Kjell Eriksson
Komisarz Ann Lindell 07
Człowiek z gór
1
Chmury ześliznęły się leniwie za góry po drugiej stronie doliny. Wąskie, białe jak kość
słoniowa pasma mgły, które zakradły się przez przełęcz na wschodzie, jak często bywało późnym
popołudniem lub wczesnym wieczorem, utworzyły mleczne zasłony podświetlone blaskiem
promieni zachodzącego słońca. Porastające grzbiety drzewa prężyły się niczym kolumny
żołnierzy, ich szeregi ciągnęły się dalej, niż Manuel Alavez potrafił sobie wyobrazić.
Chmury popłynęły w dół do nabrzeży Oaxaca po pożywienie i wilgoć. Choć czasem,
jakby dla odmiany, kierowały się na północ, by posmakować słoności Karaibów.
Gdy wróciły, zbocza wciąż były mokre i parowały gorącym oddechem gęstej roślinności.
Ludzie i muły, niewiele więksi od dźwiganych ciężarów, krok za krokiem schodzili ścieżkami do
wioski, gdzie psy witały ich znużonym poszczekiwaniem, a nad wypalonymi słońcem dachami
połyskującymi ciepłymi odcieniami czerwieni unosił się dym.
Obłoki ospale przesunęły się bliżej gór. Manuel wyobraził sobie, że chmury i góry
wymieniły się płynami, a potem opowiedziały sobie, co się wydarzyło w ciągu dnia. Nie, żeby
góry miały do opowiedzenia coś więcej niż zwykłe plotki ze wsi, jednak chmurom najwyraźniej
to wystarczało. Tęskniły za tą krótką pogawędką po tym, jak musiały przeć naprzód nad
niespokojnym kontynentem naznaczonym piętnem rozpaczy i mozolnej harówki.
La vida es un ratio, życie to chwila, mawiała jego matka, odsłaniając prawie bezzębne
usta w lekkim uśmiechu, który jednocześnie podkreślał i pomniejszał jej słowa. Później Manuel
zmienił jej powiedzenie na La vida es una ratita – życie jest szczurem.
Manuel, jego matka i jego dwaj bracia zwykli przyglądać się górom ze zbocza, na którym
suszyli ziarna kawy. Z tego miejsca widzieli także ponad sześćdziesiąt domów w wiosce.
Wioska, jak wiele innych, była oddalona od świata. Leżała godzinę drogi od najbliższej
większej szosy prowadzącej do Talei, skąd po pięciogodzinnej podróży autobusem można było
dotrzeć do Oaxaca.
Kawę pakowano w porcie – nikt nie wiedział w którym – i wysyłano el norte lub do
Europy. Kupcy ładowali worki na statki, statki odpływały w siną dal, a wieśniacy wiedzieli tylko,
że ich kawa jest smaczna i że zanim dotrze do konsumenta, jej cena wzrośnie dziesięć razy, może
i dwadzieścia.
Manuel, zapatrzony w kryształowo przejrzystą atlantycką noc, oparł czoło o chłodne okno
w samolocie. Był wyczerpany długą podróżą z gór do Oaxaca, siedmiogodzinną jazdą autobusem
do stolicy i czekaniem pół dnia na lotnisku. Pierwszy raz w życiu leciał samolotem. Strach, jaki
czuł wcześniej, przerodził się w zdumienie, że znajduje się na wysokości jedenastu tysięcy
metrów.
Przeszła stewardesa i zaproponowała kawę, ale odmówił. Ta, którą dostał wcześniej, nie
była smaczna. Obserwował stewardesę, gdy obsługiwała pasażerów po drugiej stronie przejścia.
Przypominała mu Gabriellę, kobietę, którą zamierzał poślubić. Najwyższy czas, powiedziała jego
matka. W jej oczach był już stary. Uznał, że wreszcie musi ożenić się z Gabriellą. Poznali się
kilka lat temu, kiedy był w Kalifornii, i utrzymywali kontakt listownie. Kilka razy do niej
dzwonił. Czekała na niego, a jemu to ciążyło. Nie miał serca odmówić jej tego, czego się
spodziewała: małżeństwa. Oczywiście kochał Gabriellę, przynajmniej tak sobie mówił, ale na
myśl o związaniu się na zawsze odczuwał coraz silniejszy niepokój.
Zasnął, gdy lecieli między dwoma kontynentami, i natychmiast przyśnił mu się Angel.
Stali na milpa, na której uprawiali kukurydzę, fasolę i dynie. Było to tuż przed zbiorami
kukurydzy. Jego brat wyciągnął się na ziemi w cieniu pod drzewem. Miał dobry humor i śmiał
się tak, jak tylko on potrafił, jakby gdakanie dobiegało z jego zaokrąglonego brzucha. Angel był
pulchny i w dzieciństwie przezywali go el Gordito.
Tamtego dnia opowiadał Manuelowi o Alfredzie, dziewczynie z Santa Maria de Yaviche,
sąsiedniej wioski. Poznali się w lutym podczas fiesty i Angel opisywał twarz Alfredy i jej włosy
z najdrobniejszymi szczegółami. Zawsze zwracał uwagę na szczegóły.
Manuel był zaniepokojony swawolnym tonem, jakim brat mówił o dziewczynie, która
miała zaledwie siedemnaście lat.
– Uważaj, żebyś jej nie sprowadził na złą drogę – ostrzegł.
– To ona mnie sprowadza na złą drogę. – Angel zachichotał. – To ona sprawia, że cały
drżę.
– Musimy wracać – orzekł Manuel.
– Zaraz – zaoponował Angel. – Jeszcze nie skończyłem.
Manuel nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Angel mógłby być pisarzem, tak dobrze
opowiada, pomyślał.
Po drugiej stronie pola baraszkowały dzikie zające. Skakały beztrosko, nieświadome
szybującego na niebie jastrzębia.
– Jesteś conéju, ale życie to nie zabawa – zauważył Manuel i pożałował tych słów, gdy
tylko je wypowiedział.
Był najstarszy z braci i zbyt często przyjmował rolę tego, który musi ganić i stawiać do
pionu. Angel i średni brat, Patricio, zawsze byli skorzy do śmiechu i dziecinnych żartów.
Zakochiwali się tak często i tak szybko jak żaby. Niczego się nie bali i Manuel zazdrościł im
optymizmu i beztroski.
Angel podążył za spojrzeniem brata i dostrzegłszy drapieżnego ptaka, który wolno
opuszczał się w dół, podniósł ręce, jakby trzymał strzelbę, wycelował i strzelił.
– Bang! – rzucił i spojrzał na Manuela.
Ten uśmiechnął się, ale odwrócił głowę. Wiedział, że jastrząb wkrótce ostro zanurkuje, i
nie chciał oglądać końca jego polowania.
– Spudłowałem, ale jastrząb też musi żyć – rzekł Angel, jakby czytał bratu w myślach. –
Zajęcy jest dużo.
Manuela zirytowało, że Angel mówi po hiszpańsku, ale nie zdążył go upomnieć, bo w
tym momencie się obudził. Wyprostował się i zerknął na kobietę na siedzeniu obok. Spała.
Najwyraźniej nie przeszkodził jej, gdy się wzdrygnął.
Patricio był gdzieś tam w dole. Od chwili, gdy Manuel dowiedział się o losie brata, jego
nastrój oscylował między gniewem, żalem i smutkiem. Pierwszy list Patricia składał się tylko z
trzech zdań: „Żyję. Złapali mnie. Dostałem osiem lat”.
Następny zawierał trochę więcej szczegółów, suchych faktów, ale za słowami dało się
wyczuć beznadzieję i desperację, które zdominowały wszystkie kolejne listy.
