mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 345
  • Obserwuję295
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 180

Enerlich Katarzyna - Wiatr od jezior

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Enerlich Katarzyna - Wiatr od jezior.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

Pewnej listopadowej nocy 1998 roku Kamień miał kształt walca i w listopadowej pomroce był jedynym widocznym punktem odniesienia. Widać go było już z daleka, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy ogołocone gałęzie drzew pozostawiały sporo wolnej przestrzeni. Kontury zbliżającej się ku polanie postaci były niewyraźne. Ciemne ubranie, na głowie kaptur, wysokie buty, być może gumiaki, bo teren był tu grząski. Ruchliwa latarka nie pasowała do sytuacji. Wydawało się, że tańczy beztrosko, podczas gdy wyrwana ze snu noc przyjmowała intruza do swoich trzewi. Gdzieś wysoko krzyknął puszczyk, broniący zaciekle swego terytorium. Siedział na jednej z gałęzi starego dębu i wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie podoba mu się obecność intruza. Postać nabrała kształtu dopiero na polanie, gdy krzaki zostały w tle. Był to wysoki szczupły mężczyzna. Coś za sobą ciągnął. Szamotanina w bezkształcie worka zdradzała walkę o życie. Mężczyzna nie zwracał na to uwagi. Kiedy zbliżył się do kamienia, odłożył podrygujący worek na bok. Rozprostował plecy. Rozejrzał się wokół. Sprawiał wrażenie, jakby zasłuchał się w głos puszczyka i chciał zapamiętać zarys drzew na ciemnogranatowym niebie. W tych stronach ludzie uważnie patrzyli na drzewa, chmury i wiedzieli, skąd wieje wiatr. Wiatr od jezior zawsze niósł coś nowego, co zmieniało bieg dotychczasowych spraw. Mężczyzna poczuł na policzkach zimną wilgoć. Zadudniło w gałęziach drzew i miękki kołowrót liści osunął się na ziemię. Wymacał w kieszeni kilka drewienek. Poczuł pod palcami ich przyjemną suchość. W dzieciństwie nauczył się rozpalać ogień od jednej zapałki. Ale teraz dla bezpieczeństwa miał przy sobie zapalniczkę. Ułożył z drzazg niewielki kopczyk, polał odrobiną benzyny z małej butelki. Pstryknęła zapalniczka. Nagły płomień strzelił w niebo jasnym grotem i łapczywie chłonął podpałkę. Mężczyzna zanurzył się w krzaki okalające polanę, odchylał namokłe od deszczu gałęzie szukając czegoś, co byłoby na tyle suche, by można to było dołożyć do ogniska. Najwyraźniej przygotował sobie wszystko już wcześniej. Pod gałęziami, przykryte dodatkowo płachtą, leżały niewielkie polana. Teraz zebrał je i zaniósł do ogniska. Szybko zajęły się płomieniem, zrobiło się jasno i przyjemnie, jak jesienią, kiedy ludzie z tych stron palą na kartofliskach wysuszone łęty. Mężczyzna potrząsnął workiem, który jakby trochę uspokoił się. Wypadło z niego coś żywego, co poruszało się teraz na mokrej trawie. Miało związane nogi i było zupełnie nieporadne. Puszczyk zrezygnował z pokrzykiwania i z trzaskiem silnych skrzydeł odleciał. Noc była cicha, dochodziły tylko przytłumione odgłosy lasu, jednak trudno byłoby określić, co się na nie składało. Poszumy były zbyt odlegle. Tu, nad

kamieniem, zapanowała nagła cisza, która aż brzęczała w uszach. Mężczyzna przyniósł też ze sobą czarny plecak. Dopiero teraz, w blasku ognia, można było go wyraźnie zobaczyć. Wyciągnął ze środka jakąś księgę. Przekartkował i znalazł pasek materiału, którym założone były strony. Nabrał powietrza w płuca, jak zwykle robi człowiek, mający do wypełnienia trudną misję. Znowu sięgnął do plecaka. Wyjął jakiś przedmiot zawinięty w kawałek materiału. Odłożył go na kamień, splótł nabożnie dłonie i szeptał do siebie. Potem odczytał coś z książki. Znów szeptał. Na jego twarzy pląsały cienie, kaptur nasunął się jeszcze bardziej, teraz jego skraj sięgał niemal nosa. Leżące na ziemi niewielkie zwierzę poruszyło się. Trawa odcisnęła się pod jego ciałem w obrys okręgu. Mężczyzna chwycił je za przednie kończyny i uniósł do góry. Teraz widać było wyraźnie. To była młoda sarna. Człowiek wciąż coś mamrotał. Otwarta księga leżała na kamieniu. Drugą ręką rozchylił materiał, którym zawinięty był leżący na kamieniu przedmiot. Chwycił go i uniósł do góry. W blasku ognia mignęło stalowe ostrze. Mężczyzna położył szamoczące się zwierzę na skale, przytrzymując je lewą dłonią. Nagle rozejrzał się z niepokojem. Puszczyk jednak wrócił. Słychać go było z tego samego drzewa, co poprzednio. Mężczyzna wolną prawą ręką nakreślił znak krzyża i ponownie sięgnął po nóż. Zwierzę szarpało się ostatkiem sił. Było wyraźnie osłabione, musiało zostać wcześniej złapane we wnyki, bo na jego sierści połyskiwały krople krwi. Mężczyzna jednym sprawnym ruchem podciął sarnie gardło. Ciemna ciecz rozlała się strugą po kamieniu. Sarna drgała w konwulsjach, z każdym ruchem uchodziło z niej życie. Głowa leżała bezwładnie, nienaturalnie przekrzywiona na bok. To trwało zaledwie kilka chwil, owo uciekanie zwierzęcego życia, a wraz z nim zwierzęcej duszy, o której mówi się, że nie istnieje. Widział ją tylko puszczyk na drzewie, jedyny świadek wydarzeń. Puszczyk wiedział, że nikt już tego, co się tu dzieje, nie powstrzyma i że musi dokonać się to, co sarnie było przeznaczone. Jego groźne pohukiwania nie zdały się na nic. Zwierzę na kamieniu znieruchomiało, skończyła się wreszcie jego ziemska męka, a grzechy ludzi zostały odkupione. Na jak długo jednak? Czy Bóg nie będzie domagał się coraz większych ofiar? Mężczyzna oblał truchło sarny benzyną i podpalił. Błysnęła jasna łuna, słychać było głośne skwierczenie. Ciało zwierzęcia płonęło teraz obok ogniska, czuć było swąd palonej sierści. Mężczyzna przeniósł jedno z rozżarzonych polan na kamień. – Takie ofiary macie składać codziennie przez siedem dni jako pokarm, jako ofiary spalane, jako miłą woń dla Pana: winny być składane oprócz codziennej ofiary całopalenia. To ja jestem panem przeznaczenia – powiedział sam do siebie,

a jego głos brzmiał pewnie, jakby przemawiał z ambony. Stał jeszcze chwilę nad ciałem sarny, po czym położył na ognisku mokre gałęzie. Ogień zasyczał i zgasł, pozostawiając tuman wilgotnej pary. Zwierzę na kamieniu płonęło dalej. Mężczyzna odszedł w las. Wkrótce dało się słyszeć dźwięk zapalanego silnika. Jakiś czas charczał i dopiero po chwili z dieslowskim klekotem zaskoczył. Terkot oddalał się, a wilgoć powietrza między drzewami wygłuszała hałas. Sarna nie płonęła zbyt długo, bo nagle z ciemnego nieba spadł deszcz i z cichym sykiem ugasił ogień. Przez chwilę czuć było jeszcze zapach dymu i swąd palonego ciała, jednak listopadowa ulewa spłukała i to. Ślady zostały zatarte, dopiero jasny dzień miał odkryć prawdę. Puszczyk wciąż donośnie krzyczał. Mimo iż intruz odjechał, wydawało się, że nad polaną pozostał jego cień. ===LUIgTCVLIA5tAm9PfkZ2QXJLaw14AmcLYAE1BkYhTC1EKAZlCmc=

