mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Enerlich Katarzyna - Prowincja 6 - Prowincja pełna szeptów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Enerlich Katarzyna - Prowincja 6 - Prowincja pełna szeptów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

KATARZYNA ENERLICH PROWINCJA pełna szeptów

„Czuję, że nadciągają dziwne dni. Czuję to przez skórę. Czuję każdym przewrażliwionym porem ciała. Nadchodzą dziwne dni, które przyniosą zmiany. Zmiany na lepsze albo gorsze, tego jeszcze nie wiem, w każdym razie coś musi się wydarzyć”. Mirosław Nahacz

CZĘŚĆ I

Dom. W jego drewnianych ścianach czuć było jakieś napięcie. Drewniane ściany nadal żyją. Jakby drewno, z którego zostały wykonane, mimo dokonanego na nim mordu rękami jakiegoś drwala, wciąż jeszcze żyło, choć w innym wcieleniu; w kolorze, fakturze, zapachu. Jeśli istnieje życie po życiu, to na pewno przemiana drzewa w drewno jest jego dowodem. Dom. Pełen napięcia, jakby unerwiony i ruchliwy, na chwilę przestał być azylem. Bezpieczną przystanią. Kręciłam się po nim, przekładałam książki i szklanki z miejsca na miejsce, jednocześnie je odkurzając, nie pozwalając im na żałobę. Zaludniałam nimi nieużywane półki i szafki tylko po to, by czymś zająć palce. Ich zajętość czasem odbierała mi myśli. Tak było lepiej. W końcu tam pojechałam. Towarzyszyło mi niedowierzanie. Nie sądziłam, że to mogło trwać tyle czasu. Myślałam, że to potrwa dzień. A może tydzień. Góra miesiąc. Pojechałam więc tam, pierwszy raz od WTEDY. Zobaczyłam tylko surowy napis: WOJCIECH JANUSZ KOWALIK. Przychodzi taki moment, że zostaje po nas tylko nic nieznaczący napis. Tamten dzień. Wciąż wracałam do niego pamięcią. A przecież był bardzo zwyczajny. Nie czułam żadnego napięcia. Nie było złych snów ani przeczuć. Po prostu normalny lipcowy dzień. Żeby chociaż padał deszcz. Ale nie – piękne słońce, zieleń wkoło. Ptaki głośne i nieustępliwe. Odwiedził mnie Piotr. Gdy spotykają się dawni kochankowie, zawsze pojawia się między nimi coś niezwykłego. Delikatne drżenie, jakiś błysk w oku. Wspomnienie bliskości, nawet jeśli już jej nie ma, a pozostała niechęć albo koleżeństwo. Nie sposób wyprzeć z pamięci, że kiedyś byliśmy znacznie bliżej niż teraz. Tamtego dnia ciepło jego palców sprawiło, że miałam ochotę przywrzeć do niego całym ciałem i po prostu poczuć się jak kiedyś. Wojtka nie było przy mnie od tak dawna. Wyjechał na tę swoją Syberię, nie dbając o to, że moje ciało go tak potrzebuje. Listy, rozmowy mogą nakarmić mózg i duszę, ale moja skóra nie doznawała pociechy z dotyku kartek. Może dlatego odświeżona bliskość iskrzyła niebezpiecznie między mną a Piotrem. Na moment zniknął z mojego życia mój mąż Wojtek oraz Dorota, narzeczona Piotra. Nie dlatego, że nie byli ważni. Po prostu przez chwilę poczułam się jak ptak. Ptak też czasem siada na innej, niż zazwyczaj gałęzi, ale nie dlatego, że tamta jest niedobra. Po prostu na tę chwilę wybiera inne miejsce. I dokładnie w tym momencie radio nadało komunikat: – Dwie godziny temu doszło do katastrofy lotniczej samolotu Siberia Airlines nr 778. Samolot podchodził do lądowania w Moskwie. Na pokładzie znajdowało się stu dziewięćdziesięciu trzech pasażerów i dziesięciu członków załogi. Wśród podróżnych przeważali Rosjanie. Na pokładzie było także czternastu obcokrajowców: trzech Białorusinów, trzech obywateli Chin, a także po dwoje Niemców, Polaków, Mołdawian i obywateli Korei Południowej. Piloci podchodzili do lądowania na pasie numer trzydzieści w bardzo trudnych warunkach, nad okolicą szalała burza. Odrzutowiec uderzył w betonową przegrodę i skupisko garaży. W wyniku eksplozji silnika wybuchł pożar. Gaszenie płomieni zajęło pięciu jednostkom strażackim aż dwie godziny. Przednia część samolotu uległa całkowitemu zniszczeniu, toteż ocaleli tylko pasażerowie znajdujący się w ogonowej części maszyny[1] … Pamiętam to uczucie. W jedną sekundę moje życie legło w gruzach. Jakby ktoś rzucił na nie zły czar…

Rozdział I O tym, że cmentarze są miastami… I o drogach mlecznych naszego życia… Cmentarze są martwymi miastami. Nie hałasują, nie dymią, nie produkują spalin. Ożywiają je jedynie migoczące płomienie zniczy. Żydzi na nagrobkach kładą tylko kamienie. Zatem kirkuty są jeszcze bardziej martwe i ciemne. Jednak we wszystkich nekropoliach przestaje być ważne sąsiedztwo, o które tak martwimy się za życia. Jakże często powtarzamy: – Mam dobrych sąsiadów. – Moim sąsiedzi nie dają mi żyć! – Dziś imieniny sąsiada. Znów impreza do rana. – Dawno nie widziałem naszej sąsiadki. Dzielimy się swoją sąsiedzkością, jakakolwiek by była. Na cmentarzu wygasa wszelka ważność sąsiedztwa. Wróg obok wroga. Przyjaciel obok wroga. Różne konstelacje więzi i relacji. Droga mleczna naszych lubień i nielubień. Wszystko unieważnione, zasypane, nieistotne. Dawne znaczenia wygasły, żadnych perspektyw już nie ma. Jest tylko przeszłość. Tamtego dnia na cmentarzu pachniało początkiem jesieni. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy przeszłam przez bramę. Był koniec września. Rozpieszczał nas słońcem, jakby dając nadzieję, że jeszcze nie koniec ciepłych dni. Pomyślałam, że w podobnej nadziei przeżyłam ostatnie dwa miesiące. Nie dopuszczałam do siebie wiary, że naprawdę odszedł i że to jest całkowity koniec. Alejka była wysadzana sumakiem. Pomyślałam, że to nie najlepsza roślina na cmentarz. Że w takim miejscu powinna rosnąć stara, poczciwa tuja. Sumak rozrasta się bez kontroli. Co rusz wysadza spod ziemi kolejny kiełek i próbuje się zagnieździć. Jest jak zielony peryskop. Albo soczysty zwiadowca. Kwintesencja pulsującego życia, co przecież w takich okolicznościach jest co najmniej nie na miejscu. Być może administrator cmentarza paru sumaków nie zauważył, a one wrosły na dobre w ciemną, gliniastą ziemię. Jeszcze jedna alejka, potem skręt w prawo. Pamiętałam opis jak przez mgłę, bo zupełnie świadomie nie chciałam tu przychodzić. Dałam sobie czas. Wreszcie podeszłam do szarego kamienia. Wyglądał jak jeden z tych, które rodzi ziemia w powolnych cierpieniach. W porodach tych kamieni pomagają rolnicy i ich ciągniki, działające niczym kleszcze. Przeczytałam bezlitosny napis: WOJCIECH JANUSZ KOWALIK. Zginął tragicznie 15 lipca… To dlatego nie przyszedł do mnie już więcej. Uczyłam się jego nieobecności równie intensywnie, jak kiedyś miłości do niego. To była moja pierwsza wizyta na cmentarzu od dnia pogrzebu. Ten odbył się dopiero po dziesięciu dniach od katastrofy. Ciało mojego męża przez ponad tydzień wracało do ojczyzny. Do tego czasu w ogóle nie uwierzyłam, że to wydarzyło się naprawdę. Człowiek w trudnych chwilach wypiera wszystko, byle tylko nie poddać się cierpieniu. Tak właśnie robiłam. Wypierałam. Odsuwałam, jak mogłam najdalej. Przeżył kolega Wojtka, Stanisław z Olsztyna,

naukowiec z tego samego wydziału. Siedział w części ogonowej maszyny. Podobno zamienili się w ostatniej chwili miejscami; Wojtek chciał porozmawiać z jakimś Niemcem. Rozmowy nigdy nie dokończyli. Wisi gdzieś zawieszona we wszechświecie. Nie powinnam była dowiedzieć się o katastrofie z radia. Ktoś powinien przyjechać i przygotować mnie do tej wiadomości powoli, stopniowo. Może zapytać, czy liczę się z tym, że jeszcze przez jakiś czas nie zobaczę swojego męża. I czy wierzę w życie pozagrobowe. I czy jestem gotowa na przyjęcie żałoby wtedy, gdy wszystko we mnie wydawało się kwitnąć i gdy wreszcie spotkałam prawdziwą miłość. Pamiętam podobną sytuację. Latem wydarzył się w sąsiedniej wsi wypadek. Zginęły wtedy cztery kobiety. Wszystkie były żonami i matkami. Córka tej, która kierowała pechowym samochodem, mieszkała w Niemczech. Codziennie odwiedzała portal z informacjami z Mrągowa, by dowiedzieć się, co nowego w mieści i okolicy. Tamtego dnia jak zwykle otworzyła stronę. Siedem minut wcześniej administrator portalu wstawił zdjęcia z wypadku. Córka rozpoznała na nim auto swojej matki… Złe wieści powinny być przynoszone delikatnie, podawane jak na kruchej porcelanie. Przekazywane spokojnie, z delikatnością. Jakby można było jeszcze coś cofnąć, choć już wiadomo, że nie ma żadnej nadziei. Ale podobno ta umiera ostatnia. Na mnie, dosłownie, wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba. A potem jeszcze informacja potwierdzająca śmierć Wojtka. Zbyt wiele stało się w jednym momencie. Wiem, że takich jak ja są tysiące. Codziennie ludzie dowiadują się o śmierci swoich bliskich. I codziennie giną od nich oni sami – nie ma już tych dawnych, jeszcze niezłamanych złą nowiną. Ja też już od tamtej chwili nie miałam siebie w sobie. Wydarzenia późniejszych dni odbyły się jakby poza mną. Piotr został wtedy przy mnie – dojeżdżał codziennie rano, bo nie wyobrażał sobie, że zostawi mnie samą w trudnych chwilach. Opowiadał mi potem, że gdy usłyszałam wiadomość, zemdlałam. Myślę, że to nie było omdlenie, tylko forma samoobrony przed światem. Próba zniknięcia z tu i teraz. Niestety, wróciłam i rzeczywistość nie okazała się wcale przyjazna. Czułam silną panikę. Paraliżowała mnie i nie pozwalała oddychać. Tak bardzo pragnęłam, by nagle wszystko się cofnęło o ten jeden moment. Przecież to tak niewiele. Żeby można było jeszcze zawrócić bieg wydarzeń. Potem przybiegła Ania. Nie wiem, skąd się dowiedziała, ale myślę, że to Piotr zadzwonił do niej. Dziś już nie umiem odtworzyć tamtych pierwszych chwil, więc nie mam pewności, że tak właśnie było. Może kiedyś przypomnę sobie te wszystkie momenty, ale teraz nie jestem jeszcze na to gotowa. Potem, już na pogrzeb, przyjechała z Wrocławia Hania, moja przyrodnia siostra, odnaleziona po latach, jakby los chciał mnie od nowa obdarzyć rodziną. Próbowała mnie karmić, ale nie pamiętam, czy coś w ogóle jadłam. Od czasu do czasu pojawiała się moja przyjaciółka spod lasu, Bronia. Któregoś dnia zawitała nawet Izka. Potem Ewka. Pisała Sylwia, która mieszkała teraz za granicą. Moje szkolne przyjaciółki. Zawsze wierne, choć los nas rozdzielił. Najgorzej zniosłam przyjazd Janusza, ojca Wojtka. Miał poszarzałą twarz i podkrążone oczy. Stracił kolejną najbliższą osobę. Zaproponowałam mu nawet, żeby został ze mną na jakiś czas. Jakbym chciała podzielić się z nim żałobą, przekonana, że tylko on mnie zrozumie. – Trzeba przecież załatwić tyle spraw – racjonalizowałam propozycję. Pamiętam, że wtedy jeszcze nie miałam pełnej świadomości, że Wojtek zginął. Po prostu go nie było, jak od wielu miesięcy. Nawet oficjalnie przekazana wiadomość upewniła mnie tylko w tym, że już nie wróci. Mimo to jednak nie umiałam zaakceptować, że jego już naprawdę nie ma. To były tylko informacje. Jakbyśmy mieli ściągnąć jego ciało do Polski, wyprawić pogrzeb,

