mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Eriksson Kjell - Komisarz Ann Lindell 6 - Okrutne gwiazdy nocy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Eriksson Kjell - Komisarz Ann Lindell 6 - Okrutne gwiazdy nocy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 20 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 483 stron)

Kjell Eriksson Okrutne gwiazdy nocy Komisarz Ann Lindell 06

Komisariat policji, Uppsala, wrzesień 2003 Czy pani ojciec przejawiał ostatnio jakieś oznaki depresji? Zadając to pytanie, detektyw Åsa Lantz-Andersson spuściła wzrok. Kobieta, która siedziała naprzeciwko niej, miała tak zacięty wyraz twarzy, że trudno było na nią patrzeć. Oczy Laury Hindersten niemal przyszpilały policjantkę do ściany, zupełnie jakby mówiły: na pewno nie znajdziecie mojego ojca, ponieważ jesteście bandą niekompetentnych partaczy poprzebieranych w mundury. – Nie – padła zdecydowana odpowiedź. Detektyw Lantz-Andersson westchnęła bezwiednie. Biurko przed nią było zawalone teczkami i segregatorami. – Żadnych oznak niepokoju? – Nie, już mówiłam, był taki jak zawsze. – To znaczy jaki? Laura Hindersten zaśmiała się krótko. Przypomniała Asie nielubianą nauczycielkę z podstawówki, tę, która zatruwała dzieciakom życie. Biła od niej wyniosłość zmieszana z gorzką irytacją, że przyszło jej znosić tak tępych uczniów. – Mój ojciec jest profesorem, naukowcem. Cały czas poświęca dziełu swego życia. – Czyli? – Szczegółowe wyjaśnienia odwiodłyby nas od zasadniczego tematu, ale ujmując rzecz krótko, mogę powiedzieć, że ojciec należy do najwybitniejszych w

Szwecji znawców Petrarki. Åsa Lantz-Andersson skinęła głową. – Rozumiem – powiedziała. Kolejne ironiczne parsknięcie. – A więc wyszedł z domu w piątek. Wspominał coś o swoich planach? – Ani słowa. Jak mówiłam, kiedy przyjechałam z pracy, już go nie było. Żadnej kartki na kuchennym stole, żadnej notatki w kalendarzu. Sprawdziłam. – Są jakieś ślady, że się spakował? Zabrał coś ze sobą? – Nie, nic mi o tym nie wiadomo. – A jego paszport? – Leży w szufladzie biurka. – Pani ojciec ma siedemdziesiąt lat. Może przejawiał jakieś oznaki dezorientacji, jakby... ? – Jeśli pani podejrzewa, że cierpi na demencję albo jest szalony, to się pani myli. Ma absolutnie jasny umysł. – Miło mi to słyszeć – odparła Åsa Lantz-Andersson. – Czy profesor Hindersten lubi spacerować, a jeśli tak, to gdzie? Niedaleko od państwa domu jest park miejski. – Ojciec nie chodzi na spacery. – Czy między wami doszło do jakiegoś konfliktu? Kłócili się państwo? Laura Hindersten umilkła. Na chwilę spuściła wzrok i wydawało się, że coś mruczy pod nosem, zanim znowu podniosła oczy. – Mieliśmy doskonałe relacje, jeśli w ogóle potrafi

pani to sobie wyobrazić. – Jej głos był lodowaty. Nawet nie usiłowała być miła. – A dlaczego miałabym nie potrafić? – Pani praca nie jest zapewne zbyt inspirująca. – Nie, ma pani rację – powiedziała detektyw Lantz-Andersson z uśmiechem. – To przygnębiająca, banalna robota, ale oczywiście zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby odnaleźć pani ojca. Zebrała notatki, ale zawahała się przez chwilę, zanim wstała zza biurka. – Dziękuję. – Wyciągnęła rękę. Laura Hindersten nadal siedziała. – Chyba nie zamierza pani... – Dziękuję – powtórzyła detektyw Lantz-Andersson. – Jak mówiłam, zrobimy wszystko co w naszej mocy. – A może on nie żyje, został zamordowany. – Czemu tak pani uważa? Laura Hindersten wstała. Szczupłe ciało najwyraźniej odmówiło jej posłuszeństwa. Zachwiała się i policjantka wyciągnęła rękę, żeby ją podtrzymać. Ta arogancja to tylko maska, pomyślała i nagle ogarnęły ją wyrzuty sumienia i współczucie. Laura miała trzydzieści pięć lat, niewiele więcej niż ona, ale wyglądała na starszą. Może to strój – szara spódnica i niemodna beżowa kurtka do bioder – wywołał takie wrażenie, bo twarz była twarzą młodej kobiety. W bujnych, ciemnych włosach zebranych w koński ogon nie widać było nawet śladu siwizny. Åsa z ukłuciem