Selbongen. Lata wcześniej, czyli na początku Selbongen to wieś-wyspa, rozpięta niczym pajęczyna między trzema jeziorami. Wokół więc dużo wody, jeśli ktoś chciałby suchą stopą przejść z jednego skraju wsi na drugi, musiałby trzymać się tylko jej środka, głównych ścieżek, nie zbaczając na polne drogi i żwirowe dukty, bo granice wsi nie wiedzieć kiedy zamieniają się w brzegi jezior Inulec, Płociczne i Głębokie. Nikt nie wie, kiedy pojawiła się nazwa Selbongen. Gdy jeszcze mieszały się tu jak w tyglu różne języki: niemiecki, polski i litewski, ludzie mówili o tym miejscu, że to Zalijas wangā. Tu, gdzie kończy się bór, czyli zalas. Ale byli też i tacy, co mówili, że nad Selbongen jakoś szczególnie czuwa Bóg Wód, że upatrzył sobie to miejsce, bo wody tu więcej niż lądu, więc i większe w ludziach poszanowanie dla tego żywiołu, w przeciwieństwie do tych mieszkających w wysuszonych, kamiennych miasteczkach na krańcach płytkich rzek i strumieni. Selbongen zaczęło się więc wtedy, kiedy bóg wód Perkun objawił się tu ludziom wraz z pierwszym białym szkwałem i z pierwszą burzą, co jasnym gromem przebiła serce starej lipie, stojącej na brzegu Głębokiego, a potem wraz z pierwszym utopionym w Inulcu rybakiem, pod którym załamał się lód, a ciało jego ofiarnie spłynęło sinobiałą obłą galaretą w głąb, do samego królestwa Perkuna. Mówią, że to mógł być rok 1540 albo ciut wcześniej. Leśna Rita, co mieszkała podobno jeszcze przed pierwszą wojną światową w chacie za wsią na Wygonie uważała, że to jednak było rok później, kiedy wybito słynny trojak Albrechta Hohenzollerna, bo podobno taką właśnie monetę znaleziono w korzeniach spalonej lipy. Czasy to już były w całej Europie chrześcijańskie, ale to nie dotyczyło ludu na tej wyspie, bo otaczające wieś z trzech stron jeziora zamykały ją na wszystko inne niż to, co ludzie, rodząc się w Selbongen, już zastawali. Z czwartej strony, od południa wsi ciągnęła się puszcza, z której do ludzi dochodziły co najwyżej ryki jeleni i wycie wilków, a nie religijne nowinki. Zatem Selbongen było dobrym schronieniem dla wodnych i puszczańskich bogów. Ilekroć rybacy wypływali na połów, modlili się do tych co ich strzegli, żeby burzy i wiatru na nich nie zsyłali znienacka. Jako pierwsi w okolicy nauczyli się poznawać po chmurach, że tego akurat dnia lepiej zostać w domu, łodzi dać odpocząć, sieci naprawić i ziemniaków pieczonych pojeść. Wiedzieli, który wiatr zapowiada biały szkwał i że wody jezior się wtedy zapienią niczym mleko, a te na Głębokim najbardziej. Pewnie byłoby tak do dzisiaj, gdyby ktoś nie odkrył, że wieś to miejsce niezwykle piękne i nie opowiedział o tym w książkach i gazetach. Wraz z powstaniem ceglanych gausthausów i zamiłowaniem do pieczonych w ziołach

ryb prosto z jezior, Selbongen zaludniło się ludźmi z wielkiego świata, różnojęzycznych i o różnorodnej kulturze, takich tłumów to nawet najstarsi rybacy we wsi nie widzieli. Spragnieni nowin ludzie szybko rozsmakowali się w tym wielkim świecie, który do nich przyszedł i o bogach puszczańskich oraz jeziornych zapomnieli. Jak gąbka chłonęli każde nowe słowo, każdą przyśpiewkę, każdy wzór na koszuli i przepis na obcy w smaku chleb. Wszystko co nowe znajdowało tu podatny grunt, ukorzeniało się jak podbiał i rosło w sercach, póki go kolejne nowe do imentu nie wykurzyło. Nikogo też nie dziwiło, że Selbongen wciąż się zmienia, że gausthausy coraz to według nowych planów powstają, a rybie zupy, czyli uchy, coraz to inny smak mają. Raz okna robili proste, raz łukowate, raz ewangelickie świąteczne piosenki było słychać, a raz katolicki anielski orszak wymknął się komuś w polu, bo ładny taki, melodyjny, choć nie na tę okazję przecież. Leśna Rita patrzyła przez okno swej chaty na Wygonie i twarz do jezior odwracała, żeby pachnącym trzciną wiatrem łzy osuszyć. Co się z tym światem porobiło, ludzie?! – załamywała ręce. Z trzech jezior, jak z trzech stron nawiało na tę wyspę dziwnych ludzi, wiatrem o zapachu mułu i muszli, z czwartej strony zaś wiatr przynosił z puszczy zapach grzybów i mchu. Leśna Rita, gdyby mogła do lasu by uciekła, ale starej chaty zostawiać na zatracenie nie chciała.

Selbongen, czerwiec 1929 Świt podchodził pod chaty. Niebo nabierało barw tego dziwnego kamienia, który mijało się na skraju wsi, gdy się już wchodziło w puszczę, a potem skręciło obok zarośli na polanie w kierunku dawnego pastwiska. Kamień był wielki, jakby porzucony tu przez złe siły. Żaden bowiem człowiek nie miałby sam takiej mocy, by go tu przetoczyć. Domostwa stały nieco dalej, przycupnięte przy drodze, trzymając się jej nietrwałych granic, tak łatwo zacieranych przez rwące potoki po licznych w tym roku ulewach. Świat Selbongen powoli wychodził z cienia, a wraz ze wschodzącym za chmurami słońcem obrysy drzew i domów wyostrzały się, czarne kłębowiska okazywały się przydomowymi krzewami, obsypanymi kwieciem. Nocne mary i złe sny odchodziły za horyzont lasu aż do następnej nocy, a pierwszy kogut piał jak zwykle w zagrodzie Konietzów. Po chwili podchwytywały ten ton inne koguty, a ostatni, u Morsztynów, stary już i ospały, nawet nie wskakiwał na płot, tylko wychodził leniwie na środek podwórka z jasną plamą porannego słońca pośrodku i odzywał się ochryple, niczym człowiek wyrwany nagle ze snu i zapytany o słowa modlitwy. Agata Bajohr z chaty na Wygonie wstała już dawno, zbudzona złym snem. Zajrzała do synów, którzy spali w jednym łóżku pod wspólną pierzyną. Ich zarumienione twarze nawet teraz, w półmroku, odcinały się wyraźnie od bieli powłoczki na poduszce. Światło wczesnego poranka padające przez niewielkie okno rozniecało dziwną fluorescencję, którą ona, Agata, bardzo o tej porze dnia lubiła. Wszystko było jeszcze takie zimne i monochromatyczne, a jej zawsze najbardziej podobały się odcienie szarości i kobaltu, dlatego lubiła siadać na tych dziwnych kamieniach, co je mijała, kiedy szła na pastwisko, choć ludzie mówili, żeby tego nie robiła. Dotykała ich porowatej powierzchni, przesuwała palcami po tej niebieskości i zachwycała się barwą, jakby była malarką uliczną. Chłopcy spali niczym niewzruszeni, nie niepokoiło ich baczne spojrzenie matki ani ochrypłe pianie za oknem. Posapywali cichutko i ani myśleli jeszcze rozstawać się z tą krainą, po której błądziły teraz ich dusze. Agata naciągnęła pierzynę na ich drobne ramionka i poczuła nagle miękkość w piersiach i brzuchu, gdzie jeszcze niedawno kołysała te dwa istnienia. Macierzyństwo zaczyna się w piersiach, a potem dopiero pojawia się w sercu. W izbie obok rozległo się szuranie. To obudził się jej mąż, pewnie zaraz wstanie. Jedyne w ciągu dnia chwile samotności właśnie się kończyły. Nie zdążyła nawet wyjść z domu na trawę, mokrą o tej porze. Lubiła stawiać bose stopy na zielonej darni, wspominać dzieciństwo i młodość spędzone w Sensburgu.