po czym dalej czekać na jego powrót. Nie było go już przy mnie od tylu miesięcy, że właściwie nic się nie zmieniło. Może tylko perspektywa czekania… Nagle wokół mnie zaludniło się, czego chyba wcale nie chciałam. Wszyscy próbowali mnie wyciągnąć na powierzchnię życia, ale bez skutku. Miałam wrażenie, że tkwię dwadzieścia centymetrów pod wodą. Widziałam wszystko, ale nie oddychałam. Dopiero na trzeci dzień od katastrofy weszłam pod prysznic, żeby się umyć. Właściwie wepchnęła mnie tam Hania. Ciało miałam zdrętwiałe i obolałe. Na twarzy czerwone wypieki. Włosy w strąkach. Patrząc w lustro, złapałam się na myśli: dobrze, że Wojtek mnie teraz nie widzi. A potem ta myśl, odzierająca mnie z wierzchniej warstwy ochronnej i drapiąca jak kolec: Wojtek nie zobaczy mnie już nigdy. Złota obrączka mignęła zaokiennym słońcem, gdy wycierałam twarz lekko przybrudzonym ręcznikiem. Zatrzymałam na niej wzrok. Dotknęłam jak czegoś żywego. Dopadło mnie dziwnie absurdalne pytanie o losy obrączki, którą Wojtek miał na palcu. Czy w ogóle wróci do mnie ten złoty drobiazg? I co się teraz dzieje się z ciałem, którego dotykała? Czy w ogóle jest jeszcze tamten palec…? Poczułam nagle silną duszność. Musiałam napić się wody. Janusz dość szybko podjął decyzję. Przyznam, że też o tym myślałam. – Spalimy Wojtka – powiedział sucho. Od kiedy dowiedział się o śmierci jedynego syna, działał jak automat. A przy tym był tak spokojny, jakby go to nic nie obeszło. Wiedziałam jednak, że w takiej sytuacji są to objawy wręcz groźne. Już lepiej, żeby płakał, lamentował, rwał włosy z głowy. Bałam się o niego, by od powstrzymywania emocji nie dostał zawału lub wylewu. Był niczym tykająca bomba zegarowa, a ja nie miałam siły mu pomóc, bo sama potrzebowałam ratunku. Ale tego, czego bym sobie życzyła, nikt mi nie mógł dać. Choć wszyscy byli tacy mili, wyrozumiali, wspierający. Przychodziły jednak momenty, że miałam ich dosyć – z taką ich usłużnością i smutnym wzrokiem. Miałam ochotę krzyknąć: zostawcie mnie w spokoju! To moja żałoba! Ale ilekroć otwierałam usta, głos wiązł mi w gardle. Nie miałam siły nawet mówić tego, co myślałam. Wybierałam więc milczenie. Gdy Janusz zdecydował o kremacji, miałam wrażenie, że opowiada mi jakąś przerażającą baśń. Mama w dzieciństwie czytała mi czasem takie mroczne opowieści. Było w nich cierpienie, ale potem wszystko wracało na swoje miejsce. Starałam się zapomnieć, że rozmawiamy o Wojtku. Nie mogłam myśleć, że to piękne ciało, o którym mówiłam, że jest miękkie, omszałe jak morela, stanie się popiołem. Ciało, które dawało mi rozkosz i czułość. Zapewniało bezpieczeństwo. To ciało powinno być wieczne, a nie zostać spalone. Ogarniała mnie czarna rozpacz na samą myśl, że jego ciało nie rzuci już nigdy żadnego cienia. Śmierć odbiera bowiem prawo do cienia. Odsuwałam myśli od siebie tak skutecznie, że dziś niewiele z nich pamiętam. Powoli docierało do mnie, że zostałam wdową, choć tak naprawdę nie zdążyłam nawet pobyć mężatką. Dlaczego podjęłam decyzję o ślubie tak późno? Dlaczego pozwoliłam, by jechał na Syberię? Miałam wyrzuty sumienia i piekący ból w środku. Gdybym tylko postawiła stanowcze weto, dziś żyłby i był obok. To wszystko moja wina. Nie miałam w oczach łez, bo nie uwierzyłam w jego śmierć. Akceptacja przyszła później. W dzień pogrzebu łzy popłynęły tak bardzo, że nie widziałam, co mam zrobić, by je zatamować. Dopadł mnie krwotok łez, jakby wypłynęła ze mnie cała miłość do Wojtka. Obrączka wróciła jednak do mnie, zawinięta w foliowy woreczek. Nienaruszona. Jakby nic się nie stało. Wróciły też jego rzeczy, które postawiłam bezradnie w korytarzu. Luk bagażowy znajdował się w ogonie samolotu. Ta sama torba, którą pakował, wyjeżdżając. Książki i płyty. Kosmetyki i ubrania. Dlaczego zginęli ludzi, a rzeczy wróciły w stanie nienaruszonym?

Nie mogłam tego pojąć. Nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Powinnam je spalić i pochować w urnie obok urny z jego ciałem. Dlaczego wraz ze zmarłym nie kremuje się jego rzeczy, tylko daje się im prawo do dalszego życia? Podzieliłam się tą myślą z Bronią. Moja przyjaciółka nieustająco poiła mnie uzdrawiającymi duszę naparami i opowiadała różne historie ze swego życia. Wspierała mnie przeżyciami innych. Najmocniej zapamiętałam jedną: – A wiesz… Kiedyś mojej znajomej z Kandyt, koleżance z pracy, zmarł mąż. Ta była nagła śmierć. Jednego dnia bawili się na imieninach u przyjaciół, a drugiego to się zdarzyło. Był wysoki, postawny i dość otyły. Miał wylew. Tryb życia, jaki prowadził, czyli papierosy i alkohol, nie sprzyjały długowieczności. Moja znajoma tyle razy go prosiła, żeby zadbał o siebie, bo może być źle. Nie słuchał jej. Stracił przytomność w domu i trafił do szpitala. Odwiedziła go, gdy był w krytycznym stanie i miała przeczucie, że to koniec. Umarł dopiero po jej wyjściu, jakby chciał jej tego oszczędzić. Kobieta zastanawiała się, co zrobić z jego rzeczami. Ubrania były dość nietypowe, szyte na miarę. Bo i gabaryty jej męża były nietypowe. Ktoś poradził jej, by jak najszybciej się ich pozbyła, to żałoba będzie mniej boleć, a w dodatku zrobi dla kogoś coś dobrego. Wtedy moja znajoma poprosiła o znalezienie kogoś, komu można by te rzeczy oddać. Tamta znalazła na osiedlu mężczyznę dość ubogiego, niepracującego. Popijał, gdy tylko miał pieniądze i chodził licho ubrany. Do niego właśnie trafiła paczka z ubraniami i butami. Któregoś dnia spotkał moją znajomą na ulicy, dziękował za tak dobre i wygodne rzeczy, ale przy okazji zapytał, czy ich właściciel nie żyje. Kobieta przytaknęła, choć na początku nie chciała mu mówić o tym, że ubrania należały do nieboszczyka. Na to on zadał kolejne pytanie: czy dużo pił? Znajoma znów przytaknęła. Zdziwiła się, skąd on to wszystko wie. A on odparł: Bo ten mężczyzna przyśnił mi się. Powiedział, że cieszy się, iż jego buty i marynarki trafiły do kogoś, kto ich potrzebuje i ostrzegł mnie przed dalszym piciem. Bo marnie skończę, tak jak on. Jeśli jednak zmienię swoje życie, mój los się odmieni. No i wyobraź sobie, że tamten mężczyzna z dnia na dzień przestał pić, a właściciel ubrań stał się czymś w rodzaju anioła stróża. Ostrzegał go przed trudnymi sytuacjami i pomagał. Mężczyzna znalazł pracę i wyszedł na prostą. I pomyśleć, że wszystko za sprawą ubrań, które dostał po nieboszczyku. – Sądzisz więc, że powinnam zrobić to samo co twoja znajoma? – zapytałam. – Tak mi się wydaje. Chyba że zamierzasz trzymać je nadal w przedpokoju, potykać się o nie i z czasem stworzyć tu coś w rodzaju mauzoleum. – To nie takie proste… – Domyślam się, ale czasem w życiu musimy zmierzyć się z czymś, co jest skomplikowane. Wiedziałam, że ma rację. Wciąż jednak nie mogłam tych rzeczy wynieść z domu. Miałam wrażenie, jakbym w ten sposób miała się wyrzec Wojtka na zawsze. Mijały tygodnie, a jego rzeczy wciąż stały. Każdy dzień oddalał mnie od decyzji wyniesienia ich z domu. Nawarstwiały się we mnie, tworzyły nowe znaczenia, zapuszczały korzenie. Przerodziły się w coś w rodzaju świętości, której nie wolno ruszać. Wiedziałam, że stąd już blisko do obłędu. I wtedy właśnie po raz pierwszy weszłam pod kołdrę.