Manuel nie potrafił sobie wyobrazić brata za kratkami. Patricio kochał otwartą przestrzeń
i spoglądał tak daleko, jak to tylko możliwe. Miał w sobie ogromną witalność i zawsze był gotów
pójść kilka kroków dalej, by sprawdzić, co się kryje za następnym zakrętem, wzgórzem, rogiem
ulicy.
Był najsilniejszy z braci i wyższy od prawie wszystkich mężczyzn we wsi. Dzięki mocnej
budowie i bystremu spojrzeniu cieszył się opinią człowieka wrażliwego, którego warto słuchać
bardziej niż innych. Spokojny i małomówny Patricio, który zawsze się zastanowił, zanim coś
powiedział lub zrobił, zupełnie nie przypominał gadatliwego, porywczego Angela. Tak naprawdę
jedynym, co ich łączyło, było pogodne usposobienie i skłonność do śmiechu.
Z listu brata Manuel wywnioskował, że więzienia w Szwecji są zupełnie inne niż w
Meksyku. Dobrze, że wolno im mieć w celi telewizor i mogą się uczyć. Ale czego mógł się uczyć
Patricio? Nigdy nie lubił książek. Do pracy miał stosunek niechętny, nieważne, czy chodziło o
sianie, pielenie czy zbieranie plonów. Maczetą posługiwał się, jakby miał dwie lewe ręce.
Pomimo siły jego uderzenia bywały słabe i niecelne.
– Jeśli myślisz, że zostanę żałosnym campesino, to się mylisz – powtarzał, ilekroć Manuel
przypominał mu, że muszą podtrzymywać tradycję. – Nie chcę siedzieć w górach jak ranchero,
żreć fasoli i tortilli, raz w tygodniu schodzić do wsi, zalewać się aguardiante i klepać coraz
większą biedę. Nie widzisz, że nas oszukują?
Czy wytrzyma osiem lat w więzieniu? Manuel bał się o życie i zdrowie brata. Dla Patricia
przebywanie w zamknięciu praktycznie równało się wyrokowi śmierci. Kiedy Manuel napisał
mu, że przyjeżdża do Szwecji, Patricio odpowiedział, że nie chce żadnych odwiedzin. Ale
Manuela to nie obchodziło. Musiał się dowiedzieć, co się stało, jak i dlaczego zginął Angel i
dlaczego Patricio okazał się aż tak głupi, by wplątać się w przemyt narkotyków.
Kiedy tylko samolot przebił się przez chmury i dotknął ziemi, Manuel powrócił myślami
do gór, do matki i do ziaren kawy. Jakież one były piękne! Kiedy się suszyły w otwartych
jutowych workach ustawionych w każdym kącie domu, nawet przed ich sypialnią, miało się
ochotę ich dotykać. Ilekroć Manuel wsuwał dłoń między te, o dziwo pozbawione zapachu,
ciemne kamyczki, czuł przelewające mu się przez palce czyste szczęście.
– La vida es una ratita – wymamrotał, wykonując znak krzyża i patrząc na rozciągającą
się w dole panoramę obcego kraju.
2
Slobodan Andersson głośno się roześmiał. Jego nalaną twarz przeciął krzywy uśmiech,
który odsłonił pożółkłe od tytoniu zęby. Przypominały drewniane kołki z ociosanymi na ostro
czubkami.
Andersson często się śmiał, a jego śmiech brzmiał jak ujadanie małego psa, nie był jednak
człowiekiem, którego można byłoby nazwać wesołym.
Wrogowie – których liczba rosła z upływem lat – nazywali go lekceważąco „kłamliwym
pudlem”, ale Slobodan zupełnie się tym nie przejmował. Ilekroć ktoś mu przypominał o tym
przezwisku, unosił nogę i wydawał z siebie dodatkowe szczeknięcia.
– Pudel – mawiał – jest spokrewniony z wilkiem.
Nie tylko twarz miał nalaną. W ostatnich dwóch dekadach bardzo utył i coraz trudniej
było mu utrzymać tempo, dzięki któremu wśród klientów i pracowników swojego pubu cieszył
się podziwem i respektem. Ale to, co stracił z fizycznej mobilności, nadrabiał doświadczeniem i
coraz większą bezwzględnością. Pozostawiał za sobą ludzi zagubionych, czasami wręcz
załamanych, a czynił to z obojętnością, której nie łagodziła żadna dawka śmiechu i poklepywania
po plecach.
Historia jego życia, którą ćmy barowe wręcz uwielbiały opowiadać, była tyleż
pasjonująca, ile mętna. Slobodan zwykł ją doprawiać mieszanką anegdot ze swojej w
przybliżeniu trzydziestoletniej działalności w branży i niejasnych stwierdzeń otwartych na
interpretacje.
Pewne było, że jego matka była Serbką, a ojciec Szwedem, ale już nikt nie wiedział, czy
wciąż żyją, a jeśli tak, to gdzie. Sam Slobodan milczał na ten temat. Za to chętnie opowiadał o
swoim dzieciństwie w Skåne i o tym, jak w wieku piętnastu lat rozpoczął pracę w znanej
restauracji w centrum Malmö. Odmawiał podania jej nazwy, mówił o niej po prostu „knajpa”.
Pierwsze trzy miesiące spędził na myciu i szorowaniu, Według Anderssona tamtejszy szef kuchni
– „niemiecka świnia” – był sadystą. Inni mówili, że Slobodan, który z czasem awansował na jego
zastępcę, wpakował mu nóż w brzuch. Co do przyczyn i skutków tego dźgnięcia opinie były
podzielone.
Tak czy inaczej, po licznych wyprawach do Kopenhagi i Hiszpanii Slobodan wypłynął na
szerokie wody kulinarnego światka Uppsali i zaskoczył wszystkich, otwierając równocześnie
dwie restauracje: „Lido” i „Pigalle”. Mało gustowne nazwy, uważało wielu, i podobną ocenę
zyskało serwowane tam jedzenie. Obie knajpy łączył także drogi wystrój. „Lido” miało długi na
jedenaście metrów bar z cynową ladą, na której klienci mogli wyrzynać zamówienia
udostępnianymi specjalnie do tego celu śrubokrętami. Później, ze względu na bójki, śrubokręty
usuwano.
„Pigalle” było nieudaną mieszaniną elementów orientalnych i śródziemnomorskich – sieci
rybackie na suficie, muszle i wypchane ryby piły przywodziły na myśl wakacje na Majorce z
późnych lat sześćdziesiątych, a ciężkie aksamitne zasłony i wszechobecna woń kadzideł
kojarzyły się z jakąś bliskowschodnią tawerną.
Obie knajpy padły po zaledwie roku. Andersson część rzeczy wywiózł na śmietnik w
Hovgården, ale te, które były coś warte, zachował i wkrótce otworzył kolejną restaurację.
„Dżyngis-Chan” od początku cieszyła się sporym powodzeniem. Nie oferowała wprawdzie
żadnych kulinarnych sensacji, ale szybko stała się popularnym miejscem spotkań. To wtedy
zaczęto dostrzegać talent Slobodana do tworzenia wręcz rodzinnej atmosfery. Często sam stawał
za barem i umiał wybierać spośród klienteli tych, którzy byli lojalni i ściągali innych.
„Dżyngis-Chan” zakończył żywot z przytupem, a raczej z dymem, bo wybuchł pożar w
kuchni. Wprawdzie Slobodan kupił nowy sprzęt, ale gdy potem nastąpiły trzy włamania z rzędu,
ostatecznie zbankrutował.
Wyjechał z Uppsali. Jedni twierdzili, że udał się do Azji Południowo-Wschodniej, inni, że
na Karaiby albo do Afryki. Ponoć przysłał pocztówkę z pozdrowieniami do urzędu skarbowego.
Po roku wrócił, opalony, z nieco mniejszym obwodem w pasie i głową kipiącą nowymi
pomysłami.
Znowu miał pieniądze, mnóstwo pieniędzy. Rzucił kilka tysiączków wierzycielom, a
krótko potem swoje podwoje otworzyła „Alhambra”. To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Od
tamtej pory restauracyjne imperium Slobodana tylko się rozrastało.