W Selbongen mieszkała od niedawna. – Pójdę do krów – mruknął wysoki mężczyzna, wchodząc do dziecięcej izby. Drapał się po rozczochranych włosach. Stał przed nią w kalesonach, w których troki lekko się poluzowały i widać było fragment ciemnego podbrzusza. Rzuciła okiem, ale zaraz odwróciła wzrok, zawstydzona. Syknęła, by był ciszej. – Dzieci pobudzisz. – I dobrze, niech za młodu uczą się wstawania rano do roboty. – Daj im jeszcze pospać. Odwrócił się i wyszedł z chaty, pewnie do wychodka. Bruno. Jej mąż. Codzienność od sześciu lat i pewnie na kolejne lata. Ciotka Rebeka powtarzała jej, że kiedyś go pokocha, więc ona czekała na tę miłość. Czas jednak płynął, a uczucie nie nadchodziło. Widać, nie było zapisane w jej gwiazdach. Synowie Agaty, krew z jej krwi i ciało z jej ciała, Johann i Manfred, dorastali na tej surowej mazurskiej ziemi pozbawieni całkowicie tego, co zwykle mieli ludzie w miastach. Z dala od książek, wygód i dostatku, fotografa, kina, sklepów kolonialnych, skocznej muzyki oraz ślazowych cukierków, które tak chętnie smakowali ich rówieśnicy w Sensburgu czy Nikolaiken. Chłopcy nawet o takich zbytkach nie słyszeli. Dla nich Selbongen kończyły się i zaczynały na znajomych domach – ich własnym, Konietzów, Morsztynów i Skowronków, a dalej świat już nie istniał, jakby zaginał się i spadał w przepaść. Agata Bajohr, odkąd wyszła za mąż, również nie ruszała się poza własne gospodarstwo. Zajęta była opieką nad dziećmi, bo taki miał być porządek w jej życiu. Mąż sam jeździł na targ i w interesach, jeśli było trzeba, a ona odnajdowała się w roli matki i gospodyni, poświęcając temu swoje tęsknoty i niejasne przeczucie, że coś może ją omijać. Jedynie w niedzielę szła do kaplicy na nabożeństwo. Przez wiele lat czuła się nieswojo we własnym domu, co był już puszczańskim progiem. Ludzie nazywali to miejsce Wygonem, bo podobno kiedyś było tu wiejskie pastwisko, aż jakaś Leśna Rita chatę sobie zbudowała, a krowy pędziła dalej, bo jej przeszkadzały. Mleka nie piła, mięsa krowiego nie uznawała, a że ludzie mówili, że duchy puszczańskie i jeziorne się w niej poplątały, to woleli ze złymi mocami nie zadzierać. Nazwa Wygon pozostała, a domy stały tu jak we wsi, tylko rzadziej i drzew także mniej było. Dopiero kawałek dalej drzewa puszczańskie się zaczynały, a między nimi polany. Czasem na tych polanach ktoś krowy swoje wypasał, zawsze z daleka od chaty Rity, żeby uroku na zwierzynę nie rzuciła. Rita dawno już nie żyła, ale chata po niej została i Agacie czasem matyjaśnie się robiło w sercu, gdy myślała, że po tej podłodze tamta leśna kobieta stąpała. Bruno za nic miał te jej myśli, do roboty wstawał rano, a wieczorem padał

w pościel jak nieżywy, więc go Leśna Rita tyle co brud na klumpach obchodziła. Agata i Bruno wstąpili do nowego kościoła siedem lat temu, w 1922 roku. Poznali się na jednym ze spotkań, zasłuchani w słowa misjonarzy, którzy przybyli tu z Niemiec. W miejscu, gdzie odbywały się spotkania, kilka lat później ludzie zbudowali kaplicę. Misjonarze byli dość osobliwi: jeden chudy jak tyczka, drugi krągły jak pączek, a tutejszy kupiec Fritz Fisher nie odstępował ich na krok, jakby w obawie, że powiedzą coś nie tak. O Fritzu mówiło się, że zna wielki świat, o wiele większy niż ten, co jest za domem Morsztynów lub Konietzów. Że wie, co jest za wsią, za Sensburgiem, a nawet w obcobrzmiącym Berlinie. To stamtąd wrócił z pokaźnym majątkiem. Prowadził tam sklep kolonialny. Handlował tkaninami, nieznanymi przyprawami, herbatą i kawą, które Niemcy chętnie kupowali, bo smakowały egzotycznymi krajami. Któregoś dnia w jego sklepie zjawił się młody, szczupły, jasnowłosy człowiek, ubrany w nienaganny, dobrej jakości wełniany garnitur. Fritz czuł szacunek do ludzi dobrze ubranych, sam także starał się, by jego strój niczego nie mówił o jego prostym pochodzeniu. Człowiek ów przeglądał najpierw kupony delikatnych materiałów, sięgając po te ciemniejsze. Sprawdzał, czy zwinięte w dłoni wracają do poprzedniego stanu i czy włókna są dość śliskie, by nie czepiały się do nich odrobiny kurzu, po czym odezwał się nagle: – Upadek Adama nastąpił, aby ludzie mogli przyjść na świat, i ludzie przychodzą na świat, aby mogli osiągnąć szczęście. Stojący za ladą Fritz spojrzał na niego znad okularów i wyciągnął rękę, by poprawić zmięty materiał. – Znaczy, że co? Młodzieniec wyciągnął niewielką, czarną książkę, o której Fritz najpierw pomyślał, że to Biblia, i wręczył mu ją. Kupiec skwapliwie sięgnął po pismo i przekartkował je. – To nie Biblia? – zdziwił się podnosząc wzrok znad pierwszej strony, przesuwając okulary na czubek nosa. – Nie. Ale to równie ważna księga. Tak jak dwóch naocznych świadków może zaświadczyć o tym samym fakcie, tak Księga Mormona i Biblia zaświadczają o Chrystusie – odparł młodzieniec ze szczerym uśmiechem. – Ma pan zatem przed sobą Księgę Mormona. – Ja czytam tylko Biblię – Fritz odłożył księgę na ladę, jakby zniechęcony. – To nic nie szkodzi. Tak jak jedząc jabłka, może pan jeść również gruszki. Oba owoce są zdrowe i smaczne. Młody człowiek na wszystko znajdował odpowiedź, co Fritza początkowo zaniepokoiło. Nie był przyzwyczajony do takiej konwersacji. Pochodził z dalekich, smaganych wiatrem Prus Wschodnich i tam jedyną logiką było przywiązanie do ziemi i wszystko, co z tego wynikało. Fakt, że znalazł się w Berlinie i teraz

właśnie, w tamtym momencie pomyślał o rodzinnych stronach, tylko ową regułę potwierdzało. Nie wyzbył się całkiem domowych tradycji, jak i nie wyzbył się pierwotnej wiary, w której był wychowany. Jednakże lata w wielkim świecie sprawiły, że jego chód stał się lżejszy, jakby miał przymocowane do butów nowe resory, horyzonty nieco poszerzyły się, sny nabrały świeżego powietrza, a myśli nie krążyły wyłącznie wokół problemu przeznaczenia, cierpienia i kary za grzechy. – Nigdy nie słyszałem o Księdze Mormona. – Po to tu właśnie jestem. Żeby pan usłyszał – młody człowiek drapał paznokciem niewielką łuskę po starej olejnej farbie. Fritz odnowił tę ladę sam, papierem ściernym, chcąc, by do klientów bardziej przemawiały słoje dębowego drewna, a nie szafirowy kolor, pod którym ukrył je poprzedni właściciel. Widać odnowił nie dość dokładnie. Kawałek farby nagle odprysł i spadł na podłogę. Młody człowiek nie miał już żadnego punktu zaczepienia. Schował dłonie za plecami. Stał wyprostowany jak struna, na tyle nieśmiały jednak, by nie wiedzieć, co zrobić z rękami. Fritz pokręcił głową, jednak nie wyprosił klienta. A nawet rozmawiał z nim jeszcze dłuższą chwilę. Młodzieniec przyjechał do Berlina z Ameryki, pochodził jednak z niemieckiej rodziny i wrócił na pewien czas do ojczyny swoich przodków. Jego niemiecki był nieskazitelny, co zdziwiło Fritza, bo nawet on, bądź co bądź pochodzący z Prus Wschodnich, miał wrażenie, że mówi po niemiecku nie dość twardo, jakby tamta ziemia nadała jego wymowie niepożądanej miękkości, która zdradzała go na każdy kroku. Bowiem w jego stronach mieszali się różni ludzie, przybyli z Rosji, Polski, Czech i to oni mówili z tym dziwnym akcentem, śmiesznie budowali głoski, a jednak słuchało się ich tak, jakby człowiek zmęczony opadał na miękki piernat. Ich mowa miała ciepłą barwę, a jego była stalowoszarym dźwiękiem, jak toczące się ze zbocza ostre granity. Obie palety barw z czasem połączyły się w ludzkich językach i tak rosyjska mowa zesztywniała i nabrała rozkazującego tonu, a niemiecka miała teraz wygładzone kanty i brzmiała jak poezja. Tu, w Berlinie, ludzie pytali czasem skąd pochodzi. Wstydził się wtedy, że przyjechał z jakiejś nieznanej wsi na Masuren i mówił, że jest z Breslau, choć akcent ludzi stamtąd był zupełnie inny, ale pytający często o tym nie wiedzieli. Potakiwali głowami. Był przecież jednym z nich. Ten młody człowiek mówił zaś tak, jak powinien. Jego nikt by nie spytał, skąd przybył, choć dom rodzinny zostawił na innym kontynencie. Może to właśnie sprawiło, że Fritz nabrał do tamtego czegoś coś w rodzaju szacunku, jakby pochylał głowę przed jego wiernością rodzinnej ziemi. „Taki człowiek na pewno nie jest głupi” – pomyślał. A on nie lubił obracać się wśród ludzi nieświatowych i nieświadomych. Zaproponował więc młodzieńcowi łyk wody i pozwolił, by mówił dalej.

