KATARZYNA ENERLICH PROWINCJA pełna czarów
Enerlich Katarzyna - Prowincja 5 - Prowincja pelna czarów
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.1 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.1 MB |
Rozszerzenie: |
KATARZYNA ENERLICH PROWINCJA pełna czarów
Copyright © 2014, Katarzyna Enerlich Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw. ISBN: 978-83-7779-173-8 Zdjęcie autorki na okładce: Kamila Pańta-Dawid Autorzy pozostałych zdjęć: Romuald Koperski, Mirosław Piotrowski Projekt okładki: Maciej Sadowski Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG Korekta: Dorota Ring Skład: Jacek Antoniuk www.wydawnictwomg.pl
kontakt@wydawnictwomg.pl Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Zeskanuj za pomocą czytnika w swoim telefonie kod i obejrzyj program o tym, jak powstawała ta książka. Zobacz też miejsca, w których dzieje się
akcja. Realizacja programu: www.mragowo24.info, Marcin Nosek, Piotr Piercewicz, Paweł Krasowski i Maciej Łotysz
W człowieku spotykają się niebo i ziemia. Jak ziarnko piasku otoczone jest przestrzenią, tak nasza rzeczywistość pogrążona jest w wiecznej nieskończoności, pełnej blasku, mocy i czystości. Johann Gottfried von Herder (1744-1803) – niemiecki filozof, pastor i pisarz, urodzony w Morągu, w dzieciństwie mimowolny świadek procesu dzieciobójczyni Barbary Schwann Dopiero w samym środku zimy przekonałam się, że noszę w sobie niepokonane lato. Iwona Szynkowska
– Jesteś moją trzecią połówką pomarańczy. Trąci niemożliwym. Wszeptujesz te słowa w czułe miejsce za moim uchem. Krew i limfa przejmują je i roznoszą nieustannie po ciele. Wrastasz we mnie tunelami ciepłych żył, delikatnym drżeniem nerwów i komórek. Nasiąkam tobą. Mam cię we krwi. Od dziś wierzę w istnienie trzeciej połowy. Przecież nie mógłbyś mnie okłamać… Północny wiatr niósł ulgę rozpalonej żarem ziemi. Tegoroczne lato było wręcz nadurodzajne. Darzyło wszelkimi dobrami, a ja czułam, że macierzyństwo ziemi dotyczy również mnie, jakby
między mną a ogrodem nawiązała się pulsująca zieloną krwią pępowina. Wszystko przybierało na sile, dojrzewało po wielokroć, jakby ogród stał się nagle rozpulchnioną macicą w pępku wszechświata. Codziennie rano wychodziłam na taras i zastanawiałam się, z czego dziś przyrządzę śniadanie. Co już dojrzało na tyle, bym mogła to zjeść. Wyrywałam z ziemi ogromne kalarepy i niosłam je do domu jak smętnie wiszące głowami w dół gęsi. Nie mogłam oprzeć się temu porównaniu. Było bowiem w wyrywaniu warzyw coś zbrodniczego. Zarzynałam je przecież – błyskałam nożem i rozkrajałam na pół, odcinałam korzenie, wydłubywałam miąższ.
Wyrywałam je z ziemi jeszcze żywe. Czasem jadłam je szybko, na surowo, przeważnie jednak poddawałam sile gotowania – dusiłam, smażyłam, blanszowałam. Cieszyłam się z moich bezkrwawych łowów. Nasycona zapominałam o wcześniejszych skojarzeniach z krwawą ofiarą na moich zagonach. To lato było dla mnie wyjątkowo ważne. Miałam bowiem nieznośne wrażenie, że czas się przepełnił i ulewa się, jakby pękł menisk wypukły i wyzwolił to, co nabrzmiało. Nie wiedziałam, skąd pojawiło się we mnie poczucie nastawania nowego czasu. Czy przez to, że dojrzewałam, a może
dlatego, że nagle zostałam całkiem sama? Wprawdzie była to samotność czasowa i częściowo z własnego wyboru, a przynajmniej zaakceptowana, jednak był to ten rodzaj odosobnienia, który pozwala spojrzeć na życie z innej perspektywy. W samotności tworzy się rzeczy ciekawsze i pełniejsze, bo pozbawione zewnętrzności. Czyjaś obecność sprawia, że gdy tylko na moment chowamy się w sobie, już za chwilę musimy wychodzić na zewnątrz, nasza uważność potrzebna jest jeszcze komuś. Nie możemy się w sobie rozgościć, rozpanoszyć, bo wciąż jesteśmy wyciągani, wywoływani, prowokowani. Czujemy wówczas coś w rodzaju gęsiej