„Alhambra” mieściła się w zabytkowym budynku w centrum miasta, rzut kamieniem od
głównego placu. Wejście było ekstrawaganckie, z marmurowymi schodami i mosiężnymi
drzwiami, na których wykuto inicjały właściciela i wymalowano srebrną farbą nazwę restauracji.
Wszelkie sugestie szefa kuchni Oskara Hammera co do wystroju wnętrza Slobodan
odrzucił.
– Za zimne – orzekł, gładząc się po łysinie na czubku głowy, gdy Hammer przedstawił
mu do oceny swoje szkice. – Musi być wesoło, kolorowo i kapać od złota.
I tak było. Wielu uznało nawet, że konsekwentne zastosowanie się do wskazówek
właściciela uczyniło wnętrze stylowym, jakkolwiek by ten styl oceniać. Złote i purpurowe ściany
zostały obwieszone kinkietami i obrazami w ozdobnych białych ramach. Wszystkie obrazy
przedstawiały sceny z greckiej mitologii.
– W końcu nazwa restauracji to „Alhambra” – bronił się Slobodan, gdy Hammer zgłaszał
obiekcje.
Ciężką srebrną zastawę i rokokowe kandelabry, którymi udekorowano stoły, zdobył
Armas, wieloletni zaufany asystent Slobodana.
Teraz imperium Anderssona stało na progu kolejnego przedsięwzięcia. W poszukiwaniu
inspiracji Slobodan zwrócił się ku nowemu kontynentowi. Restauracja została ochrzczona nazwą
„Dakar” i od początku wypaliła. Zdobiące ściany zdjęcia z Afryki Zachodniej – niektóre
powiększone do prawie metra kwadratowego – przedstawiały sceny z jarmarków, codziennego
życia wsi i wydarzeń sportowych. Wykonał je Senegalczyk, który przez wiele lat podróżował po
kraju z aparatem fotograficznym.
Slobodan zamierzał pójść na całość i zainwestować w „pozłacaną oprawę”, jak to ujął.
Jego celem było przekonanie klientów najmodniejszych lokali w mieście, by je porzucili na rzecz
„Dakaru”.
– Ten stary bolszewik – nazywał tak właściciela rybnej restauracji, do której
establishment Uppsali zwykł chadzać na lunch – będzie miał się z pyszna. Sprawię, że wielkie
damy przeniosą się do mnie. Zdobędę tyle gwiazd, że światowa prasa będzie się ustawiała przed
wejściem w kolejce. Moje menu będzie drukowane w podręcznikach jako przykład doskonałej
kuchni.
Nie istniały granice dla wizji Slobodana i jego przekonania, że szturmem zdobędzie
Uppsalę i cały świat.
– Potrzebuję szefa kuchni z prawdziwego zdarzenia – oznajmił na pierwszym spotkaniu z
Hammerem i Armasem.
– Potrzebujesz dużo pieniędzy – odparł na to Hammer.
Slobodan odwrócił się do niego gwałtownie. Hammer już przygotował się na inwektywy,
jakich zwykle nie szczędził mu pryncypał przy każdym tego rodzaju sprzeciwie, ale tym razem
zamiast gniewnego spojrzenia zobaczył szeroki uśmiech.
– To już zostało załatwione – oznajmił Andersson.
3
W drogę – wymamrotał Johnny Kvarnheden i podkręcił głośność w samochodowym
stereo. Wieczorne słońce kąpało się w wodach jeziora Vättern. Wyspa Visingö wyglądała jak
olbrzymi statek wojenny płynący na południe, a prom do Gränny przypominał chrząszcza na
posadzce ze złota.
Było coś filmowego w ucieczce Kvarnhedena, jakby ktoś reżyserował jego melancholię,
ustawił światła i dodał muzykę. Świadomy tego filmowego efektu, pozwolił sobie na wzruszenie
tą klasyczną sceną: samotny człowiek porzucający dawne życie, w drodze do nieznanego.
Wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna, chwila zastanowienia, podjęcie decyzji,
spakowanie dobytku – niewielkiego, za to w wielkim pośpiechu – i już mógł wyruszyć w drogę.
Chciałby, aby ta jazda trwała wiecznie, aby pojemność baku, głód i pełny pęcherz
stanowiły jego jedyne ograniczenia. Żeby mógł się skupić na podróży i mknąć przed siebie, nie
przejmując się niczym poza tarciem opon po asfalcie.
Gdyby miał kamerę, skierowałby ją nie na swoją twarz czy krajobrazy za oknem, ale na
ślady zostawione przez inne pojazdy, na koleiny pozostałe po zębach pługów. Ścieżką
dźwiękową nie byłby głos Madeleine Peyroux płynący z odtwarzacza CD, tylko rytmiczne
dudnienie kół. Głosem przemawiającym do widzów byłyby sztywność jego pleców i palce
zaciśnięte jak na kierownicy.
Dusił w sobie uczucie zawodu i smutku, ale to samo robił z nadzieją i marzeniami. Myślał
o przepisach kulinarnych, o półmiskach z potrawami, jednej smakowitszej od drugiej. To, że był
szefem kuchni, na jakiś czas go ratowało.
Był bezwartościowy i jako kochanek – już mu nawet nie stawał – i jako partner.
Uświadamiał to sobie stopniowo, choć coraz wyraźniej, a z całą siłą dotarło do niego wczoraj
wieczorem, gdy Sofie nazwała jego wysiłki patetycznymi.
– Ty nie żyjesz – powiedziała w nagłym przypływie szczerości – a ta twoja tak zwana
troska o nasz związek jest po prostu żałosna. Rzygliwa. Ty nie potrafisz kochać.
Wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć, przywarł do niej całym ciałem i po raz pierwszy od
miesięcy poczuł pożądanie. Odepchnęła go z odrazą.
– Rzygliwa – powiedział na głos. – Co to w ogóle za słowo?
Minął Linköping i Norrköping i wjechał na teren prowincji Sörmland, a narastająca
desperacja sprawiała, że jechał stanowczo za szybko. Samo kierowanie już nie wystarczało.
Jeszcze bardziej pogłośnił odtwarzacz i raz za razem puszczał ten sam album.
Dojeżdżając do Sztokholmu, starał się myśleć o nowej pracy. „Dakar” wydawał się dobrą
restauracją, solidnej klasy B. Nie wiedział o niej nic poza tym, co znalazł poprzedniego dnia w
Internecie. Menu wyglądało dobrze, ale odnosiło się wrażenie, że chociaż aspiruje do wysokiej
klasy, nie do końca się w niej mieści. Nie brakowało ciekawych potraw. Wręcz przeciwnie.
Zupełnie jakby ten, kto stworzył menu, za wiele w nim umieścił.
Gdy mieszkająca w Uppsali siostra powiedziała mu o tej robocie, Johnny zadzwonił do
właściciela. Ten wypytał go o referencje i oddzwonił pół godziny później, by powiedzieć, że
został przyjęty. Tak, jakby wyczuł jego sytuację.
O mieście Johnny wiedział tylko tyle, że jest tu uniwersytet. Siostra nie powiedziała mu
wiele, ale to nie było konieczne. Zamierzał… no właśnie, co? Gotować, oczywiście, ale co
jeszcze?
4
Wyobraź sobie, że potrafisz żeglować.
Eva Willman uśmiechnęła się do siebie. Artykuł o wakacyjnym raju w Indiach
Zachodnich ilustrowało zdjęcie jachtu. Żagle miał opuszczone do połowy, o burtę rozbijały się
fale, a na szczycie masztu powiewała chorągiewka. Przy sterze stał mężczyzna w niebieskich
szortach, białym podkoszulku bez rękawów i niebieskiej czapce z daszkiem. Wyglądał na
zrelaksowanego, zwłaszcza jak na kogoś, kto odpowiada za tak dużą łódź. Eva przypuszczała, że
to on sterował jachtem. Patrzył na żagle łopoczące na wietrze i chyba się lekko uśmiechał.