Usiedli na niebieskim, sfatygowanym szezlongu, który pozostał tu wraz z szafirowym odcieniem obić i tapet, i pili wodę z wysokich kryształowych szklanek. Młody człowiek formułował zwięźle myśli, a jego mowa o Bogu była tak jasna, jakby ktoś nagle przesunął wysokie wzgórze, osłaniające szczelnie przed słońcem, i promienie zajrzały do najciemniejszej rozpadliny. Zostawił mu tę księgę z obietnicą rychłej ponownej wizyty i wyszedł ze sklepu, niczego nie kupując. Fritz, jako kupiec wolał, kiedy ludzie kupowali i przez dwa dni boczył się nawet trochę na młodzieńca, bo uważał, że z grzeczności mógł kupić choćby odrobinę herbaty, jednak jakoś owo rozczarowanie się w nim rozwiało. Był wciąż pod urokiem tamtego, jego mowy i miękkości w ciele, jednak do podarowanej księgi z początku nie zajrzał. Któregoś dnia Fritza nieznośnie rozbolał ząb. Najlepszym panaceum na to był spirytus. Oczywiście miał tylko przepłukać ząb, ale niechcący napił się go, a przełykając poczuł, że gardło najpierw go lekko pali, a potem ciało leniwieje i łagodnieje. Postanowił, że tego dnia skończy wcześniej, bo gdzieś wywietrzała jego zawodowa obowiązkowość. Zabrał księgę, którą schował pod ladą, zamknął sklep, na drzwiach wywiesił kartkę, tłumacząc się złym samopoczuciem i schował się na zapleczu. Miał tam stary fotel po jakimś subiekcie, który już dawno umarł. Fotel był brązowy, na solidnych drewnianych nogach i stał pod oknem, niegdyś przy biurku. Biurko jednak zostało gdzieś przeniesione i został po nim tylko szary ślad na ścianie. Fritz usiadł wygodnie, rozłożył egzemplarz na kolanach i kartkował księgę, dziwiąc się jednocześnie, że taka podobna do Biblii. Jak tamta była podzielona na księgi, lecz nosiły one inne nazwy: Księga Nefiego, Księga Jakuba, brata Nefiego, Księga Mormona, Księga Almy… Imiona brzmiały obco, nie było wśród nich znanych mu Izajasza, Jeremiasza, Rut czy Hioba, a jednak zaczął czytać z rosnącą ciekawością. Od początku opowieść wydała mu się dość spójna i przyjazna, dzięki czemu nie czuł żadnej niestosowności czy lęku przed grzechem, że oto poznaje innego Boga. Bóg z Księgi Mormona wydawał mu się tym samym Bogiem, co Bóg z Biblii. „Rzeczywiście, można zjeść przecież i jabłko, i gruszkę” – pomyślał. Po kilku dniach wiedział już, że Jezus po śmierci objawił się na kontynencie amerykańskim, tam nauczał i głosił ewangelię, jak wtedy, jeszcze przed śmiercią w Jerozolimie. Pomyślał: skoro tak, może ten sam Jezus objawi się kiedyś i w rodzinnym Selbongen, do którego zamierzał na początku następnego roku wrócić z pokaźnym majątkiem i zainwestować w podobny sklep kolonialny w Sensburgu. Rozmarzył się nawet, gryząc obsadkę pióra. Musiał podzielić się ze swoją żoną radosną nowiną, że być może przywiezie ze sobą jeszcze jeden skarb – nową

wiarę – i dzięki temu Selbongen stanie się sławne na całe Prusy, a może nawet na całą Europę, i kto wie, czy nie pojawi się tam, jeśli nie Jezus, to przynajmniej jakiś prorok. Miałoby to duże znaczenie dla interesów, bo on, kupiec, wolał, gdy coś pobudzało ludzką ciekawość. Za ciekawością zawsze idą pieniądze. Z niepokojem czekał na młodzieńca, który obiecał przecież wrócić. Codziennie odwracał głowę słysząc dzwonek u drzwi, który obwieszczał każdego wchodzącego. Młodzieniec wciąż jednak nie przychodził. Dnie wydłużały się, robiło się gorąco, ludzie wyjeżdżali na urlopy, a ci co zostali, jakby mniej chętnie zaglądali w ciągu dnia do sklepu. Dopiero wieczorem zjawiały się jakieś przepocone kucharki, zmęczone upałem matki z rozczochranymi dziećmi czy mężczyźni w roboczych strojach, z krążkami wilgoci pod pachami. Jakiś miesiąc później w sklepie zjawił się inny młodzieniec. Był nieco postawniejszy, mniej schludny i jakby zakłopotany. W jego niemczyźnie lekko słychać było angielski akcent. Napomknął, że jego znajomy, który był tu wcześniej, nie mógł wrócić, bo został wysłany na misję do Włoch, a on przychodzi w zastępstwie. Fritz popatrzył na niego zdziwiony i podrapał się w głowę. Zgłębił już Księgę Mormona niemal w całości i nawet zdążył zapomnieć swój pierwszy entuzjazm wywołany zawartymi w niej opowieściami, rzekł więc tylko, że szkoda, bo tyle czekał. Chciał oddać Księgę, ale nagle zrobiło mu się jej żal. Gdy już leżała na ladzie, zapytał nieśmiało: – Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej. Twarz gościa pojaśniała. Oto kolejna osoba chce wejść na dobrą, świetlistą drogę ku zbawieniu. Usiedli na tym samym szezlongu i rozmawiali, a Fritzowi przestał nawet przeszkadzać ten angielski akcent. Kiedy się żegnali, młodzieniec poprosił jeszcze o szpulkę czarnych nici i igłę, co ostatecznie przekonało kupca do niego. I tak zaczęła się wędrówka Fritza ku nowej wierze. Młody misjonarz z angielskim akcentem nazywał się Frank Schmidt i przedstawił go kilku osobom. Na spotkaniach poznał takich jak on, spragnionych nowych wieści i nadziei, których łączyło dziwne przeczucie, że stary świat chyli się ku upadkowi. Był rok 1921 i trzydziestodwuletni Hitler właśnie został wodzem Niemieckiej Partii Robotników. Wtedy, w czerwcu, samozwańczy Führer przebywał w więzieniu za zakłócanie porządku publicznego, a w jego głowie już rodził się plan utworzenia Oddziałów Szturmowych, które zajęłyby się walką z opozycją, mordowaniem przeciwników i pogromem Żydów. Siedział w więzieniu przez miesiąc i miał dość czasu, by zaplanować sieć partyjnych bojówek. Obmyślał również swoją książkę, która stałaby się biblią narodowych socjalistów, jej słowa z wolna osadzały się w nim. Narodziły się kilka lat później, w 1924 roku podczas