zazdrości zauważyła, jakie są lśniące. Szczupła twarz Laury była blada, trochę za duże przednie zęby przywodziły na myśl królika, zwłaszcza kiedy się śmiała. Mimo to wielu zapewne uznałoby, że połączenie intensywnej czerni włosów z delikatną świetlistością cery jest bardzo atrakcyjne. Oczy pod wyraźnie zarysowanymi, ciemnymi brwiami miały odcień jasnego błękitu, drobne uszy klasycznie zaokrąglony kształt, niczym małe muszelki. Leżąca na biurku fotografia Hinderstena sprzed paru lat dowodziła, że niektóre cechy córka odziedziczyła po ojcu. – Ostatnie pytanie: czy w życiu pani ojca była może jakaś kobieta? Laura pokręciła głową i wyszła bez słowa. Detektyw Lantz-Andersson nie sądziła, by zdołali odnaleźć go żywego. Minęły trzy dni. Po pierwszych dwudziestu czterech godzinach można jeszcze zachowywać optymizm, po dwóch dobach szanse wynoszą pół na pół, ale doświadczenie mówiło, że po trzech, w dodatku pod koniec września, nie ma już żadnej nadziei. Åsa usiłowała rozważyć wszelkie możliwości, ale się poddała. Wszystkie zostały sprawdzone. W sobotę przeszli całą dzielnicę, od domu do domu. Ekipa poszukiwawcza przeczesała pobliski park. Bez rezultatu. Jedyne, co znaleźli, to ukryte pod świerkiem rzeczy skradzione na ulicy Svei. Zupełnie jakby profesor Ulrik Hindersten zapadł się

pod ziemię. Nikt go nie widział, ani sąsiedzi, ani żaden ze sprzedawców z okolicznych budek i sklepów. Na wydziale literatury – gdzie kiedyś pracował, ale ostatnio bywał tylko raz czy dwa razy w miesiącu – nikt się nie przejął jego zniknięciem. Detektyw Lantz-Andersson rozmawiała z dawnym kolegą profesora, który nawet nie starał się kryć głębokiej niechęci. – Koszmarny facet – stwierdził na zakończenie. Wywiad przeprowadzony wśród okolicznych mieszkańców też nie dał wyników. Najwyraźniej nikt nie żałował, że stary pan zniknął. – Może się zgubił we własnym ogrodzie – stwierdził kpiąco najbliższy sąsiad, profesor czegoś, o czym Åsa Lantz-Andersson nigdy nie słyszała, chociaż miała wrażenie, że to coś związanego z fizyką. Jeszcze raz przewertowała notatki. Od mniej więcej dwudziestu lat Ulrik Hindersten był wdowcem. Przez cały ten czas mieszkał z córką – swoim jedynym dzieckiem. Ani on, ani ona nie figurowali w policyjnych rejestrach. Nie wyglądało też, żeby mieli długi. O ile mogła stwierdzić, Hinderstenowie nie mieli kłopotów finansowych. Ulrik miał zupełnie przyzwoitą emeryturę, a Laura zarabiała miesięcznie ponad trzydzieści tysięcy koron. Kredyt hipoteczny został dawno spłacony. Zdaniem Åsy istniały więc trzy możliwości. Albo Hindersten popełnił samobójstwo, albo zgubił się i zasłabł na skutek wycieńczenia bądź choroby, albo został

zamordowany, być może podczas próby napadu. Gdyby miała postawić na jedną z tych wersji, wybrałaby drugą jako najbardziej prawdopodobną. Z uczuciem, że będzie musiała jeszcze poczekać, zanim dowie się, czy ma rację, detektyw Åsa Lantz-Andersson zamknęła akta sprawy zaginionego Ulrika Hinderstena.