– Niestety, nie byłoby mnie stać nawet na taką czapkę – dodała i pokazała palcem.
Helen nachyliła się, zerknęła na zdjęcie, po czym z powrotem zatopiła się w sofie i dalej
piłowała paznokcie.
– Ja tam mam chorobę morską – rzuciła.
– Ale tylko pomyśl, jaka to wolność – powiedziała Eva i wróciła do czytania.
Artykuł mówił o wyspach ABC – Arubie, Bonaire i Curaçao. Opisywano je jako istne
eldorado dla nurkujących. Miejsce, gdzie można zapomnieć o wszelkich problemach.
– Antyle… – Eva westchnęła. – Pomyśl, ile tam miejsc do pływania.
– Żeglowanie to nie moja bajka – upierała się przy swoim Helen.
Przez chwilę Eva studiowała mapę ze sznureczkiem wysp wzdłuż wybrzeży Wenezueli.
Przesuwała się wzdłuż linii brzegowej i odczytywała obco brzmiące nazwy. Chrobotanie
pilniczka zaczynało jej działać na nerwy.
– Chciałabym zobaczyć ryby, te tropikalne, we wszystkich kolorach tęczy.
Zerknęła na cyfrowy zegar w odtwarzaczu wideo i ponownie zagłębiła się w lekturze.
– Może powinnam się zapisać na kurs – zastanawiała się. – Żeglarstwa, znaczy się.
Pewnie to nie takie trudne.
– A znasz kogoś, kto ma łódź? – spytała Helen.
– Nie, ale zawsze można kogoś takiego poznać – odparła Eva.
Przebiegła wzrokiem następny artykuł. Był o jakiejś szkole na południu Szwecji, która
spłonęła.
– Może poznam jakiegoś przystojniaka z łodzią. To musi być żaglówka, a nie coś z
silnikiem.
– I kto to niby miałby być?
– Jakiś miły, przyzwoity chłopak.
– Który chciałby babkę w średnim wieku z dwójką dzieci? Śnij dalej.
Te słowa uderzyły w Evę z niespodziewaną siłą.
– Tak, a co z tobą? – rzuciła agresywnie.
Pilnik zawisł w powietrzu. Eva dalej przewracała strony magazynu. Czuła na sobie
spojrzenie Helen. Dobrze wiedziała, jak teraz wygląda jej przyjaciółka: jeden kącik ust
opuszczony, pionowa zmarszczka na czole i znamię między brwiami niczym kropka w
wykrzykniku.
Helen była specjalistką w robieniu niezadowolonej miny, jakby ktoś ciągle próbował jej
dokuczyć. Co zresztą nie odbiegało od prawdy. Mąż nieustannie ją zdradzał.
– Co masz na myśli?
– Nic szczególnego – odparła Eva i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę przyjaciółki.
– Co w ciebie dzisiaj wstąpiło, do cholery? Nic nie poradzę na to, że cię wykopali.
– Nikt mnie nie wykopał! Zostałam zwolniona po długich cholernych jedenastu latach.
Eva odepchnęła magazyn i wstała. Nie po raz pierwszy Helen użyła słowa „wykopali”.
Eva go nienawidziła. Miała trzydzieści cztery lata i daleko jej było do uczucia, że jest
bezużyteczna.
– Znajdę sobie nową pracę – oznajmiła.
– Powodzenia – mruknęła Helen i wróciła do piłowania paznokci.
Eva wyszła z salonu i skierowała się do kuchni, gdzie pospiesznie zebrała ulotki z agencji
pracy i wetknęła je między książki kucharskie. Wkrótce miał wrócić Patrik.
Rytmiczny odgłos piłowania docierał nawet tutaj. Eva ruszyła się sprzed szafki, w której
stała puszka z czekoladą w proszku O’boy. Ważne stały się najbardziej rutynowe czynności, jak
wyjęcie mleka i czekolady. Wyciągnęła rękę. Biały pasek na nadgarstku w miejscu, gdzie nosiła
zegarek, przypominał o upływie czasu. Poruszała się ostrożnie, jakby obca we własnej kuchni,
podczas gdy sekundy, minuty i godziny zawzięcie maszerowały przed siebie. Jej dłoń była ciepła,
a ramię opalone i pokryte maleńkimi wątrobowymi plamkami, których w ostatnich kilku latach
sporo przybyło.
Otworzyła szafkę. Odgłos piłowania ucichł i teraz słyszała tylko szelest stron magazynu
przekładanych przez Helen.
Na półce stały cukier, mąka, płatki owsiane, kukurydza, kawa i inne suche produkty.
Patrzyła na każdą paczkę, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu.
Jej letarg przerwał dopiero odgłos otwieranych frontowych drzwi. Szybko wyjęła z szafki
czekoladę w proszku, a potem otworzyła lodówkę i sięgnęła po mleko. Zostały go tylko dwa
litry. Ogórki też już się kończyły, ser wysechł na wiór, były za to jajka i wystarczająca ilość
jogurtu.
– Cześć! – zawołała, sama zaskoczona, jak radośnie to zabrzmiało, ale uśmiechnęła się
dopiero na odgłos kroków syna w korytarzu.
Za jego niedbałym sposobem poruszania się i nieco zrzędliwym nastawieniem kryła się
zdolność do obserwacji, która nigdy nie przestawała jej zadziwiać. Patrik był coraz mądrzejszy i
dojrzalszy. Kiedy zwracała mu na to uwagę, kwitował jej słowa wzruszeniem ramion, a gdy go
chwaliła, wydawał się kompletnie zbity z tropu, jakby nie chciał się przyznać, że bywa troskliwy
i miły.
Wszedł do kuchni i usiadł. Eva też usiadła, ale milczała.
– Kto u nas jest? – spytał.
– Helen. Przyszła pożyczyć żelazko.
– Nie ma własnego?
– Zepsuło się.
Patrik westchnął i nalał sobie mleka. Eva przyglądała mu się. Jego spodnie były już
porządnie znoszone, ale twierdził, że właśnie tak mają wyglądać. Gdy stare ciuchy stają się
modne, biedni choć raz mają z tego korzyść, pomyślała.
– Znalazłem ci pracę – oznajmił niespodziewanie.
Szykował sobie czwartą kanapkę.
– Słucham? – Eva była zdumiona.
Patrik spojrzał na nią, a jej się wydało, że dostrzegła troskę w jego oczach.
– Mówiła o tym mama Simona. Jej brat przeprowadza się do Uppsali ze względu na nową
pracę – wyjaśnił i upił łyk czekolady.
– A jaki to ma związek ze mną?
– Potrzebują tam kelnerków. Brat mamy Simona jest kucharzem.
– Kelnerek, nie kelnerków.
– Ale kucharz jest dobrze.
– Mam pracować jako kelnerka? Co jeszcze mówiła? Coś o mnie?
Patrik tylko westchnął.
– Co mówiła?
– Musisz sama z nią porozmawiać. – Wstał z kanapką w dłoni. – Idę dzisiaj do kina.
– Masz pieniądze?
Zamiast odpowiedzieć, poczłapał do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Eva
spojrzała na ścienny zegar. Matka Simona, pomyślała i zaczęła sprzątać ze stołu, ale
przypomniała sobie, że wkrótce ze szkoły wróci Hugo.
Do kuchni weszła Helen.
– Gdzie jest Patrik? – spytała, siadając przy stole.
Eva nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Helen świetnie wiedziała, gdzie jest jej syn.
A to pytanie zadała chyba tylko po to, żeby ją wkurzyć.