skórki. Nagle pozbawieni schronienia naszego wnętrza, dygoczemy, zaskoczeni metalicznym smakiem świata zewnętrznego. Tylko niektórzy z nas potrafią nieustannie grzać się w oddechach innych ludzi… Zazwyczaj gdy już odpowiemy na wszystkie pytania, poradzimy sobie z problemami lub odsuniemy coś na potem, wracamy do samotności, ale nie jest już w niej tak wygodnie jak przedtem, jakby ktoś zniszczył legowisko, przełożył kępę trawy czy przestawił nam łóżko. Mimowolnie wracamy więc do świata zewnętrznego, bo w nas nie ma już tamtego miejsca. Samotność to układanie
wewnętrznego pledu w sposób dla nas najlepszy i najwygodniejszy, dzięki czemu najtrwalszy. W taki sam sposób jogin przygotowuje się do medytacji, układając poduszkę i zaginając w odpowiedni sposób stopy. Poprawia pośladki, by usiąść na guzach kulszowych i dzięki temu trwać w odpowiedniej postawie przez dłuższy czas. Wszystko okazuje się ważne i potrzebne; każdy gest, ułożenie stopy, dłoni, lędźwi. Wszystko jest istotne, bo pozwala wytrwać. W moim życiu również każdy element miał swoje miejsce i czas. Nawet to chwilowe osamotnienie, które spadło na mnie znienacka, zmieniając rytm mojej prowincjonalnej
codzienności. Początkowo bałam się tego czasu, szybko jednak zrozumiałam, że może być udany i twórczy, a przede wszystkim zmieniający mnie, kojący. Przynoszący nowe sytuacje, przeżycia. I nowych ludzi.
Rozdział I O smaku życia na prowincji i o ogrodach, z których wszak wyszliśmy. Moja prowincja miała teraz więcej smaków i zapachów niż wcześniej. Być może to moja osamotniona percepcja uwrażliwiła się na coś, czego po prostu nie zauważałam do tej pory. Kwiaty pachniały inaczej, ba, nawet były milsze w dotyku. Ziemia miała zapach ciężki, brązowy, jakby składała obietnicę
płodności. Kapusta rosła głowiasto i dorodnie, a ja słyszałam codzienny szelest jej przybierającej masy. Ogórki pachniały nieśmiałością i niepoczytalnością – znajdowałam je ukryte pod liśćmi dosłownie wszędzie. Wrzynały się w każdą część ogrodu, na ile tylko pozwalała im ukryta zielona pępowina. Snuły swoje zielone tajemnice, dostrzegane dopiero po rozgarnięciu dłonią. – I tutaj jesteście… – mówiłam do nich, bo przecież nie miałam do kogo mówić, będąc najczęściej sama. Kot Bursztyn prowadził swoje życie w różnych miejscach, w czym przypominał mi nieco sierpniowo- wrześniowe pajączki babiego lata,
fruwające nad łąkami i polami to tu, to tam. W ostatnim czasie upodobał sobie wystawioną przez sąsiadów na podwórko wersalkę, w ochronie przed przemoknięciem przykrytą kolorową ceratą. Któregoś dnia dowiedziałam się od sąsiadki zza płotu, że Bursztyn, gdy go nie ma u mnie w domu, przebywa właśnie tam, na wersalce, schowany pod ceratą. Przez chwilę poczułam się zdradzona przez własnego kota, ale właśnie wtedy przyszło mi do głowy porównanie kotów do babiego lata, podróżujących kędy chcą, uznałam więc, że nie powinnam się dziwić kociej naturze. Natura w ogóle nie powinna dziwić. Jest, jaka jest. Wszelkie próby
zmieniania jej rodzą wynaturzenia. Na szczęście jest silniejsza od nas i nie poddaje się łatwo, a rzadko kiedy przegrywa. Na moją przejściową samotność złożyło się kilka sytuacji. Otóż na początku wakacji Martin oznajmił, że zamierzają z Leną odwiedzić Niemcy i sąsiednią Francję i że chcieliby to zrobić w towarzystwie pewnej małej damy. Chodziło oczywiście o naszą córkę. Zosia nie wiadomo kiedy stała się pełną ciekawości świata dziewczynką i można było podejrzewać, że żyje już zupełnie świadomie, bo przecież miała te swoje pięć lat! Przeżycia nakładały się w jej świadomości jedno na drugim, a podróż
przez Niemcy i Francję mogłaby stać się kolejną barwną warstwą w jej pamięci. Początkowo oponowałam: – Jak ty sobie wyobrażasz opiekę nad dzieckiem w zupełnie nieznanych miejscach?! A jeśli coś się stanie? Albo: – A czy na pewno dobrze się nią zajmiecie? Potem mój głos rozsądku dodawał: – W sumie… Przecież Martin jest jej ojcem. I nigdy nie dał mi przy Zosi powodu do niepokoju. Chyba był nawet bardziej uważny ode mnie. Gorzej było, gdy włączała się Lena: – Zajmę się nią jak własną córką. Na te słowa rzucałam tylko w myśli:
