telewizor do garderoby, rozwiązałam umowę na dostawę atrakcyjnego pakietu programów i zapisałam się na wizytę do ginekologa, by zrobić cytologię. Lepiej zadbać o siebie zawczasu. Iza tymczasem powoli wracała do zdrowia. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie: – Ludka! Przecież ja zupełnie posiwiałam! – I co? Martwisz się tym? – No pewnie. Ty nie jesteś siwa, a ja tak! – Wyluzuj. Ty masz za to szczupłe nogi! – roześmiałam się. – Muszę iść do fryzjera! – Na mój gust, wyglądasz całkiem nieźle. – Już ty mnie nie przekonuj. Muszę i już. Kto to słyszał, tak posiwieć w ciągu paru tygodni! – Jeśli musisz, to idź. Mnie się podobasz taka. Poszła. Zrobiła sobie parę pasemek i zmieniła całkowicie fryzurę. Gdy kobieta zmienia swoje życia, zaczyna od włosów. Iza wyglądała teraz znacznie lepiej i chyba sama tak się właśnie czuła. I, co najważniejsze, po operacji ani przez chwilę nie myślała o tym, że jest niepełnowartościowa. Ta sytuacja bardzo ją zmieniła. Mnie też, bo przez moment bałam się, że stracę przyjaciółkę. Może właśnie dlatego postanowiłam dokończyć ważne sprawy w swoim życiu, poukładać na właściwych półkach. Zaczęłam więc od Martina. I dlatego zaprosiłam go na kolację. – A co będzie do jedzenia? – dopytywał się, zaskoczony moją propozycją. – Nic szczególnego. Jedzenie będzie tylko pretekstem… – wyszeptałam tajemniczo, udając, że menu mam już przygotowane. Tymczasem sama jeszcze nie wiedziałam, czym go poczęstuję. Wiedziałam jednak, że dobre jedzenie na pewno pomoże nam w dobrej rozmowie.
Rozdział III O mrągowskim ryneczku i smakach prostych jak ziemia, i o tym, że można niemal z niczego urządzić prawdziwą ucztę w intencji dobrej przyjaźni. To miała być uczta w intencji przyjaźni. Tak właśnie ją nazwałam. Rano zawiozłam Zosię do przedszkola, a sama pojechałam na mrągowski ryneczek. Gdzie jak gdzie, ale tu czułam się jak ryba w wodzie. Lubię kupować u różnych sprzedawców, bo to pozwala mi poznawać nie tylko smaki, ale i ludzi. Warzywa i owoce przeważnie wybieram u pana Szybkiego, zioła, kapustę i włoszczyznę u pani z Bagienic, śmietanę i biały ser u pani Eli. Ten porządek rzeczy sprawia, że czuję się bezpiecznie podczas robienia żywnościowych zakupów. Od pewnego pana, którego imienia jeszcze nie poznałam, kupuję ziemniaki, od pani Zosi jajka. Pan Zbyszek ma zawsze świeże pomidory – może na mnie liczyć jako na klientkę, dopóki nie mam w ogrodzie własnych. Aromat świeżych, omszałych moreli na ulubionym straganie lub sprężystość winogron od pana Podbielskiego przyjeżdżającego prosto z ogrodu na rynek wysłużonym rowerem z przyczepką sprawiają, że mam wrażenie, jakbym jadła słońce zamknięte pod skórką owoców. Mam więc tu swoje miejsca. Lubię podczas zakupów podglądać, zastanawiać się, dotykać, wąchać. Ryneczek działa na moje zmysły. Jest pogodny, zwłaszcza po krótkim letnim deszczu, gdy żółty pył osiądzie na drodze, a powietrze zwilgotnieje. Lubię go również wczesnymi rankami, gdy sprzedający dopiero rozstawiają swoje stoiska. Wtedy moje kupowanie jest szybsze, nie tak leniwe jak po południu. Wpadam po konkretne produkty, z nikim nie rozmawiam, bo wszyscy są zajęci porannymi obowiązkami. Wracam wcześniej do domu i mam przed sobą cały dzień. Zawsze jednak mogę wybierać, dotykać, wąchać, ważyć w dłoniach. Ode mnie zależy, jaką fasolę lub jabłka kupię. Mam wybór, a to bardzo ważne. Na ryneczku trwał