– Uważasz, że z ciebie kpię, tak, wiem – odezwała się Helen niespodziewanie głośno. –
Marzysz o jachtach i miłym, porządnym facecie, ale o czymś chyba nie pomyślałaś, co?
Eva wlepiła w nią zdumione spojrzenie.
– O co ci chodzi?
– O to, że nigdy nic z tym nie robisz. Rozumiesz? To tylko puste słowa.
– Mam pracę – oznajmiła Eva.
– Co?
– Będę kelnerką.
– Gdzie?
– Jeszcze nie wiem.
Helen spojrzała na nią, a Eva mogłaby przysiąc, że dostrzegła na jej ustach ślad uśmiechu.
Po wyjściu przyjaciółki Eva nalała sobie resztę kawy i opadła na krzesło. Najgorsze jest,
pomyślała, gdy inni nie traktują cię poważnie. Albo raczej nie wierzą w twoje zdolności. Helen
próbowała ukryć kpiący uśmieszek, bo zdawała sobie sprawę, że ich przyjaźń nie zniesie
wszystkiego, ale wcześniej czy później zapyta o tę pracę kelnerki. Ot tak, mimochodem spyta,
jak wyszło, bo… No właśnie, bo co? Bo chce się poczuć lepsza? A może żeby wyładować swoje
frustracje na Evie, chociaż tak naprawdę powinna uporządkować własne życie? Helen nie
pracowała, od kiedy przed kilku laty przestała prowadzić u siebie domowe przedszkole.
Te myśli sprawiły, że Eva aż zagotowała się z wściekłości. Sięgnęła po kubek z kawą.
Pijąc ją małymi łykami, słyszała muzykę dochodzącą z pokoju Patrika. Szkoda, że nie został w
kuchni i nie powiedział, co jeszcze mówiła matka Simona. Ale prawdopodobnie nie było wiele
do powiedzenia.
Czy jestem bezwartościowa? To pytanie pojawiło się, gdy sięgała do szafki pod zlewem
po nowy worek na śmieci. Na dnie plastikowego pojemnika leżała rozkładająca się skórka od
banana. W cuchnącej brązowej mazi na dnie plastikowego pojemnika chyba zaczynało się
rozwijać nowe życie. Wyjęła pojemnik, postawiła go na blacie i nie podnosząc się z kucek,
spojrzała na otwór pod zlewem, w którym znikały rury odpływowe.
Już miała zawołać Patrika, żeby mu pokazać, jakie są skutki zapominania o czymś tak
podstawowym, jak wynoszenie śmieci, ale postanowiła odpuścić. I tak zbyt często wychodziła na
straszliwą zrzędę.
Ile razy w ciągu tygodnia wyjmowała z kosza przepełniony worek i ugniatała jego
zawartość, aby móc go zawiązać?
Do jej nozdrzy wdarł się ostry zapach. To mój zapach, pomyślała, moje rury odpływowe,
moja kolekcja środków czyszczących i szczotek. Gdy sięgnęła po gąbkę wetkniętą między rury,
ogarnęła ją nagła chęć, żeby się w nią wgryźć, poszarpać na zielonożółte kawałki, rozkoszować
się smakiem sprzątania i zmywania, prac domowych, które zaczynały ją przytłaczać.
W rurach rozległ się odgłos spływającej wody. To pewnie sąsiadka z góry, nowa
imigrantka z Bośni, zmywa naczynia. Plusk przypomniał Evie, że nie jest w budynku sama.
Wyobraziła sobie mieszkania w formie pudełek ustawionych jedno nad drugim. Pięć
klatek po cztery piętra i trzy mieszkania na każdym. Sześćdziesiąt lokali. Znała nazwiska może
dziesięciu lokatorów, z około pięćdziesięcioma wymieniała zwyczajowe „dzień dobry”, ale nie
kolegowała się z żadnym z nich.
Zdrętwiały jej nogi, więc usiadła. Oparta plecami o szafkę, z łokciami na kolanach,
pocierała czoło czubkami palców i zastanawiała się, dlaczego tak siedzi we własnej kuchni, jakby
czyjaś niewidzialna ręka przyciskała ją do podłogi.
Czasami wyobrażała sobie, że razem z synami chodzi po domu, dzwoni do wszystkich
sześćdziesięciu mieszkań i mówi… Co mogłaby powiedzieć? I czy po tej strzelaninie w szkole
ktokolwiek w ogóle by jej otworzył? Wprawdzie nikt nie został ranny, ale odgłosy wystrzałów
rozniosły się echem po całej okolicy i teraz wszyscy byli bardzo podejrzliwi.
Kobieta z mieszkania piętro wyżej właśnie wysiadała z autobusu z dwójką dzieci, kiedy
usłyszała strzały. Porwała na ręce młodsze dziecko, drugie złapała za rękę i pobiegła z nimi przez
zwiędłą trawę i zarośla w stronę lasu. Schroniła się w lesie, jak zawsze czynią ludzie w
niespokojnych czasach, i została odnaleziona dopiero następnego ranka przez zawodników z
klubu sportowego UIF, którzy rozstawiali znaki do biegu na orientację. Szczęśliwie noc była
ciepła.
O tej kobiecie i jej perypetiach pisały gazety. Osiedle zyskało własną celebrytkę.
Czy otworzyłaby Evie, gdyby ta zadzwoniła do jej drzwi? A Pär, samotny ojciec, który
codziennie rano przejeżdżał pod oknami Evy na rowerze i zawsze witał ją uśmiechem, gdy
wpadali na siebie na dworze?
Kiedyś nawet chwilę rozmawiali. Pär często siedział na ławce przy osiedlowym placu
zabaw i patrzył, jak jego pięcioletni syn buduje zamki z piasku. Czasami chłopiec znikał, a Eva
domyślała się, że był wtedy z matką. Pär pochodził z północy. To była jedyna rzecz, jaką o nim
wiedziała.
Kobieta mieszkająca nad nią była z południa. Wspominała miasto Tuzlę, a także jakąś
wieś, której nazwy Eva nie potrafiła sobie przypomnieć.
Oni wszyscy i pięćdziesiąt siedem innych rodzin byli lokatorami tego budynku. Eva
wyobrażała sobie, jak przybywają z różnych stron świata, zostawiając za sobą dotychczasowe
życie, krewnych i przyjaciół, by zamieszkać w bloku na przedmieściach Uppsali.
W dzielnicy, gdzie można usłyszeć dochodzące z lasu pohukiwanie
puszczyków.Wcześniej nie myślała tyle o otoczeniu. Dopiero po rozwodzie z Jörgenem poczuła,
że ma pole do rozmyślań. Kiedy jeszcze mieszkali razem, było tak, jakby Jörgen pochłaniał cały
jej czas, zużywał cały tlen wokół niej, wypełniał przestrzeń nieustanną gadaniną i dudniącym
śmiechem. Byli tacy, którzy uważali, że Jörgen jest chory, że ten jego słowotok to maniakalne
zafiksowanie, reakcja lękowa na ciszę, ale Eva wiedziała swoje. To było dziedziczne: jego ojciec
i dziadek byli tacy sami.
Możliwe, że cierpiał na nadmierne poczucie pewności siebie. Problem polegał na tym, że
tę swoją pewność podtrzymywał kosztem otoczenia, polował na Evę niczym drapieżna żądląca
osa, żeby się wzmocnić.
Czasami było jej go żal, ale tylko czasami i stopniowo coraz rzadziej. Kiedy siedzieli w
biurze prawnika i omawiali rozwód, czuła tylko znużenie i wielką pogardę. Jörgen zachowywał
się jak zawsze, jakby nie rozumiał, że przyszli do kancelarii omówić warunki opieki nad dziećmi.
Prawnik przerwał jego słowotok pytaniem, czy naprawdę stać go na dalsze utrzymywanie
mieszkania obarczonego tak dużym kredytem hipotecznym. To sprawiło, że wreszcie zamilkł.