Rozdział II O tym, jak jest pod kołdrą i jak to się ma do normalnego życia… W tamtych dniach nie było przy mnie mojej córeczki Zosi. Tak postanowili wszyscy, którzy zajmowali się mną w trudnych chwilach. Już wcześniej wyjechała ze swoim ojcem Martinem i jego nową przyjaciółką w wakacyjną podróż do Niemiec i Francji. Wojtka zawsze lubiła, ale był dla niej obcym człowiekiem, wujkiem i przez chwilę mężem jej mamy. Dla dziecka nie ma to większego znaczenia. – Dziecku niepotrzebne są takie przeżycia. Niech ma wakacje – powtarzali. Oczywiście powiadomili Martina o tym, co się wydarzyło, a on nawet zadzwonił do mnie wyraźnie przejęty i próbował wspierać. Niewiele jednak pamiętałam z tej rozmowy. Bliscy i przyjaciele ubezwłasnowolnili mnie. A ja nie oponowałam, bo zupełnie nie wiedziałam, co powinnam w takiej sytuacji robić. Jakby zostały mi odebrane wolna wola, samostanowienie i umiejętność podejmowania samodzielnych decyzji. Dziś myślę, że otoczyli mnie opieką i odsuwali wszelkie problemy, ale może to właśnie fakt, iż nie było przy mnie Zosi, wpędził mnie pod kołdrę na tak długo? Po pogrzebie zostałam nagle zupełnie sama. Hania musiała wyjechać, bo w wydawnictwie nie miała przecież nieskończonego urlopu. – Życie toczy się dalej. Pamiętaj – powiedziała na pożegnanie. Izka i Ewka też przestały do mnie wpadać. Ewka wróciła do siebie. Mieszkała teraz w Warszawie – zresztą ciągle przenosiła się z miejsca na miejsce i nie nadążałam już za nią. Nie pytałam nawet o jej życie, nie miałam w sobie żadnej ciekawości. A ona nie narzucała się z opowieściami. Poczułam, że gdzieś nasza dawna bliskość zniknęła. Ale taka jest kolej rzeczy. Zmieniamy się. Życie jest jak rzeka i tylko czasem nasze nurty łączą się; potem jednak odpływamy dalej. Iza też wróciła do swojej codzienności. Teraz układało jej się z Rysiem o wiele lepiej. Niekiedy zakręty prostują nasze życie. Nie miałam żadnych wątpliwości[2] . Janusz mieszkał u mnie jeszcze przez kilka dni po pogrzebie, a potem zaszył się w swojej leśniczówce. Ktoś mówił, że nie opuszcza domu, wziął zaległy urlop, a potem, że planuje wyjazd do sanatorium. Próbowałam do niego dzwonić, ale nie odbierał telefonu. Zostawiłam więc sprawy własnemu biegowi. Pogrążona w rozpaczy, utraciłam kontakt z rzeczywistością. Nie wiem, skąd miałam siły, by wyjść z domu i pozałatwiać sprawy związane z pogrzebem, ubezpieczeniem i wszystkimi tymi praktycznymi potrzebami, które w żadnej sytuacji nie znikają. Wojtek tuż przed wyjazdem ubezpieczył się na życie, jakby brał od początku pod uwagę, że coś może się wydarzyć i że nie powinien mnie zostawić w trudnej sytuacji. Akt zgonu, podawany jako dowód, że nie ma już najbliższego mi człowieka, parzył wnętrze mojej dłoni. Nie chciałam go, wypisane na kartce słowa wywoływały we mnie ataki paniki. Po pogrzebie Janusz zamilkł na dość długo. Jego telefon był wyłączony i nie wiedziałam, co się dzieje. Chciałam wziąć od niego klucz do domu Wojtka w Kulinowie. Nie mogłam go znaleźć w rzeczach zostawionych w domu, a do worków wciąż stojących w przedpokoju nie miałam siły zajrzeć. Pozostał mi więc Janusz i zapasowy klucz w jego domu w Śniardewnie. Dzwoniłam, ale bez skutku. Potem skontaktowałam się z rodziną z Mikołajek, u której pracowała

Amina, młoda kobieta, ofiara muzułmańskiej przemocy[3] . Pomogłam jej kiedyś w ucieczce od męża oprawcy i toksycznej rodziny. Liczyłam na to, że może oni wiedzą, co się dzieje z Januszem, a przy okazji usłyszałam, że Amina wyszła ponownie za mąż i mieszka na stałe we Włoszech. To znaczyło, że ułożyła sobie życie i jest dziś kobietą szczęśliwą… Życzyłam jej jak najlepiej, ale sama już wiedziałam, że żadne szczęście nie trwa wiecznie. W tamtym czasie nie miałam w sobie żadnej wiary w łaskawość życia. Ludzie z Mikołajek nie wiedzieli jednak, co się dzieje z Januszem, szukałam więc dalej. Nadleśnictwo poinformowało mnie, że pan leśniczy rzeczywiście wyjechał do sanatorium na leczenie. Nie chcieli podać więcej żadnych informacji, tłumacząc się ochroną danych osobowych. To mnie wreszcie zmusiło, żeby zajrzeć do worków z rzeczami mego męża. W pamięci miałam radę Broni, by jego ubrania i buty oraz inne przedmioty przypominające go rozdać jak najszybciej. Nie umiałam tego zrobić. Dziś wiem, jak wielki był to błąd. Pogrążona w samotności, zaczęłam ze sobą rozmawiać na głos, a potem mówiłam już jak do Wojtka. Usprawiedliwiałam mu się, że muszę zajrzeć do jego rzeczy. Wstałam rano i od razu poszłam do przedpokoju. Przyklęknęłam na podłodze i głaskałam worki, jakby to były koty. Wstałam, poszłam do kuchni. Próbowałam ogarniać codzienność, ale to było ponad moje siły. Nagle poczułam, że nie potrafię nawet zaparzyć sobie kawy. Szukałam jej na półkach. Otworzyłam szafkę i wypadły na mnie pootwierane i upchane byle jak pudełka z herbatą. Czarne listki pokrywały teraz podłogę, a ja deptałam po nich bosymi stopami i płakałam ze złości. Nie umiałam sobie poradzić… Nie miałam siły sięgnąć po szufelkę i pozamiatać. Czułam na sobie ciężkie jarzmo tego, że za chwilę pozbawię swojego męża prywatności. Nie zjadłam śniadania. Właściwie od śmierci Wojtka w ogóle mało co jadłam. Ściśnięty żołądek nie potrafił niczego przyjąć. Trudno mi było rozpoczynać dzień, jeszcze trudniej skończyć. Jednak w ciągu dnia organizm jakby nabierał rozpędu i domagał się niewielkiego posiłku. Schudłam. I chudłam wciąż, nie przejmując się tym jednak, nie martwiąc. Gorzej znosiłam fakt, że zaczęły wypadać mi włosy i łamać paznokcie. – To wszystko ze stresu. Ze zmartwienia – pocieszała Bronia, pojąc mnie swoimi miksturami. Wcześniej nie zastanawiałam się, co mi podaje w kubkach lub szklankach, teraz zaczęłam wypytywać, bez większego jednak zainteresowania. Ot tak, żeby o czymś rozmawiać. Bronia tłumaczyła, a ja już po chwili nie pamiętałam, co do mnie mówi. Pamiętałam jednak, że opowiadała o tym z wielką pasją. Jak niewiele o niej wiedziałam! Tamtego dnia postanowiłam więc sięgnąć po worki z rzeczami Wojtka. Powoli rozwiązałam sznurek, którym były spętane. Łzy płynęły niechciane, w pamięci miałam obrazy tych chwil, kiedy pakowaliśmy wspólnie jego rzeczy. Poznawałam swetry i skarpetki, leżały zmięte, bez życia, a ja zastanawiałam się, co by się stało, gdyby nagle ożywił je swoim ciałem obcy człowiek. Przekładałam więc swetry i spodnie, piżamy i ręczniki z miejsca na miejsce, a potem znalazłam ręcznik używany, pomięty i szorstki, i pomyślałam, że to ostatni ręcznik, jakim wytarł się Wojtek i że jest na nim jeszcze jego ciało – naskórek, włosy… A reszty już nie ma, została spalona i schowana pod ziemię, a przede mną wciąż jeszcze on niemal jak żywy. Wzięłam ten ręcznik, był biały w niebieskie pasy, i powiesiłam go na wieszaku w łazience, tuląc do niego spragnioną twarz, wycierając mokre oczy, jakbym chciała to wszystko, co na ręczniku, przenieść wilgocią oczu w głąb siebie. Czułam, że jestem bliska obłędu i że nie będę umiała wejść z tymi workami w jakąkolwiek symbiozę. Ściągnęłam ręcznik i położyłam się na nim na gołej posadzce w łazience. Leżałam i szlochałam w te pasy, a on wilgotniał od moich łez, zupełnie bezbronny. Zmęczona płaczem usnęłam. Ocknęłam się po jakiejś półgodzinie. Wstałam jakby

