mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Enerlich Katarzyna - Prowincja 8 - Prowincja pełna złudzeń

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Enerlich Katarzyna - Prowincja 8 - Prowincja pełna złudzeń.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

KATARZYNA ENERLICH PROWINCJA pełna złudzeń

Copyright © 2015, Katarzyna Enerlich Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw. ISBN: 978-83-7779-327-5 Projekt okładki: Maciej Sadowski Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG Korekta: Agnieszka Zielińska Skład: Izabela Antoniuk www.wydawnictwomg.pl kontakt@wydawnictwomg.pl Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Nie za wygląd się kocha, ale nie wiadomo za co. A jak kocha się, to i co na wierzchu się kocha, i co ukryte, i co może się stać, tak tobie, jak i mnie, czyli jemu albo jej. I wtedy nieważne, czy ktoś łysy, czy że poci się. Nie kocha się osobno, że ktoś wysoki jest, a ktoś ma takie czy inne oczy, czy choćby ktoś najpiękniej mówił, bo jeden może być wymowny, a drugi nie. Z ilu zresztą ludzi trzeba by składać na takiego jednego czy jedną, żeby nie miał żadnej wady, a jeszcze mógłby wyjść z tego jakiś stwór, nie człowiek. Kocha się tak samo przez wady i nieszczęścia i może nawet głębiej, a najgłębiej kocha się przez ból. Może być ktoś wysoki, zadbany, wymyty, pachnący, a nie ma go za co kochać. Wiesław Myśliwski, Widnokrąg Myśli przypominają żywe istoty, są maleńkimi kulami energii. Jakość myślenia determinuje jakość życia. Myśli są w takim samym stopniu cząstkami świata materialnego, jak jezioro lub ulica. Dopuszczaj do siebie tylko czyste myśli. Niepokojąca myśl jest niczym embrion. Najpierw jest bardzo małą, a potem rośnie i wkrótce zaczyna żyć własnym życiem. R. S. Sharma

Na moim horyzoncie widać tylko pustkę pola. Nie ma niczego, co by ją przecinało. Żadnego drzewa, słupa elektrycznego albo choćby cienia sarny. Czegokolwiek, na czym oko mogłoby spocząć. Jałowe widoki, które przytrafiają się każdemu. Stoi się i patrzy, i nie wie, po co się patrzy, bo wszystko, co się pięknego kiedyś widziało, staje się nagle odległe i złudne, jakby było polną fantasmagorią. Stoję więc i patrzę, i czekam. Niechby jakaś chmura przesłoniła na chwilę niebo. Ale nie, niebo jest jakby wytarte gumką myszką. Niechby coś się stało, co poruszyłoby mną do głębi, bo to poczucie pustki jest nieznośne. Jakby ktoś stanął pod starym wiaduktem i krzyknął. Głos trafia w pustkę betonowych ścian i podwaja się metalicznym echem, po czym wraca w ciało krzyczącego wyraźną wibracją i człowiek wie już, że to, co kiedykolwiek zderzyło się z pustką, ma potem zadziwiającą zdolność wnikania. Może jest więc tak, że wszystko, co nas dotyka, jest po to, byśmy potrafili kiedyś zrozumieć innych? Wniknąć w nich ze współczuciem? Terminuję więc u Losu cierpliwie. Widok na „nic” jest bowiem mimo wszystko kojący.

Rozdział I O upływie czasu i miłości pogrzebanej. Musiało upłynąć trochę czasu… Czas, płynąc, goi nasze rany. Choć nieraz chcemy je rozdrapać i pokazać światu, jak bardzo wciąż cierpimy, jak nam wciąż źle. Żeby ktoś się nad nami pochylił, żeby pożałował. Rozgrzebywałam swoje cierpienie jak wtedy, gdy umarł Wojtek, nim dowiedziałam się o jego pogrobowcu i Wierze. Łatwiej jest się bowiem pogodzić z żałobą, gdy dowiadujemy się o jakiejś nieuczciwości zmarłego. Wtedy nosimy ją zupełnie inaczej, może godniej, że to on, nie ja… Jednak tym razem cierpienie dotyczyło żywego człowieka. Nie chciałam już z nim być. A może inaczej… Bałam się bycia z nim. Na samą myśl o życiu u boku człowieka uzależnionego czułam skurcz lęku. Dopiero pod koniec lata Zygmunt przestał do mnie dzwonić i pisać. Widać stracił wreszcie nadzieję, a może zajął się porządkowaniem swego życia. Wiedziałam na pewno, że nie chcę wchodzić w relację, która mogłaby mnie zniszczyć. Byłam zbyt delikatna, jak wąż świeżo po wylince. To, co zobaczyłam, gdy tamtego pamiętnego dnia dotarłam do jego domu, bolało, ale najbardziej bolały stracone złudzenia. Miłość, sięgnąwszy bruku, leżała teraz pobita, poraniona, niepotrzebne kawałki wciąż jeszcze walały się wokół mnie. Zasuszone herbaciane róże, zaplątane w skrzynce maile, odpryski wspomnień, które od czasu do czasu powracały obudzone muzyką, wierszem, widokiem, zapachem. Czekałam, aż to wszystko powoli rozwieje wiatr niepamięci. Niedługo przestanie boleć. Nie chciałam cierpieć, wciąż z niepokojem wpatrywać się w twarz kogoś, kogo kocham. Nie chciałam zastanawiać się, czy tego dnia jest trzeźwy, czy może wypił coś po kryjomu. Nie chciałam się zamartwiać. Nie chciałam przeżyć kolejnego zawodu. Jestem obolała martwieniem się. Chcę żyć lekko jak jaskółka lecąca ku słońcu, a z nim nigdy nie będę lekka, bo będzie moim ościeniem. Podjęłam decyzję. Dobrą decyzję. Rozgrzeszałam się z niej i z wszelkich wątpliwości, zasłaniając się dbałością o samą siebie. Kiedy go znalazłam ukrytego w domu niczym zwierzę w norze, pijanego od kilku dni, brudnego i nieprzytomnego, sięgnęłam wraz z nim dna. Ja się odbiłam, ale nie zamierzałam podawać mu ręki. Nie chciałam tego. Kermel pił wtedy przez kilka dni. Próbował mi to potem wyjaśnić, mówił, że czuł się taki samotny. Nie rozumiałam, jak można pić z samotności. Ileż to chwil samotnych ma w życiu człowiek? Ileż to razy musi się zmierzyć sam ze sobą? I to w najważniejszych momentach życia! Rodzimy się sami, umieramy sami. Chorujemy sami, bo nikt w nas nie wniknie i nie odbierze nam bólu i cierpienia, nie umniejszy go. Przez najważniejsze chwile zawsze musimy przejść pojedynczo. Lęk przed samotnością jest niedojrzałością – tak na to patrzyłam. Nie mogę być z kimś niedojrzałym. Powiedziałam mu to. Nie wiem, czy zrozumiał, bo kiedy ze mną rozmawiał, wciąż miał pijany głos. A przynajmniej takie miałam wrażenie. Potem jeszcze rozmawiałam z nim wiele razy. Głos miał już lepszy. Mówił, że ma ten problem od lat, że dlatego właśnie biega, to mu pomaga. No ale wtedy nie pomogło. Po prostu popłynął. Tak to określił. – Popłynąłem. Wybacz. Nie umiałem poradzić sobie z samotnością.

– Przecież wiedziałeś, że wrócę. Więc po co mówić o samotności? – Niby tak, ale to było silniejsze ode mnie. Wtedy już zrozumiał, że odejdę. Głos mu drżał; słyszałam w nim strach. Ale nie mogłam inaczej. Nie chciałam brać na siebie balastu jego nieposkładanych emocji. – Uporządkuj swoje życie i wtedy wróć. Ja nie mogę ci w tym pomóc. To jest twoja osobista sprawa. W pewnych momentach życia jesteśmy samotni. To jest właśnie ten moment. – Nie odchodź. Jesteś mi teraz potrzebna. – To zawalcz o mnie i przestań myśleć tylko o sobie! Alkoholizm to egoizm. To zapominanie o innych, to ciągnięcie innych za sobą bez patrzenia, czy mają na to ochotę. To wykorzystywanie ich współczucia! – Nie dam rady sam. – Jeśli będziesz naprawdę chciał, to dasz. Musisz sobie przestawić w głowie. Ja nie zamierzam przez pół życia wlec na swoich plecach alkoholika. Nie mam zamiaru! Byłam wściekła! Jak mógł mnie oszukać?! Gdyby powiedział od razu, przyznał się, przygotował mnie jakoś! Gdyby dał mi jakiś wybór! A ja tak martwiłam się o niego, gdy nagle zamilkł. Myślałam, że nie żyje – ten scenariusz przyjmuję już odruchowo. Ktoś, kto przeżył nagłą śmierć bliskiej osoby, już na zawsze jest skażony lękiem o cudze życie. Jego wyobraźnia pracuje inaczej, choćby mocno się starał, by tak nie było. Nie zamierzałam żyć z alkoholikiem. W pamięci miałam listy Basi z Nowego Zyzdroju, która kilka lat temu zamieszkała na Mazurach, by uciec od skażenia alkoholizmem ojca. Bałam się tego samego bólu. Nie byłam gotowa opiekować się kalekim duchowo mężczyzną. Wróciłam do życia przed Zygmuntem. Starałam się zrobić to potajemnie, Januszowi mówiąc, że Kermel ma mnóstwo pracy i nie ma czasu się teraz spotykać. Mój były teść szybko jednak wyczuł, że coś kręcę. Spotkał się z Kermelem i usłyszał od niego, że się rozstaliśmy. – Ale dlaczego? – dopytywał się. – Miałam swoje powody – powiedziałam tylko. Po którejś próbie pogodzenia nas przez mojego byłego teścia Zygmunt wreszcie pękł i przyznał się mu do uzależnienia. – Chłop lubi wypić, to wszystko. Dałabyś spokój – skwitował to Janusz, rozmawiając potem ze mną. – Chyba żartujesz? Gdyby to się mnie przytrafiło, natychmiast by mnie okrzyknięto alkoholiczką, a on po prostu lubi wypić, tak? Uważasz, że kilkudniowe ciągi, przepijanie wszystkich pieniądzy, leżenie bez życia w domu w jakimś strasznym syfie to normalna sprawa?! Biega po to, żeby wytrzeźwieć?! Mam go zrozumieć i przytulić, tak? Nie dla mnie ma wyjść z tego bagna, ale dla siebie. Nie dla mnie ma zrobić porządek w głowie, ale dla siebie! Rzadko podnosiłam głos, aż Zosia spojrzała na mnie z niepokojem. Przytuliłam ją do siebie i westchnęłam. – Takie są, kochanie, sprawy dorosłych. Nie przejmuj się nimi. Nie interesowało mnie już, co Kermel robi. Gdy znalazłam go brudnego i śmierdzącego w jego własnym łóżku, odruchowo chciałam nawet zabrać się za robienie porządków. Zgarnęłam puszki po piwie i poszłam do kuchni w poszukiwaniu pojemnika na śmieci. Myślałam, że będzie tam gdzie zwykle w domach, w szafce pod zlewem. Ale kiedy ją otworzyłam, odkryłam mnóstwo innych butelek po tanich winach, wódce, zgniecionych puszek po piwie. To przeważyło szalę. Trzasnęłam z wściekłością drzwiczkami, a puszki wrzuciłam do zlewu. Teraz już wiedziałam, co oznaczał dziwny zapach, jaki poczułam, gdy po raz pierwszy spotkałam go biegnącego. Pojęłam też, z czego wynikały te wszystkie jego nieobecności, gdy czekaliśmy na niego. On po prostu się zapijał i całymi dniami nie wychodził z domu. Potem sprzątał to wszystko, wrzucał pod szafkę i zaczynał od nowa. Wróciłam do domu zdruzgotana. Ale o niego już się nie martwiłam. Spokojnie czekałam, kiedy