Spojrzał na Evę z przerażeniem, jakby szukał odpowiedzi na pytanie, którego nigdy sobie nie
postawił. Zrozumiała, że to nie kwestie finansowe go przeraziły, lecz nagła świadomość, że odtąd
będzie mieszkał sam.
Ten niepokój nadal go nie opuszczał. Nie sprawił, że Jörgen przycichł, wręcz odwrotnie,
ale zdaniem Evy ciągłe pytania o jej samopoczucie i próby poruszania tematów, których nigdy
wcześniej nie poruszali, wskazywały, że tak naprawdę był niedojrzały, nie rozumiał, co to znaczy
dzielić życie z drugą osobą, a ich małżeństwo było dla niego jedynie przedłużeniem
wcześniejszego życia z samotną matką. Ta dziwka, jak Eva nazywała w myślach byłą teściową,
w rzeczywistości miała tylko jednego przyjaciela – swego syna.
Teraz było już za późno na troskę i pytania. Evy nigdy nie kusiło, by uchwycić się
jednego z haczyków, które były mąż ku niej rzucał, nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że
może powinni spróbować jeszcze raz. Zachowywała dystans i przeważnie traktowała Jörgena z
formalną uprzejmością. Wiedziała, że go tym rani, ale z jakiegoś niezrozumiałego nawet dla niej
samej powodu czerpała z tego satysfakcję. To była prymitywna zemsta, ale przecież nie mogła
pozwolić, żeby Jörgen ją dręczył przygnębiającymi monologami, w których za narzekaniami,
jakie życie jest ciężkie, zawsze kryło się użalanie się nad samym sobą.
Co dwa tygodnie Jörgen przychodził po Patrika i Hugona. Wtedy Eva ze spokojem i
obojętnością słuchała jego nieustającego bełkotu, zadowolona, że udało jej się uciec, a
jednocześnie na tyle taktowna, by nie posuwać się do złośliwości czy ironii. Jörgen skarżył się,
że nie ma z chłopcami dobrej relacji, ale ilekroć sugerowała, że powinien częściej z nimi
przebywać, wycofywał się.
Teraz miała tyle wolnego czasu, ile tylko mogła sobie zamarzyć. Jedyne terminy, jakich
musiała pilnować, to wizyty w urzędzie pracy, a jej jedynym obowiązkiem była opieka nad
synami, pilnowanie, żeby chodzili do szkoły, odrabiali lekcje i kładli się spać o rozsądnej porze.
Czasami była zadowolona, że ją zwolnili. Zupełnie jakby wolność, którą odzyskała wraz z
rozwodem, przybrała teraz nową, wyższą formę. Ale radość z wolności i tego, że może robić, co
chce, była podszyta frustracją i gniewem, które wynikały z poczucia, że jest niepotrzebna.
Odnosiła wrażenie, że życie na bezrobociu jest droższe, więc oszczędzała, na czym tylko
się dało. Przed miesiącem rzuciła palenie i policzyła, że dzięki temu zaoszczędziła już czterysta
koron. Nie poprawiło to jednak jej finansów, bo musiała wydać ponad tysiąc koron na wkładki
protetyczne dla Hugona.
Była wolna i swobodna, ale jej poczucie wartości sięgnęło dna. Czuła się inna, czy raczej
miała wrażenie, że wszyscy wokół niej patrzą na nią inaczej. Czekała na propozycje od
potencjalnych pracodawców. Kłopot w tym, że jakoś nikt nie kwapił się jej zatrudnić. Czyżby
bezrobocie pozostawiało widoczne ślady? Czy było w niej coś, co sprawiało, że dziewczyny w
supermarkecie, niewiele starsze od Patrika, albo kierowcy autobusów, do których wsiadała,
patrzyli na nią jak na człowieka gorszego sortu? Nie chciała w to wierzyć, ale poczucie bycia
bezwartościową nieustannie ją dręczyło.
A teraz jeszcze Helen, która chciała poprawić sobie samopoczucie jej kosztem.
Zachowywała się, jakby – zapewne nieświadomie – dostrzegła możliwość pomniejszenia Evy i
tym samym zrekompensowania własnych niedociągnięć i tego, że ulegała mężczyźnie, którego
powinna była zostawić wiele lat temu.
Eva podniosła wzrok na rury pod lśniącym czystością blatem. Wszystko w mieszkaniu
było wypucowane i odkurzone, wszystko stało na swoim miejscu, tylko ona nie była już
potrzebna. Błąd, pomyślała. Jestem potrzebna. W pracy wiele razy rozmawiali o tym, jacy są
ważni, zwłaszcza dla starszych ludzi, którzy zawsze cierpliwie czekali na swoją kolej, ściskając
w dłoniach listy i druki. Ale ktoś postanowił, że pocztę trzeba zmniejszyć. Pewnego dnia pojawili
się stolarze i postawili ścianę. Usunięto również krzesła dla klientów i starsi ludzie musieli stać.
Tak się to zaczęło.
Potem zredukowano liczbę godzin. Rozpoczął się tłok, a urzędnicy coraz częściej musieli
się zmagać z frustracją petentów. W poczekalni pojawiły się listy, na których klienci mogli
wpisywać swoje skargi na pogarszającą się jakość usług i na to, że zamykane są kolejne oddziały.
Do „Upsala Nya Tidning” docierało wiele listów protestacyjnych, ale to nie pomogło i w końcu
także poczta Evy została zamknięta. Było to przed dziewięcioma miesiącami.
Boże, ileż ona się naszukała innej pracy! Pierwsze kilka tygodni spędziła na bieganiu po
sklepach, wydzwanianiu do różnych urzędów i do znajomych. Skontaktowała się nawet z
Jörgenem, prosząc, by sprawdził, czy nie ma dla niej jakieś posady w firmie sanitarnej, w której
pracował.
Ale nigdzie nic dla niej nie było. Latem zatrudniono ją na kilka tygodni w domu starców,
a potem w supermarkecie w zastępstwie za kogoś na zwolnieniu chorobowym, ale ten ktoś nagle
cudownie ozdrowiał i wrócił do pracy.
A później już niczego nie znalazła.
5
Tak Manuel wyobrażał sobie więzienie: szare ściany i wysoki mur zwieńczony drutem
kolczastym. Wyobrażał sobie też stróżówkę, w której będzie musiał podać powód wizyty, ale
była tylko gigantyczna brama z zamontowanymi w niej mniejszymi drzwiami.
Podszedł do nich z wahaniem, zerkając w górę i rozglądając się na boki. Czuł się
obserwowany przez kamery, które zapewne monitorowały cały teren. Nagle usłyszał trzask
megafonu.
Nie widział mikrofonu, ale gdy wyjaśnił po angielsku cel wizyty, drzwi otworzyły się z
kliknięciem. Manuel wszedł do budynku.
– Mówi pan po szwedzku? – spytał młody mężczyzna za kontuarem.
Przypominał Manuelowi Xaviera z jego wsi, miał takie same ciemne włosy związane w
kucyk i życzliwe spojrzenie.
– Po angielsku? – zapytał znowu.
Manuel kiwnął głową, a wtedy mężczyzna powiedział mu, że aby został wpuszczony,
musi okazać zaświadczenie ze swojego kraju potwierdzające, że nie jest przestępcą. Nie można
tak po prostu przyjść do więzienia i natychmiast zostać wpuszczonym.
Manuel wyjaśnił, że pisał do brata, a ten rozmawiał z naczelnikiem więzienia i potem
odpisał, że wszystko jest załatwione.
– Pan jest bratem Patricia?
Manuel potwierdził, zadowolony, że mężczyzna zna imię jego brata, że Patricio nie jest
tylko numerem, jednym z wielu anonimowych więźniów.
– Widzenia to nie atrakcja turystyczna – rzekł strażnik, który wyraźnie starał się dodać
Manuelowi otuchy. Potem wyjaśnił zasady obowiązujące w więzieniu.