jego pobytu w kolejnym więzieniu, tym razem w Landsbergu. Ludzie przeczuwali koniec starego świata, a złym wieściom nie było końca. Przesączały się sobie znanymi źródłami do różnych krajów, gdzie czekali na nie ludzie w oświetlonych słońcem piaszczystych wioskach i w zacienionych przez dachy kamienic miasteczkach. Ulice wielkich miast wyglądały tak samo i w Breslau, i w Königsbergu, i w Warszawie, a jednak czuło się, że coś zaczyna się dziać i za chwilę okrutna prawda dotrze pod dachy i strzechy, do kin, sklepów kolonialnych i do salonów fryzjerskich. Zaś Niemcy, którzy nie rozumieli i nie zaakceptowali faszyzmu, czuli się niczym przerażone mrówki w zrujnowanym mrowisku. Po roku Fritz, gnany jakimś niepokojem, powrócił na rodzinne Mazury, a w podróży towarzyszyli mu wychudzony po powrocie z podroży Bruder Frank Schmidt i okrągły jak beczka śledzi Bruder Max Klimke, którego niedawno poznał. – Będzie dobrze, zobaczycie – zapewniał ich przez całą drogę Fritz, pomagając, na ile mógł, w trudach podróży. Karmił ich imbirem i cynamonem, by rozjaśnić im umysły i zlikwidować bóle głowy, płukał usta szałwią, gdy bolały ich zęby, oddawał własne skarpetki, gdy ich własne, przeprane kawałkiem mydła w jakiejś rzece, nie wyschły. Bracia Frank i Max w takiej podróży jeszcze nigdy nie byli. Kiedy dotarli do Selbongen, rozejrzeli się wokół i zobaczyli skromną, choć czystą wieś, zbudowaną przy drodze, nieco rozciągniętą na boki piaszczystymi drożynami, z pastwiskami i ogrodami. Na płotach wisiały garnki, w studniach przeglądało się słońce. Bracia spojrzeli na siebie. Nauczeni, by nie narzekać i we wszystkim widzieć wolę Bożą, zachowali dla siebie uwagi o biedzie, jednak miało się wrażenie, że obaj zatęsknili za amerykańskimi lub choć berlińskimi wygodami. Znalazł się dla nich pokój u Konietza, a żona Fritza ugotowała im kapustę z mięsem, by pojedli domowego. Nikt jeszcze nie wiedział, co to za zacni panowie przybyli z Fritzem, skoro jednak byli w garniturach, musieli to być ani chybi jacyś ważni ludzie. Już na początku wzbudzili wielką ciekawość, a Fritz zacierał ręce, bo spieszno mu było do ogłoszenia swoim sąsiadom dobrej nowiny. Na pierwsze spotkanie na polance, poza kilkoma starymi kobietami nikt więcej nie przyszedł, bo akurat były żniwa. Trzeba było się spotkać dopiero kiedy skończą się polowe prace, a przez ten czas Frank i Max przechadzali się w spiekocie dni, niszcząc przy tym eleganckie garnitury. Ktoś ze wsi przyniósł płócienne stroje, a żona Fritza zaniosła je do Konietzów z prośbą o przekazanie. Na drugi dzień Frank i Max byli już ubrani jak swojacy, choć początkowo niezbyt dobrze się z tym czuli. Patrzyli przepraszająco spod słomkowych kapeluszy, najlepszych na te upały, jakby dla ludzi w Selbongen miało to jakieś znaczenie, co na sobie noszą panowie z dalekiego świata. Kiedy były żniwa, każdy pochylał się raczej do ziemi niż patrzył w górę; równie dobrze mogliby przechadzać się nago

i nikt by pewnie tego nie zauważył. Bardziej ludzie dziwili się, że panowie nie chcą pomóc w robocie; kręcili głowami na widok ich wydelikaconych dłoni i szeptali kpiąco: – Temu Antałkowi to by się przydało na polu porobić. Pan Tyczka też by się do czego nadał. To byli przecież prości ludzie. Jednak ani Antałek, ani Tyczka do roboty się nie kwapili. Spacerowali po wsi, a czasem, we wtorek lub piątek, jeździli z Fritzem do Sensburga na targ, a potem wracali stamtąd zmęczeni i senni. Kładli się spać dość wcześnie, jeszcze przed żoną Konietza, ale to akurat było dobre, bo niepotrzebnie nafty nie palili. Dopiero po żniwach nastał czas, żeby wreszcie opowiedzieć o dobrej nowinie. Ludzie we wsi, zmęczeni robotą w polu, chętnie siadywali na trawie albo na kamieniach i chłonęli wszystko chętnie i łapczywie. Nic nie musieli robić, tylko słuchać i patrzeć przy tym w niebo. Wkrótce czekała ich znowu praca, więc chcieli nieco odetchnąć… Przesuwali w swojej wyobraźni widmo tej mordęgi, jak wiatr przesuwał miękkie obłoki nad ich głowami i robili wszystko, by zatrzymać czas. To, co mówili tamci, było lekkie, ciepłe i przyjemnie przepływało przez ich myśli. Już przestali ich nazywać Tyczką i Antałkiem. Mówili teraz o nich Bruder Schmidt i Bruder Klimke. A tamci opowiadali tak pięknie, aż niejednej gospodyni łza się w oku zakręciła. Agata, jeszcze panienka, przyjechała wtenczas na spotkanie ze swoją ciotką Rebeką z Sensburga, Żydówką, która po śmierci męża poszukiwała sposobu na nowe życie. Przeczytała o spotkaniu z misjonarzami w „Sensburger Zeitung” i natychmiast wybrała się na nie, zabierając siostrzenicę, młodziutką, o nieco pospolitej urodzie. Przyznać trzeba, że miała w tym jakiś interes, bo liczyła, że może Agata pozna tam jakiegoś bogatego gospodarza, który chciałby ją za żonę. Matce Agaty obiecała na łożu śmierci zajmować się dziewczyną, jednak czas opieki znacząco się przedłużył, a Rebeka coraz bardziej martwiła się o przyszłość swoją i dziewczyny. Przyjechały do Selbongen starym powozem sąsiada, szybko znalazły polanę, gdzie miało się odbyć spotkanie z misjonarzami i zajęły miejsce nieco z boku, zostawiając te lepsze mieszkańcom wioski. Bracia głosili ewangelię przez trzy dni. Wyjaśniali podobieństwo Księgi Mormona do Biblii, używali tamtego porównania o jabłku i gruszce i przedstawili mieszkańcom Selbongen tak piękny i barwny świat, że wszyscy siedzieli zasłuchani i przekonani, że oto ich życie ma szansę zmienić się na lepsze. Kiedy przychodził czas chrztu, ludzie gromadzili się na brzegu jeziora. Brat, który chrzcił, miał na sobie białą szatę, podobnie jak ten, który miał być ochrzczony. Biel obiecywała im czystość i połączenie z Bogiem. Obaj wchodzili do wody. Chrzest przez całkowite zanurzenie miał oczyścić z grzechu i przygotować na nowe życie. Brat wypowiadał rytualną formułę, a ludzi, którzy z brzegu

przyglądali się temu, ogarniało głębokie wzruszenie. Potem przychodził czas na konfirmację. Białe szaty były ściągane, a wierny przygotowywany na obrzęd nałożenia rąk i nadanie Ducha Świętego. Niejeden po tym obrzędzie odczuwał niewiarygodną bliskość ze Stwórcą. Jako pierwsi nową wiarę przyjęli Konietz i Morsztyn, a dopiero po nich żona samego Fritza, co było do końca życia dla niego ujmą, bo wydawało mu się, że żona zaraz po nim powinna iść w jego ślady. Do nich dołączali kolejni, nawet Rebeka z Sensburga zastanawiała się nad chrztem mormońskim, kiedy jednak przyszło co do czego, zrezygnowała mówiąc, że ona sobie jeszcze na swojego Mesjasza poczeka. Nie miała natomiast nic przeciwko temu, by Agata przystąpiła do wspólnoty, bo jej ojciec i tak był ewangelikiem, więc w dziewczynie nie płynęła czysta żydowska krew, a może z czasem ta nowa wiara będzie jej się opłacać? Nie wychowywała Agaty według ścisłych zasad, nie zawsze zapalała szabasowe świece, choć świetlistą Chanukę obchodziła z radością. Być może to przez wspomnienia z dzieciństwa, kiedy płonęły kolejno zapalane świece, a wszystko, co się wtenczas jadło, smakowało odświętnie. W tłumie słuchaczy Agatę wyłowił przystojny czarnowłosy Bruno Bajohr i gdy tylko na niego spoglądała zdziwiona, uśmiechał się serdecznie. Uśmiechy te szybko zauważyła Rebeka, popychając Agatę w stronę mężczyzny. Ta nie za bardzo chciała. Spoglądała na niego z wyraźnym dystansem. Był od niej sporo starszy, co było widać, ale zdaniem ciotki, to niczemu nie przeszkadzało. Nie miała zamiaru w tej sprawie ustąpić i wreszcie między jednym spotkaniem a drugim zagadnęła do mężczyzny, niby od niechcenia: – Biedna sierota z tej mojej siostrzenicy. Miała wspaniałych rodziców, jednak zmarli bardzo młodo i tak oto dziewczyna sama została i na przeznaczenie czeka. Dla Bruna sytuacja była więc jasna i kilka dni później, zaraz po chrzcie w Inulcu, oświadczył się Agacie. Chciał nie chciał, musiała iść za niego, bo ciotka ją do tego zachęcała. Przed ślubem młoda kobieta również przyjęła chrzest mormoński i tak oto Bajohrowie byli pierwszym, zawartym w nowej wierze małżeństwem w Selbongen. Na to, by wziąć ślub w prawdziwej świątyni nie mieli dość pieniędzy, bo musieliby jechać w daleką podroż do jakiegoś Salt Lake City, ale misjonarze powiedzieli, że to wystarczy, że ich świecki ślub tu, na miejscu, zostanie pobłogosławiony. Nie od razu wtedy wszyscy ze wsi się ochrzcili, szczególnie, że nie podobało się to okolicznym pastorom. I temu z Ukty, i temu z Nikolaiken, i temu z Hoverbeck[1], aż na końcu zareagował również ten z Sensburga – zorganizował nawet spotkania misyjne, ale frekwencja było gorsza, niż przy poprzednich takich spotkaniach. „Wszystko przez te niespokojne czasy. Mówią, że będzie wojna i ludzie, jak