1 Manfred Olsson. – Dzień dobry, mówi Ann Lindell z wydziału kryminalnego policji w Uppsali. Przepraszam, że niepokoję o tak wczesnej porze. Przełożyła telefon do prawej ręki, a lewą, zziębniętą, wsunęła do kieszeni. – Tak, a o co chodzi? – Głos Manfreda Olssona był pełen rezerwy. – Tylko kilka rutynowych pytań – zaczęła, jak na nią bardzo uprzejmie. – Chodzi o samochód? – Nie, skąd? Czy pan... ? – Czternaście dni temu skradziono mi samochód. Znaleźliście go? – Nie dzwonię w sprawie samochodu. Ann oparła się o mur budynku. Poranne słońce ogrzewało przemarznięte czoło. Obudziła się dzisiaj kompletnie rozbita, a wezwanie na wietrzne podwórko lodowatym świtem pod koniec października nie poprawia samopoczucia. Liście klonu – żółte i czerwone, upstrzone czarnymi plamkami pleśni – przywodziły na myśl zarówno nieskończone bogactwo królestwa roślin, jak i smutek przemijania. Grudy śniegu zaś świadczyły, że zima tego roku nadeszła wcześnie.

Ola Haver wyszedł z domu, zauważył Ann i skinął jej głową. Wyglądał na zmęczonego. Chyba coś mówił o tym, że dzieciaki i Rebecka złapały jakieś paskudne przeziębienie. Albo tak źle znosił widok zwłok. Ann podejrzewała, że może to mieć związek z koszmarem, który przeżył w dzieciństwie. Na oczach dziecka podczas rodzinnego obiadu ojciec Oli, użądlony w szyję przez pszczołę, dostał zapaści i po kilku minutach zmarł. – Zna pan niejakiego Petrusa Blomgrena? – ciągnęła. – Nie, nie wydaje mi się. A powinienem? Usłyszała w tle jakieś głosy. Jakby włączony telewizor. – Czym się pan zajmuje zawodowo? – Alarmami anty włamaniowymi – wyjaśnił lakonicznie Olsson. – Bo co? – W domu Petrusa Blomgrena znaleźliśmy notatkę z pańskim numerem. Musiał go skądś dostać. Manfred Olsson milczał. – Potrafi pan to wyjaśnić? – Już mówiłem, nie. – Dobrze pan zna Jumkil? – Nie, raczej nie. Wiem mniej więcej, gdzie to jest. O co w ogóle chodzi? Muszę wyjść. – Gdzie pan pracuje? – Na własny rachunek. Zaraz jadę... Ale to chyba nie ma nic do rzeczy. Nie, pomyślała Ann Lindell, uśmiechając się smętnie.

To nie ma nic do rzeczy. Ani teraz, ani być może później. – Odwiedzał pan niedawno Jumkil? – Byłem tam kiedyś na ślubie. Pewnie z dziesięć lat temu. – Instaluje pan alarmy, prawda? Miał pan ostatnio jakieś zamówienia z Jumkil? – Nie, jeśli pamiętam, to nie. – Dziękuję – powiedziała. – Być może jeszcze się z panem skontaktujemy, chcemy, żeby rzucił pan okiem na zdjęcia. – On nie żyje, prawda? Ten Blomgren? – Tak. Rozmowa dobiegła końca. Nagły podmuch wiatru sprawił, że liście zatańczyły u stóp Ann. – Nic – oznajmiła Haverowi, kiedy do niej podszedł. – Facet nie ma o niczym pojęcia, ani o Jumkil, ani o Blomgrenie. – Znaleźliśmy list. Pożegnalny. – Co?! On go napisał? – Na to wygląda. Komisarz Lindell westchnęła ciężko. – Chcesz powiedzieć, że Blomgren planował samobójstwo i ktoś go ubiegł? Nagle Ola Haver wybuchnął śmiechem. Popatrzyła na niego. Jeden z policjantów z patrolu podniósł wzrok i Haver przestał się śmiać. – Przepraszam – powiedział – ale pobrudziłaś się na czerwono. Nie powinnaś podpierać ścian.