codzienny rejwach. Gołębie szarą czeredą siadały w słońcu, zachęcane okruchami chleba rzucanymi przez panią w dresie. Pewnie wyszła pobiegać, przy okazji kupiła świeże owoce i bułki, a jedną z nich rozkruszała dla gołębi. Na straganach zawsze najlepiej widać porę roku. Wiosna jest zielona natkami i sałatami, początek lata żółto-zielony od papierówek, młodej fasolki i ogórków, a dojrzałe lato to fiolety śliwek, czerwienie pomidorów i głębokie żółcie cukinii i dyni. Od kiedy mieszkam na wsi, mam swój własny ogród. Jego uprawianie stało się prawdziwą pasją. Kiedyś przeczytałam w książce o astrologicznym ogrodnictwie piękne słowa: Tylko raz przejdę przez ten świat. Przeto dobro, które mogę czynić, dobroć, którą mogę okazać innemu – niechaj wypełnię teraz. Obym nie zaniedbał tego, nie zwlekał. Bo nie będzie mi dane powtórzyć tej drogi. Autor tego cudownego zdania jest anonimowy, a przywołała go autorka książki, Louisse Riotte, nieżyjąca już wielka księżycowa ogrodniczka. Możliwość uprawiania warzyw od nasionka do zbioru daje mi poczucie własnej przydatności i jest dowodem na prostą zasadę wszechświata: co daję, to otrzymuję. Co zasieję, to do mnie wróci. Jak w życiu, bo właśnie na tym polega Prawo Potrójnego Powrotu. Co dasz innym, wróci do ciebie potrójnie. Ogrodnictwem zaraziła mnie Basia[3] z Nowego Zyzdroju. Poznałam ją po koncercie w Leśniczówce Pranie. Basia na nowo układa sobie życie w niewielkiej wsi. Zapoznała mnie ze swoim sąsiadem Mateuszem, prostym wiejskim poetą i ogrodnikiem. To on wypożyczył mi
książkę Louisse Riotte i wtajemniczył w podstawowe zasady ogrodnictwa. Obie dałyśmy się ponieść tej zielonej fali i chyba nie żałujemy. Fajną, dojrzałą przyjaźń dostałyśmy od losu gratis. Mimo posiadania własnego ogrodu lubiłam wizyty na ryneczku. Wiedziałam, że na pewno kupię tu wszystko na tę moją pojednawczą kolację. Pan Szybki jak zawsze zapełnił cały stragan, naprzeciwko rozłożył się ze swoimi plonami niewysoki mężczyzna w czarnej bejsbolówce na głowie. Rozmawiali ze sobą głośno, przez alejkę. Gdy przechodziłam, niemal jednocześnie przywitali mnie gromkim „dzień dobry”. Postanowiłam, że dziś zrobię zakupy u obydwu. U pana Szybkiego kusiły owoce. Pękate śliwki błyszczały w skrzynce jak choinkowe bombki, jabłka wyglądały na świeże i chrupiące, a gruszki były jak z miękkiej maślanej masy. Te ostatnie trzeba szybko jeść, bo po dwóch dniach nic z nich nie zostanie. Kupiłam więc wszystkiego po trochu, układając gruszki na wierzchu kosza. Poprosiłam jeszcze o cytrynę, by przyrządzić zdrową i orzeźwiającą lemoniadę. Czas upałów wprawdzie już za nami, ale witamina C przyda się o każdej porze roku. Pan w bejsbolówce dał mi do spróbowania parę cienkich włókien kiszonej kapusty. Ależ była smakowita! – Sam robię – pochwalił się. – Może marchwi albo buraków pani potrzeba? – zagadnął. – Mam własne w ogrodzie. Ale poproszę dwa bakłażany – powiedziałam, wskazując na fioletowe kształty połyskujące w słońcu. – A jak pani je przyrządza? Bo ja nie mam pojęcia, co z nimi robić. Ludzie to kupują, a ja tam nie wiem, co to jest takiego ten bakłażan. – Bo to warzywo niecodzienne, zupełnie co innego niż ogórek lub pomidor, nic dziwnego, że pan nie wie. Są jednak na nie smakowite sposoby. Czasem po przyrządzeniu smakuje jak mięso, a czasem jak delikatna masa warzywna. Wszystko zależy od tego, jak się je zrobi. Ale zawsze