wytrzeźwieje i odezwie się, próbując coś wyjaśnić. Zadzwonił po dwóch dniach. Mętnie tłumaczył, że był zajęty, ale powiedziałam mu, że wiem wszystko. – Byłam u ciebie. Widziałam ten cały syf oraz to, co trzymasz w szafce pod zlewem. Istna kolekcja. Wtedy dopiero zrozumiał, że nie ma co dalej brnąć w kłamstwa. – Spotkajmy się, wszystko ci wyjaśnię. – Tu nie ma nic do wyjaśniania. – Błagam, nie odchodź. Brał mnie na litość. Jednak za dużo już w życiu przeżyłam, by angażować się teraz w coś, co nie miało większego sensu, a mogło przynieść jedynie gorycz i rozczarowanie. Utrata złudzeń boli bardziej niż fizyczne cierpienie. Na złudzenia nie ma tabletek. – Ogarnij się. Zrób porządek ze swoim życiem. Powiedziałam to oschle i twardo. Odsunęłam się od niego. Nie żeby nie bolało. Ból był straszny, prawie nie do zniesienia. Tak wielkie wiązałam z nim nadzieje! Taką czułość do ludzi i świata we mnie rozbudził, nauczył zauważać piękno w szczegółach, drobnych chwilach. Teraz lizałam rany, obolała, z urażoną dumą. Wiem, że utrzymywał kontakt z Januszem, więc starałam się nie mówić zbyt wiele o całej tej sprawie. Zajęłam się więc życiem przed nim, starając się wybierać jak najradośniejsze chwile. Może każde moje doświadczenie było po to, bym mogła zrozumieć lepiej innych ludzi? Dlaczego jednak nie chciałam zrozumieć jego? Bo nie! Nie wplączę się w kolejną sytuację bez wyjścia. Nie dam się uzależnić od jego alkoholizmu. Przed tym przestrzegała mnie Basia. Teraz korespondowałam z nią częściej niż kiedyś i to ona mnie upewniła, że moje zachowanie jest mądre i właściwe. „Masz swoje życie. Dbaj o nie. Dość wycierpiałaś”. A ja przecież wierzyłam, że wszystko dzieje się po coś, więc także i to. I że wkrótce życie za mnie wszystko rozwiąże, niczego nie trzeba poganiać. Po prostu zdać się na los. A Zygmunt… Niech ogarnie się sam. Miałam zresztą tyle spraw na głowie, że ledwo zdążałam ze wszystkim. Rozpoczęło się lato i turnusy. Musiałam na razie odłożyć pisanie i wyjazdy na spotkania i przeobrazić się we właścicielkę pensjonatu. Największy problem był z nauczycielem. Irek dostał dużo propozycji u siebie, w okolicach Sanoka, i nagle okazało się, że nie ma wolnych terminów, pomagał mi więc mój mrągowski nauczyciel, Ryszard. Prowadził kolejne grupy, ale wreszcie przypomniał mi, że w sierpniu wyjeżdża do Szczawnicy; umówił się na to dużo wcześniej. Na sierpień miałam dwa turnusy warsztatów i zostałam na lodzie. Szukałam nauczyciela i cała sprawa tak mnie stresowała, że nie miałam czasu martwić się o Zygmunta. Kiedy na moim klombie zakwitła maciejka, wymyśliłam tani i prosty sposób na odświeżanie powietrza we własnej sypialni i w Babie Jodze. Włącza się samoczynnie wieczorem, kiedy w cichych sypialniach szukamy chwil wytchnienia i relaksu. Wystarczy kilka gałązek i czysta woda. Maciejka. Towarzyszka letnich wieczorów: zapalonych niedawno świec, przydługich spacerów, czytania książek, pieczenia chleba. Magia codzienności dotyka nas nieustannie. Niekiedy, gdy znajdowałam na to czas, robiłam samotne wyprawy rowerowe na miejscowe łąki. Do samego środka dziecięcej nostalgii za utraconą wiejskością, jakby moje dziś było próbą uchwycenia raju z tamtych chwil. Wracał zapach i gwar pędzonych rano krów, ich ociężałość i pewność kierunku. Wracały widoki maków i chabrów, wciąż jednakich pod tym niebem. Duch pruskiego wędrowca niczym nić pajęcza rozwleczona między miedzami… I myślałam, że w gruncie rzeczy to nieważne, gdzie się boską ważność znajduje… Gdy wracałam, przyrządzałam na przykład zupę „chwastolową”, jak nazwała ją moja córeczka

Zosia. Dokładnie mówiła: letnia zupa chwastolowa. Czyli z tego, co w obejściu rośnie. Ugotowana na wywarze z warzyw, z dodatkiem komosy, pokrzywy i samosiewnego kopru. Zabielona śmietaną albo mlekiem kokosowym. I podana z jajkiem i zmielonymi uprażonymi pestkami dyni. Zacne jedzenie tarasowe, gdy słońce pieści. Lubiłam niedziele. Niedziela to nie tylko dzień odpoczynku. To również taki dzień, gdy nikt nie puka. To znaczy nie pojawiają się na podwórzu: pan listonosz, pan wywożący śmieci, pan z wodociągów, kurier z przesyłką, Jehowi i inni odwiedzający mój dom w dni powszednie. Toteż w niedziele oddaję się całkowicie temu, co lubię, a moim jedynym towarzystwem są książka i ulubione róbstwo, czyli przeciwieństwo bezproduktywnego nieróbstwa. Najpierw poranna sesja jogi i osiem kilometrów biegu. Potem gotowanie. Zabawy z Zosią i leżenie na słońcu. Dobry czas. Chwytanie ważnych chwil. Zbierałam się podczas nich w sobie. Zdarzały się nam w pensjonacie drobne awarie, ale poprosiłam Janusza, by nie wzywał Kermela. Na szczęście sporo potrafił zrobić sam i przez to ufniej patrzyłam w przyszłość. Gdy nie dawał rady, musieliśmy wzywać jakieś ekipy i słono za to płacić, ale to było lepsze niż proszenie o pomoc człowieka, który zawiódł. Janusz próbował nas pogodzić, ale wciąż mu tłumaczyłam: – Nie jesteśmy pokłóceni. Daj już spokój. Ja chcę tylko, żeby się ogarnął. I tyle. Lato było pracowite również w ogrodzie; wszak wzrosło zapotrzebowanie na zdrowe świeże warzywa. Z sąsiedniej wsi Zalec sprowadziliśmy dobrą ziemię prosto z hodowli pieczarek. Janusz już wiosną skopał kolejny kawałek działki i dzięki temu ogród znacznie się powiększył. Rozciągał się już nie tylko za domem, ale biegł dalej, szerokim pasem w pola. To był przyjemny widok – rzędy zieloności pnące się ku słońcu. To właśnie ogród mnie ratował od postradania zmysłów, gdy miałam w życiu trudne chwile. Broniłam się przed Zygmuntem, przed dalszym byciem z nim. Urażona jego niemówieniem prawdy, jego ukrywaniem, chciałam, by teraz on cierpiał. Zdawałam sobie sprawę, że byłam nieugięta, a potem, gdy on już przestał się narzucać, nawet byłoby głupio nawiązywać z nim kontakt. W lipcu zajęłam się poszukiwaniem nauczyciela na dwa sierpniowe turnusy. A pod koniec sierpnia wszystko we mnie ucichło. Opalona słońcem, wypełniona energią lata, jogi i zdrowego jedzenia czułam, że cierpię już mniej i… niech to wszystko się samo rozwiąże, potoczy. Jestem jak kamyk na dnie strumienia. Fala wody przelewa się nade mną, raz silniej, raz słabiej, niesie ze sobą wiry, jakieś patyki, płatki kwiatów, liście, a ja leżę i patrzę, i nic z tych rzeczy mnie nie dotyczy, bo ja tylko trwam. Sierpień to był również ten czas, kiedy Zosię należało przygotować do szkoły. Zaczynał się dla niej nowy etap, choć pewnie mnie to bardziej stresowało niż ją. Wyprawkę kupiłam już wcześniej, więc wszystko czekało na moją małą, choć już nie taką małą córeczkę. Pokój na górze, który kiedyś należał do Hani, teraz całkowicie zmienił swój wygląd i stał się pokojem uczennicy. Janusz pomalował nawet ściany na biało i powiesił korkową tablicę oraz półki na książki. Kupiliśmy nowe łóżko, nieco większe, a stare oddaliśmy do ośrodka pomocy społecznej. Powędrowało do jakiejś wielodzietnej rodziny, co mnie cieszyło. Bo trafiło w dobre ręce. Zdarza się bowiem takie przywiązanie do przedmiotów, że nawet po oddaniu chcemy, by ktoś o nie dbał. Wreszcie znalazłam nauczyciela. A właściwie nauczycielkę. Miała na imię Basia i mieszkała w Gdyni. Prowadziła zajęcia z tantry jogi. Poleciła mi ją jedna z joginek, która do mnie stale przyjeżdżała. Basia akurat miała wolny sierpień, a w zimie jak co roku jechała do Indii, by przez miesiąc praktykować w jednej ze szkół. Zabierała ze sobą osoby chcące zdobyć tytuł nauczyciela – po miesięcznym pobycie wrócić można było z takim świadectwem. Poruszyło mnie to bardzo… Kto wie, może kiedyś i ja pójdę tą drogą? Na razie nie był to dobry czas, czułam to. Ale za kilka lat… Basia przyjechała dzień wcześniej i wtedy poznałyśmy się bliżej. Niewysoka, z łagodną twarzą. Włosy przycięte do ucha, przepasane bawełnianą opaską. Nad kostką srebrny łańcuszek. Ciało