Zaczął otrzepywać jej jasną kurtkę. – Nowa, prawda? Ann przytaknęła. Czuła na ramionach i plecach silne uderzenia, i nie było to wcale przykre. Rozgrzewało. Miała ochotę dać mu żartobliwego kuksańca, ale się powstrzymała. – Gotowe – oznajmił Haver. – Teraz wyglądasz trochę lepiej. Rozejrzała się dokoła. Znowu byli w terenie. Podwórka, klatki schodowe, piwnice, mieszkania, domy. Taśma policyjna, światła reflektorów, taśma miernicza, lampy błyskowe, ślady kredy na deskach podłogi, na parkiecie, na betonie, asfalcie. Głosy kolegów i trzeszczące krótkofalówki. Tupot kroków w ciemnościach, w słońcu, w jesiennej szarówce, w wiosennym cieple. Przedmioty, które zostały ułożone, ustawione, powieszone dla ozdoby i przyjemności, wspomnienia. Korespondencja, dzienniki, kalendarze, notatki i spisy zakupów. Słowa z przeszłości na taśmach wideo i automatycznych sekretarkach. Haver coś mówił o liście, ale przerwał, gdy zauważył wyraz jej twarzy. – Słuchasz mnie? – Przepraszam – odparła Ann. – Myślałam o czymś innym. – O widoku? – Tak, między innymi o widoku. To była pierwsza rzecz, która ją tutaj uderzyła.

Widok. – Mieszkał w pięknym miejscu – powiedziała. – Ale powiedz mi o liście. – Jest krótki. Zaledwie kilka linijek. Trochę dziwnie sformułowany. – I na pewno to Blomgren go napisał? – Jeszcze to zbadamy, ale chyba tak. – Jeśli ktoś chciał sfingować samobójstwo, to kompletnie sfuszerował robotę. – Z uderzeniami tępym narzędziem w potylicę – potwierdził Haver, spoglądając w stronę obory, gdzie morderca dopadł Petrusa. – W jakimś szale – dodał. – Ciało nie wygląda najlepiej. – Może to Ottosson? Czy on przypadkiem nie ma tu w okolicy letniskowej chaty? – Rozejrzymy się w środku? Ostatni raz zerknęli na budynek, gdzie pracowała ekipa kryminalistyczna. Przez otwarte drzwi dostrzegli nogę Petrusa Blomgrena. Ann już przedtem wchodziła do domu, ale wyszła na dwór, żeby zatelefonować pod numer, który znaleźli na skrawku papieru. Blomgren lubił porządek, to rzucało się w oczy. Myślała, że może to namiar do kogoś z Opieki nad Osobami Starszymi. Oboje z Haverem wkroczyli do kuchni, gdzie wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Żadnych brudnych naczyń. Na suszarce staranie ułożone filiżanka, spodek, ząbkowany nóż, miseczka i kilka innych rzeczy. Stół – obok solniczki gazeta. Cerata czyściutko

wytarta. Donice z roślinkami na okiennym parapecie, w wazonie ostatnie kwiaty jesieni: kilka gałązek nawłoci i rozchodnika. – Był zarejestrowany w Opiece nad Osobami Starszymi? – Może. Chciałaś powiedzieć, że jest tu zbyt czysto i porządnie? – Tak, jak na starszego mężczyznę, który mieszkał sam. Zazwyczaj wygląda to inaczej. – Tam masz list. – Haver wskazał blat koło kuchenki. Dziwne, że wcześniej nie dostrzegła białej koperty. Leżała tuż przy ekspresie do kawy, częściowo zasłonięta pojemnikiem na chleb. Pochyliła się i przeczytała: Znowu jesień. Pierwszy śnieg. Decyzja należy do mnie. Zawsze tak było. Wszystkie decyzje musiałem podejmować sam. Człowiek dociera do określonego punktu. Przepraszam, że zdarzało mi się postępować nie tak, jak trzeba. Ostatnia prośba: błagam, nie ścinajcie starego klonu. Jeszcze nie. Niech stoi, dopóki się nie zwali. Posadził go mój dziadek. Wisielec nie wygląda przyjemnie, ale nie widzę innego wyjścia. To koniec. I podpis: „Petrus Blomgren”. – Dlaczego zostawił wiadomość tutaj, a nie na stole? – zapytał Haver. – Widzisz ten liść zaczepiony o okno? – zapytała i

pokazała palcem. – Jak pozdrowienie od klonu. Żółty liść zaklinował się w drewnianej ramie. Ciemne nerwy przypominały rozpostartą dłoń. Trzepocząc lekko na wietrze, bezgłośnie pacnął parę razy w szybę, a potem wyrwał się i dołączył do tysięcy innych, wirujących po podwórzu. Haver spojrzał na Ann. – Sam chciał umrzeć, ale dla drzewa prosił o życie – powiedziała. – To dziwne. – Mógł wiedzieć, że zabójca czyha na niego? Lindell pokręciła głową. – Wtedy nie pisałby w ten sposób. – Sąsiadka, która do nas zadzwoniła, powiedziała, że Blomgren mieszkał sam. Od zawsze. – Gdzie ona teraz jest? – U siebie. – Haver wskazał dom położony kilkaset metrów dalej. – Bea będzie z nią jeszcze rozmawiać. – Widziała coś? – Nie, tylko brama wjazdowa była otwarta. Blomgren bardzo pilnował, żeby ją zamykać i sąsiadka od razu nabrała podejrzeń, że coś się stało. – Niewolnik własnych przyzwyczajeń. – Zwolennik porządku. – Który nie potrafił utrzymać ładu w swoim życiu – podsumowała komisarz Lindell i podeszła do okna. – Ile lat ma to drzewo? – Co najmniej sto. – Havera trochę niecierpliwił refleksyjny nastrój Ann, ale wiedział, że nie ma sensu jej