palce lizać. – E tam, czy ja królik, by takie eksperymenty robić. Ludzie kupują, to sprzedaję, ale już za stary jestem na takie wymysły. Dziesięć pięćdziesiąt – roześmiał się, biorąc ode mnie pieniądze. W stadko gołębi wjechał jakiś chłopiec na rowerku. Szara czereda zerwała się z głośnym gruchaniem i rozpierzchła w błękicie. Chłopiec pojechał dalej, najwyraźniej zadowolony ze swojego figla. Poszłam brukiem do kolejnych stoisk. Zamierzałam jeszcze kupić swojską śmietanę u pani Eli i jajka u pani Zosi. Stałe czynności pozwalają mi zawsze nabrać siły przed zdarzeniami, które wymagają ode mnie większego zaangażowania. Dlatego lubię robić zakupy, podcinać włosy czy oddawać do naprawy ubrania i buty w stałych miejscach. Lubię mieć pewność, że za ladą stoi ta sama osoba, którą znam z imienia i z którą mogę porozmawiać przez chwilę o pogodzie lub korkach w mieście. Do kupienia został mi już tylko kurczak. Dziś nie było na ryneczku pani, która wpada tu od czasu do czasu z wiejskimi kurczakami, poszłam więc do sklepiku pani Marzenki i kupiłam przy okazji podwędzaną kaszankę, której smak odkryłam tego lata. Był rześki poranek. Sierpniowe są moimi ulubionymi, choć niosą ze sobą pewną nostalgię i smutek, że lato oddala się od nas, a ziemia przechyla się już do jesieni. Moim zdaniem sierpień to już nie lato, lecz wczesna jesień, mająca jednak w sobie wielki urok. Dotarłam z siatkami do auta, wymieniając zwyczajowe „dzień dobry” i „cześć” niemal na każdym kroku. Takie są zalety życia na prowincji, gdzie wszyscy się znają. Nie zamieniłabym ich na uroki wielkich metropolii. W domu rozpakowałam zakupy i zastanawiałam się, co mogę ugotować na moją pojednawczą kolację. Chciałam, by było miło i nietypowo. Na wierzchu leżały bakłażany. Przypomniałam sobie, co mówił mężczyzna, który mi je sprzedał. Bakłażan był dla niego czymś nieznanym, czego podświadomie się obawiał i nie chciał nawet spróbować. To zupełnie co
innego niż zwykły ogórek i pomidor, do których smaku jesteśmy przyzwyczajeni. – W życiu jest tak samo. Boimy się tego, czego nie znamy… – wymruczałam sama do siebie. Bo miałam już pomysł na kolację. A bakłażan stał się mimowolnym symbolem odwagi i robienia czegoś niezwykłego. Najpierw jednak nastawiłam pranie, potem przebrałam się w wygodny dres i włączyłam muzykę. Zaparzyłam dzban zielonej herbaty, dosłodziłam miodem do smaku. Pralka w łazience cicho mruczała, ptaki świergotały za oknem, w otwartych drzwiach tarasu na plamie słońca wygrzewał się rudy kot. Poczułam się szczęśliwa. I zabrałam się za wielkie gotowanie! Postanowiłam zaskoczyć mego byłego męża właśnie bakłażanami. Można je piec w piekarniku w plastrach, z dodatkiem papryki lub cukinii. Po przyrządzeniu w ten sposób mają smak podobny do mięsa. Są jeszcze lepsze, gdy posypie się je żółtym serem. Przypomniałam sobie, że z Izą często rozmawiałyśmy o gotowaniu – zwłaszcza gdy miała kłopoty ze zdrowiem i chciałam odsunąć od niej czarne myśli. Powiedziała mi kiedyś, że w jej rodzinie, pochodzącej z Rosji, robiło się pewną bakłażanową orientalną potrawę, którą nazywała Przysmakiem imama. Nie pamiętałam tego przepisu, zadzwoniłam więc do niej. – Urządzasz jakieś przyjęcie? – zapytała. – Można tak powiedzieć… – mój głos brzmiał tajemniczo. – Gadaj mi tu zaraz! Wojtek przyjeżdża? – Nieeee… – Nie mów, że znów masz kogoś?