te owce, szukają pasterza. Nie wiedzą, że pasterz nie zawsze wie, jak trafić nocą do owczarni” – rozmyślał pastor z Sensburga, Kargeta. Przekonany, że on sam wie, jak trafić, zniechęcał ludzi do nowej wiary, ile tylko mógł. Jednak choć ludzie go szanowali, a jego brat był dyrektorem szkoły parafialnej w Aweyden[2], nawet on niczego nie wskórał i tak oto po upływie dwóch lat prawie całe Selbongen przeszło na mormońską wiarę. Pochrzcili się wszyscy w Inulcu albo w Głębokim i zaczęli żyć według nowych zasad. Na ślubie Agaty z Brunem stawili się wszyscy jak jeden mąż, a po ślubie i zakończeniu dzieła misjonarze wrócili do Ameryki, wezwani przez tamtejszych przełożonych. Prezydentem gminy kościoła wybrany został Manfred Morsztyn. Poparli go przez podniesienie ręki prawie wszyscy wierni. – To przecież nasz sąsiad, poczciwy Manfred. Co dzień widzisz go jak pracuje na swoim polu, jak doi krowy czy pielęgnuje ogród, a tu, przed nami, stoi jako kapłan. On poprowadzi naszą gminę. – Oczy starszej kobiety, sąsiadki Agaty, wypełniły się łzami wzruszenia. Stały obok siebie podczas wyboru prezydenta. Wokół panowała pełna skupienia cisza. – Ci, którzy chcą poprzeć brata Morsztyna jako prezydenta gminy, proszeni są o okazanie tego przez podniesienie ręki – uroczysty ton, jakim przemawiał przybyły z Konigsberga prezydent wschodniopruskiego dystryktu Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich wyrwał je z zadumy. Obie chciały krzyknąć: „Oczywiście”, ale nie wypadało tego zrobić. Podniosły więc ręce do góry. Kilka lat później prezydenta Morsztyna zastąpi Konietz. Dla Agaty jej zaślubiny były smutną uroczystością, bo zrozumiała, że tym samym nagle zgasła nadzieja, że w jej życiu wydarzy się coś pięknego. Poza tym niepokoiły ją doniesienia, że w nowej wierze jej mąż może mieć kilka żon, ale misjonarze zapewniali, że teraz już się tak nie dzieje. Bruno był dla niej czuły tylko przez pierwsze dni: – Tylko ty się liczysz – szeptał jej do ucha, zadowolony, że będzie komu pomagać w obejściu, bo nowa wiara nie zwalniała przecież z pracy. Dumny był ze swojej młodej żony, a głowę miał wypełnioną szczęściem i dalekosiężnymi planami. I tak Bruno Bajohr jednego dnia stał się najpopularniejszym gospodarzem we wsi, bo jako pierwszy zawarł ślub w nowej wierze i nawet redaktor z „Sensburger Zeitung” przyjechał, by zrobić z nim wywiad. Agata najbardziej na świecie bała się nocy poślubnej, do której sumiennie przygotowywała ją własna ciotka. – Czego będzie chciał, to mu daj i nie kryguj się, bo swoje lata masz i czas najwyższy. Każda z nas to przechodzi i jakoś żyje. A jak dzieciaki ci się potem z tego urodzą, to dobrze, bo męża na zawsze do siebie przywiążesz.

„Wolałabym tych dzieci nie mieć i nie przywiązywać Bruna do siebie” – przemknęło jej przez myśl, ale potem przypomniała sobie o posłuszeństwie i ważności małżeństwa i odsunęła te niezdrowe wyobrażenia. Po ślubie poszli do domu Bruna. Agata przebrała się w bawełnianą koszulę, którą dostała od ciotki i czekała na niego w łóżku, patrząc, jak jeszcze krząta się po domu, jak dolewa nafty do lampy i niucha tabakę. Ta tabaka nie podobała się misjonarzom i namawiali go, by przestał jej używać, ale on kręcił tylko głową i mówił, że nie od razu to zrobi, że może kiedyś, ale teraz nie, bo musi się z nową wiarą oswoić. Wreszcie wszedł do izby, a Agata chciała to już mieć za sobą więc odkryła kawałek pierzyny, jakby zapraszająco. Zdjął co tam miał na sobie, został tylko w śmiesznych kalesonach i koszuli, a i te potem ściągnął pod kołdrą i nagle jej oczom ukazał się wyprężony członek, nie za duży, ale i tak wystarczająco dziwny, by nagle na jego widok krzyknęła. Roześmiał się tylko z zadowoleniem, bo to go ostatecznie upewniło w tym, że pannę wziął całkiem czystą, choć on sam doświadczenie z kobietami miał spore i znany był z tego na całą wieś. Pasował mu do czasu ten kawalerski stan, ale teraz chciał się ustatkować. Pomógł jej ściągnąć koszulę przez głowę i położył całkiem nagą i zawstydzoną na łóżku. Ocenił jej figurę – tu i ówdzie była zaokrąglona, biodra miała szerokie, co bardzo w kobietach cenił, piersi trochę małe, ale po dzieciach na pewno się zmienią. Klepnął ją po brzuchu, jakby zaakceptowawszy niewielką fałdkę i rozłożył jej białe, dość szerokie uda. Krępowała się bardzo, bo był nieco w tym wszystkim obcesowy, kiedy przyglądał się z ciekawością jej najwstydliwszej części ciała, ale kiedy zaczął ją pieścić delikatnie palcem, skrępowanie nieco ją opuściło. Pieścił ją wciąż, a ona doświadczała czegoś nieznanego i odpływał powoli ten cały wstyd. Jej ciało poddawało się jego zabiegom; patrzyła w sufit i myślała, że ciotka nie miała racji mówiąc, że małżeńskie pożycie jest dość dla kobiety nieprzyjemne. Był ciepły wieczór, maciejka za oknem pachniała mdląco, krowy ryczały na pobliskich pastwiskach. W tych odgłosach poczuła się bezpiecznie, otuliły ją jak ciepły sweter. I jeszcze ta dziwna pieszczota i głowa jej męża między udami. Przyglądała się temu ze zdziwieniem, ale i z podnieceniem, bo widok był czymś zupełnie nowym. Nagle poczuła lekki ból brzucha i coś jakby rodzaj prądu, przenikającego lędźwie i uda. Miała wrażenie, że zaraz tam, na dole, eksploduje. A potem zrobiło się jej dobrze i spokojnie, zniknął gdzieś tamten przyjemny ból i wrażenie rozpierania. Miała wrażenie, że wszystko wokół ucichło. Jej ciało było rozgrzane i miękkie. Uniosła głowę z poduszki i spojrzała na Bruna, która patrzył na nią

z wyraźnym zadowoleniem. Widziała jego twarz i ciemne włosy na swoim łonie. – Teraz ja. Leż spokojnie. Wiem, co trzeba robić, bo z niejedną już to robiłem. Trochę ją zabolało to wyznanie w takiej chwili, ale odsunęła tę myśl. Potrzeba całkowitego podporządkowania jemu była nawet nęcąca; miała wrażenie, że wręcz podniecająca. Jeszcze całkiem nie ostygła, był w niej wciąż dziwny żar, który już dogasał, jednak tak bardzo chciała w tamtej chwili pozwolić mu na to, by poczuł to samo co ona. Położył się na nią i powoli zaczął w nią wchodzić. Coś w środku zabolało, ale nie było to nie do zniesienia. Bruno pchnął mocniej i wtedy coś się w niej rozluźniło. Poruszał się miarowo w przód i tył, a ona nie bardzo wiedziała, co ma robić. Patrzyła na jego owłosioną pierś i poddawała się temu rytmowi. Za którymś razem wreszcie zatrzymał się i krzyknął głośno, po czym stoczył się na bok i odetchnął. – Jak ci się to podobało, moja żono? Czy się spisałem? Uśmiechnęła się do niego, nie umiejąc rozmawiać o tych sprawach. Przyłożyła dłoń do łona i poczuła wilgoć, a potem zauważyła krew na prześcieradle. Ku swojemu zdziwieniu, polubiła te ich zbliżenia. Czekała na każdy wieczór, żeby usiadł między jej nogami i pieszczotą doprowadzał do rozkoszy, sam potem zaspokajając się w niej. Kiedy ciotka po jakimś czasie spytała ją o noc poślubną, odpowiedziała, że była bardzo przyjemna. Tamta pokręciła tylko głową mówiąc, że nie lubi, kiedy Agata kłamie. Więc Agata milczała i nie była już skłonna do zwierzeń. W ciągu dnia Bruno był wymagający i krzykliwy, nie znosił sprzeciwu, łagodniał dopiero w łóżku. Zmieniał się wtedy całkowicie, by wraz z porannym pianiem kogutów stać się znowu szorstkim mężczyzną. Nie rozumiała, dlaczego nie może być wciąż taki sam. Agata szybko zaszła w ciążę i już po dziesięciu miesiącach od ślubu, w 1924 roku urodziła pierwsze dziecko. Syna. Bruno szalał ze szczęścia, a dla niej połóg okazał się wytchnieniem od ciężkiej pracy, którą aż do porodu musiała codziennie wykonywać. Dziecku nadali imię Johann, po ojcu Bruna. Agata była nareszcie matką. Marzenie jej ciotki ziściło się, a przysięga dana siostrze na łożu śmierci została wypełniona do końca. Rebeka odczuła ulgę i jednocześnie pomyślała, że od teraz może już żyć własnym życiem. Przyjeżdżała w odwiedziny do siostrzenicy rzadko, nie chcąc zajmować młodych swoją osobą. A że sama miała już pięćdziesiąt cztery lata i wiedziała dobrze, że kobiecość w niej zgasła bezpowrotnie, postanowiła jeszcze trochę pożyć. Odziedziczyła po rodzicach sady za miastem, które teraz wynajęła rodzinie Krassowskich, staroobrzędowcom z Wojnowa, miała też mieszkanie na parterze i cały warsztat