zawstydzona, spokojniejsza, bo łzy odebrały mi niemal całą siłę potrzebną do rozpaczy. Odwiesiłam ręcznik na wieszak i wróciłam do worków, z solennym postanowieniem oswojenia ich, ujarzmienia. Na podłodze leżały swetry i spodnie, położone tak, jak je ktoś złożył, tam w chatce Wiery na dalekiej Syberii. Być może sama Wiera? Sięgałam głębiej. W pierwszym worku były tylko ubrania. Zaniosłam je na górę do szafy, do naszej sypialni. Położyłam na półkę, jakby nigdy nic, jakby Wojtek miał tu zaraz wrócić, poprzekładać wszystko i po swojemu lekko nabałaganić. Nie przyszło mi do głowy, żeby zanieść na górę od razu cały worek; chciałam chyba z wielką celebrą nosić niemal każdą rzecz oddzielnie. Pomiędzy swetrami tkwił woreczek z okularami. Wyciągnęłam je i założyłam na nos. Spojrzałam w lustro i roześmiałam się mimowolnie. Moja szczupła twarz schowała się za nimi, a oprawki wystawały daleko poza obrys głowy i wyglądałam jak w okularach spawacza. Ten śmiech ożywił nieco mnie – zbolałą i spłakaną. Zadziałał jak prysznic. Komórki jakby się ożywiły, krew zaczęła lepiej krążyć. Na tę jedną krótką chwilę poczułam się szczęśliwsza. Opróżniłam pierwszy worek. Było mi znacznie lżej, choć miałam poczucie obecności rzeczy Wojtka w moim domu. Jakby nagle z tych worków wypuściła dybuka[4] . Tak, Bronia miała rację. Powinnam była je oddać od razu. Może nawet nie przeglądając. Po prostu powinnam zasilić czyjąś szafę, komodę, biurko. Znaleźć rzeczom zmarłego nową rodzinę. W drugim worku była bielizna i książki. Pomieszane, wrzucone byle jak, tak jak się wrzuca rzeczy użyte. Włożyłam je do pralki, odruchowo, jak zawsze, gdy Wojtek wracał z delegacji. Bieliznę zawsze prałam od razu, ponieważ uważałam, że bielizna wyjątkowo przesiąka zapachem obcych wnętrz hotelowych lub pomieszczeń, w których przebywał Wojtek. Teraz też chciałam ją wyprać, choć nikomu nie miała już być potrzebna. W trzecim worku znów jakieś ubrania i książki. Widać, ktoś pakował te rzeczy w pośpiechu, jakby bez zastanowienia. Gdy wyciągałam czarne dresowe spodnie, z ich kieszeni coś wypadło. Fioletowy kamień. Gdy wzięłam go w palce i przyjrzałam się uważniej, zauważyłam, że jednak nie był całkowicie fioletowy. Miał czarne i białe nacieki, jakby skomponowany z różnych minerałów zmieszanych w sposób przypadkowy. Był dość zimny i nierówny na powierzchni. Mieścił się w zagłębieniu mojej dłoni. Dotknęłam go ustami, jakby chcąc sprawdzić, czy ma w sobie energię kamienia, czy może jest jego plastikową podróbką. Okazał się twardy i zimny jak marmur. Był to więc najprawdziwszy kamień. Co jednak robił w kieszeni dresowych spodni Wojtka? Położyłam go na szafce w pokoju na dole i wróciłam do worków. Rzeczy Wojtka nosiłam po kolei na górę, do sypialni, zapełniałam zupełnie niepotrzebnie szafę, zamiast raz na zawsze przerwać tę nić łączącą mnie z jego rzeczami. Ciach i już. A nie takie powolne umieranie więzi. W ostatnim worku na dnie były notatniki i zeszyty, jakieś połamane długopisy, które nie przetrwały transportu, i aparat fotograficzny – niewielki, niemal kieszonkowy, pewnie dlatego, by nie zabierał wiele miejsca. Wojtek nie był zawodowym fotografem, a tylko użytkownikiem aparatu. Pomyślałam, że kiedyś będę musiała znaleźć siłę, by przejrzeć zdjęcia na karcie. Na stercie rzeczy leżał również telefon Wojtka. Wyłączony, pewnie niemal nieużywany przez te siedem miesięcy na Syberii. Odłożyłam go do szuflady. Tam była jego prywatność. Do niego nie miałam prawa zaglądać. Notatki, zeszyty i jakieś papiery włożyłam po prostu do biurka. I uznałam, że na ten dzień wystarczy. Nie mam siły na nic więcej – pomyślałam. Przedpokój opustoszał. Zmęczona płaczem i wyczynem niemal ponad moje siły poszłam do kuchni z zamiarem zaparzenia melisy. Nie czułam głodu, choć już była pora wczesnego obiadu. Nie interesowało mnie nawet, czy mam coś do jedzenia. Czułam, że jest ze mną nie najlepiej. Najchętniej siedziałabym pod kołdrą. Zaparzyłam więc suszone listki, które dosłownie

wygrzebałam ze słoika, i poszłam do sypialni. Pod kołdrą było tak dobrze. Nie chciałam wracać do świata. Te worki zmęczyły mnie tak bardzo, że nie potrafiłam zrobić tego dnia już nic innego. Pogrzebałam po raz kolejny swoją miłość. Po raz kolejny upewniłam się, że jego naprawdę nie ma. Koło czwartej obudziło mnie stukanie do drzwi. Wydało mi się jakieś upiorne. Bałam się tego, kto stoi w progu. Łudziłam się, że może on. Nie, to nie był on. To była Bronia. – Nie odbierasz telefonu – powiedziała z wyrzutem. No tak, nie odbierałam. Nie interesowałam się światem, który był poza kołdrą. Wyłączyłam dźwięki i tylko pod koniec dnia sprawdzałam liczbę połączeń. I od kogo były. Oddzwaniałam tylko do Martina i Piotra. Martwiłam się o Zosię, ale uznałam, że najlepiej będzie, gdy przejdę przez wszystko sama. Dzikie zwierzę też liże rany w samotności. Powiedziałam o tym Broni. – Nie jesteś dzikie zwierzę. Jesteś kobietą, moją przyjaciółką. Potrzebujesz wsparcia i ja ci je próbuję dać. Ogarnęła mnie ramieniem, a ja patrzyłam na nią ze zdumieniem, jakbym widziała ją po raz pierwszy. – Na piechotę przyszłaś? – Ale mam daleko… – ironizowała. – Ładnie jakoś wyglądasz. – Nowa peruka. – Przygładziła włosy. Rzeczywiście, miała nową perukę. Krótka fryzurka w orzechowy kolorze. Wydawało mi się, że ujęła jej lat. – Za to ty wyglądasz jak z krzyża zdjęta – powiedziała, patrząc na mnie groźnie. Rozejrzała się po przedpokoju. – Coś tu się zmieniło…. – wymruczała. I nagle stuknęła się dłonią w czoło. – Już wiem! Nie ma worków! Nareszcie je opróżniłaś. Wywiozłaś, jak ci radziłam?! Oddałaś komuś te ubrania?! – Nie. Schowałam do szafy – wyszeptałam bezsilnym głosem. – No nie! Tyle razy ci mówiłam. Im dłużej będziesz z tym zwlekać, tym gorzej. Przyzwyczaisz się. Te ubrania opętają cię, zobaczysz! – Broniu, ja nie mogę. On tam jest. W nich… – Nie ma go, rozumiesz?! Nie ma i już nie będzie! Każdy z nas zniknie kiedyś z tego świata! Ciebie też za sto lat nie będzie, a świat będzie istniał dalej. I ty musisz dalej żyć. Masz córkę. Dom. Nas. Jesteśmy przy tobie. Hania, twoja siostra, wciąż o ciebie pyta, bo nie odpisujesz na maile, nie odbierasz telefonów. Czy ty myślisz, że masz prawo tak się zachowywać? Wszyscy się o ciebie martwimy! Mówiła tak jeszcze z kwadrans, ale ja nie miałam nawet siły jej słuchać. Poszłam na górę i zagrzebałam się pod kołdrą. Mimo to słyszałam odgłosy jej krzątania w kuchni. Najwyraźniej przygotowywała mi jakiś posiłek. Zasnęłam niemal od razu. W ostatnim czasie wciąż spałam. Najlepiej było mi w krainie snów. Spotykałam w niej czasem Wojtka, ale był raczej mgłą o kształcie człowieka. Nigdy nie mogliśmy się ze sobą porozumieć. Próbowałam coś mówić, a on wtedy znikał. Był tylko, gdy milczałam. Gdy schodziłam z góry, na świecie panował słoneczny przedwieczerz. Słońce zaglądało do okna, odbite w tafli stawu. Błyskało zabawnie w lustrze kredensu. Na stole w kuchni stał talerz przykryty folią aluminiową. Zajrzałam ciekawie. Zapachniało twarogiem i wanilią. Poczułam, że muszę to chyba zjeść, choć żołądek skręcał się z niechęci. Zapach jednak był dziwnie kuszący. Sięgnęłam po patelnię. Leżała na suszarce. Nie miałam w domu zmywarki – nie chciałam montować żadnych podłączeń, pewna tego, że zmywarka nie ułatwi mi życia. Chciałam, żeby

było prosto i zwyczajnie. Poza tym lubiłam zmywać. Dziś pozmywała za mnie Bronia. Czułam wdzięczność do niej, że tak cierpliwie trwała przy mnie, choć nie byłam ani towarzyska, ani rozmowna. Zdawałam sobie sprawę z tego stanu, a jednocześnie tak bardzo chciałam, by świat zostawił mnie w spokoju. Dlaczego nie można na chwilę się z niego wypisać, wylogować? Naleśniki były pyszne. Ciasto zadziwiająco miękkie i puszyste, przypominało biszkopt. Twaróg drobno zmielony – pewnie kupiony od razu w takim stanie, bo nie widziałam maszynki do mielenia na suszarce. Smak wanilii i cynamonu nadawał daniu charakter. Cała kuchnia pachniała jak najlepsza restauracja. Kroiłam malutkie kęsy i zjadałam, a mój apetyt rósł w miarę jedzenia. Czułam, że ich lekka słodycz uspokaja mnie. Jakbym powoli zażywała relanium… I choć nigdy nie eksperymentowałam z tabletkami, tak właśnie wyobrażałam sobie ich działanie. Na stole leżała kartka: Naleśniki biszkoptowe z twarogiem, kompot melisowo-cytrynowy i bukiet polnych kwiatów. Tyle na dziś. Bronia. Była naprawdę kochana. Te wszystkie zakręty i dramatyczne sytuacje w ostatnim czasie sprawiły, że przekonałam się, czym jest naprawdę przyjaźń. Przyjechała Hania. Pojawiły się moje dawne przyjaciółki. Była ze mną Małgosia. Ania przynosiła obiady i drobne prezenty. Naprawdę nie byłam sama. Bronia czuwała jednak najczęściej… Wypiłam szklankę kompotu i otworzyłam tarasowe drzwi. Świeże powietrze buchnęło do środka. Świat pachniał późnym latem. Sięgnęłam po jedną z książek znalezionych w rzeczach Wojtka. W większości wiązały się z jego pracą i tych nie czytałam, ale to był tomik poezji Marcina Świetlickiego. Otworzyłam na chybił trafił. Robiłam tak czasem z poezją, jakby chcąc poprosić wszechświat o przesłanie, a tom poezji miał być jego cichym wykonawcą. Wiersz, który znalazłam, sprawił, że znów zabolało. Korespondencja pośmiertna Otóż: w jakiś tam sposób nie byłem ci wierny; istniał świat. A to rozprasza. Ja budziłem się i żyłem, dotykałem, jadłem, rozmawiałem, piłem wino i grałem w ludzkie gry, jeździłem koleją i pozowałem do zdjęć, rozproszyłem się, wybacz. Otóż: w jakiś tam sposób nie byłam ci wierna, byłam zajęta w innych miejscach, w innych ludziach, prócz ciebie miałam pory roku, zwierzęta, drzewa, wojny, dzieci, wielką przestrzeń do ogarnięcia. Dopiero teraz zostanę przy tobie, wybacz. I teraz będzie wszystko? Nie będzie niczego. Kapelusze i dachy, korony drzew, wieże, drogi i tory kolejowe, rzeki – stąd widziane rozpłyną ci się zaraz. Pozwoliłam sobie zrobić dopisek na twojej kartce pocztowej, wybacz. Dlaczego akurat ten? Teraz, kiedy najedzona i wyspana odzyskiwałam na chwilę spokój i ciszę w sobie. Usiadłam na tarasie, na drewnianym krześle, na którym zwykle siadał Wojtek, i zagłębiłam się w poezji. Drapała, ale zaraz następnym słowem goiła. Dodawała tchu i blasku. Mimo wszystko pierwszy raz od pogrzebu poczułam się lepiej. Zosia wróciła w połowie sierpnia. Martin przywiózł ją któregoś niedzielnego południa. Byłam akurat w ogrodzie i zbierałam dorodne cukinie i kabaczki. Włożyłam mu dwie cukinie do