poganiać. W każdym razie dla zmarłego to bez różnicy. – Zabójstwo na tle rabunkowym? – zapytała nagle. – Może był jednym z tych staruszków, którzy napychają szuflady gotówką? – Wobec tego złodziej wiedział, gdzie szukać. Technicy twierdzą, że nic nie zostało wyłamane. – Wiedział, że Blomgren pójdzie do obory? Bo to obora, prawda? Haver kiwnął głową. – A jeśli ukrywał się tam i przeraził, kiedy staruszek wszedł ze sznurem w ręku? – Trzeba będzie wypytać sąsiadkę – odparł Haver. – Wygląda na taką, co wszystko ma na oku. Obydwoje wiedzieli, że do tego zadania najlepiej nadaje się Beatrice Andersson. Jeśli w czymś była od nich lepsza, to w rozmowach ze starszymi paniami. – A kto po nim dziedziczy? Głos Sammy’ego Nilssona zakłócił milczenie, które zapadło w kuchni. Policjant wślizgnął się tak cicho, że ani Haver, ani Ann Lindell go nie zauważyli. Zamiast odpowiedzi Haver posłał koledze spojrzenie trudne do zinterpretowania. – Przeszkadzam? – zaciekawił się Sammy. – Ani trochę – odparła Ann. – Miejmy nadzieję, że istnieje jakiś kompletnie spłukany bratanek desperat – ciągnął dalej Sammy. Ann spróbowała się uśmiechnąć. – Zerknij koło pudła na chleb – powiedziała.

Sammy podszedł do kuchennego blatu i mamrocząc pod nosem, przeczytał list. – Niech to diabli. Jego słowom zawtórował podmuch wiatru. Wszyscy troje obrócili się w stronę okna. Na zewnątrz wirował deszcz opadłych liści. Ann miała wrażenie, że stary klon postanowił właśnie teraz całkowicie się ogołocić. – Dziwne, co? – powiedział Nilsson. – Zastanawiam się, jakim torem biegły jego myśli ostatniej nocy – odparł z zadumą Haver. – Tego się już nigdy nie dowiemy. – Sammy jeszcze raz zaczął czytać list. Ann wymknęła się z kuchni do sąsiedniego pokoiku. Gdyby wcześniej musiała zgadnąć, jak będzie wyglądał, zdobyłaby dziewięć punktów na dziesięć możliwych. Stały tam stara kanapa z wypłowiałym, czerwonym obiciem, najpewniej pochodząca z lat trzydziestych, fotel tego samego koloru, telewizor na stoliku z marmurowym blatem, dwa krzesła po obu stronach małego stołu na jednej nodze i biblioteczka. Na sofie naprzeciwko telewizora leżał tylko pilot. Mimo swojej przewidywalności było to wnętrze o osobistym charakterze. Może dlatego sprawiało takie wrażenie, że to zapewne tutaj Petrus Blomgren spędzał samotne wieczory. Musiał szczególnie lubić fotel, bo mebel wyglądał na wyjątkowo zużyty. Z oparć wyłaziły nitki. Ann podeszła do biblioteczki pełnej książek, głównie