krawiecki na piętrze w jednej z kamienic niedaleko Ratusza, te również wynajęła. Pieniądze postanowiła zainwestować w zupełnie nowy interes. Zauważyła, że mąż Agaty wąchał tabakę, którą sprowadzał gdzieś z daleka, chyba nawet z Allenstein, i przyszedł jej do głowy pomysł, by założyć sklep z tabaką. Nawiązała liczne kontakty, gdyż była dość przedsiębiorcza, i już po roku uruchomiła w Sensburgu całkowicie nowy magazyn. Było tam wszystko, czego dusza zapragnie, czyli: wciórko, co tla dusza zapragnie – jak mówili Warmiacy, którzy przyjeżdżali tutaj na zakupy. Wtedy jeszcze był w Sensburgu zwyczaj organizowania targów w każdy wtorek i piątek i w te dni robiło się tu rojno i gwarno, ale najbardziej ludzi na targ przyciągała ta Rebekowa tabaka, zwana przez niektórych tubaką. Ci, którzy jej zażywali, nazywani byli zażywokami. Tabaczany interes szedł jak po maśle. Kiedyś jednak sanitarna komisja znalazła w tabace zbyt dużą ilość tartego szkła, co miało podobno wzmacniać jej ostrość. Było to jednak zabronione i przedstawiciele komisji zarządzili konfiskatę. Towar w ilości kilku cetnarów, ku wielkiemu niezadowoleniu Rebeki, zakopano. Zwęszyła – a język jest tu czuły i trafny – ten temat od razu „Sensburger Zeitung” i rozpisywała się na swoich łamach o tym incydencie, wychwalając ironicznie władze pruskie za dbałość o nosy, i tak oto tym razem Rebeka znalazła się na łamach pisma. Sklep musiała zamknąć, bo komisja sanitarna wciąż ją nawiedzała i szukała dziury w całym, ale przez lata z rozrzewnieniem wspominała czasy, kiedy to każdy szanujący się Warmiak miał swoją własną tabakierę. Wykonana była przeważnie z drzewa wiśniowego i lipowego, ale zdarzały się też rogowe. Niektórzy używali zwykłego krowiego rogu, a w czasach późniejszych widywało się nawet takie popielniczki. Najczęściej jednak mieli dwie tabakiery – jedną codzienną, drugą odświętną, którą to chwalili się w niedzielę albo na odpuście w jakiejś okolicznej wsi. A potem przyszła wojna i stary świat zginął, ale to już zupełnie inna historia. [1] Baranowo. [2] Nawiady.

Selbongen, lato 1929 Lato tego roku było bardzo burzowe. Mormońskie Selbongen cały swój dobytek ofiarowało boskim wyrokom. Kiedyś pewnie by się modlili do boga burz Perkuna, żeby gniewem w jeziora nie uderzył i wód groźnych nie wylał, lub białego szkwału nie nasłał, teraz jednak Bóg inny nad nimi czuwał i wiatr od jezior uspokajał. Co się zdarzy, to się zdarzy – mówili, gdy spotykali się na wiejskiej drodze. Więcej pokory mieli w sobie, bo nie tylko Biblią, ale i Księgą Mormona się podpierali, więc ich ufność podwójna się stała. Pomagali sobie w usuwaniu licznych szkód wywołanych przez potoki, przywracali do poprzedniego stanu liczne wyrwy po ulewach, na nic to jednak było, bo burze ciągle wracały. Któregoś dnia spaliła się nawet stodoła u Konietzów i wtedy stary Konietz powiedział, że piorun dwa razy nie uderza w to samo miejsce i że od dziś jego zagroda jest bezpieczna. Gdy więc tylko przychodziły burze, ludzie chronili się u niego, zapalali po staremu świece i stawiali je w oknach. Modlili się nowym sposobem, własnymi słowami, ale słowa dawnych modlitw wracały czasem na ich usta i mieszały się w nich jak ziarna zebrane z różnych pól i wymłócone razem na klepisku. Agata jedna zostawała w domu z synkami. Johann miał pięć lat, Manfred trzy. Nie chciała ich prowadzać do obcych, bo uważała, że najlepiej im będzie we własnym gospodarstwie, z matką. – Na pewno nic się nam tu nie stanie – mówiła mężowi, ilekroć pytał, dlaczego nie pobiegli do Konietzów, gdy przyszła burza. I miała rację. Któregoś dnia piorun znowu uderzył w dom Konietzów. Spłonął cały dach, a ludzie, co byli w środku, mało nie zginęli. Patrzyli potem z ukosa na Agatę, jak na czarownicę jakąś i od tamtej pory odnosili się do niej z respektem. Konietz zaś komentował głośno: – Piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Jeśli jednak uderzy, to na pewno zrobi to po raz trzeci. I przeniósł chałupę bliżej wsi. Ludzie, oczywiście, pomagali mu ją zbudować, a synowie Bajohrów plątali się im między nogami, gdy ich ojciec tymczasem zakładał z innymi więźbę. Agata niechętnie włączała się w te dodatkowe obowiązki. Wykręcała się pracą w ogrodzie i obejściu. I tym, że miała małe dzieci. I tak ją we wsi nazywali czarownicą albo wiedźmą, a ona nie zamierzała nikomu się tłumaczyć. Czego nie zrobi i tak będzie źle. Była harda i dumna, poszła w swoją matkę, tak mawiała czasem ciotka Rebeka. Zatem nie, nie pójdzie do Konietzów pracować przy budowie ich domu. I tak już dość, że Johann i Manfred nieustannie tam biegają. A ona ma dużo roboty u siebie. W czerwcu 1930 roku chałupa Konietzów już stała. Zeszłoroczne burze

odeszły w niepamięć, a na miejscu spalonego domu ktoś ze wsi posadził dąb. W tym samym roku zbudowana została kaplica. To była wielka sprawa. Niektórzy zapamiętali to wydarzenie do końca swego życia.