miała bardzo elastyczne, ruchy harmonijne i płynne. Dłonie bez ozdób, z krótko przyciętymi paznokciami. Bardzo naturalna. Na pewno starsza ode mnie, myślę, że już po pięćdziesiątce. Zauważyłam jednak, że jogini starzeją się inaczej. Wolniej i piękniej. Kobieta po pięćdziesiątce jest piękna i giętka. Twarz ma jasną i gładką; to dzięki zdrowemu jedzeniu. Gdy bowiem wejdziesz w świat jogi, nie chcesz świadomie szkodzić. Budzi się w tobie konieczność nieszkodzenia również samemu sobie. Przestajesz jeść niezdrowe pokarmy, zmienia się twoja filozofia jedzenia, porzucasz wszelkie używki i zaczynasz dbać o siebie. Niejedzenie mięsa jest jednym z przejawów owej dbałości. Ważne sprawy i myśli same się układają, formują w głowie; to wszystko dzieje się poza tobą, czasem nawet nie zauważasz tych zmian. Widziałam to w sobie i nie miałam wątpliwości, że stało się to dzięki praktykowaniu jogi. Szkoda, że nie uczy się jej w szkole podstawowej, szkoda, że taka mądrość dociera tylko do niektórych, a jeszcze bywa krytykowana przez Kościół. O ileż bylibyśmy zdrowsi, młodsi i piękniejsi, gdyby nasze nawyki od najmłodszych lat kształtowały się w oparciu o tę wschodnią mądrość. A tak mamy swój Zachód i jego wynalazki. Matki często idą na skróty i gotują z kostek i torebek, dzieciom włącza się telewizję, kupuje komputery i tablety, żeby siedziały w miejscu. Nie wychowuje się ich, nie tłumaczy niczego. Nie zabiera na spacery, by jednoczyły się z naturą, by skupiały się na tu i teraz. Nasiąkają nieprawdziwym, niechlujnym życiem, nawet ich elektroniczne zabawki nie pozostawiają już miejsca na wyobraźnię, są zbyt dosłowne. Nie dba się o ich ciała, ich wrodzoną elastyczność. Dzieci nieruchomieją, stają się młodymi inwalidami – wady postawy, bóle stawów, chroniczne zmęczenie, niedotlenienie, pogarszający się wzrok i słuch. Taki obraz młodego pokolenia widzimy przecież nieustannie i powinno to prowadzić do refleksji. Gdybyśmy od najmłodszych lat praktykowali jogę, nasze serca byłyby otwarte o wiele szerzej, a nasze ciała w doskonałej formie – tak myślałam. Ludzie coraz częściej wybierają zdrowy styl życia, uprawiając różnorodne sporty. Nie miałam jednak wątpliwości, że dla mnie to joga jest właściwą ścieżką. I że moja Baba Joga, którą otworzyłam, też niesie innym wiele dobra, choć wymaga ode mnie mnóstwa pracy. Ale to owocna i dobra praca. Tak wiele mogłam nią zmienić. Jeśli dajesz ludziom dobro, masz piękną i ważną misję. Mnie pomagali cudowni ludzie, których wciąż poznawałam. Los sam ich zsyłał, jakby na zamówienie. Tak się bowiem dzieje, że przyciągamy do siebie tych, którzy pomogą nam w zdobyciu tego, na czym nam bardzo zależy. Jeśli zależy nam na intrydze i krzywdzeniu innych, na naszej drodze stawać będą ludzie o podobnych cechach charakteru. Jeśli jednak wysyłamy w świat dobrą energię, taka też do nas wraca w postaci przyjaznych ludzi. Zasada potrójnego powrotu działa. Wierzyłam w to głęboko, odsuwając w myślach Zygmunta. Pochłonięta codziennością, ogrodem, Babą Jogą zaczynałam odbudowywać się po kolejnym tąpnięciu. – Przeżyłaś śmierć męża i jego zdradę. Nic gorszego nie może już ci się wydarzyć – mówiłam do siebie. A jednak miałam nieznośne przeczucie, że kogoś krzywdzę. Że nie zachowałam się tak, jak powinnam.

Rozdział II O pełni lata, czarach i tęsknocie. Sierpniowe warsztaty z Basią należały do jednych z ważniejszych. Tyle z nich wyniosłam. Budowałam się na nowo, starałam się jak najczęściej uczestniczyć w zajęciach. Gotowały więc Bronia z Anią, czasem wpadała Małgosia, żeby pomóc w ogrodzie. Nasza szeptucha Janeczka przyjeżdżała raz w tygodniu na swoje rytuały. Była osobliwością tych warsztatów, nie chciałam, by stała się codziennością. Poza tym sama miała sporo pracy w obejściu. Trzeba było zadbać o zwierzęta, ogród, dom. Ustaliłyśmy więc, że będzie pojawiać się na początku turnusu oraz wtedy, gdy ją specjalnie poproszę. Przyjeżdżali do nas ludzie zmęczeni miastem i szarością. Nauczeni cierpliwości w staniu w korkach, patrzyli na naszą mazurską szeptuchę jak na nieznane im dotąd zjawisko. – Myślałam, że już nie ma takich ludzi – mówiła niejedna z kobiet, które przyjechały zapomnieć o codzienności, ale wciąż w niej tkwiły. W ich życiu nie było miejsca na nadprzyrodzone zjawiska, na jakieś czary-mary, które zdarzają się częściej na prowincjach. A może wcale nie częściej, tylko tutaj są lepiej widoczne? Może takie kobiety jak Janeczka zginęłyby w dużych miastach, pędziłyby metrem ze swoim nowym iPhone’em i tułałyby się pod niebem metropolii, nie wiedząc, że przecież w życiu liczy się pestka, która tkwi w środku i nadaje mu smak. Tak jakoś się nam potoczyło, że zajęcia jogi przeplatane były wiejskim czarowaniem naszej szeptuchy. Wierzyć, nie wierzyć… – myślałam. I dodawałam: to nieważne. Jak by nie patrzeć, ocalamy coś ważnego, coś, co już zanika, a związane jest z naszą kulturą. Nawet jeśli to wcale nie czary, to jednak utrzymujemy przy życiu coś, co odchodzi. Niedługo świat zapomni o szeptuchach. Czyż nie jest moją powinnością ocalanie ich białej magii, nawet jeśli komuś kojarzy się z gusłami i zabobonem? Miałam w sobie przekonanie, że to, co robię, nie jest daremne, i dlatego właśnie pani Janeczka zadomowiła się na dobre w Babie Jodze, w której pierwsze skrzypce grała filozofia Wschodu. Jak łatwo to było połączyć. Dziedzictwo dwóch kultur. I wychodzi zupełnie nowy twór o podwójnej mocy i sile zmieniania życia na lepsze. Miałam wrażenie, że tym, którzy do nas przyjeżdżali, naprawdę się to zdarzało. Wracali opaleni, zrelaksowani, uśmiechnięci inaczej niż w dniu przyjazdu, rozluźnieni, z zapiskami, przepisami kulinarnymi i spostrzeżeniami w swoich walizkach. Od pewnego czasu zachęcałam bowiem wszystkich, by notowali najważniejsze chwile dnia. Albo takie, które coś w nich zmieniły. Które coś dołożyły ciekawie do codzienności. Niektórzy to robili. Widziałam, jak w wolnych chwilach wychodzili na taras, siadali przy stole i pisali. Cieszyło mnie to bardzo. Sama łapałam się coraz częściej na tym, że robię takie zapiski i że pomaga mi to docenić codzienność. Nie zapominałam oczywiście o grze mojego kolegi pisarza – Artura. Kiedyś próbował mi pomóc i zachęcił do tego, bym przez jakiś czas codziennie robiła coś pierwszy raz. Nie wywiązywałam się może z tego ćwiczenia nazbyt sumiennie, jednak wciąż pamiętałam o nim i gdy tylko miałam taką możliwość, zdobywałam nowe doświadczenia. To było naprawdę inspirujące. I tak przetoczył się przez moje życie kolejny sierpień, który – gdy dziś na niego patrzę – wydaje się raczej jednym dniem, a nie trzydziestoma i jednym, wypełnionymi snem, jedzeniem, zapachem i pracą. Bywa, że czas przypomina śnieżną kulkę. Tyle w niej pojedynczych gwiazdek, które rozłożone jedna obok drugiej przykryją kawał miejsca, a jeśli je zlepić w całość – ledwo