foliowej torby. Dołożyłam pomidorów i sałaty. Pęczek szczypioru i kopru położyłam na wierzch. Zosia przybiegła do ogrodu i wtuliła się w moje nogi bardzo mocno. Miałam wrażenie, że Martin jej nie powiedział, co się stało. Może i lepiej, na razie nie musi wiedzieć. Celowo nie ściągałam jej do Polski na pogrzeb. Czy coś zmieniłaby obecność kilkuletniej dziewczynki? Nic. Tak uważałam. Tylko jak dam sobie radę z pytaniami o Wojtka? Na razie jednak nie pojawiły się. Mała była zajęta zaglądaniem w różne schowki i zakamarki. Łapała Bursztyna. Pokrzykiwała na ptaki. Rozdeptała popiół w ognisku. Widziałam, że czuje się dobrze w swoim domu. Martin wniósł jej rzeczy i wrócił do mnie. Dopiero teraz przytulił mnie do siebie. Był niby bliski, a jednocześnie tak odległy. Bliski na ten moment, ale nie czułam już do niego tego, co wtedy, gdy był moim mężem, a ja miałam trzydzieści kilka lat i byłam w nim bardzo zakochana. Teraz był jak dobry kolega. Wszelka bliskość odeszła ode mnie, jakby zmysł utrzymania relacji z innymi został zakłócony jednym odejściem. Na powitanie poczęstowałam ich zupą z cukinii. Była mdła w smaku, zupełnie niedoprawiona. Martin jadł, ale widziałam, że się zmusza. Widać nawet gotowanie mi nie wychodziło. Wolałam ukryć się pod kołdrą. – Jak się czujesz? – zagadnął. – A jak mam się czuć? Kiepsko. Jakoś sobie radzę – próbowałam to wszystko zbagatelizować. Naprawdę miałam dość ludzi i ich banalnych pytań. – Źle wyglądasz. – Doprawdy? Ciekawe, jak ty byś wyglądał… Typowy mężczyzna – pomyślałam ze złością i bezradnością. W moim miejscu pod kołdrą czułam się znacznie bezpieczniejsza. Tam nikt mnie nie oceniał. Tam śniłam Wojtka. Kolejne dni z Zosią mijały monotonnie. Przebudzenie małej zawsze wyrywało mnie boleśnie do rzeczywistości, a ja chciałam tylko spać. Kiedy Martin zadzwonił z pytaniem, czy w czymś mi pomóc, zapytałam, czy mógłby wziąć znów Zosię do siebie na kilka dni. Milczał przez chwilę, a potem zgodził się. – Ależ oczywiście. Dziś po nią przyjadę. Nie miałam siły być samotną matką i świeżo upieczoną wdową. Teraz nie nadawałam się do wychowywania dzieci. Wolałam wrócić pod kołdrę. Zabrał Zosię. Spakowałam ją na dłużej. Kiedy wkładałam jej rzeczy do torby, wszystko wydawało mi się bardzo skomplikowane. Nie wiedziałam, co jeszcze powinnam zapakować. Nie pamiętałam, czy włożyłam już szczoteczkę do zębów i czy potrzebny będzie jej ręcznik. Kiedy przyjechał, powitałam go w powyciąganych dresach, z włosami tłustymi i spływającymi w nieładzie na plecy. Popatrzył na mnie uważnie, wreszcie odezwał się: – Może powinnaś iść do psychologa? Byłam na niego zła za takie dobre rady. Jakby nie wiedział, co przeżyłam. Tamta chwila, gdy się dowiedziałam o śmierci Wojtka, wracała do mnie nieustannie. Była jak przykry odgłos przesuwanego po szkle styropianu. Bolało każde najmniejsze wspomnienie. Męczyły wyrzuty sumienia, że gdybym mu nie pozwoliła wyjechać, żyłby do dziś. Obwiniałam cały świat – Hanię o to, że dopingowała go przed wyjazdem, uczelnię – że zaproponowała stypendium i badania, Wierę – że miała tam swój dom i przyjęła pod swój dach naukowców z Polski. Wreszcie obwiniałam cały ten jego wylot do Moskwy, bo gdyby spotkanie odbywało się w innym terminie… Gdyby, gdyby… Nieznośny klekot słów. Wciąż wracały przypuszczenia, myśli, pamięć. Pod kołdrą było ciepło, przytulnie. Wyłączony telefon dawał namiastkę wolności. Chciałam być

wolna. Z daleka od tych wszystkich spraw, które uczyniły mnie emocjonalną kaleką. Z drobiazgów składa się konstrukcja naszych dni. Nie z wielkich spraw, burzących porządek dnia. Tylko drobiazgi sprawiają, że czujemy się pewnie w codzienności. Moje rozsypały się jak szpilki. Kto je pozbiera? Najtrudniej z tamtych chwil wspominam właśnie ten czas, kiedy nie potrafiłam być z własnym dzieckiem. Przerastały mnie odpowiedzi na jej pytania, dziecięcy entuzjazm na widok kota, motyla czy dzięcioła. Miałam wrażenie, że już nigdy moja dusza nie podniesie się na widok zachodzącego słońca, na zawsze widząc już w tym obrazku kicz i tandetę. Samą siebie chciałam wydźwignąć z niemocy, nie prosząc nikogo o pomoc. Psycholog? Czy by mnie zrozumiał, jeśli sam nie przeszedł przez to, przez co ja przechodziłam? Przyjaciółki? Najbliżsi? A może obcy zupełnie ludzie? Czy powinnam ich zatrzymywać na ulicy i opowiadać o tragedii, która mnie dotknęła? Wiedziałam, że muszę sama sobie poradzić. Tak jak sama siedziałam pod kołdrą. Po dwóch miesiącach, gdy już upewniłam się, że on naprawdę nie wróci, zaczynały docierać pod kołdrę pierwsze promienie światła. Może sprawiły to całkowicie zarośnięte warzywa w ogrodzie? Zdziwiła mnie wielka siła chwastów. Uporczywość perzu. Wszechstronność komosy. Desperacja mleczów. Sięgnęłam po motyczkę, na dłonie założyłam stare płócienne rękawiczki ogrodowe, które kiedyś położyłam na parapecie łazienkowego okna. Być może było to jeszcze przed tą katastrofą? Nie pamiętałam, czas zlał się. Wyrwane chwasty nie mieściły się na alejkach, musiałam pójść po taczkę. Wrzucałam rośliny na stertę, następnie wywoziłam na granice działki, rzucałam je na stertę z zamiarem spalenia. Mój ogród dopiero pod koniec dnia zaczął jako tako wyglądać. Rysowały się wyraźnie kształty roślin – tyczkowate pomidory, okrągłe kapusty, pierzaste marchwie, perłowe patisony. Ścieżki opustoszały, a grządki były świeże i czarne jak nowo położony asfalt. Pikowałam sałatę, którą zaniedbałam i nie zauważyłam, że wyrastała w ciasnych kępkach. Nie miała siły na dalszą egzystencję. Poczułam nagle do niej litość. Chciałam jej dać przestrzeń do życia. Po godzinie rosła w oddzielnych rzędach, obficie podlana. Obcinałam szpice kopru, wyrwałam garście cebul. Buraki wyrosły wielkie, jakby dotknęła je zadziwiająca mutacja. Zebrałam ich całe wiadro, z zamiarem ugotowania nazajutrz, potarkowania i zamknięcia do słoików. Ta fizyczna praca wciągnęła mnie całkowicie. Wieczorem, gdy zapadł już zmierzch, poczułam lekki chłód i zmęczona wróciłam do domu. Spojrzałam na swoją twarz w lustrze. Brudna i spocona, wyglądałam jak zapylony górnik. Zdjęłam ubranie, wrzuciłam do pralki. Odkręciłam ciepłą wodę pod prysznicem i pierwszy raz od tamtego dnia poczułam przyjemność z kąpieli. Patrzyłam, jak ciemne smugi brudu spływają po moim brzuchu, po nogach i trafiają bezbłędnie do otworu w brodziku. Mydło pachniało łagodnie, zauważyłam, że tworzy miłą pianę. Tam gdzie się pojawiła, znikał brud. Przyglądałam się temu, jakby był to cud, który obserwuję pierwszy raz w życiu. Moja kąpiel była jednocześnie oczyszczeniem. Po kąpieli wytarłam się świeżym ręcznikiem, włożyłam nocną koszulę i poszłam do kuchni. Zaparzyłam dzbanek herbaty, nalałam płyn do filiżanki. Poczułam nagle siłę do dalszego życia. Pierwszy raz nie chciałam wrócić pod kołdrę. A potem sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do Martina. – Możesz jutro przywieźć Zosię? Milczał przez chwilę. Chyba wyczuł, że lepiej nie zadawać pytań ani czynić wyrzutów. – Oczywiście, przyjedziemy po południu. W tonie jego głosu usłyszałam ulgę i radość. Nazajutrz wstałam i po raz pierwszy od tamtego dnia rozłożyłam matę na trawie przed domem. Ciało miałam ciężkie i nierozciągnięte. Dwa miesiące bez praktyki zrobiły swoje. Powoli wracałam do siebie. Najpierw w półklęku, między kolanami, kładąc klatkę piersiową na ziemi i wyciągając dłonie jak najdalej, a potem

w Powitaniu Słońca – kilku asanach połączonych ze sobą. Wykonywałam je jednym ciągiem, przełamując ograniczenia. Czułam, jakbym od nowa docierała do wszystkiego, co już było przecież moim udziałem. Już raz pokonałam granice mego ciała. Teraz, po dwóch miesiącach, znów je miałam w sobie. Zapragnęłam je pokonać tak samo jak żałobę. Po porannej jodze poszłam do kuchni. Chciałam coś zjeść, ale nie czułam łaknienia. Napiłam się więc wody. Powoli napełniłam szklankę pod kranem, dodałam kilka kropel cytryny. Smakowała rześko. Sięgnęłam po zebrane poprzedniego dnia buraki. Wypłukałam je i nastawiłam w garnku wodę. Myślałam o tym, czy to dobrze, że Zosia dziś wraca. Czy poradzę sobie z nią? Czy jestem już gotowa dzielić się swoim życiem z innymi? Wczoraj już czułam tę siłę, a dziś jakby mniej. Czyżby przez noc wygasła we mnie iskra motywująca do życia? Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Pies sąsiadów zaszczekał radośnie. Od pewnego czasu rozszerzył swoje terytorium również na moje podwórko. Chodził po nim niczym sołtys po wsi, obwąchiwał każdy krzaczek i każdy kamień, czasem podnosił nogę i kroplami znaczył tu swoje miejsca. Śmieszyło mnie to trochę, ale jeszcze wtedy, gdy żył Wojtek. Teraz wszystko było jakieś nudne i oczywiste. Radość życia nie była już moim udziałem.