Mrągowo, grudniowy dzień 1998 Od kilku dni prognozy pogody stały się tematem dnia, telewizja i radio bez przerwy nadawały komunikaty. Nagły atak zimy jeszcze przed świętami zaskoczył wszystkich. „Zima zapowiada się długa i śnieżna” – mówił w wiadomościach jakiś góral, podobno specjalista od tych spraw i obserwator przyrody. Ponoć właśnie z takiej obserwacji można odczytać najwięcej, a potem dopiero z kierunku wiatru i rodzaju chmur. Na razie zapowiedzi sprawdzały się. Którejś nocy nad Mazurami zawisła ciężka, śniegowa zasłona, przygnana tu wiatrem z północnego wschodu i wystarczyła tylko ta jedna noc, by zasypać cały region białym puchem. Wcześniej ludzie łudzili się, że zima będzie taka, jak w poprzednim roku, kiedy to nie zdążyli nawet wyciągnąć łopat do śniegu i sanek dla dzieci, jednak ta jedna noc rozwiała ich złudzenia. Telefony do spółdzielni i straży miejskiej rozdzwoniły się, zewsząd słychać było narzekania i ponaglania, jakby zima była czymś zupełnie niesłychanym, jakby nikt się jej wcale nie spodziewał, jakby ludzie odsunęli na bok wszystkie o niej myśli, jakby miała się nigdy nie wydarzyć. Tym razem jednak wydarzyła się i przypominała tę w trzydziestym, kiedy to mówiło się, że liczne burze i białe szkwały na Mazurach były zapowiedzią takiej właśnie zimy, bo rok od samego początku był chimeryczny, a każda pora roku wydawała się jakaś nadzwyczajna. Przypominała też tę w czterdziestym piątym, kiedy to całe Prusy Wschodnie uciekały, opętane wolą przeżycia, przez biały żywioł do nowej ojczyzny. A teraz zaczynało się mówić znad tych łopat i martwych silników, że to wszystko przez nadchodzące millennium, bo kto wie, czy wraz z rokiem dwutysięcznym nie skończy się świat? Biały puch spowodował martwotę na świecie i paraliż dosłownie każdej, nawet najmniejszej uliczki. Karetki przywoziły potłuczonych ludzi, taksówkarze pomagali uruchamiać akumulatory, a sąsiedzi wyciągali wzajemnie swoje auta z zasp, znajdując gdzieś w piwnicach i garażach stare linki. Mrągowo obudziło się tego dnia całkiem zmarznięte. Wąskie uliczki stopniowo wypełniały się ludźmi, ale wciąż jeszcze przypominało zapomnianą prowincję na rubieżach kraju. Położenie miasta na północnym-wschodzie i jego niewielka odległość od Rosji sprawiały, że ludzie ze środka lub południa kraju mówili na to miejsce polska Syberia. Tu zimy zawsze były dłuższe, a wiatry dokuczliwsze, jakby miasto i inne jemu podobne na Mazurach zbudowane zostały naprzeciwko gigantycznych wywietrzników. Podobno istnieje sposób na zbudowanie bezpiecznej klimatyzacji. Wystarczy do elektrycznego wiatraka, włączanego w domach i biurach w czasie upałów,

przymocować w taki sposób zmoczoną w bardzo zimnej wodzie ścierkę lub pieluchę by puścić powietrze przez nią. Tak właśnie działo się w tych stronach. Jakby nieustannie pracował gigantyczny wiatrak, powodujący migreny i bóle w kościach na zmianę pogody. Anna jechała drogą z Mrągowa do Sorkwit. Patrzyła przed siebie nieco zmęczonym od bieli wzrokiem. Ta barwa towarzyszyła jej od rana. Na krajowej szesnastce auta jechały powoli, kierowcy obawiali się zmienionych warunków drogowych. Niektórzy wciąż jeszcze mieli letnie opony. Co jakiś czas można było zobaczyć jakieś auto sterczące z rowu, a wtedy wszyscy zwalniali jeszcze bardziej. – Kiedy wreszcie powstanie normalna droga do Olsztyna? – wymruczała poirytowana tą ślimaczącą się jazdą. Tyle się ostatnio mówiło o obwodnicy. Gdyby były po dwa pasy ruchu w jedną i drugą stronę, ruch rozładowałby się, a ona nie tkwiłaby w kolejnym korku, bo ktoś nie może podjechać pod górkę po śliskiej nawierzchni. Jej kilkuletnia vitara, zwana potworem błotnym, nie znała takich trudności i zawsze dowiozła Annę tam, gdzie miała dowieźć, choćby to była rozjechana droga w środku lasu. I to jeszcze pod górę. O dwunastej w szkole w Sorkwitach miał rozpocząć się konkurs wiedzy o ziemi mrągowskiej. Anna była jurorką. Nie mogli rozpocząć bez niej, a już wiedziała, że na pewno się spóźni. Gdyby nie te auta z przodu, dawno byłaby na miejscu. Ciąg samochodów wreszcie ruszył. Jeszcze kilka zakrętów i wyłonią się Sorkwity. Była prawie na miejscu. Hejnał w radiowej Jedynce obwieścił południe. – Na szczęście spóźnię się tylko odrobinę – wymamrotała do siebie. Minęła starego opla zawalidrogę. To przez niego ten korek. Opel stał teraz z boku, przed nim widać było rozjechane koleiny. „Pewnie ma całkiem łyse opony” – pomyślała. Na wjeździe do Sorkwit minęła patrol policji. Lubili stać w tym miejscu – łapali tych, którzy jechali z prędkością większą niż pięćdziesiąt na godzinę. Gdyby postawili w tym miejscu fotoradar, nie byłby potrzebny patrol, a dwaj policjanci mogliby zająć się innymi sprawami. Jednak takie nowinki nieczęsto pojawiały się w małych mazurskich miejscowościach na wschodnich rubieżach kraju. Wreszcie dotarła na miejsce. W drzwiach szkoły stał dyrektor i spoglądał z niepokojem na parking. – Już myśleliśmy, że panią zasypało – pomachał do niej ręką na powitanie. – Nic się nie stało, tylko korki na drodze. Wie pan, jak to jest na tej szesnastce. – Wiem. Aż strach pomyśleć, co będzie za kilka lat. Samochodów wciąż przybywa, a nie ubywa. Jeśli nie powstaną nowe drogi niedługo całkiem się zakorkujemy. Anna weszła na salę pełną młodych ludzi w galowych strojach.

Przypomniała sobie czasy swojej podstawówki. Też brała udział w takich konkursach wiedzy o regionie, za pomoc naukową mając tylko starą monografię Mrągowa, wydaną w socjalistycznych czasach. Teraz młodzi mieli więcej książek, prasę, dyktafony do nagrywania rozmów. Pojawiło się też nowe medium – Internet, ale na razie nie każdy miał do niego dostęp i nie wszystko można było w nim znaleźć. Ona używała już Internetu w redakcji, ale szefowa wciąż powtarzała, że rachunki za korzystanie z niego są zbyt wysokie i że „łączymy się tylko w wyjątkowych sytuacjach”. Jego zaletą była możliwość wysyłania tekstów tak zwaną pocztą elektroniczną. Wystarczyło załączyć plik i połączyć się z modemem. W kilka sekund tekst trafiał do odbiorcy. Nie trzeba było faksować, co pociągało za sobą konieczność przepisywania. Szkoda, że nie wszystkie redakcje, z którymi współpracowała, korzystały z tej wygodnej nowinki. Na przykład warszawski „Tygodnik Budowlany” wciąż nie miał poczty elektronicznej, a oni przeważnie zamawiali długie teksty. Musiała wysyłać je więc faksem, a gdy zepsuł się aparat w redakcji, trzeba było jechać na pocztę. Teraz zastanawiała się nad treścią notatki z konkursu i czy zdąży ją oddać jeszcze przed zamknięciem numeru. Jeśli nie, materiał pójdzie za tydzień, jednak do „Gazety Olsztyńskiej”, regionalnego dziennika, koniecznie musi trafić jeszcze dziś. Do trzeciej trzeba wysłać tekst, więc jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem, nazwiska zwycięzców ukażą się w prasie już nazajutrz. Trudniej będzie ze zdjęciami, bo przecież trzeba je jeszcze wywołać. Wprawdzie zaprzyjaźniony fotograf potrafi uciąć kawałek kliszy, nawijając pozostałą część filmu na rolki w aparacie, jednak to zawsze trochę czasu zabierze. Zdjęcia i pełen tekst o zwycięzcach ukażą się zatem w tygodniku „Głos Mrągowa” dopiero za tydzień. Konkurs potrwał dwie i pół godziny. Trójka zwycięzców przeszła do następnego, rejonowego etapu. Anna podpisała dyplomy i pogratulowała młodym ludziom wiedzy. Potem poprosiła dyrektora szkoły o możliwość skorzystania z komputera. Napisała notatkę o konkursie i wysłała ją mailem do „Gazety Olsztyńskiej”. Dopiero po tym wszystkim pożegnała się i wsiadła do auta. W myślach układała sobie plan na resztę wieczoru i kolejny dzień. W tym miesiącu święta. Marzyła o tym, by spędzić je w domu, pod kołdrą, z jakąś dobrą książką. Czytała coraz mniej. Z pracy wracała zmęczona i nie miała już ochoty patrzeć na litery. Czasem słuchała muzyki, zdarzało się, że szła na spacer. Bezruch przed komputerem nie sprzyjał formie. Kiedyś była bardziej wysportowana, a teraz dokuczał jej kręgosłup i bolała szyja. Jak tak dalej pójdzie, jeszcze przed czterdziestką będzie przedwcześnie podstarzałą, ledwo chodzącą starą panną, na którą nikt już nie zwróci uwagi. Miała ten rodzaj urody, który sprawiał, że trudno było o niej powiedzieć, że jest piękna. Jednak koledzy z pracy mówili jej czasem, że jest atrakcyjna, nawet