w garści się zmieszczą. Sierpień więc zniknął z mojej pamięci i gdyby nie zapiski, nie uwierzyłabym, że go przeżyłam. Wrzesień zaś to miesiąc szkolny. Obchodziliśmy go we troje: Zosia, Martin i ja. Tworzyliśmy całkiem zgodną patchworkową rodzinę i ważniejsze chwile w życiu spędzaliśmy razem – mimo iż Martin był już przecież mężem Leny, prowadził teraz życie na dwa domy: jeden w Mrągowie, drugi w Bydgoszczy, bo Lena zostawiła część swoich spraw w rodzinnych stronach. Nie przeszkadzało mu to bywać w życiu Zosi tak często, jak to możliwe, i nie mogłam narzekać, bo ojcem był świetnym. Nie było między nami kłótni i obarczania się winami. On po prostu nie był z mojego świata, ja z jego. Nasze drogi rozeszły się już dawno, a teraz wydawały się jeszcze odleglejsze. Martin założył swoją szkołę językową, poza tym zrobił uprawnienia i został przewodnikiem. W szkole zatrudniał lektorów i miał czas na te swoje wyjazdy z Leną do Bydgoszczy. Tam oprowadzał turystów, choć najbardziej upodobał sobie Toruń i często obsługiwał wycieczki właśnie w tym mieście. Cieszyłam się, że zadomowił się w Polsce na dobre. W sumie, gdy go słuchałam, nawet nie zauważałam już wielkiej różnicy w jego mowie. Była nieco szorstka i twarda, ale taka jest przecież mowa na naszych ziemiach – tych mazurskich, smaganych wiatrami i historią. Martin był jednym z żyjących na pograniczu dwóch krajów, dwóch kultur, teraźniejszości i przeszłości. Tu były groby jego rodziców i tu został, by do Niemiec wracać tylko czasem w jakichś służbowych sprawach, o których niewiele wiedziałam. Dla mnie był już tylko ojcem mego dziecka. Jak szybko można zapomnieć miłość i czułość. Jak łatwo przestaje być potrzebna, choć kiedyś ten człowiek przesłaniał cały świat… Życie rozwiązuje więzi i więzy szybciej, niż nam się wydaje. Zatem pierwszy dzień w szkole był przeżyciem dla całej naszej trójki. Przejęci i lekko podenerwowani, patrzyliśmy na naszą Zosię, która dumnym krokiem szła z innymi dziećmi na szkolny apel. Przypominaliśmy sobie chwile z własnego dzieciństwa, kiedy to my tak wkraczaliśmy w nowe życie. To były inne czasy; tych się trochę obawiałam, bo moje ponad czterdzieści lat stawiało mnie w szeregu nielicznych matek z zupełnie innego pokolenia, z lat siedemdziesiątych; tu królowały nowoczesne matki o dziesięć i więcej lat młodsze, dominujące i wystrojone, pewne siebie i swoich synów i córek. Poczułam się nawet przez chwile staro, bo obliczyłam szybko, że w klasie Zosi będę prawie najstarszą matką. Były jeszcze trzy lub cztery na moje oko dojrzalsze, ale większość wydawała mi się taka młoda. Martin zdawał się tego nie zauważać, zresztą on był ode mnie młodszy. Zapragnęłam nagle uciec z tej pełnej dzieci i rodziców sali, od nowej nauczycielki, która teraz będzie uczyć Zosię i której powierzę swoje dziecko. Czy moja córka będzie w tych rękach bezpieczna? I czy to miejsce, do którego ma chodzić, nie okaże się groźne? Zaczynałam nawet żałować, że wybrałam dla córeczki szkołę w mieście – może dla własnej i Martina wygody, bo odwożenie i odbieranie dziecka można było połączyć ze sprawunkami, co ułatwiało organizację czasu. Ale czy nie lepsza byłaby dla niej mniejsza szkoła, na przykład w pobliskim Bożem albo Marcinkowie? Przecież szutrową drogą od mojego domu do Bożego mam prawie tyle kilometrów, co do szkoły w mieście, a klimat inny, dzieci w klasie mniej i jakoś tak… inaczej… Podzieliłam się obawami z Martinem. Spojrzał na mnie zdziwiony. – Dopiero teraz o tym myślisz? W dniu rozpoczęcia nauki? Poza tym szkoła w mieście jest na wyższym poziomie. Ma też ładną salę gimnastyczną, nowe klasy. To jednak nie były argumenty, które mnie uspokajały. Ileż niebezpieczeństw czyha na dziecko w takiej dużej szkole! Oczyma wyobraźni już je widziałam. Tyle się o nich mówi i pisze. Zosia poszła do szkoły, do której i ja kiedyś chodziłam. Obszerny budynek z czerwonej cegły na ulicy Bohaterów Warszawy. Jakże jednak inna była to szkoła niż wtedy, gdy ja byłam w wieku mojej córki! Wciąż sprawiała przygnębiające wrażenie, wciąż była monumentalna i wzbudzała respekt, ale ściany miały inne kolory, a parter, przeznaczony od lat dla najmłodszych klas, był o wiele bardziej przyjazny niż za moich czasów.

Nagle coś sobie uświadomiłam. – Martin, to niesamowite. Twój tata chodził do tej szkoły, kiedy był małym chłopcem z przedwojennego Sensburga. Potem chodziłam do niej ja. Teraz chodzi nasza córka, która nosi nazwisko tamtego małego chłopca. Czy to nie niezwykły kołowrót historii? Martin spojrzał na mnie zdziwiony. Chyba wcześniej nie zwrócił na to uwagi. – I choćby dlatego to dobre miejsce dla naszej Zosi. Wasze myśli wciąż są w tych murach. Będą się nią opiekować. Nie podejrzewałam Martina o taki romantyzm. O łzę w kąciku oka również nie. I nagle przybiegły do mnie wspomnienia. Kiedy weszłam do tej szkoły pierwszy raz, zachwycił mnie jej monumentalizm. Nie. Zachwycił to złe słowo. Ja się jej raczej przestraszyłam. A przecież nie byłam już taka mała. Przez pierwsze trzy lata uczyłam się w Studium Nauczycielskim. Były tam trzy klasy, na których praktykowały przyszłe nauczycielki. Wciąż mieliśmy z nimi lekcje, znacznie rzadziej z naszą panią. Podczas przerw bawiliśmy się, również razem z owymi praktykantkami. Klasy były jasne i przestronne, dekoracje kolorowe. Ciągle się zmieniały, bo i nieustannie zmieniały się pomysły przyszłych nauczycielek. Nic więc dziwnego, że przeżyłam szok, kiedy weszłam do ciemnego i chłodnego budynku z 1903 roku, w którym wszystko było stare – schody, okna, poręcze, drzwi… Czułam się jak w muzeum. Ta szkoła mnie przytłoczyła i przypomniałam sobie o tym właśnie teraz, znowu przekroczywszy jej próg, gdy powrócił do mnie tamten czas, niezmieniony zapach kamiennych murów. Martin nie mógł mnie zrozumieć. Siedział i patrzył na Zosię, a ja już byłam kim innym, tamtą małą Ludką w białej bluzce i granatowej spódniczce, szytej przez krawcową z osiedla Parkowego, panią Kwiatek. Obszywała całe osiedle i okolice, zresztą w tamtych czasach wiele było takich krawcowych: pani Daukszysz, pani Lipska, pan Panasiuk albo Praktyczna Pani w pawilonie na osiedlu Parkowym, gdzie można było zlecić uszycie dosłownie wszystkiego, a i nauczyć się szyć i kroić dzięki organizowanym dla kobiet popołudniowym kursom. Moją spódnicę uszyła akurat pani Kwiatek. Mama ją wybrała, bo znały się od dawna. Materiał spódnicy był szorstki, nieprzyjemny, z wyraźnym splotem, a na dodatek elektryzował się przy zdejmowaniu. Nie wiem dziś, jak nazywała się ta tkanina, na pewno nie była to kremplina, bo na nią moda już przeszła. Wtedy się z niej wyśmiewaliśmy na podwórku, choć wciąż przecież nosiliśmy niemnące się syntetyki, strzelające wieczorami tysiącem iskier. Bluzkę miałam stylonową, prostą. Włosy krótkie, z grzywką przypiętą spinką. Mówiły mi wtedy dzieci na podwórku, że czesałam się na niewłaściwą stronę, bo na Hitlera, ale to nie była moja wina, że włosy mi się tak układały, bo miałam wrodzony „wicherek” i lepiej leżały na prawej stronie niż na lewej. Próbowałam je spinać na lewą stronę, ale było mi niewygodnie. Zostałam więc, póki mi włosy nie urosły i mogłam się czesać w warkocze, przy fryzurze na Hitlera, choć nie było to nobilitujące. Myślę, że dziś już nikt nie zwraca uwagi na to, w którą stronę nosi się zaczesane włosy. A już na pewno nie kojarzy się to z niemieckim przywódcą. Wróciła do mnie tamta cicha dziewczynka, razem z nią czytałam napisy w klasowej, gazetce. Po tym moja nauczycielka rozpoznała, że już znam literki, i pozwoliła mi na głos przeczytać wszystkie napisy, ku zdziwieniu wielu dzieci, które były jeszcze pierwotnymi analfabetami. To były inne czasy i umiejętność czytania zdobywało się później. I znów widziałam okna klasy, stare, ale odmalowane, za którymi wznosiły się stare lipy. I wydawało mi się, że słyszę szczekanie Azy – szarej wyliniałej suki, dość groźnej. Chodziła puszczona wolno dokoła szkoły, co dziś byłoby nie do pomyślenia. Azę łatwo było zirytować, szczególnie, jeśli się nawet niechcący dokuczyło jej synowi – młodemu wilczuropodobnemu psu. Ten też chodził luzem. Czasem pojawiały się jakieś koty, a ptaki wiły gniazda w drzewach. Dorastaliśmy wśród zwierząt, uczyliśmy się do nich respektu i szanowaliśmy ich prawa. W nowej szkole Zosi nie było żadnego psa. Nie było też okalających dawniej budynek drzew. Nie było więc miejsca na gniazda, a i koty zrobiły się teraz bardziej domowe i nie włóczą się już