starych. Kilka tytułów znała z domu rodziców. Książki pokryte były warstewką kurzu. Nikt nie dotykał ich od dłuższego czasu. Lewy dolny narożnik regału zajmowała mała szafka. W zamku tkwił klucz. Przekręciła go za pomocą długopisu i pociągnęła drzwiczki. W środku na dwóch półkach leżały tylko dwie książki: tom zatytułowany Upplandzkie Stowarzyszenie Hodowców Koni i drugi, który uznała za album z fotografiami. Ani śladu, żeby ktoś coś ruszał. Jeśli był to napad rabunkowy, sprawca działał nadzwyczaj ostrożnie. – Allan będzie musiał tutaj zerknąć – zawołała, odwracając się w stronę kuchni. Podniosła się i rozejrzała, ale nie potrafiła dostrzec niczego dziwnego. – Niedługo pewnie się zjawi – odpowiedział Sammy. Haver już wyszedł. Sammy wyglądał przez okno. Z miejsca, gdzie stała, zobaczyła, że kolega zaczyna łysieć na czubku głowy. Sprawiał wrażenie zamyślonego. Na jednym policzku kładło mu się miękkie światło poranka. Ann ogarnął nagły przypływ czułości. Żałowała, że nie ma przy sobie aparatu. – Co sądzisz o tym nowym, Morganssonie? – Wydaje się w porządku – odparła. Charles Morgansson pracował w wydziale ekspertyz dopiero od paru tygodni. Przeniósł się z Umei, gdzie spędził kilka ostatnich lat. Eskil Ryde, szef wydziału, przydzielił mu wolną klitkę obok nich. Przybysz z północy powiedział coś na temat boksów jak w stajni i od

tej chwili się nie odezwał. Jego małomówność niektórych irytowała, u innych wzbudzała ciekawość, ale w sumie „nowy” szybko się zaaklimatyzował. W Uppsali to był jego pierwszy przypadek zabójstwa. – Słyszałaś coś o planach Ryde’a? – Nie. – Całkiem niedawno rozmawiała z Ryde’em o jego planach opuszczenia policji i przejściu na wcześniejszą emeryturę, ale nie uważała za stosowne zwierzać się z tego Sammy’emu. – Anita mówi, że on ma niezły tyłek. – Kto ma niezły tyłek?! – Morgansson. – Zapomnij na chwilę o jego tyłku – powiedziała Ann stanowczym tonem. – Prowadzimy śledztwo. – Tylko próbowałem... – Nieważne. Możesz zająć się górą? Chcę się rozejrzeć na zewnątrz. Powiedz Allanowi, żeby sprawdził pokój telewizyjny. Technicy Jiinsson i Martensson spędzili prawie dwie godziny, przeszukując dom. Teraz przyszła kolej na oficerów z wydziału kryminalnego, ale Ann stwierdziła, że trudno jej przebywać pod dachem Petrusa Blomgrena. Nie potrafiła sobie tego wyjaśnić, było to jednak coś więcej niż poczucie przytłoczenia, które zwykle dopadało ją w mieszkaniach ofiar śmiertelnej przemocy. Może odrobina świeżego powietrza dobrze mi zrobi, pomyślała i wyszła na podwórko.

Chociaż z samego rana słupek rtęci wskazywał minus pięć stopni Celsjusza, teraz robiło się cieplej. Po okresie niezwykłego jak na październik zimna zapowiadano nadejście ciepłego frontu atmosferycznego. W końcu miesiąca temperatura ma powrócić do normy. Komisarz Lindell skręciła za róg, kryjąc się przed wiatrem. Widok krzaków czarnych porzeczek – zwiędłe listki i zwisające gdzieniegdzie uschnięte owoce – przypomniał jej miniony czas. Zawsze tak było, kiedy wyjeżdżała na wieś. Wszystkie te małe domki, drewutnie, stosy drewna i wiązki chrustu na opał, a nawet trawa przywodziły jej na myśl wyspę Grasö. To była kara, w każdym razie Ann tak to odczuwała. Wiedziała, że musi z tym żyć. Każdy dźwiga jakieś bolesne wspomnienia. Te należały do niej. Westchnęła ciężko, zerwała jedną porzeczkę, wsunęła ją do ust i powiodła wzrokiem dookoła. Nie dostrzegła nic wartego uwagi. Parę starych jabłoni, grządka zwiędłych kwiatów. Na ścianie wisiała zardzewiała drabina. Ann przyjrzała się z bliska drabinie i hakom, na których była zamocowana. Wyglądało na to, że przez całe lata nikt jej nie ruszał. Za domem piętrzył się intrygujący stos dużych kamieni. Napierały na siebie jak spleceni w walce zapaśnicy. Ale dawni wrogowie zawarli już pokój i przytłoczeni wiekiem, pokryci mchem i porostami zastygli znużeni, wspierając się ciężko jeden o drugiego. Koło tego kopca Petrus Blomgren zasadził drzewo.