Rozdział III O tajemniczym kamieniu i wyprawie do Mrągowa Za drzwiami stała Bronia. Przyniosła coś w płóciennej torbie. Przyjechała rowerem, który odstawiła bezpiecznie na bok. Stary, lekko zdezelowany wciąż jednak działał. Zaprosiłam ją do środku. – Jak się dzisiaj masz?! Pomyślałam, że cię odwiedzę. – Wejdź. – Machnęłam dłonią i skierowałam się do kuchni. – Właśnie wrzuciłam buraki do garnka. Będę wekować. – I bardzo słusznie. Ani się obejrzysz, a zima nadejdzie. Ja w tym roku też mam sporo buraków. Postawiła torbę na stole. Aż jęknęło. – Przyniosłam ci do czytania książki. Może wrócisz wreszcie do pisania. Miałaś już dawno złożyć w wydawnictwie kolejną powieść. – Chyba nie dotrzymam terminu… – bąknęłam. – Poproś o przedłużenie. A tymczasem poczytaj. Książka jest najlepszym wspomagaczem przy braku weny. – Bronia wypakowała tomy i położyła na stole. – A skąd ty to wiesz? Przecież to ja piszę książki, a nie ty? – zapytałam. – Ja za to obserwuję świat. Czasem również ciebie. – Napijesz się czegoś? – Zakręciłam się przy kuchni, ścierając z blatu niewidoczne okruchy. – Z chęcią. Jest tak ciepło. To może zrobisz mi swój letni koktajl? Pamiętała o moim koktajlu. Robiłam go jeszcze w czerwcu. I na początku lipca. – Dobrze – zgodziłam się trochę wbrew sobie, jakbym bała się wchodzić do rzeki dawnych spraw. Zaparzyłam zielonej herbaty w dużym dzbanie, dorzuciłam zerwanych przed domem mięty i melisy. Ech, może jeszcze trochę lawendy – pomyślałam, zbierając fioletowe kwiatuszki rozkwitłe po raz drugi. Obok rosły krzaki czarnej porzeczki. Zerwałam garść liści. Wypłukałam wszystko pod bieżącą wodą. Powędrowały do dzbana. Odcedziłam i dodałam jeszcze miodu i cytryny. Wlałam napar do dużego blendera. Wrzuciłam jednego banana. Otworzyłam puszkę mleka kokosowego. Wymieszałam w blenderze, dolałam trochę wody oraz kilka kostek lodu. Słychać było, jak ostrze blendera rozdziela je, rozbija na tysiące kawałków niczym szkło. Koktajl rozlałam do wysokich szklanek, ozdobiłam listkami melisy i podałam na drewnianej tacy z napisem: Szczęśliwy dom. Bronia spojrzała na mnie zadowolona. – Chyba wracasz do nas… – wymruczała, jednocześnie próbując. Przez chwilę tak się właśnie poczułam. Jakbym wróciła. Nawet jeśli tylko na chwilę, to na pewno było mi tu dobrze. Nie przeszkadzało mi nawet, że Bronia wciąż chodzi po moim domu, jakby myszkowała w szafkach lub sprawdzała porządek. Wyszłyśmy na taras, usiadłyśmy na krzesłach. Sięgnęłam po swoją szklankę i przechyliłam do ust. Między jednym a drugim łykiem powiedziałam: – Martin przywozi dziś Zosię.

– To dobrze. Powinnaś zacząć żyć normalnie, jak kiedyś. Jeśli przywozi małą, to znaczy, że wracasz do nas już na stałe. – Gdyby żył… Siedziałby może z nami. – Nie zaczynaj. Nie ma go. Nie jesteś jedyną osobą na świecie, którą to spotkało. – Ale to jest moje cierpienie. – Głos zadrżał mi niebezpiecznie. – Skąd masz ten czaroit? – zapytała nagle. – Co takiego? Jaki czarit? – Spojrzałam na nią nieprzytomnie. – Cza-ro-it – poprawiła mnie, wymawiając głoski wolno i wyraźnie. – Tak nazywa się ten kamień. – Nie wiem, o czym ty mówisz. Przecież nie mam żadnego kamienia. – Spojrzałam zdziwiona. Zupełnie nie wiedziałam, o co jej chodzi. – Ależ masz. Leży na półce. – Gdzie? – zaciekawiłam się. – No tam. – Wstała, odsuwając krzesło. Poszłam za nią, mimo woli zaintrygowana. Weszła po pokoju gościnnego. Sięgnęła po coś, co leżało na półce i wyciągnęła do mnie dłoń. – To jest właśnie czaroit. – Ach… Rzeczywiście. Kamień. Był w rzeczach Wojtka. Ale skąd wiesz, jak się nazywa? – Głos niebezpiecznie mi zadrżał na samo wspomnienie worków zalegających całymi tygodniami w przedpokoju. Ich opróżnienie kosztowało mnie tak wiele wysiłku. Ten kamień… Pamiętałam jego chłodną powierzchnię i to, jak go odłożyłam na półkę, nie zastanawiając się nad nim zupełnie. Bronia natomiast przyglądała się mu z uwagą. – Jest duży i ciężki. Jest też sporo wart. – Doprawdy? Skąd wiesz? – Każdy, kto choć trochę interesuje się Syberią i tamtejszymi czarami, wie o tym. Jest to kamień rzadki i dzięki temu cenny. Ludzie stamtąd mówią, że ma wielką siłę. – Broniu, skąd ty to wszystko wiesz? – Po prostu interesuję się światem. A Syberia… Cóż, kiedyś bardzo mnie fascynowała. A zwłaszcza tamtejsi szamani. Czaroit wydobywany jest w okolicach rzeki Czary, w górach Murun w Jakucji. To trudny teren, niestety kojarzący się z więźniami politycznymi. A Czara to lewy dopływ Leny. Stąd właśnie jego nazwa. Rzeka Czara go przyniosła. Został odkryty stosunkowo niedawno przez rosyjskich geologów. O ile dobrze pamiętam, w czterdziestym ósmym, więc już po wojnie. Próbowali go jakoś nazywać i systematyzować, ale dopiero w latach siedemdziesiątych jakiś geolog znalazł ponownie tę skałę. Ofiarował ją swojej żonie, która również była geologiem, a ona, z babskiej ciekawości, postanowiła ten okaz zbadać. No i okazało się, że to nowy minerał o bardzo skomplikowanym składzie chemicznym, występujący tylko na odległej Syberii. Nazwano go czaroit, co mnie osobiście kojarzy się z czarami. Jest bardzo rzadki i chętnie kupowany przez kolekcjonerów. Nie mam pojęcia, skąd go Wojtek wytrzasnął. Ale skoro był w jego rzeczach, możemy założyć, że chciał go ofiarować tobie. Piękny prezent. Pozagrobowy. A najpiękniejsze jest, że kamieniowi przypisuje się magiczne właściwości. Podobno emanuje silną energią, usuwa lęki i niepokój, chroni przez złem i uspokaja. Działa uzdrawiająco, tylko nie pamiętam, na co dokładnie. Ale ludzie mówią, że pomaga nawet przy długotrwałych schorzeniach. Jest ulubionym kamieniem jasnowidzów. Słyszałam, że strzeże człowieka przez złymi ludźmi i wzmacnia jego aurę oraz siłę życiową. Słuchałam z uwagą. Wzięłam kamień z jej rąk i trzymałam, gładząc lekko niczym kota. Powoli nagrzewał się i dopasowywał do moich dłoni.

– Ciekawe skąd go miał? – Pewnie ci kupił. To piękny prezent. Nie zdążył wręczyć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za jakiś czas dowiem się o kolejnych prezentach od Wojtka. Horacy mawiał: non omnis moriar. Nie wszystek umrę. Mój mąż miał wrócić do mnie w zaskakujących sytuacjach, a ja uwierzyć w życie pozagrobowe. Tymczasem stałyśmy z Bronią w pokoju, rozmawiałyśmy o niezwykłym kamieniu. Ponieważ buraki już się ugotowały; wylałam je do zlewu razem z wrzątkiem, opłukałam i włożyłam z powrotem do garnka, by wystygły. Czekało mnie jeszcze sporo pracy, chyba też chciałam zostać sama, jednak Bronia wyraźnie nie zamierzała wracać do siebie. – Może wybierzemy się do miasta? – zapytała nagle. Od śmierci Wojtka z własnej woli nie pojechałam do miasta ani razu. Nie sprawiało mi przyjemności patrzenie na zadowolonych z życia ludzi. Wydawało mi się, że nic nie wiedzą o życiu i jego cieniach. Za bardzo mnie bolało, a uliczny rejwach przyprawiał o ból głowy. – Nie chcę nigdzie jechać. Poza tym zobacz, jak wyglądam. – Fakt, musiałabyś się trochę ogarnąć. Ale to nie potrwa przecież długo. – Nie mam siły, by się uczesać i umalować. Ani by włożyć na siebie coś sensownego. – Chodź, spróbujemy…. – Nie, proszę, nie dziś. Dziś poczekam na Zosię. – Ludka, pojedźmy. Zrobisz jakieś zakupy, wpadniemy do Marzenki na nową dostawę ubrań. Może do kosmetyczki Kasi, brwi sobie zrobisz, boś całkiem zarosła. Chodź. Pożyjesz jak zwykła kobieta. Jakby nic się nie stało! – Broniu! Nie jestem w stanie – wyjęczałam. – Daję ci całe pół godziny. W tym czasie posłucham radia. A ty się zbieraj. Musimy cię jakoś odgruzować. – Bronia była nieprzejednana. A ja chciałam najbardziej na świecie wejść pod kołdrę. Tylko że na walkę z nią również nie miałam siły. Godzinę później jechałyśmy do miasta. Najwięcej czasu zabrało mi znalezienie czegoś sensownego do włożenia. Okazało się to całkiem trudne. Dżinsy były za luźne, koszulka też. Bronia krytycznie oceniła mój wygląda i odesłała z powrotem do garderoby. – Włóż jakąś kieckę. W tych dżinsach możesz sobie co najwyżej popielić w ogrodzie. Utyj trochę, dziewczyno! Poszłam na górę. Wyciągnęłam z szafy białą płócienną sukienkę. Miała już kilka lat. Kupiłam ją kiedyś w szmateksie, jednak była całkiem nowa, z metką. Zwróciła moją uwagę niezwykłą oryginalnością. Wykonana z płótna, które wyglądało jakby ręcznie tkane. Lekko rozkloszowany dół sukienki przecięty był na trzy części i rozdzielony bawełnianą koronką. Sukienka kończyła się dopasowanym gorsecikiem, zapiętym na guziczki. Ramiączka z bawełnianej koronki lekko mi odstawały. Odstawał również gorsecik i dopasowany wcześniej pas. Była na mnie po prostu za obszerna, jednak nie miałam już siły szukać czegoś innego. Ta biel rozpędzała moje czarne myśli. Czułam przemożną ochotę na biel, jak czuje się czasem ochotę na domowy rosół, szarlotkę z bitą śmietaną albo domowe naleśniki z wanilią i cynamonem. Widać można mieć apetyt również na kolor. Skąd biorą się w nas pokłady takich pragnień? I dlaczego nie chciałam tamtego dnia ani czerwonej, ani zielonej sukienki, tylko właśnie białą? Skąd w nas pewność, że ten kolor da nam to, czego potrzebujemy? Mimo moich twórczych rozmyślań tak naprawdę nie radziłam sobie z niczym. Pierwszy raz od wypadku robiłam makijaż i układałam włosy na szczotce. Użyłam perfum, jak kiedyś. Oczywiście tych, które lubił Wojtek, jednak czułam się z nimi niekomfortowo, bo zapach przeniósł mnie w świat mojej miłości i tamtego poczucia bezpieczeństwa. A teraz czułam się tak obca w tym świecie. Moja twarz wyglądała jak w barwach wojennych. Nie chciałam czuć się