bezpańsko. Dziewczynka w moich wspomnieniach siedziała w ławce przestraszona i wyprostowana. Zupełnie inna niż teraz jej córka, która w genach ma zapisany luz, radość i ruchliwość. My musieliśmy zachować powagę, tego się od nas wymagało, choć mieliśmy nieposkromione siedem lat i wolelibyśmy wisieć głową w dół na trzepaku, niż siedzieć w dusznej sali. Dziewczynka w moich wspomnieniach odczuwała nieznośny skurcz brzucha na myśl o lekcjach następnego dnia. Czuła się ważna i dorosła. Jak czuła się Zosia? Czy ją też bolał brzuch z niedoczekania? Spisaliśmy plan zajęć i wyszliśmy ze szkoły. – Muszę już lecieć. Mam mnóstwo zajęć – odezwał się Martin. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Szkoda, że w najważniejszych chwilach w życiu więcej czasu z dziećmi spędzają matki niż ojcowie. Może dlatego miłość matki jest taka absolutna i ślepa? Bez warunków i zasług. Miłość – kropka. Poszłyśmy z Zosią na lody. Niech pamięta, że tak właśnie było w pierwszy dzień, jak u jej mamy – małej dziewczynki przejętej nagle dorosłością. Moja mama też zabrała mnie na lody. Nawet nie wiem, jakie wybrałam, i czy w ogóle wybrałam. Czy nie zdecydowałam się raczej na rurkę z kremem? Cukiernia była naprzeciwko kościoła i nazywała się „Łodzianka”. Dziś należy już do kogo innego i ma też inną nazwę – „Jagodzianka”. Ale miejsce to samo. Dreptałam sobie samej po śladach i czułam, że odkrywam siebie na nowo. Że znów zrobiłam się dorosła. Jakby dorosłość była niczym wiosna. Powtarzała się co jakiś czas i rozkwitała za każdym razem inaczej. Była obok mnie moja mała córka, choć ja sama wciąż byłam także małą dziewczynką. Oddano mi pod opiekę dziecko, choć ja sama wymagałam opieki! Wróciłyśmy do domu po południu. Przygotowałam pyszny obiad – naleśniki waniliowe z bitą śmietaną. Zosia jadła z apetytem, buzię miała całą w mlecznej pierzynce. Patrzyłam na nią zdziwiona, jakby była moją lalką, a nie córką. Sama przecież miałam znów siedem lat. Niezwykła zdolność cofania czasu objawia się czasem w zapachach lub miejscach z dzieciństwa, które nagle odwiedzamy. Nakręcony do tyłu zegar przywołuje jakieś zapomniane obrazy. Sami się dziwimy, że tyle ich w nas, bo przecież miało się wrażenie, że jest ich o połowę mniej, bo bagaż wspomnień był lżejszy. Jakby drzemały, poukrywane w tych odwiedzonych znienacka kątach, i na nasz widok obskoczyły nas radośnie jak psy. Wychodzimy stamtąd razem z nimi, bo skoro nas dopadły, to już nie opuszczą; obudziły się na zawsze i mamy ich tym więcej, im częściej odwiedzamy dawne miejsca. Nie ma się więc co dziwić starszym ludziom, że przebierają w swoich wspomnieniach jak w ziarnach grochu. Ileż oni w życiu już takich miejsc mimochodem odwiedzili, ileż razy na powrót stawali się tamtymi dziewczynkami i chłopcami, nastolatkami, zakochanymi. To dlatego nie mają czasem czasu na teraźniejszość, bo muszą te wspomnienia w dłoniach rozkruszyć, wymacać ich fakturę, muszą je w czasie i w sobie od nowa poukładać, połączyć. To robota na cały dzień i noc niejedną; nie ma się wtedy czasu na przyszłość, bo i po co głowę sobie zajmować tym, czego nie ma, skoro tyle tego, co było, samo człowiekowi pod palce podchodzi. Kiedy nadszedł wieczór i spakowana do szkoły Zosia poszła nareszcie spać, sięgnęłam po książkę i próbowałam czytać. Jednak w mojej głowie powracały wspomnienia i dawna ja z nimi; nie dawały mi spokoju, aż sięgnęłam po stare zdjęcia i znów ożyli moi rodzice, i ja drobiłam pod palcami ten czas, który kiedyś spędzałam z nimi. Patrzyłam do lustra, szukając dawnej twarzy, ale jej już nie było. Tej grzywki na prawą stronę, tych oczu spokojnych i nieśmiałych, jakby przytłumionych, tego kołnierzyka przy szkolnym fartuszku, który bielą odcinał się od mojej szarej twarzy. Byłam w domu tylko z Zosią. Janusz wyjechał do swojego domu w Śniardewnie i miał wrócić dopiero późnym wieczorem. Myślę, że zajechali jeszcze z Bronią na kolację do Mikołajek, a może

już dawno wrócili, tylko pojechali do Broni… Mój były teść wciąż mieszkał ze mną, choć jego syna nie było już z nami od dwóch lat. Na świecie był za to ponad roczny mały Żenia, syn Wojtka i Wiery. Wiera pracowała w Krutyni, w Gościńcu Szuwary, zajmowała tam niewielki pokoik, a pewna starsza pani ze wsi zajmowała się małym, gdy Wiera pracowała. Jakoś się jej to życie ułożyło, choć zapewne miała nadzieję na inne. Mnie przestały już męczyć senne koszmary i pretensje do Wojtka, przeżyłam przecież kolejną miłość i po raz kolejny poczułam smak porażki. Tak się właśnie plecie życie, niczym sinusoida, a skoro jestem na dole, to znak, że wkrótce wdrapię się na górę. Niech się życie zaplata. Ja poczekam. Ciekawe, co jeszcze przyniesie. Jednak w sercu miałam dziwny zajęczy niepokój i nie wiedziałam, jak się go pozbyć. Nie…. Nie była to żałoba po Wojtku. W jego opłakaniu pomogła mi Wiera i jej syn. Szybciej niż inne wdowy uporałam się z samotnością i wyciągnęłam wnioski z życia – że musi toczyć się dalej. Nie, to było co innego. Nie sądziłam, że życie tak szybko przyniesie mi odpowiedź.

Rozdział III O podróżach, co łagodzą ból, i mazurskiej krainie w jesiennym płaszczu z chmur. Na wrzesień nie planowałam warsztatów, chcąc poświecić cały miesiąc szkole Zosi. Szybko jednak stwierdziłam, że był to zły pomysł, bo Zosia zrosła się z nowym miejscem szybciej, niż myślałam, a mnie zaczęło brakować pracy. Człowiek przyzwyczajony do zajęć dotkliwiej dostrzega ich brak niż ten, który codzienności nie ma wypełnionej zbyt wieloma obowiązkami. Jak szybko praca wchodzi w krwiobieg! Ale w sumie dobrze się stało. Przyszło zaproszenie z Opola na kilka spotkań z czytelnikami; z radością je przyjęłam. Wojewódzka biblioteka organizuje takie trasy ulubionym autorom, a ja znalazłam się w gronie wyróżnionych, z którymi chcieli spotkać się czytelnicy. Pomyślałam, że to znak od życia. Na jakiś czas opuszczę miejsce, które kojarzyło mi się z Zygmuntem, zmienię środowisko, no i zajmę się czymś. Zosi dopilnuje Martin, jest jeszcze Janusz. Te sprawy miałam dobrze zorganizowane. Pani Agnieszka, tamtejsza koordynatorka, szybko dopięła szczegóły. Miałam zjawić się na opolskim dworcu dwudziestego września i przez cały tydzień spotykać się w podopolskich bibliotekach. Czas szybko zleciał, spakowałam walizki, weekend przed wyjazdem spędziłam niemal wyłącznie z Zosią, a w niedzielę wieczorem Janusz zawiózł mnie na dworzec. Stamtąd busem do Olsztyna. Pociąg do Opola już czekał i koło dwudziestej drugiej wysiadłam na opolskim dworcu. Wieczór był, jak na wrzesień, wyjątkowo ciepły; potem uprzytomniłam sobie, że jestem przecież na południu Polski, w ciepłym jej zakątku, gdzie wszystko biegnie inaczej niż na Mazurach. Wiosna pojawia się wcześniej, a złota polska jesień jest długim i leniwym gościem. Moja kraina nie rozpieszczała nas zanadto pod tym względem. Owszem, włóczyła się ta jesień po polach niczym nitki pajęcze, plątała między kępami nawłoci, dmuchała lekkim wiatrem w pierwsze spadające liście i można się było nią zachwycać. Ludzie wychodzili wówczas z domów, spędzali ostatnie ciepłe chwile w ogrodach, sadach, parkach. Wspominali, jak to jeszcze niedawno kwitły przebiśniegi i zawilce, a teraz już astry w pełnym rozkwicie szepczą: to już koniec lata. Te chwile trzeba na mojej ziemi łapać szybko, bo z dnia na dzień spokojny ciepły czas zamienia się w listopadową pluchę, z dnia na dzień sięga się po płaszcze, chowa sandały i zakłada ciepłe półbuty. Taka jest moja ziemia. Kiedy zachwycam się ciepłą jesienią, nie opuszcza mnie myśl: jak długo jeszcze? Może już jutro przyjdzie ten wiatr, który strąca liście z drzew, i po nim nic już nie będzie takie jak wcześniej. Ludzie na południu Polski nie mają poczucia tymczasowości. U nich ciepłe wieczory trwają jeszcze wtedy, gdy u nas już pali się w kominkach i kozach. U nich jeszcze jest jakaś nadzieja, bo lato wraca nagle w połowie października i znów można nosić koszulki z krótkim rękawem. A my objuczeni chustami i parasolami spoglądamy na prognozy pogody, na te kolorowe plansze klimatycznej niesprawiedliwości, i mówimy: ech, i znów ci z południa mają cieplej. Rzadko kiedy cieplej jest u nas. Te nieliczne momenty poczytujemy sobie za rekompensatę za zasypane śniegiem drogi, nieprzejezdne trasy, zawracające wichury i fronty znad Skandynawii, złowieszcze wiatry wieczorne, które niczego dobrego nie niosą, zimy długie i marudne, zakorzenione w polach i łąkach czasem aż do maja. Myślałam o tym, idąc z walizką przez dworcowe korytarze. Były opustoszałe; tylko nieliczni podróżni przemykali jeszcze do wyjścia. Szłam za nimi, wiedząc, że z dworca do miejsca noclegu droga niedaleka, może jakieś czterysta metrów, i że z przyjemnością odetchnę świeżym