… – chyba się przestraszyła. – No co ty! Chyba czas się ustatkować? Czterdziestka na karku. No dobrze, powiem ci. Chcę spotkać się z Martinem i ostatecznie z nim porozmawiać. Wierzę, że uda nam się pozostać w przyjaźni. – Bardzo słusznie. Życie jest zbyt krótkie, by je tracić na niechęć i wzajemne pretensje – głos Izy zabrzmiał nieco sentencjonalnie, jednak słychać w nim było radość. To chyba niedawne przeżycia tak ją zmieniły. – Kochana, a w ogóle jak się czujesz? – zapytałam, zmieniając temat. – Całkiem dobrze. Naprawdę! Przede wszystkim wprowadzam w życiu koniecznie zmiany. Szukam pracy. Jeśli będziesz coś wiedzieć… No tak. To ważny krok, dający nadzieję, że Iza odzyska radość życia. Niestety, nie mogłam jej pomóc. Nie słyszałam o żadnej wolnej posadzie. Iza podała mi przepis, który skwapliwie zanotowałam. Przysmak imama – kojarzy się z przywódcą muzułmańskim, a tymczasem pochodzi z Rosji. Niezbadane są bowiem ścieżki kulinarnych tradycji. Potrzebne są bakłażany, czosnek (posiekany lub przeciśnięty przez praskę), kilka cebul, pokrojona w paski papryka, pokrojone w plastry pomidory lub gotowy przecier pomidorowy. Bakłażana nie trzeba obierać ze skóry, dzięki temu lepiej się trzyma w sobie. Pokroiłam go w plastry. Przygotowałam dużą formę do pieczenia; mam swoją ulubioną, tak zwaną gęsiarkę, jeszcze z domu rodzinnego. To ma być przecież duże danie, które będę potem jadła przez cały weekend. Lubię zrobić jedzenie na zapas, by później sobie po prostu odpocząć od garnków. Na dno naczynia wylałam trochę oliwy i ułożyłam bakłażana. Potem doszły kolejne warstwy: drobno siekana cebula, mielone mięso podsmażone z czosnkiem na patelni, papryka, pomidory, przecier. Sól i pieprz. I znów kolejne warstwy. Na koniec całość zalałam oliwą. Imama trzeba zapiec, najlepiej bardzo długo, bo musi się przegryźć, a warzywa dobrze zmięknąć. Porządnie przyrządzony imam ma konsystencję kremu, musi rozpływać się w ustach. Jeśli ktoś
nie ma ochoty na imama z mięsem, może pominąć ten składnik i zrobić potrawę z samych warzyw. Wstawiłam danie do piekarnika i zajęłam się swoimi sprawami. Włączyłam komputer. Sprawdziłam pocztę. Redakcja pisma o podróżach chce, bym napisała im kolejny felieton. Może tym razem wspomnę o przepisach kulinarnych, dla których nie istnieją granice państw? To też swego rodzaju podróż – w czasie i kulturze… Imam był tego żywym dowodem. Kot grzał się bez ruchu na plamie słońca, imam zaczynał pachnieć, a mój żołądek domagał się jedzenia. A że zostało mi kilka plastrów bakłażana, pokroiłam je, posoliłam i po chwili osuszyłam papierowym ręcznikiem. Ułożyłam warstwami na talerzu, posypałam świeżą, zebraną rano natką pietruszki i posmarowałam sosem czosnkowym. Zjadłam z apetytem, błogosławiąc w myślach bogactwo smaków i własną pomysłowość. Potem wróciłam do pisania, robiąc sobie tylko krótką przerwę na nastawienie rosołu. Niech będzie na pierwsze danie. Nic tak nie jednoczy ludzi jak wspólne rozmowy nad parującym rosołem. Zapachniało, zapyrkało w garze i już jest – cudownie złocisty rosół na dwóch rodzajach mięs. Często powtarzam, że rosół jest podstawą żywienia. Drzemią w nim tajemne siły. Nic dziwnego, że zwany był żydowską penicyliną. Był i jest potrawą docenianą nie tylko w judaizmie, bo wzmacnia i uodpornia organizm, a jego jedzenie zwane było wręcz patriotycznym obowiązkiem i micwą (wypełnianiem przykazań). O tym wszystkim opowiadała mi moja przyrodnia