Przeciągnęła palcem po gładkim, prążkowanym pniu. Pod wątłymi gałęziami drzewka stało krzesło. Wyobraziła sobie starego mężczyznę, jak siedzi tu, w kamiennym chłodzie, i rozważa decyzje, które musi podjąć bez niczyjej pomocy. Czy nie tak się właśnie wyraził? Że wszystkie swoje decyzje musiał podejmować sam? Jaki mógł być motyw zamordowania takiego człowieka? Zatrzymała się, głęboko westchnęła i wyciągnęła nowiutki notes. Czuła się nim trochę zakłopotana. W czasie wakacji przeczytała kryminał; pierwszy, który wzięła do ręki od lat. Główny bohater miał zeszycik, gdzie zapisywał wszystko, co wzbudziło jego zainteresowanie. Z początku uznała, że to głupie, ale kiedy skończyła powieść, pomysł nadal chodził jej po głowie, gdy więc pewnego razu mijała księgarnię, weszła do środka i za trzydzieści dwie korony kupiła notatnik. Od tej pory zawsze nosiła go przy sobie. Miała wrażenie, że wyostrza procesy myślowe, poprawia jej policyjne kwalifikacje. A może po prostu zaczęła bardziej ufać własnym odczuciom, bo czyż nie jest to element pracy śledczej? W każdym razie notatnik nie mógł niczego pogorszyć. Ottosson ubawił się serdecznie, kiedy opowiedziała mu o swoim nowym zwyczaju. Chyba głównie z powodu jej zażenowania, bo wspomniał, że gdyby przedstawiła mu paragon z księgarni, chętnie by go zaakceptował. Ann wykaligrafowała wyraz MOTYW i uśmiechnęła się pod nosem. Następnie sporządziła listę przeróżnych

motywów finansowych, które tylko zdołała wymyślić, pominęła zazdrość, ale dopisała konflikt z sąsiadami, nieudany rabunek, a na koniec wypadek. Jak miałoby do niego dojść, nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, ale była wystarczająco doświadczoną policjantką, by wiedzieć, że wiele zbrodni – nawet tych najgwałtowniejszych – bywa rezultatem niezaplanowanych okoliczności. Usłyszała, jak na poboczu głównej drogi zatrzymuje się samochód. Allan Fredriksson. To śledztwo powinno przypaść mu do gustu, pomyślała. Allan – wieśniak ich wydziału kryminalnego – lubił atmosferę wsi. Kim był Petrus Blomgren? Jak żył? Obeszła następny narożnik. To miejsce kojarzyło się ze spokojem, ale przede wszystkim z samotnością, zwłaszcza w ostatnich dniach października. Maj pewnie wygląda tu inaczej, bardziej optymistycznie. Teraz przyroda gasła, zrzucając liście, które gęstniały wokół krzaków i stosu kamieni. Ann przystanęła i popatrzyła na roślinność otaczającą dom. Martwota. Wiatr przycichł. Wyobraziła sobie pogrzebowe wieńce, gałęzie jodły, donośne bicie dzwonów nad głowami ogarniętego bojaźnią tłumu wiernych, który stara się ograniczyć do minimum swoje ruchy. Nie pozwól, żeby cię to zdołowało, pomyślała. Nie ma na to czasu. Musiała stworzyć sobie pojęcie o życiu Petrusa Blomgrena, żeby zrozumieć, jak umarł. Kilka zdań pożegnania pochodziło od człowieka, który stracił

wszelką nadzieję. I jak na ironię, nie dano mu szansy, by odszedł sam. Na podwórku pojawił się Fredriksson. – Mężczyzna, koło siedemdziesiątki, nie figuruje w naszej bazie danych. Mieszkał sam, zabity w oborze, brak śladów rabunku – streściła mu sytuację. – Ładne wzgórze – powiedział Fredriksson. – Widziałaś ten klon? – Nie, musiałam go przegapić – odparła z uśmiechem. – Pełno liści. Kiedy byłem chłopcem, zabraniano nam skakać po stosach liści, bo można było zarazić się polio. 2 Dorotea Svahn nagle wstała, podeszła do okna i przez chwilę wyglądała, zanim znów opadła na krzesło przy stole. – Wydawało mi się... – zaczęła, ale umilkła. – Tak? – Wydawało mi się, że zobaczyłam kogoś, kogo znam. Mówiła urywanymi zdaniami, z trudem wyrzucając słowa i głośno łapała oddech. Był to taki wysiłek, że Beatrice Andersson mimowolnie przechyliła się ku niej nad stołem, jakby chciała pomóc, kiedy starsza pani podejmie następną próbę.