powietrzem w ten piękny wrześniowy wieczór. Dotarłam na miejsce dość szybko. Opole wieczorem traci swoją ostrość i zamienia się w zupełnie inne miasto, spokojne, z lekka prowincjonalne. To, co za dnia jest oczywiste, po zmroku zanika, bo nie ma tysiąca neonów i reklam, wszystko się uspokaja. Lubię takie miasta, stygnące o zmroku. Te wiecznie pobudzone, pulsujące aktywnością sprawiają wrażenie przemęczonych i niewyspanych. Miasto – jak wszystko co żyje – musi odpocząć. Mieszkanie gościnne na terenie biblioteki wojewódzkiej czekało na mnie ciepłe i czyste. Rozpakowałam walizkę i poszłam się wykąpać. W podróży najważniejsze jest wygodne łóżko i gorąca woda, reszta może być taka sobie. Nazajutrz miałam już pierwsze dwa spotkania. I tak przez cały tydzień. W planach Oleśno, Nakło koło Tarnowa Opolskiego, Strzelce Opolskie, Malnia koło Gogolina, Zdzieszowice i Karłowice koło Popielowa. Patrzyłam na swój plan i cieszyłam się, że tym razem przyjechałam pociągiem i kierowcy z biblioteki będą mnie wozić na spotkania. Że nie muszę martwić się o mapy, godziny wyjazdu i powrotu, by zdążyć na następne spotkanie. Przyda mi się taki odpoczynek – myślałam. Tak ten czas potraktuję. Przyjemne z pożytecznym. I rzeczywiście czas płynął mi spokojnie. Do południa czytałam, chodziłam na zajęcia z jogi do znalezionej wcześniej przez internet Kazi na Krupniczą, następnie jadłam obiad w pierogarni lub naleśnikarni i szykowałam się na spotkanie. Kierowcy zjawiali się punktualnie – raz pan Tadeusz, raz pan Robert. Byli sympatyczni, gadatliwi, wozili mnie dziwnymi skrótami, dzięki czemu poznawałam wiele ciekawych miejsc. To był dobry czas i nawet żałowałam, że mija tak szybko. Ostatniego dnia miałam spotkanie w Zdzieszowicach i nazajutrz miałam wrócić porannym pociągiem do Olsztyna. Gdy przychodzi koniec podróży, robi mi się trochę smutniej, bo kolejny etap życia za mną, coś zamykam. Myślę, że każdy, kto często zmienia miejsce pobytu, czuje to samo. Coś się kończy, ale i coś zaczyna, bo zaraz przecież przyjdzie wyjechać w kolejną podróż. Zdzieszowice powitały mnie piękną pogodą. Gdyby jeszcze kwitły magnolie, uwierzyłabym, że jest początek maja. Gdy weszliśmy do biblioteki, przywitały nas wiszące na ścianie rzeźby. Zwróciłam na nie uwagę, bo były po prostu piękne. Przedstawiały cztery pory roku, obok wisiała tabliczka z imieniem i nazwiskiem autora. Arthur Schultz[1] – przeczytałam. – Piękne prace – wyrwało mi się od razu na powitanie. – O tak! To naszego pana Arthura! Wszyscy go tu kochamy i hołubimy! – A co to za człowiek? – zapytałam. Domyślałam się, że jest to jeden z tych, którzy tu mieszkają od zawsze. Opolszczyzna jest bowiem przesiąknięta pięknymi historiami, jakże podobnymi do naszych, mazurskich. Od kiedy to zauważyłam, bliżej mi się zrobiło na tę ziemię. Zaczęłam też zwracać baczniejszą uwagę na historie ludzi stąd. Zapamiętywałam je, nosiłam w sobie i czasem przypominałam sobie te podobieństwa: u nas Mazurzy, tam Ślązacy. Jedni i drudzy niechciani, ze swoją mową i swoją kulturą. Tyle że Ślązaków tutaj zostało więcej. I wiele fragmentów przeszłości przetrwało. Fascynowało mnie wszystko, co tu spotykałam. Miałam już pełen notes prawdziwych historii i planowałam kiedyś wykorzystać je w swoich książkach. Jednak rzeźby wydały mi się absolutnie niezwykłe. Były profesjonalne, jakby artysta uczył się na akademii, tymczasem szybko dowiedziałam się, że to samouk. Pan Arthur przyszedł zresztą na moje spotkanie, i to jako jeden z pierwszych, i pani bibliotekarka od razu go zawołała, miałam więc szansę go poznać. Postawny i wciąż przystojny mężczyzna, po którym prawie nie widać było upływających lat. Wzruszał mnie swoją siłą i miękkością gestów, gdzieś już się z tym spotkałam, choć nie mogłam skojarzyć gdzie. Owa duchowość w silnym ciele, twarde jak kamień dłonie i siła spojrzenia. Przykuwał uwagę. Kiedy spotkanie się rozpoczęło, pan Arthur usiadł w pierwszym rzędzie i słuchał, a ja miałam wrażenie, że mówię właśnie do niego. Po spotkaniu pan Arthur wstał i wyciągnął harmonijkę ustną. Zagrał jakąś piękną melodię,

wszyscy również wstali, a w moich oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Nie wiedziałam, co grał, ale robił to niezwykle, całym ciałem, a we mnie rozkwitało przekonanie, że w grze na harmonijce też jest samoukiem, bo tylko wtedy jest w człowieku taka pasja. Poprosiłam, by został jeszcze chwilę po spotkaniu. Bardzo chciałam z nim porozmawiać. Zgodził się chętnie. W kilku zdaniach opowiedział o sobie, o tym, jak będąc mechanikiem samochodowym, marzył, by zostać rzeźbiarzem, i jak bardzo kocha ziemię, na której żyje od urodzenia, i że to piękne, móc być świadkiem takiego pasma różnych historii, i że są bardzo podobne do tych na Mazurach. – A na Mazurach to mam daleką rodzinę. Straciłem z nimi kontakt, ale dawniej jeździliśmy do siebie. Teraz to już nie wiem, gdzie mieszkają, ale kiedyś mieszkali w Korszach. – To blisko mnie – ucieszyłam się. – Naprawdę? A pani skąd jest? – Z Mrągowa, a raczej spod Mrągowa. To moje miasto rodzinne. – No to rzeczywiście Korsze niedaleko. Jeździłem tam do rodziny. To jakieś cioteczne pokrewieństwo, jak jeszcze żyła moja matka, to się tam czasem bywało. Pokochałem tę waszą ziemię pełną jezior i lasów. I historię tamtych ludzi. Taka podobna, taka podobna… – Wspaniale. Jak wiele nas łączy! – Klasnęłam w dłonie. – A może pani zna moją rodzinę? – Nie sądzę, panie Arthurze. Chociaż, kto wie… – Jakżeż oni mieli na nazwisko… Niech sobie przypomnę. – Podrapał się w głowę. Jeszcze chwila ciszy. Nie chciałam przeszkadzać. Bardzo wątpliwe, żebym znała jego rodzinę z Korsz i okolic. Ale jak się spotyka kogoś z dawno nieodwiedzanej ziemi, to nagle ta ziemia maleje i zmienia się w małą społeczność, i każdy wspólny ślad jest możliwy do odkrycia, jakby nie o miejscowość chodziło, a mieszkańców jednego bloku, wspólnej kamienicy lub niewielkiej wioski na końcu lasu. – No jak to było… Pani Ludmiłko, jeszcze chwilę, taki stary już jestem, że zapominam nazwisko własnej rodziny. Wstyd! Uśmiechałam się i nie wiedziałam, jak go zniechęcić do tych wspomnień. Spojrzałam na zegarek i wtedy właśnie Schultz wykrzyknął: – Już wiem! Kermel! Coś zakłuło w sercu. – Tak, na pewno. Kermel. To był mój młodszy cioteczny brat. Dawnośmy się nie widzieli, bo to lata lecą, życie się nie układa tak, jakby się chciało. Wiem, że miał syna, on już teraz też jest dorosły, może jego prędzej by pani znała, bo to pani pokolenie bardziej. Jak też on miał na imię… Że też… – Zygmunt? – zapytałam drżącym głosem. – Ależ tak! Ten jego syn to był Zygmunt! Zna go pani?! No widzi pani, mówiłem, że górą z górą się nie zejdzie, a człowiek… Milczałam. Zrobiło mi się gorąco. – Skąd go pani zna? – Jest kamieniarzem, robił u mnie podjazd i pomagał budować pensjonat. Mieszka bardzo blisko – wydusiłam z siebie. – Niemożliwe?! No tak, oni byli przecież kamieniarzami! Ja mechanik, a oni w kamieniu robili. Nigdy tego nie mogłem zrozumieć, jak kamień może być żywy, ale ten mój brat cioteczny, Jan, czyli ojciec Zygmunta, to zawsze gadał, że kamień żyje, jest jak drzewo. No to ja mówiłem mu na to, że to nieprawda, że mechanika jest lepsza, bo światu potrzebna, bo ułatwia życie ludziom, a on tylko gada od kamieni. Takeśmy się czasem sprzeczali, ale to nie były wielkie sprzeczki, bo wiadomo, że i jeden, i drugi światu byliśmy potrzebni. Wie pani… to się wspaniale składa, że pani zna Zygmunta, to może ja bym te relacje rodzinne odnowił. Nie widzieliśmy się już z dziesięć lat,

może i więcej, a czas leci i coś człowiek by chciał po sobie zostawić. Może pani dałaby mi jakiś kontakt do Zygmunta, toć to prawdziwy bratanek, choć cioteczny, a ja jego wuj, choć daleki, a on zawsze wydawał mi się jakiś wrażliwszy i mądrzejszy niż reszta naszej rodziny. A ja, wie pani, napisałem wspomnienia ze swojego życia, o moich marzeniach i planach, i chciałbym, żeby dostał je ktoś bliski, a może kiedyś coś z nimi zrobią, gdzieś wydrukują, ale choćby sobie do biurka, do szuflady. No i gadam po śląsku, gwarę spisuję, to może by się komuś też przydało, bo przecież historie naszych ziem podobne, a Zygmunt to się za małego bardzo tym interesował, nawet przyjeżdżał tu do nas. Jeździł też do kogoś w Wielkopolsce, tam się sznury nauczył kręcić, a do mnie to czasem zaglądał popatrzeć, jak strugam te swoje figurki i jak gwarą gadam. To da mi pani do niego numer telefonu? Patrzył na mnie z taką nadzieją, że nie mogłam mu odmówić. Czułam się jednak jak w potrzasku, bo oto wspomnienie Kermela ożyło we mnie i nie dawało mi od kilku minut spokoju. Podyktowałam numer, który wciąż miałam zapisany w telefonie, i miałam nadzieję, że na tym koniec, ale pan Arthur był na tyle podekscytowany, że wciąż wracał do tematu. – Pani Ludmiło, a miałbym do pani może taką prośbę. Bo wie pani, ja spisałem te moje wspomnienia i mam też nagrane na płytach i rozdaję bliskim. A jakbym pani dał jedną taką płytę i pani by zabrała i mu przy okazji dała, co? Skoro mieszka gdzieś blisko pani? O, ja nieszczęsna! Po co było mówić, że mieszka niedaleko?! Przecież będę teraz musiała się bawić w jakiegoś pośrednika! – Ale może lepiej byłoby, gdyby pan wysłał mu pocztą – zaproponowałam nieśmiało. – Przecież nie znam adresu! – Ja panu podam. – E tam, a ja zaraz zgubię, zapomnę… Niech mu pani to da i serdecznie pozdrowi go ode mnie. A ja kiedyś do niego zadzwonię i już. Mam też prośbę. Może pani spojrzy na te wspomnienia, jeśli się do czegoś nadadzą, to proszę je sobie wziąć. Mam nadzieję, że się pani spodobają. Sytuacja była podbramkowa. Nie mogłam oponować, bo zwróciłoby to uwagę pana Arthura. Ku mojej konsternacji, pan Arthur zawołał bibliotekarkę i poprosił, by oddała mu tę jego płytę ze wspomnieniami, co ją tu kiedyś zostawił na pamiątkę. On ją odda mnie, a przy następnej wizycie w bibliotece przyniesie kolejną. – Wnuk skopiował w paru egzemplarzach te moje bazgraniny, przecież pani wie! – Tylko żeby pan na pewno przyniósł – pogroziła palcem bibliotekarka, uśmiechając się szeroko. – U mnie jak w banku! Po chwili miałam płytę w ręce. Chciał nie chciał, musiałam ją schować do torby z obietnicą przekazania Kermelowi. Na szczęście urok osobisty pana Arthura działał. Już wiem, u kogo wcześniej widziałam owo połączenie twardości, siły i wrażliwości. Właśnie u Zygmunta. Musieli mieć to w genach. Skąd mogłam wiedzieć, że właśnie tu, w Zdzieszowicach, napotkam kogoś, kto obudzi we mnie uśpiony tak niedawno świat i wspomnienia, które chciałam wymazać z pamięci? Nagle zostałam obarczona misją rodzinną, a pan Arthur po prostu mi zaufał. Gdy wieczorem wróciłam do pokoju, zjadłam sałatkę, którą przyniosłam sobie z miasta, i wykąpałam się. Jak zwykle zadzwoniłam do domu. Zosia pojechała na weekend do Martina, więc i do niego zadzwoniłam. Wszystko było dobrze, biegło swoim rytmem; znacznie uspokojona, włączyłam komputer i włożyłam płytę pana Arthura – upoważniona wszak do tego. „Jak się pani spodobają, to może je sobie pani wziąć” – przypomniałam sobie słowa mego rozmówcy. Pomyślałam, że oddanie płyty Kermelowi to był tylko pretekst. Może pan Arthur chciał po prostu, żebym przeczytała, co napisał, i pomogła w wydaniu tych wspomnień? Tak czy siak, obietnicy postanowiłam dotrzymać, choćby kosztem mego postanowienia, że z Zygmuntem koniec.