ładnie i kobieco. Wygasła gdzieś moja wrodzona figlarność, skłonność do flirtu i chęć podobania się, tak silna w nas, kobietach. Pewnie, że nie wszystkich, ale we mnie były na pewno. Kiedyś. Gdy byłam jeszcze szczęśliwa. Mój świat podzielony na przed i po był teraz niepełnosprawny. Poszatkowany na czasy lepsze i gorsze, nie działał jak powinien. A we mnie było pusto. Związując włosy w kok na czubku głowy, pomyślałam, że chciałabym te wszystkie chwile tak samo związać i zapomnieć o nich jak o włosach. Wsiadłyśmy do auta. Bronia zabezpieczyła rower na ganku, żeby nie padł ofiarą wiatru i przebiegających psów. W złodziei obie nie wierzyłyśmy. Oczywiście jeśli chodzi o naszą wieś. Ania, moja sąsiadka, która mieszkała tu niemal od urodzenia, zapewniała, że nic tu jeszcze nigdy nie zginęło. Miasto tętniło swoim rytmem. Nie był to może rytm wielkomiejski, ale jednak dość mocny. Ot, prowincjonalny. Na ulicach widać było tłumy turystów, których poznawało się po wolniejszym chodzie i wygodnych ubraniach. Na ulicach niepodzielnie królowały klapki, spodenki, koszulki. Na wpół rozebrane ciała nie straszyły już białością, jak na początku lata. Teraz, w połowie września pyszniły się złotą opalenizną. Założyłam ciemne okulary. Zaparkowałam koło ratusza, cudem znajdując wolne miejsce. Wyszłyśmy obie w to słońce rozlewające się po bruku ulicy Ratuszowej. Poczułam chłodny wiatr na skórze i pomyślałam, że znalazłam się w nieznanym świecie. Który muszę oswoić od nowa. – Chodźmy na ryneczek. Potrzebuję paru rzeczy. Może ty też zrobisz jakieś zakupy. – Bronia dyrygowała mną, a ja cieszyłam się, że to ona dziś rządzi. Byłam tylko kierowcą. I towarzystwem. Koło Apteki Pod Orłem spotkałyśmy Anię, moją sąsiadkę. Od niej kiedyś kupiliśmy z Martinem ziemię, na której postawiliśmy nasz dom. Sąsiedzka przyjaźń nawiązała się raptownie i spontanicznie. To właśnie dzięki Ani dowiedziałam się, co znaczy dobre sąsiedztwo i jak jest ważne, gdy się mieszka w niewielkiej wsi, ukrytej przed światem za ostrymi zakrętami, lasem i jeziorem. Przypomniałam sobie opowieść Broni z czasów, gdy była jeszcze całkiem młoda i mieszkała w Czarnym Lesie. Odcięci od świata, zwłaszcza zimą, gdy śnieg zasypywał drogę i rozległe pola, skazani na siebie nie dążyli do konfrontacji, nie kłócili się, a żyli w zgodzie. – Bo byliśmy zdani tylko na siebie – mówiła Bronia, a ja uświadamiałam sobie, że nie jesteśmy w życiu samotnymi wyspami i każdy napotkany człowiek jest nam do czegoś potrzebny. Bo zawsze coś w naszym życiu od kogoś zależy. Czyjeś spełnione marzenie na przykład. Marzenia spełniają się bowiem dzięki konkretnym ludziom, a nie dzieją się same w przestrzeni kosmicznej, niczym spalające się komety. Ważne jest w życiu to, by spotykać na swojej drodze takich ludzi, którzy pomogą, zadziałają mobilizująco jak woda na młyńskie koło, a nie będą jak niechciana tama na wartkim nurcie. Ania kupowała jakieś leki dla męża, sama wyglądała kwitnąco i zdrowo. Dawno jej nie widziałam. Aż pozazdrościłam jej tego promiennego wyglądu. Na mój widok jednak spoważniała, jakby uznała, że uśmiech jest czymś niestosownym. Nie w mojej obecności. Chciałam ją zachęcić do rozmowy, pocałowałam więc w policzek i uścisnęłam serdecznie. Na jej twarz powrócił cień radości. – Miło cię widzieć. Jak dobrze, że cię Bronia wyciągnęła z domu. – Musiałam ją trochę odgruzować. – Moja towarzyszka roześmiała się. Postanowiłyśmy pójść razem na ryneczek. Słońce grzało, rozpełzało się na frontach kamienic, oblizywało mazurski, cudem ocalały, bruk, jeszcze nie zalany asfaltem, jak to się stało na przykład z ulicą Roosevelta. Może kolejne pokolenia zerwą ten asfalt i będą się cieszyć

starymi kamieniami. Ryneczek był pełen ludzi. Panował na nim jeszcze letni rejwach, przerywany chwilami wytchnienia – gdy ktoś szedł leniwie z lodami owocowymi w dłoni lub zatrzymywał się przed jakimś stoiskiem. Wówczas na chwilę tłum zwalniał, dając pozostać w tyle temu, któremu nieśpieszno, i ruszał dalej, ku jajkom w papierowych wytłaczankach, workom z ziemniakami czy skrzynkom z sałatą, cukiniami i ogórkami obok wagi rozłożonym na niewielkim skrawku ziemi. Wiadomo – piękna pogoda sprzyja spełnianiu marzeń. Nawet jeśli marzenie polega na kupieniu dorodnych warzyw. Czułam, że jestem w na nowo odkrywanym świecie. Jakbym pierwszy raz widziała te gazety na ziemi, skrzynki po wielokroć używane do przewozu warzyw i stare rowery, wsparte o ogrodzenie, dowożące o poranku właścicieli przydomowych ogrodów. Nie musiałam kupować od nich warzyw, miałam przecież swoje. Przypomniałam sobie nagle pana Szybkiego, od którego wiele lat temu, zanim jeszcze zamieszkałam na wsi, kupowałam na ryneczku warzywa. Pan Szybki zawsze wybierał mi najładniejszą kapustę i najdorodniejsze jabłka, zachwalając swój towar, że świeży i z ekologicznych upraw. Potem, gdy już miałam własny ogród, groził mi czasem palcem. – Znajdę go i wytruję wszystko. Solą posypię. Bo pani już nic u mnie teraz nie kupuje. Nie bałam się tych gróźb. Czasem zachodziłam po pestki słonecznika, które ważył dokładnie na swojej wadze. Przechodziłyśmy właśnie obok miejsca, w którym pan Szybki zawsze stał. Od dwóch lat, a może nawet więcej, nie było już pana Szybkiego. Któregoś wiosennego dnia zginął, potrącony przez samochód. Wracał z pracy, drogą z ryneczku na osiedle, idąc wzniesieniem niedaleko ulicy Brzozowej. Teraz na jego miejscu stawał mężczyzna sprzedający latem wędki, a zimową porą światełka choinkowe. Pamiętałam, że naprzeciwko jego stoiska często wystawiał swój towar Człowiek z Lasu. Tak go nazywałam w myślach, bo znałam jego historię. Mieszkał w środku lasu i żył z tego, co las mu dawał. Czasem, gdy chciał już wracać do siebie, do puszczy, a zostawały mu jakieś kwiaty, wręczał mi bukiet konwalii, bzów, złocieni lub chabrów. – Niech pani je weźmie! Szkoda wyrzucić! – wołał za mną, a ja odwracałam się zawstydzona, przyjmując z zakłopotaniem naręcza. Czułam się wtedy, jakbym dostała jakiś szczególny prezent. Ten człowiek wolał rozdać kwiaty, niż wyrzucić je na stertę śmieci, która zawsze zostawała po znojnym dniu targowym. Chciał zapewnić im dłuższe życie; był niczym człowiek oddający swoje psy w dobre ręce. Dawałam mu czasem jakieś pieniądze, ale przyjmował je niechętnie, a czasem wręcz obruszał się, mówiąc, że nie trzeba. – Człowieka z Lasu dziś nie ma – powiedziałam mimochodem. Bronia z Anią spojrzały się na siebie dziwnie. Potem na mnie. – Coś się stało? – zapytałam od razu. – Nie… – mruknęła Bronia, poprawiając na nosie okulary. Czułam, że coś się jednak stało. – To znaczy… – zaczęła Ania. – Gadajcie! Coś się stało? Jest chory?! Popatrzyły się jedna na drugą. – Nie… On… Nie żyje. Nie chciałyśmy ci mówić. Otworzyłam szerzej oczy ze zdumienia. – Jak to nie żyje? Co się stało? – zapytałam głośno, aż kilka osób obejrzało się za nami. – Wiedziałam, że go znałaś, nie było jednak sensu ci o tym mówić, jak miałaś sama… no wiesz… swoje sprawy, tak? – Co mu się stało?!