Tak. Na pewno! Już to widzę! Choć na głos mówiłam: – Wierzę, ale… Wtedy do akcji wkraczał Martin: – Zosia skończyła już pięć lat. Nie wymaga takiej opieki jak dawniej. Poza tym, czy kiedykolwiek zawiodłem? Ty masz ją na co dzień, ja znacznie rzadziej. Chcę to nadrobić. Mam chyba prawo. Tak bardzo chciałbym spędzić z nią więcej czasu. Pokazać jej kawałek świata. To był argument nie do obalenia. Rzeczywiście, nigdy nie zawiódł. Zosia wracała od niego w świetnym humorze, wypoczęta i pełna wrażeń. Martin był naprawdę dobrym ojcem. Nie miałam
powodów, by się obawiać, że nie zadba o nią należycie. A jeśli chodzi o poznanie świata, to też miał całkowitą rację. Małej przyda się odmiana. Ostatnio tylko dom i przedszkole, i choć była szczęśliwym dzieckiem, to chyba jednak dobrze byłoby, gdyby poznała inne miejsca. Zobaczyła, jak żyją inni ludzie w innych stronach. A jednak nie wyobrażałam sobie niemal całych wakacji bez córki! – Ale jak ja wytrzymam przez ten czas?! Zamartwię się przecież. Jeszcze nigdy nie rozstawałyśmy się na tak długo! Na to włączał się Martin: – Odpoczniesz. Zajmiesz się sobą. Skończysz przez wakacje tę książkę,
którą miałaś już napisać dawno temu. I tu trafił w sedno. Moja pierwsza powieść sprzedawała się dobrze. Czułam, że spełniam swoje najpiękniejsze i najważniejsze marzenia – od czasu gdy pracowałam w redakcji, z której potem zostałam zwolniona[1]. Ostatnie dwa lata były w moim życiu tylko krótkim przecinkiem. Minęły nie wiem kiedy; upływ czasu uświadamiałam sobie tylko wówczas, gdy patrzyłam na dorastającą Zosię. Lata po tym, jak umarł Hans, wydawały mi się jakieś inne… Hans był moim teściem, ale stał się bliski niczym ojciec, którego od tak dawna już nie
miałam. Sieroty wciąż szukają tych, którzy mogliby stać się równie bliscy jak rodzice. Tworząc własny świat, budują w każdym miejscu namiastkę domu rodzinnego. Z wielką radością zakładają rodziny, pragnąc dać dzieciom to, czego sami nie dostali. Ale niczego nie da się ani zastąpić, ani nadrobić. Czas odszedł i nastał nowy. Wszystko popłynęło jak rzeka, zgodnie ze swym biegiem. Wszystko miało być, jak się stało. Nic nie będzie już inne. Jednej miłości nie zastąpi kolejna, a wypowiedziane kiedyś słowa straciły dawne znaczenie. Teraz już to wiem, ale wtedy, gdy żył Hans, łudziłam się, że zastąpił mi tatę, a może nawet częściowo mamę.
Gdy umarł, uświadomiłam sobie, że po moich rodzicach na zawsze pozostało puste miejsce i że nikt ani nic nie jest w stanie go wypełnić. Hans Ritzkowsky przeżył swoje dzieciństwo w moim rodzinnym Mrągowie i właśnie to tak bardzo nas połączyło. Któregoś dnia wysłał w sentymentalną podróż swojego syna, Martina. Miał mu przywieźć z tej podróży zdjęcia kamienicy na Gartenstrasse, czyli dzisiejszej Roosevelta w Mrągowie. W tym czasie to był mój dom, mieszkałam na ostatnim piętrze kamienicy i pewnego dnia po prostu natknęłam się przed bramą na przystojnego i zaciekawionego
otoczeniem Niemca. Los widać chciał, byśmy się wtedy spotkali i zakochali w sobie. Ach… Dziś mogę już powiedzieć… To była piękna miłość i został nam po niej żywy dowód – Zosia. Potem udało nam się zostać przyjaciółmi, choć rozstanie nie było łatwe, ale wreszcie każde z nas ułożyło sobie życie oddzielenie. On z archeolożką Leną, a ja z naukowcem Wojtkiem. Jednak oboje nie chcieliśmy już wiązać się ślubami – więzami, których, jak się okazało, nie można być do końca pewnym. Ja bałam się kolejnych rozczarowań, a Martin… Chyba wciąż nie był przekonany, czy jest już na właściwym miejscu, przy właściwej kobiecie.
Gość • 2 lata temu
Dziękuję