Cichy szum dysku zwiastował otwarcie pliku. Kiedyś ludzie spisywali wspomnienia ręcznie, w starych księgach lub zeszytach. Dziś nawet wojenne pokolenie widzi zalety cyfrowych wersji zapisków. Można je skopiować dowolną ilość razy, można je poprawiać w nieskończoność i dopisywać kolejne wydarzenia. Świat w pliku nigdy nie jest całkiem zamknięty, nigdy nie jest ograniczony żadnym od i do. Myślę, że to właśnie sprawiło, że pan Arthur spisał swoje wspomnienia na komputerze. Owa nieograniczoność i niezniszczalność. I mimo że papierowe wersje wspomnień mają swoją duszę, to zapiski cyfrowe mają ducha nieśmiertelności. Plik nosił tytuł „Spełnione marzenia”. Skopiowałam go na twardy dysk, jak sobie życzył pan Schultz. Wersję na płycie oddam Kermelowi przy okazji. Postanowiłam zachowywać się zupełnie naturalnie, choć nie mogłam sobie wyobrazić naszego spotkania. Uświadomiłam sobie właśnie, że tak naprawdę nie widziałam Kermela od tamtego okropnego dnia, kiedy odkryłam jego ponurą tajemnicę. Mimo iż mieszkał niemal obok mnie, nie pojawił się w moim życiu od tylu tygodni, nie wiedziałam, co u niego, nie spotykałam go, biegając po pobliskich drogach, które przecież kiedyś były nasze. Od pewnego czasu nie pisał też do mnie, nie kontaktował się przez internet. Jakby go nie było. Jakby znikł całkiem. – Będzie okazja do spotkania – wyszeptałam, oddając się lekturze wspomnień Schultza.

Rozdział IV Wspomnienia Arthura Schultza. Moja ziemia. Śląsk ojczysty. W sercu ludzie noszą ślad swojej ojczyzny, choć wojna wszystko pozmieniała, zupełnie jak na dalekich Mazurach. W tylu sprawach jesteśmy podobni do siebie, tyle nas ze sobą łączy, choć droga daleka dzieli. Ach, czy jeszcze kiedyś zobaczę moje ukochane Mazury, czy popłynę kajakiem po Krutyni, czy odwiedzę staroobrzędowców w Wojnowie, co mnie zawsze interesowali i zadziwiali skromnością? Czy przejadę się krętymi drogami i wspomnę, jak bardzo podobne są do naszych, śląskich? Na Mazurach ewangelicy, na Śląsku katolicy. A moja opowieść rozpięta między te dwa światy. Niech więc Józek, fikcyjny bohater mojej opowieści, oprowadzi czytelnika po czasach dawnych i po życiu w Zdzieszowicach. Od dawnych lat obowiązkiem każdej szanującej się rodziny katolickiej na Śląsku było uczestniczenie w niedzielę i święta we mszy świętej. Uczęszczały zawsze całe rodziny. Rodzice zazwyczaj zabierali ze sobą dzieci. Tak też pewni rodzice zabierali ze sobą swojego kilkuletniego syna, któremu na imię było Józef. W wiosce, w której mieszkali, nie było kościoła. Na mszę świętą trzeba było dojeżdżać rowerem na sąsiednie osiedle. Był to czas przed drugą wojną światową, kiedy samochód miał mało kto. Kościół, do którego uczęszczali, zbudowano w 1912 roku w stylu neobarokowym, i jego wnętrze było i jeszcze nadal jest bardzo bogato zdobione sztukaterią, rzeźbami i obrazami malowanymi na płótnie, jak i bezpośrednio na ścianach i sklepieniu. W kościele tym jeszcze dzisiaj nie ma decymetra kwadratowego gołej, prostej ściany, ponieważ i te są marmurkowane. Kiedy rodzice po raz pierwszy wprowadzili swojego Józka do kościoła, matka mu powiedziała, że jest to Dom Boży i musi się w nim grzecznie zachowywać, i że tak było od pokoleń. Nie może rozmawiać, rozglądać się za kolegami, tylko patrzeć do przodu na ołtarz. Wziął to sobie do swojego sumienia i wszystkie przykazy swojej matki starał się zachować. Ale te wszystkie rzeźby i zdobienia wokół takie zrobiły na nim wrażenie, że siedział w ławce cały przestraszony, ponieważ pierwszy raz tak cudowne rzeczy widział na swoje oczy. Marzyło mu się nawet, że kiedyś zrobi sam takie rzeźby, że będą patrzeć na nie ludzie stąd i szeptać między sobą: a wiecie, że to wszystko nasz Józek wyrzeźbił? Józik był najstarszym synem w robotniczej rodzinie. Na wsi żyje się niby zdrowiej, ale i trudniej. Oczywiście jest lepsze powietrze, ale jest o wiele więcej pracy fizycznej i robót do wykonania, do których zatrudniane są również dzieci, i to od najmłodszych lat. Każde dziecko ma jakieś zadanie na swoje siły, tak to było zawsze, nieważne, czy na Śląsku, czy na dalekich Mazurach, o których to w domu Józka zawsze się mówiło. Mieszkał tam ktoś z rodziny, ale kto by spamiętał te wszystkie pokrewieństwa, a zwłaszcza jak się jest małym chłopcem. A i zadań taki ma sporo, choć mały, bo trzeba inwentarz drobny karmić i poić albo wypasać w przydrożnych rowach lub chodzić po pobliskich polach i chwasty wyrywać i nimi karmić zwierzęta domowe. Niechętnie to Józik czynił, ale jako najstarszy syn w rodzinie nie miał wyjścia, bo pieniędzy nie było i trzeba było dobrze się przyłożyć, aby wyżyć. Rodzice Józka posiadali dosyć duży przydomowy ogród i trochę pola ornego, hodowali też sporą ilość zwierząt domowych na własne potrzeby. Józek marzył o dalekich podróżach, a choćby na te Mazury, co rodzice mówili, że tam jezior na każdym kroku i komarów moc, chciałby nawet na te komary popatrzeć i na jeziora, i na lasy, a kto by mu tam zabronił?! Dostał długi kij do ręki, aby mógł się bronić przed szczypaniem gąsiora, i musiał wypasać gęsi,