– Dziwna sytuacja. Zginął w taki sam sposób, jak ten pan z warzywniczego stoiska. Nazywałaś go panem Prędkim. – Szybkim – poprawiłam. – Tak, właśnie. No więc Człowiek z lasu też szedł ulicą, ale była już noc i wracał do siebie do lasu za Marcinkowem. Miał na sobie ciemne ubranie, nie miał żadnej latarki ani odblasku… No, rozumiesz, niczego. Podobno nie był trzeźwy, zataczał się szosą. Jechała wtedy moja koleżanka z mężem i dziećmi, wracali późno z Olsztyna z zakupów. Ominęli go w ostatniej chwili, ale jadący za nimi kierowca skody nie miał tyle szczęścia. Uderzył w niemal niewidocznego na drodze człowieka, pewnie nawet nie zdążył pomyśleć, że środkiem drogi może ktoś iść. Żył jeszcze, gdy przyjechała karetka, ale zmarł chwilę potem. Był zmasakrowany. Długo trwała identyfikacja, bo pogotowie chciało powiadomić rodzinę. Ktoś rozpoznał w nim Człowieka z Lasu. Miał na sobie charakterystyczny kapelusz… – O Boże… – jęknęłam, zakrywając dłońmi usta. – To niemożliwe. – A jednak. Nie chciałyśmy ci mówić. – Dawno to się stało? – Nie wiem. Może dwa tygodnie temu. Pomyślałam, że Człowiek z Lasu nie doczekał już sezonu grzybowego, kiedy najwięcej zarabiał, bo znał w swojej puszczy takie miejsca, do których nie docierała ludzka stopa. W jego domu pewnie nie suszyły się już wianuszki grzybów, natomiast być może miał wciąż jeszcze zebrane poroża jeleni i suszone bagienko na mole. Kto przejmie tę leśną schedę po nim? Jak wyglądało uporządkowanie tego, co po sobie zostawił? Czy zabrała to rodzina, czy po prostu oddano jakimś ludziom za darmo? Co się stało z jego łóżkiem, stołem, krzesłem, gdy już stały się niczyje? W oczach poczułam lekkie pieczenie. Niechciane łzy spłynęły po policzkach. Otarłam je zawstydzona wierzchem dłoni. Dlaczego wokół mnie tyle smutku? Czy to się kiedyś skończy? Zrobiłyśmy sprawunki. Każda z nas niosła w dłoni zakupowe łupy. Po tylu tygodniach siedzenia w domu doświadczyłam radości, wybierając młode jabłka i poznając je po zapachu. Świat wokół mnie był jednak mimo wszystko dobry i gościnny. Tylko ja nie widziałam go wyraźnie. Wróciłyśmy krańcem targowiska, bo Bronia szukała nożyków do maszynki i liczyła na to, że ktoś je będzie miał. Na krańcach targowiska stały bowiem pawilony, w których można było dostać dosłownie wszystko, zwyczajowe mydło i powidło. Mrągowski ryneczek to dość duża przestrzeń, oddzielna płotem od dawnych mokradeł i bagien, które wiele lat temu zostały osuszone. Kiedyś jednak nie można było stanąć tam stopą, bo ta zapadała się od razu w ciemną breję bagniska. Chodzenie tamtędy było bardzo niebezpieczne, a rodzice straszyli swoje dzieci liczbą małych, nigdy nieodnalezionych topielców. Od wielu lat miejsce to przypomina duży płat zieleni, na którym rosną kępy olszyn, a przez środek biegnie rów melioracyjny, który można w dowolnym miejscu przeskakiwać. Wciąż jednak panuje tu zapach wilgoci i pleśni, który czuje się, idąc wzdłuż ogrodzenia. Wciągałam nosem powietrze. Tak pachniały bagna. Roje muszek kłębiły się, skrząc w słońcu, wyglądały niczym złoty proszek sypany między palcami. Świat na każdym roku pokazywał mi swoją lepszą twarz, uczyłam się jej stopniowo. W pobliżu dawnego bagniska znajdowała się boczna brama, wciąż używana przez tych, którzy parkowali niedaleko. Wyszłyśmy nią, bo i tędy było nam bliżej do auta, a sprawunki ciążyły chyba każdej z nas. Ania odłączyła się od nas, machając na pożegnanie ręką. Uświadomiłam sobie nagle, że szłam z nimi, a niemal niczego z naszego spotkania nie zapamiętałam, poza pustym miejscem po Człowieku z Lasu i twardością wrześniowych jabłek. – Cierpisz na depresję – odezwała się nagle Bronia, gdy już wracałyśmy.

Od jakiegoś czasu sama zaczęłam się o to podejrzewać. Moje siedzenie pod kołdrą było dość charakterystycznym objawem, jednak wydawało mi się, że jeśli nazwa choroby nie padnie, tak naprawdę nic mi nie grozi. Było to zaczarowywanie rzeczywistości. – No i co z tego? – zapytałam, poddając się. Nie zaprzeczałam. Bronia powiedziała to, co i tak przeczuwałam. – No i to, że trzeba coś z tym zrobić. Masz córkę, dla której musisz żyć. Masz nas. Masz dom, o który trzeba zadbać. Ogród. Pracę. Wszystko poszło w kąt. Książka nieskończona, ogród zarósł. Zosia u ojca. Ciekawe, co na to powiedziałby Wojtek?! – Pieliłam ostatnio – próbowałam oponować. – Widziałam, ale to za mało. Co z twoim życiem? W nim już tak łatwo nie wypielisz. Może wreszcie pozwolisz sobie pomóc? – Nie potrzebuję pomocy. Muszę to przeżyć sama. Poza tym już jest chyba lepiej. Nie wiem. Dziś te zakupy. Sama widzisz. – Szukałam za wszelką cenę pocieszenia. – Nie jesteś jedyną kobietą na świecie, której mąż zginął w wypadku. Wolałabyś żeby cierpiał miesiącami, przykuty do łóżka?! – Wolałabym, żeby żył. – Ale nie żyje i niczego już nie da się cofnąć. Możesz go opłakiwać, ale żyj jak dawniej! Przynajmniej staraj się, bo jeśli będziesz dłużej trwać w tym otępieniu, wreszcie naprawdę odbije się to na twoim zdrowiu! – Nic się już dla mnie nie liczy. – Masz Zosię, która dziś wraca do domu. Chcesz, żeby widziała matkę w takim stanie?! Na myśl o powrocie Zosi poczułam nagłą panikę. Przestraszyłam się, że nie będę w stanie zająć się nią. – Nie wiem, czy to był dobry pomysł, żeby już wróciła… – zaczęłam. – Ludka, musisz się ogarnąć. Choćby dla niej. Czy wiesz, jak ona tęskni?! Całe lato spędziła z ojcem, potem zdarzył się wypadek, więc nawet nie wróciła do ciebie, poza tym krótkim pobytem. Oddałaś dziecko jak kukułcze jajo. – Nie miałam siły się nią zajmować. Wiesz o tym dobrze. Poza tym jest ze swoim ojcem. – Ale może chce być z matką?! Przecież jej dom jest u ciebie, na wsi, a u Martina tylko bywa. A nie pomyślałaś, że on też ma jakieś zajęcia? Teraz pomaga mu Lena, ale ona wkrótce wraca do siebie, do Bydgoszczy. Wakacje się kończą. A poza tym sama byłaś niedawno tak bardzo zazdrosna o Lenę i o to, że twoja córka przebywa z obcą kobietą! Teraz nagle ta kobieta jest lepszą opiekunką niż własna matka?! Tak uważasz?! – Bronia, nie męcz mnie. Proszę. Widzisz, że składam sobie jakoś moje życie. – Właśnie, że wcale tego nie widzę. Nie pozwalasz sobie pomóc. Jesteś jak beton, o który wciąż rozbijam swoje starania. Czy ty w ogóle wiesz, że ja od połowy lipca chodzę przy tobie jak przy zgniłym jajku? Wszyscy tak chodzimy! Czy nie widzisz przynoszonych obiadków, robionych herbat, sprzątania w domu? Bez nas byłabyś już sucha jak wiór, wygłodzona i zarośnięta brudem! Jak można tak się zachowywać?! – Nie przeszłaś tego! – Przeszłam coś znacznie gorszego. Nigdy nie byłam stuprocentową kobietą. A ty masz jeszcze szansę na normalne życie… – wyszeptała, zawieszając głos. Zatrzymałam się na poboczu. Dojeżdżałyśmy akurat do lasu dzielącego Mrągowo od Popowa. Wiosną to właśnie tutaj trwała najdłużej zima. Na podwórkach kwitły już wiosenne kwiaty, a tu jeszcze leżały hałdy przeterminowanego śniegu. Wysiadłam z auta, zostawiając je na poboczu, i poszłam w kierunku lasu. Bronia została w aucie. Nie zastanawiałam się, co się z nią stanie, musiałam przez chwilę pobyć sama. Od wypadku najlepiej czułam się we własnym

towarzystwie. Ludzie mnie drażnili. Zeszłam z niewielkiego wzniesienia, dotarłam do oczka wodnego, które zimą bieliło się, skute lodem, a teraz niemal wyschło, pozostawiając po sobie tylko niewielkie zagłębienie – obietnicę, że pojawi się znowu tutaj jesienią, woda przybierze, by zimą zamarznąć i udowodnić po raz kolejny porządek natury. Porządek jest również w narodzinach i śmierci. Taki sam kołowrót jak z tworzącym się oczkiem wodnym. Natura jest wciąż ta sama, przywracająca wiarę w następne dni, następne przemiany i póki jeszcze wszystko się zmienia, jest dobrze. Bo zmienność jest jedyną na świecie stałością. Usiadłam na przewróconym starym drzewie, którego nikt nie sprzątnął i przez lata zarosło mchem, patrzyłam na drzewa i błękit między liśćmi, spojrzałam dalej, na moje auto przycupnięte na poboczu. „A ty masz jeszcze szansę na normalne życie” – kołatały mi w głowie słowa Broni i ponownie te o depresji. Czułam, jak przyznaję się do tego stanu, choć tak bardzo nie chcę. „Jestem już na tym etapie, że zdaję sobie sprawę z własnego położenia. Może nie jest za późno, by sobie pomóc” – mówiła we mnie jakaś „ja”, może ta lepsza, mniej zdruzgotana i silniejsza? Wstałam, otrzepałam jasną sukienkę. Zauważyłam, że ma kilka plam i lekkich zabrudzeń, pewnie od gałęzi lub niemytego dawno auta. Ruszyłam w kierunku drogi, spokojniejsza. Coś we mnie powtarzało, że mam szansę na normalne życie. Być może sama sobie nie pomogę, ale świadomość, że ktoś chce to zrobić, dawała nadzieję. Wróciłam do auta. Bronia siedziała bez ruchu, czekała na mnie. – Już lepiej? – zapytała tylko. – Tak – mruknęłam. Nie umiałam znaleźć słów wdzięczności. Przecież nie musiała się mną zajmować. Mogła pozostawić mnie samą sobie, pozwolić zarosnąć brudem i zamorzyć się głodem. Nie zrobiła jednak tego. Byłam zwykłą niewdzięcznicą. Wjechałyśmy na moje podwórko, Bronia bez słowa wzięła rower, zapakowała na niego sprawunki i pojechała do siebie. Zawołałam jeszcze cicho: – Bronia! Nie obejrzała się. Może po prostu nie usłyszała. Wróciłam do domu. Było mi ciężko na sercu. Teraz już z dwóch powodów. Do mojego smutku doszedł bowiem kolejny – wyrzuty sumienia. Nie okazałam się dobrą przyjaciółką. Musiałam coś z tym zrobić. Zaparzyłam resztkę ziołowej mieszanki od Broni i wypiłam ją, posłodziwszy miodem. Wcześniej nie interesowało mnie, co piję, choć Bronia na każdej torebce kaligrafowała skład mieszanki. – Zioła na uspokojenie. Melisa, kokorycz, glistnik… – wymruczałam pod nosem ładnie brzmiące nazwy. Kiedyś używałam glistnika do likwidacji kurzajki na palcu. Jego inna nazwa to jaskółcze ziele. Nie wiedziałam, że można z niego przyrządzić napar i pić na spokojność. Kokoryczy nie znałam w ogóle, Bronia musiała naprawdę znać się bardzo dobrze na ziołach. Sięgnęłam na półkę po ziołowy poradnik. Wyszukałam kokorycz. Znajomo wyglądający fioletowy kwiatek, który kojarzyłam z ciemnym miejscem, na przykład w lesie pod krzewem. Przeczytałam o jego działaniu przeciwdepresyjnym. Potem znalazłam opis glistnika. Wykazywał podobne działanie, a dodatkowo jeszcze pomagał na sen. Melisa zaś była moją dobrą znajomą od lat. Dobra, kochana Bronia. Zbierała zioła i leczyła mnie, dając do picia tak skomponowaną mieszankę, przeciwdziałając depresji, którą przeczuwała już dawna. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do niej. Nie odebrała. Domyślałam się, że była po prostu na mnie obrażona.