Sprawiał wrażenie przyzwoitego człowieka, dlatego Manuel nieco się rozluźnił, choć czuł
na plecach strużki potu.
Wkrótce zobaczy Patricia. Miał poczucie nierealności, nie mógł uwierzyć, że po tylu
nocach spędzonych na zamartwianiu się o brata, po tylu domysłach na temat obcego kraju, w
którym Patricio trafił do więzienia, w końcu tu jest.
Gdy parę minut wcześniej zaparkował wynajęty samochód, odwaga prawie go opuściła.
Bał się, że jego też aresztują. Tak mało wiedział o Szwecji. Może wezmą go za wspólnika?
– Musi pan tu zostawić wszystkie cenne przedmioty – oznajmił strażnik i wskazał rząd
zielonych szafek zamykanych na klucz.
Manuel wybrał tę z numerem dziesięć, jego szczęśliwą liczbą, i schował w niej portfel i
paszport. Strażnik poprosił go, żeby otworzył swoją torbę.
– Pański brat uczy się szwedzkiego – powiedział, opróżniając torbę. – I nawet nieźle mu
to idzie. Dobrze się sprawuje. Gdyby wszyscy byli tacy jak Patricio, nie mielibyśmy żadnych
problemów. No problemas – dodał i uśmiechnął się. – To prezenty?
Manuel skinął głową. Zaskoczyło go, że Patricio uczy się szwedzkiego. Z jakiegoś
powodu wydawało mu się to złe.
– Co to jest? – spytał strażnik.
– Wazon – odparł Manuel. – Od matki.
– Patricio nie może go dostać od razu. Najpierw musimy go przebadać.
Manuel znowu skinął głową, chociaż nie miał pojęcia, po co ktoś chce sprawdzać
przedmiot z gliny.
– Gdyby pan wiedział, ile dostajemy wazonów, które świetnie się nadają na fajki do
palenia haszyszu – rzekł strażnik, jakby czytał mu w myślach.
W korytarzu przed małą poczekalnią pojawił się pies.
Manuel zerwał się z krzesła.
– Serwus, Charlie! – zawołał strażnik. – Jak się miewasz?
Pies cicho zaskamlał i zamerdał ogonem. Manuel cofnął się o krok, wpatrzony w
labradora, który wcisnął głowę w otwór stojącego przy drzwiach wykrywacza metali i przyglądał
mu się z zawodowym zainteresowaniem.
– Boi się pan psów? – spytał opiekun psa.
Manuel potwierdził.
– W Meksyku ich nie macie?
– Policyjne psy nie są przyjemne – odparł Manuel.
– To nie jest pies policyjny. To Charlie. Musi pana obwąchać.
– Dlaczego?
Opiekun wszedł głębiej do poczekalni i przyjrzał się Manuelowi.
– Drogas – powiedział z szerokim uśmiechem.
– No tengo drogas – wyjąkał Manuel. Zdrętwiały ze strachu, patrzył, jak labrador
podchodzi bliżej.
Pies obwąchał mu buty, potem nogawki spodni. Manuel zadrżał, na czoło wystąpiły mu
kropelki potu. Przypomniała mu się demonstracja w Oaxaca, gdy stado wilczurów wpadło w tłum
i wściekle zaatakowało ludzi.
– Wygląda na to, że jest pan czysty – oznajmił opiekun i odwołał Charliego, który stracił
już zainteresowanie przybyszem.
Manuela zaprowadzono do sali odwiedzin, gdzie jedynymi sprzętami były leżanka obita
czerwonym plastikiem i dwa krzesła. W rogu znajdowała się umywalka. Usiadł i czekał. Przez
żelazne kraty w oknie przeświecało słońce. Nad murem zwieńczonym drutem kolczastym
majaczył skrawek błękitnego nieba.
Wreszcie drzwi się otworzyły i stanął w nich Patricio. Za nim Manuel dostrzegł
mężczyznę z kucykiem. Strażnik uśmiechnął się do niego nad ramieniem Patricia i skinął głową.
Bracia patrzyli na siebie przez długość pokoju. Patricio miał włosy ogolone prawie na
łyso, czego Manuel się spodziewał, i ogólnie wyglądał jakoś inaczej. Utył, a jego usta
wykrzywiał grymas wyrażający smutek i rezygnację, co przypomniało Manuelowi ich ojca.
Patricio się postarzał. Zielona koszula była za ciasna na brzuchu, niebieskie spodnie za krótkie, a
buty wyglądały całkowicie obco.
– Wszyscy przesyłają ci pozdrowienia – powiedział Manuel.
Patricio natychmiast wybuchnął płaczem i przez kilka minut nie był w stanie mówić.
Manuel chciał być silny, jak na starszego brata przystało, ale jednocześnie irytowało go, że
Patricio płacze z powodu sytuacji, którą sam na siebie sprowadził.
Mimo to objął go i poklepał po plecach, a Patricio, wtulony w jego ramię, głęboko
wciągnął powietrze, jakby chciał się zaciągnąć zapachem rodzinnych stron. Manuel zauważył, że
uszy brata zrobiły się dziwnie pomarszczone.
Usiedli na leżance. Manuel rozejrzał się i spytał:
– Czy oni nas nagrywają?
– Wątpię – odparł Patricio.
– Jak się czujesz?
– Dobrze. Ale co ty tutaj robisz?
– Zapomniałeś o swojej rodzinie? – Manuel, coraz bardziej zirytowany, wstał, ale Patricio
w ogóle na to nie zareagował. – Mama mówi tylko o tobie i o Angelu. Sąsiedzi twierdzą, że
zwariowała.
Za zakratowanym oknem przeleciał jakiś ptak. Manuel spojrzał na brata.
– Jak cię tu traktują? – zapytał.
– Dobrze, są mili – odrzekł Patricio.
Mili, powtórzył Manuel w myślach. Co za słowo na określenie ludzi pracujących w
więzieniu? Teraz, gdy już mógł zaspokoić ciekawość, jego zainteresowanie życiem więziennym
brata zniknęło. Nie chciał słuchać, jak Patricio spędza czas.
– Co się stało z Angelem?
Nie zamierzał od razu o to pytać, ale słowa padły z jego ust, zanim sobie uzmysłowił, jak
bardzo rozmowa o tym, co się wydarzyło, musi boleć Patricia. W listach do domu na okrągło
powtarzał, że to on częściowo odpowiada za śmierć Angela.
Teraz opowiedział całą historię nieswoim głosem. Najwyraźniej pobyt w więzieniu
zmienił go nie tylko fizycznie. A może to radość ze spotkania i przyjemność mówienia w
narzeczu Zapoteków sprawiły, że był taki otwarty i gadatliwy?
Z jego opowieści wynikało, że Angel był śledzony przez całą drogę od Hiszpanii do
Niemiec. Zadzwonił do Patricia, który wciąż był w San Sebastián, skądś z Francji. Wcześniej
ustalili, że nie będą się kontaktować, ale Angel był roztrzęsiony i powiedział, że ktoś go śledzi.
Chciał wrócić do San Sebastián, lecz Patricio go przekonał, żeby jednak pojechał do Frankfurtu,
zgodnie z planem.
Angel chciał się pozbyć przesyłki, ale Patricio tego zabronił. Tłumaczył mu, że gdyby
wyrzucił kokainę, miałby duże problemy.
– Jak zginął?
– Chyba próbował uciec policji. Wbiegł na tory i… nadjechał pociąg.
– Angelito. – Manuel westchnął. Wyobraził sobie brata biegnącego po torach,
potykającego się. Gdyby to był długonogi Patricio, pewnie skończyłoby się dobrze, ale Angel nie
umiał szybko biegać.
– Przysłali jedenaście tysięcy peso – powiedział.
Patricio spojrzał na niego i cicho, prawie niesłyszalnie powtórzył kwotę, jakby to było
zaklęcie.