a jak nieco podrósł, to kozy. Wielką radość sprawiało wypasanie kóz jesienią po skoszeniu traw na łąkach. Wtedy to spotykało się z kolegami, co też kozy paśli. Kozy same się wypasały, a pastuszkowie grali na łące w piłkę. Ważne było tylko, aby pod wieczór odnaleźć swoje zwierzęta i przyprowadzić je do domu. Wypasaniem kóz w owym czasie zajmowały się dzieci lub starcy, bo mieszkańcy wioski w sile wieku mieli inne, poważniejsze roboty. Koza w tamtym okresie była podstawowym źródłem białka w rodzinie robotniczej. Dawała mleko, z którego robiło się sery. Bez kozy nie dałoby się wyżyć. No i była tania w utrzymaniu. I zajmowała mniej miejsca w obejściu, a taka krowa to wielka i kłopotliwa. Dlatego koza była wtenczas nazywana krową robotnika. Nadszedł czas i Józik osiągnął odpowiedni wiek, by iść do szkoły. Tak się złożyło, że wtedy, w tym czterdziestym roku, był ciepły dzień i jego matka kazała mu założyć krótkie spodenki, podkolanówki i elegancką, najlepszą, co była w domu, koszulę z krótkim rękawem. Posadziła Józika na rower i zawiozła na plac szkolny. Tam przyszła chuda, groźnie wyglądająca nauczycielka i ustawiła wszystkie dzieci parami, a po powitaniu wprowadziła do klasy. I wtedy to mały Józek po raz pierwszy przekroczył próg szkolny i dostał swoją tutkę, bo tak było na Śląsku, że dzieci na rozpoczęcie szkoły dostawały papierowe tutki ze słodyczami w środku, żeby osłodzić czas chodzenia do szkoły. Tutki były duże, ale często wypełnione trocinami, a dopiero na wierzchu miały cukierki. To było wielkie oszukaństwo i ileż było przy tym rozczarowań! Józek wolałby mieć lekcje z mężczyzną, a nie z tamtą groźną panią, ale nauczycieli w młodym wieku powołano przecież do wojska. Ich miejsca zastąpiły młode nauczycielki po krótkich kursach. Tocząca się wojna, strach, obawa co to będzie miały niewątpliwie wpływ na dyscyplinę i poziom nauczania. W pierwszych klasach uczono podstawowych rzeczy, czyli pisania i liczenia w języku niemieckim. Józik chodził do szkoły pieszo, a miał dosyć daleko, ponieważ szkoła mieściła się na drugim krańcu wioski. Jak na małego chłopca, to była prawdziwa wyprawa. Jesienią po drodze spotykał często stado dorosłych gęsi, a gąsior, przywódca tego stada, za każdym razem z wielkim sykiem starał się uszczypnąć Józka w tyłek. Chłopak kilka razy uciekał przed atakującym gąsiorem, więc pilnował się zawsze, żeby mieć przy sobie jakiś patyk do odganiania upartego ptaka. Potrafił jednak zajmować się gęsiami domowymi i jednego razu postanowił nie uciekać, tylko dać gąsiorowi nauczkę. Poczekał, aż gąsior zbliży się do niego. Złapał go mocno za długą szyję, zrobił nim dwa obroty wokół własnej osi tak, że gąsior fruwał. Kiedy go puścił, gąsior uderzył w ogrodzenie ze sztachet, aż posypało się pierze. Zasypało na biało cały przedogródek, te wszystkie aksamitki i nagietki, co tam rosły, bo przecież na Śląsku dbało się o kwiaty i otoczenie. Gąsior zakończył swój żywot na tym płocie, a pozostałe gęsi rozbiegły się przestraszone na ten widok. Długo jeszcze potem wrzeszczały i lamentowały na widok tego, co stało się z ich wodzem. I wtedy wybiegła z domu gospodyni. Zobaczyła stratę i jeszcze mignął jej przed oczami uciekający Józek. Na próżno chciała go dogonić, nogi miała tamtego dnia spuchnięte i ciężkie, bo od kwietnia panowały upały, więc wysłała mu tylko pozdrowienie: „Ty diable, coś ty znowu nabroił!”, i już od tamtego czasu mały Józek był dla niej diabłem. Wziął to sobie do serca i zawsze, ilekroć rzeźbił te swoje rzeźby do kościoła, myślał, że z takiego diabła wyrósł istny anioł, bo ma talent do świętych postaci. I że wszystko się może w życiu wydarzyć. Józik cztery lata uczył się w niemieckojęzycznej szkole, zanim przestała ona istnieć. Okolicę nawiedzały potem samoloty amerykańskie i bombardowały pobliskie zakłady koksownicze. Produkowano w nich benzynę syntetyczną na potrzeby wojskowe. Bardzo wysoko na niebie pokazywały się piękne błyszczące samoloty i zrzucały ogromnie grube cygara, które po uderzeniu na ziemię wybuchały i powodowały wielkie zniszczenia. Zakłady koksownicze, jak tylko samoloty pojawiały się na niebie, były przed nalotem zadymiane, aby zasłonić pilotom cel, i tak przez pomyłkę zostały zbombardowane miejscowości okoliczne, między innymi i miejscowość, w której mieszkał Józek. Rozpacz i utracone mienie – to wszystko pamięta Józek z tamtych lat. W budynkach szkolnych zostali zakwaterowani jeńcy wojenni i tak skończyła się przygoda z nauką.

W marcu 1945 roku przyszedł ze wschodu front, więc czego nie udało się zniszczyć samolotom amerykańskim, to dokończyło wojsko radzieckie. Miejscowa ludność straciła prawie wszystko, na końcu nawet chęci do dalszego życia. Przerwałam czytanie. Byłam bardzo wzruszona i oczami wyobraźni widziałam małego chłopca, który miał takie same marzenia i ochotę do zabaw jak współcześni chłopcy. Nie dane mu jednak było szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo… Robiło się późno. Rano musiałam wstać na pociąg. Wspomnienia Schultza poczekają, nie będę ich czytać w pośpiechu.

Rozdział V Powroty do domu. Zawsze jest na nie dobry czas. Jak dobrze mieć dokąd wracać. To chyba nawet ważniejsze niż to, by mieć dokąd wyjeżdżać. To właśnie w powrotach odkrywa się wartość człowieka. Miejsce, do którego wraca, jest świadectwem tego, jak przebiegło jego życie. Co w nim zrobił dobrego, jaki sam sobie pomnik wystawił. O ile to, dokąd jedziemy, może być wytworem fantazji, okoliczności, splotów zdarzeń, skutkiem uderzenia palcem w kręcący się globus, o tyle w powrotach nie ma już miejsca na przypadkowość. Powrót jest zawsze ściśle określony. To nieprzesuwalny punkt na mapie, niemożliwy do zamiany na inny. Janusz odebrał mnie z dworca. Było sobotnie popołudnie, pojechaliśmy od razu do domu. Zosię miał przywieźć Martin dopiero następnego dnia, i jak się okazało, dobrze się złożyło. – Ta Basia z Gdańska czy Gdyni, nie pamiętam, wiesz, ta joginka, pytała o warsztaty w październiku. Myślę, że to dobry pomysł, bo może pogoda jeszcze będzie w miarę – poinformował mnie Janusz w drodze. – Świetnie. Dzwoniła do ciebie? – Mailowała. – Ach tak? Ja nie odbierałam służbowych maili. – Przecież obiecałem, że ich dopilnuję. – Wspaniale. Mogłam dzięki temu odpocząć. Dziękuję ci bardzo. – Drobiazg, wiesz, że lubię tę robotę. – Roześmiał się. Od dłuższego czasu wyglądał znacznie lepiej. Wiedziałam, że była to zasługa miłości do Broni. Przytył, włosy przestały mu siwieć. Doszedł już do siebie po śmierci Wojtka i zupełnie nie wyglądał na człowieka, który stracił całą swoją rodzinę. Nie był starotestamentalnym Hiobem: żył od nowa, od tamtej kreski, którą postawił dawno za sobą. Miał teraz wnuka i wiem, że go odwiedzał. Jeździł do Krutyni i ja to akceptowałam, nie zadawałam mu żadnych pytań. Nie czułam wielkich więzi z Żenią, tym bardziej z Wierą; najważniejsze było to, że im wybaczyłam: Wierze i Wojtkowi. Musiało się tak stać. – Muszę ci o czymś powiedzieć – zaczął sucho. – Mam w zasadzie dwie wieści. Jedną dobrą, drugą chyba złą. Nieznośny skurcz w sercu. To ta zła wiadomość. – Powiedz najpierw tę niedobrą – zdecydowałam. – Zygmunt zniknął. – Jak to zniknął? – Tak to. Byłem u niego. – Po co byłeś u niego? – Chciałem, żeby mi pomógł. Buduję szopę na narzędzia i chciałem zrobić do niej kamienną podmurówkę. – Prosiłam cię… – Wiem, ale ciebie nie było, poza tym nie ma tu lepszego fachowca. No i pojechałem do niego. Dom zamknięty, w skrzynce mnóstwo listów. Pytałem ludzi we wsi, ponoć wyjechał. – Dokąd? – Poczułam niepokój. Szybko wytłumaczyłam sobie, że tylko dlatego, że podjęłam się przecież przekazać mu wspomnienia jego wuja. – Nie wiem. Podobno komuś powiedział, że jakieś sprawy mu się skomplikowały i musi wyjechać. Ale nie mam pojęcia, o co chodzi.

– Dzwoniłeś do niego? – Tak. Najpierw nie odbierał. A teraz jego telefon jest całkiem wyłączony. – A maila wysłałeś? – Wiesz, że nie mam nawet jego adresu. Właśnie chciałem cię prosić, żebyś może ty… spróbowała… Co? – No dobrze, a ta dobra wiadomość? – Na Boże Narodzenie zamierzamy się pobrać. – Kto? Z kim? – spytałam zaskoczona. Brzmiało to bowiem tak, jakby zamierzał pobrać się z… Kermelem. – Jak to z kim? Ja z Bronią! Spojrzałam na niego zdumiona. Zwariował?! A co z nami?! Przecież jak weźmie ślub, to pewnie wyprowadzi się ode mnie do Broni! I co ja wtedy zrobię?! Jak sobie poradzę?! – Zwariowałeś?! – Wiedziałem, że tak zareagujesz… – Pochylił głowę i patrzył na swoje dłonie. – No, wiesz… – zaczęłam. – Wybacz, ale jak to sobie wyobrażasz?! Miał minę uczniaka skarconego za palenie w toalecie. – Kocham ją. Chcę sobie ułożyć życie… – bąknął. – No a my?! – podniosłam głos. Że też musiał wpaść na taki pomysł! – No wy… wy sobie chyba poradzicie. Przecież będę wam pomagał. Będziemy! – Chcesz nas zostawić? Wyprowadzić się? – Raczej tak. Przecież Bronia ma swój dom. Nie możemy wszyscy mieszkać na kupie. – A Baba Joga?! A to wszystko, co stworzyliśmy? – Przecież z tego nie zrezygnuję. Będę codziennie przyjeżdżał i już. Tyle tylko, że nie będziemy mieszkać już razem. Zresztą tobie też bym radził pomyśleć o sobie. Miałaś dobrego kandydata na męża, ale kto wie, czy nie czmychnął. Oby nie do innej kobiety. – Zakończenie brzmiało nieco sarkastycznie. – Obie te wiadomości są złe – podsumowałam. Nie cieszyłam się jego szczęściem. Decyzja o ślubie była dla mnie zaskoczeniem. Mógł mnie jakoś przygotować na to, że wkrótce ode mnie odejdzie. – Jest jeszcze dużo czasu, jakoś to zorganizujemy – pocieszał. – Wiem, że to dla ciebie szok, ale chyba przewidywałaś, że kiedyś to nastąpi. – Niezupełnie. Myślałam, że dobrze wam tak, jak żyjecie. Wyglądaliście na szczęśliwych. Po co to psuć? – I to mówisz ty, któraś dwa razy wyszła za mąż?! Ludka! No co ty?! – Janusz… – Jesteś o mnie zazdrosna? Spojrzałam na niego zdziwiona. Zazdrosna? Przecież jest moim byłym teściem! Co on bredzi! – Oto i dom – zmieniłam temat, bo wjechaliśmy na podwórze. Czułam się odarta z kolejnych złudzeń. Do tej pory myślałam, że Janusz już zawsze będzie ze mną, jak najbliższa rodzina. A teraz oświadczał mi, że jego rodzina jest gdzie indziej. Miłość też była taka piękna, a odeszła. Utrata złudzeń jest bardzo bolesna.