siostra Hania, gdy odkryła nasze żydowskie korzenie. Pamiętam, jak wówczas całkiem wsiąkła w judaizm. Był nawet czas, że kupowała oddzielne garnki do gotowania. Fascynacja zmalała nieco wraz ze zniknięciem z jej życia Michała, który należał do gminy żydowskiej w Olsztynie. Nie było im jednak po drodze. Gdy zakończyła się ich przyjaźń, Hania naprawdę cierpiała, na szczęście teraz jej życie wychodzi na prostą. Wróciła do rodzinnego Wrocławia, tam pracuje i znów się zakochała. Podobno nawet planuje ślub na Boże Narodzenie. Wspomniałam teraz i ją, i rosół, który tak bardzo lubiła. – Żydowskie miasteczka nie były bogate. Rosół stanowił więc idealne danie dla biedniejszych. Na Śląsku i w Wielkopolsce gotowano rosół z gołębia. W pierwszym przypadku wzmacniał ciężko pracujących w kopalniach. Tradycja gołębiego rosołu dotarła również na Kujawy, ale tu się nie przyjęła – opowiadała, a ja zapisywałam w pamięci. Wykorzystałam to później w którymś z artykułów. Skądkolwiek rosół przywędrował, jego magia polega na prostym smaku. Od takich właśnie prostych potraw wszystko się przecież zaczęło. Kawałki przypieczonego mięsa, ryba z ogniska, ziemniaki z żaru – to kulinarne powroty do korzeni, do potraw przyrządzanych przez pasterzy, chłopów, żniwiarzy, kopaczy. Szczęśliwi ludzie, którzy w prostych smakach odkrywają doskonałą harmonię zmysłów. Tak rozmyślając, wrzuciłam mięso do największego, jaki posiadam, gara z zimną wodą, aby powoli oddawało smak. Wrzątek zamknąłby pory i całą smakowitość. Następnie poszłam do ogrodu po świeże warzywa: pietruszkę, młody por, słodką marchew i cebulkę, której dodaję dużo, bo jedną na litr rosołu. Cebulki przypiekłam na ogniu, zbrązowiały i swoim aromatem nasyciły cały dom. Wyklarowałam wywar aż do złotej szklistości. Trzeba się przy tym natrudzić i cierpliwie stać przy garnku. Wytrwałość zostaje jednak wynagrodzona. Czuję się wówczas jak wiedźma warząca tajemny napar do czarowania świata. Gotowanie rosołu to niemal czary. Na koniec wrzuciłam warzywa, nie żałując marchwi, by rosół miał ładny kolor i słodkawy smak. Nie ma rosołu bez półgarści suszonych liści laurowych, ziela angielskiego i pieprzu ziarnistego. Tego ostatniego nie żałuję, zwłaszcza zimą. Rozgrzewa i oczyszcza zatoki. Dodałam też czosnek. Dopiero teraz
posoliłam. Gdy bowiem posoli się rosół wcześniej, warzywa niechętnie oddają całe dobro do wywaru. A przecież chodzi o uzyskanie jak najgłębszego smaku! Gałązka lubczyku, czyli popularnej maggi, poprawi go, ale nie można z nią przesadzić, bo rosół smakuje nienaturalnie. Do takiej uczty najlepiej pasuje makaron własnej roboty i zielona natka pietruszki. Niektórzy sypią rosół koprem. Smakuje inaczej; ciekawie. Pani Zosia, moja dawna sąsiadka, do gotowania rosołu kupowała kości wołowe i przypiekała je w piekarniku. – Nadają naparowi rudawy odcień – mówiła. Rosół to jeden z głównych smaków kojarzących mi się z rodzinnym domem. Moja mama doskonale radziła sobie z tym coniedzielnym daniem, była też mistrzynią najcieńszego i najdelikatniejszego makaronu. Mamy już nie ma, a wspomnienia zostały, podsycane pyrkaniem mego własnego rosołu. Jego zapachem na dobre przesiąkły moje włosy i palce. Obudziło to we mnie najczulsze wspomnienia. Pomyślałam, że gdy chcemy ocalić piękne chwile, powinniśmy robić z nich zapasy dobrych myśli. Gdy wszystko układa się zgodnie z naszymi planami, a rzeczywistość