– Petrus i ja... Przyjaźniliśmy się. Jestem wdową. Opuściła wzrok na złożone ręce. Za jej plecami tykał wiszący zegar. – Od wielu lat – dodała i spojrzała na policjantkę. – Pani jest zamężna? Beatrice skinęła głową. – To dobrze. – Od jak dawna pani tu mieszka? – Urodziłam się w tym domu. W jej głosie zabrzmiała nuta wyzwania, jakby to była jakaś ujma przyjść na świat w wiosce Vilsne powiatu Jumkil i nigdy jej nie opuścić. – Tutaj jest pięknie – odparła Beatrice. – Zostałam już tylko ja – westchnęła staruszka. – Czy mogłaby pani opowiedzieć mi trochę więcej o Petrusie? – Był... – Dorotea Svahn szukała odpowiedniego słowa – ... wymagający wobec siebie. Nigdy sobie nie dogadzał. Robił, co do niego należało. Przez jakiś czas zajmował się stolarką, także w mieście. Miał masę zleceń. Dobrze mu szło. Ale to było dawno temu. Przez ostatnich kilka lat już nie wpadał do mnie tak często. Ale widziałam go, jak siedział na tym krześle koło domu. Siedział tam i myślał. – O czym? Po raz pierwszy uśmiechnęła się. – Głównie o drobiazgach – odparła. – Takich jak, no cóż, wie pani... o drobiazgach. To nie były żadne wielkie

rozważania. Mógł na przykład myśleć o wiewiórce, która gdzieś przepadła albo o drewnie na opał, które musi przywieźć. Lubił zbierać grzyby. I jagody. Czasem wracał z całymi wiadrami, musiałam robić dżemy i soki. Moje nogi już się za bardzo nie nadają. Chcę powiedzieć, do chodzenia po lesie. Beatrice pokiwała głową. Zaczął bić zegar. – Czy Petrusa coś niepokoiło? – To znaczy? – O niczym nie wspominał? Może wie pani o jakichś sporach? o ludziach, z którymi był w złych stosunkach? – Więc on... Nie, nic takiego nie mówił. – Miał dzieci? Dorotea pokręciła głową. – Nie – odparła beznamiętnie. – Znajomych? – zapytała Beatrice Andersson, chociaż znała odpowiedź. – Nie, może w przeszłości. Należał do komitetu drogowego i czasami polował. Ale niezbyt często. Starsza pani umilkła i zerknęła w stronę okna. Begonie na parapecie wciąż jeszcze kwitły. – Dawno temu zajeżdżał tu autobus biblioteczny – powiedziała. – Petrus dużo wypożyczał. Ja zresztą też. Póki dzieciaki Kindblomów mieszkały jeszcze w domu, było tu więcej życia. Wykonała językiem jakiś manewr, wydając mlaskające cmoknięcie. Pewnie poprawiła sztuczną szczękę.

– Pamięta pani, czy ostatnio miał jakieś wizyty? – Nie, mało kto go odwiedzał. Czasem wpadał listonosz. No i Arne, ale to znacznie rzadziej. – Kim jest Arne? – Arne Wiikman. Stary przyjaciel. Ich ojcowie pracowali razem w tartaku. Któregoś dnia Arne po prostu zniknął. – Naprawdę? Kiedy to było? – Och, to cała historia. Arne odziedziczył usposobienie po ojcu. Prawdziwy rozrabiaka. Ze wszystkimi wdawał się w awantury. Dorotea uśmiechnęła się do wspomnień. Wyraźnie już się trochę pozbierała. Oddychała spokojniej. – On był komunistą, każdy o tym wiedział. Tak czy owak, dobry był z niego człowiek. Pracowity. – Mówi pani o ojcu Arnego? – Nazywał się Nils. A ojciec Petrusa Karl-Erik, ale wołali na niego Czarny. Ci dwaj byli nierozłączni. Czarny pracował na obrzynarce. Nils przewozi! drewno. Rzecz jasna, za młodu Petrus też zatrudnił się w tartaku. I Arne. A potem zniknął. – Kiedy to było? – Gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych. – Ale wrócił? – Tak, jakieś dziesięć lat temu. Kupił stary dom Lindvallow i go odremontował. – Spędzali z Petrusem czas? – Czasem tak. Trudno uwierzyć, bo Petrus był bardzo