zaskakuje nas hojnością. Gdy mamy miłość, pieniądze, powodzenie. Wtedy właśnie buduje się przekonanie o własnej wartości. Potem, gdy pojawiają się trudniejsze dni, dobrze jest czerpać z tych zapasów pamięci. Przypomnieć sobie smak ulubionej herbaty, zapach perfum, których używałyśmy w szczęśliwych momentach życia, dźwięki muzyki budzącej w nas radość… Czerpać z tych zapasów zawsze wtedy, gdy trzeba. Jeśli nie wypełnimy dobrymi wspomnieniami serca, życie nam w trudnych chwilach zgorzknieje. Dla mnie takim powrotem do dobrego świata jest właśnie rosół. To mój wonny bagaż, który niosę ze sobą od dzieciństwa. Około trzeciej imam powoli się dopiekał, a gar złotego rosołu stał dumnie na kuchence. Wyłączyłam komputer i pojechałam po Zosię do przedszkola. Na pewno ucieszy się z wizyty taty. Tak lubi, gdy on nosi ją na rękach…
Rozdział IV O wyższości zgody nad niezgodą i o tym, że można się zaprzyjaźnić nad talerzem… Martin przyjechał po szóstej, bo tak kończył zajęcia. Były wakacje, miał więc letnie kursy, dość intensywne. To był dobry czas na naukę dla dorosłych. Dzieciaki wyjechały na kolonie i obozy, a oni mieli więcej czasu dla siebie. – Mam kilkunastu kursantów, którzy we wrześniu jadą do pracy do Niemiec. Jest więc co robić – wyjaśniał, zdejmując buty, mimo iż oponowałam. Dziwaczne zwyczaje – pozbywać się obuwia w czyimś domu. Wydał mi się teraz niekompletnie ubrany. Podałam mu więc jego dawne kapcie. – Wciąż tu są… – Zapomniałeś zabrać. A wracając do twojej pracy. Ostatnio sporo mówisz o dodatkowych kursach… – W tym roku jest ich wyjątkowo dużo. Myślałem, że trochę odpocznę, wyjadę gdzieś. Wezmę Zosię, żeby nie musiała siedzieć w przedszkolu. Czy był to przytyk, że mała chodzi w lecie do przedszkola, choć ja nie pracuję na etacie? – Nie zawsze ją tam zaprowadzam – pośpieszyłam z wyjaśnieniami. – Gdy mam więcej pracy, to tak. Zresztą potrzebne jest jej towarzystwo. Czasem zostajemy w domu i po prostu byczymy się – zaśmiałam się, próbując rozluźnić widoczne w jego twarzy spięcie. – A zatem… – Co zatem? – No, skąd ten pomysł, że mnie zaprosiłaś i w ogóle? Czego ode mnie chcesz? Myślał, że mam w tym jakiś interes. A ja tylko pragnęłam, by wszystko znalazło się na swoim miejscu i by nasze relacje pozbawione były niedomówień! – Zaprosiłam cię… bo chciałam… z tobą porozmawiać – wydukałam. Nie zabrzmiało to szczególnie przekonująco. – O czym? O kredycie, jego wysokości, a może o podniesieniu alimentów? Chyba nie narzekasz, dostajesz niezłą sumkę… Każdym zdaniem gasił mój zapał. – Jeśli chcesz coś zmienić, oznacza to, że zaczynasz czuć do siebie szacunek, a twoje ja zaczyna być ważniejsze od czegokolwiek, prawda? Możesz czasem odczuwać dumę z powodu odwagi, która sprawiła, że coś w twoim życiu się przełamało – odezwałam się wreszcie na głos, sadzając Martina za stołem. Spojrzał na mnie zdziwiony. – A co ty chcesz zmieniać? Co się w twoim życiu przełamało? – Chcę się z tobą zaprzyjaźnić. Chcę, byśmy mimo wszystko tworzyli jakąś rodzinę, nawet jeśli nie mieszkamy pod jednym dachem, i byś nie patrzył na mnie krzywo… Zaskoczony, poprawił serwetkę, którą przed nim położyłam. – Czy coś się wydarzyło w twoim życiu, o czym jeszcze nie wiem? – Nie, nic się nie stało. To znaczy… Trochę tak, ale na szczęście nie w moim życiu, tylko u kogoś bliskiego – myślałam o Izie i o tym, że jej choroba uświadomiła mi potrzebę życia