– Czy za tym wszystkim stoi ten gruby? – dopytywał Manuel.
Patricio kiwnął głową i Manuel zrozumiał, że jest mu wstyd, że dobrze pamięta tamten
dzień we wsi, gdy ten wysoki, który mówił, że nazywa się Armas, wsiadł do dużej furgonetki
razem z jakimś grubym białym mężczyzną. Manuelowi najbardziej zapadło w pamięć to, że
grubas strasznie się pocił.
– Gdzie on jest?
Patricio rozejrzał się po pokoju.
– Masz coś do pisania? – spytał, a gdy Manuel podał mu długopis, oderwał kawałek
pakowego papieru, w który owinięty był ceramiczny wazon od ich matki, zapisał kilka słów i
pchnął notatkę do brata.
– Restauracja „Dakar” Ciudad Uppsala – przeczytał Manuel.
Spojrzał na Patricia.
– Grubas i ten wysoki? – upewnił się.
– Tak – potwierdził Patricio. – Obiecali mi dziesięć tysięcy dolarów. Powiedzieli, że
nawet jeśli mnie złapią, dopilnują, żeby mama otrzymała te pieniądze.
– Dziesięć tysięcy dolarów – powtórzył Manuel i w myślach przeliczył kwotę na peso: sto
dziesięć tysięcy. – To ponad siedem tysięcy godzin pracy – zauważył i zaczął liczyć, ile to jest w
latach.
– Jak cię złapali? – zapytał po chwili.
– Na lotnisku. Mieli psy.
– Nic nie powiedziałeś policji?
Patricio pokręcił głową.
– Dlaczego? Wyszedłbyś wcześniej.
Do tego momentu nie poruszali tematu surowego wyroku Patricia.
– Tutaj to chyba tak nie działa – odparł ze smutkiem.
– To wszędzie tak działa – zaprotestował Manuel, coraz bardziej zaniepokojony
pasywnością brata.
– Nie w Szwecji.
Manuel spróbował innego podejścia.
– Może daliby ci większą celę i lepsze jedzenie?
Patricio się uśmiechnął.
– Nigdy w życiu nie jadłem lepiej niż tutaj – zapewnił, ale Manuel mu nie uwierzył.
– Chodzę do kaplicy tak często, jak mogę – dodał Patricio. – Mamy tu księdza, który do
nas przychodzi. Modlimy się razem. To niesamowity kościół.
– Co przez to rozumiesz?
– Tutaj są wszystkie religie. Więźniów jest ponad dwustu i każdy modli się do własnego
Boga. Mnie to nie przeszkadza. Zwykle w kaplicy rozmawiam z Irańczykiem. Mieszkał w
Stanach. Na ścianie wisi zegar, który pochodzi z Jerozolimy. Kiedy na niego patrzę, myślę o
cierpieniu Jezusa i o tym, że moje problemy są niczym w porównaniu z tym, przez co musiał
przechodzić Syn Boży. Chodzenie do kaplicy mnie uspokaja.
Manuel wpatrywał się w brata. Patricio nigdy wczesniej nie mówił tyle o religii.
– Ale co z pieniędzmi? – spytał, żeby zmienić temat. – Z dziesięcioma tysiącami można
dużo zdziałać.
– Nie wiesz, jak to tutaj wygląda – powiedział Patricio. – Dolary na nic mi się nie
przydadzą. Najlepiej, żeby przesłali te pieniądze do domu. A tak w ogóle, co tam u was słychać?
Jak się wszyscy czują?
– Dobrze – odparł Manuel.
Patricio dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
– Już nigdy nie zobaczę naszej wsi – rzekł wreszcie. – Umrę w tym więzieniu.
Manuel gwałtownie się podniósł. Czy mógł powiedzieć coś, co powstrzymałoby brata
przed pogrążaniem się jeszcze głębiej w depresji? W listach Patricio pisał, że najchętniej
odebrałby sobie życie, i tylko wiara powstrzymuje go, by tego nie zrobić. Patrząc teraz na smutną
twarz i pełną rezygnacji postawę brata, czuł, że w dniu, w którym jego wiara osłabnie, a do serca
zakradnie się zwątpienie, on również osłabnie i może spełnić swoją groźbę.
Obawiał się, że słowa Patricia były podświadomym sposobem przygotowania go – a
może i siebie samego – na taki rozwój wypadków.
– To oczywiste, że pieniądze mogą ci pomóc – podjął.
– Żebym mógł kupić narkotyki?
– Nie, nie o to mi chodzi!
– Powiedz mi jedno…
– Patricio, masz dwadzieścia pięć lat i…
– Dwadzieścia sześć. Wczoraj były moje urodziny.
Manuel spuścił wzrok i nic nie odpowiedział.
– Patricio, Patricio, mój bracie – szeptał, gdy wrócił na parking. Wsiadł do samochodu,
ale nie był w stanie odjechać. Wpatrywał się w budynek więzienia i wyobrażał sobie, jak jego
brat jest odprowadzany niekończącymi się korytarzami do celi i jak masywne dębowe drzwi
zamykają się za nim.
Było tak, jakby Patricio nie istniał, oddzielony od świata betonowymi ścianami i
zapomniany przez wszystkich oprócz strażników.
Bardzo się zmienił i całkiem poddał rezygnacji. Manuel nawet przez moment nie wierzył
w zapewnienia brata, że jest mu dobrze. Dziesięć tysięcy dolarów mogło poprawić jego sytuację.
Tak było w Meksyku, a ludzie są tacy sami na całym świecie, ale Patricio nie podjął żadnych
prób, żeby odzyskać pieniądze.
Manuel spojrzał na skrawek papieru, na którym brat zapisał nazwę restauracji. Wyciągnął
ze schowka mapę i odszukał na niej Uppsalę. Miasto leżało jakąś godzinę jazdy od więzienia.
Manuel spojrzał na więzienny mur i stalową bramę. Nagle zrozumiał, dlaczego Patricio
nie próbował odzyskać pieniędzy. Mógłby żyć w lepszych warunkach, może nawet udałoby mu
się załatwić skrócenie wyroku, ale nie chciał skorzystać z tej szansy, przepełniony wstydem i
poczuciem winy. Chciał sczeznąć w swojej celi i w ten sposób się ukarać.
Manuel studiował mapę, starając się zapamiętać nazwy miejscowości po drodze do
Uppsali: Rimbo, Finsta, Gottröra i Knivsta. Miał wrażenie, jakby odwzorowany na mapie teren
do niego przemawiał; zielone i żółte nieregularne pola tworzyły wzory, które próbował przełożyć
na obrazy. Rozejrzał się. Drzewa otaczające więzienie kołysały się na wietrze. Tak jak w domu, a
zarazem zupełnie inaczej.
Przebywał w Szwecji od dziewięciu godzin, a przyjechał tu tylko w jednym celu:
dowiedzieć się, jak się czuje jego brat. Zadłużył się, żeby kupić bilet, zapewnił matkę, że będzie
ostrożny i nie zrobi nic nielegalnego. Czy przekonanie handlarzy narkotyków – tego grubego i
tego wysokiego – żeby zapłacili Patriciowi dziesięć tysięcy dolarów, które mu obiecali, byłoby
nielegalne?
Patricio ich nie chciał, ale przydałyby się Marii, byłyby jej zabezpieczeniem na stare lata.
Już nigdy więcej nie musiałaby się martwić o pieniądze. I właśnie myśl o tym ostatecznie go
przekonała.
Złożył mapę, włączył silnik i powoli odjechał z parkingu.
6
Na neonie widniała nazwa „„Dakar”” i trzy gwiazdki migoczące na zielono i czerwono.
Eva Willman oparła rower o ścianę, chociaż znak wyraźnie tego zakazywał.
Poprosiła Patrika, żeby poszukał informacji o Dakarze w Internecie. Wyskoczyło mu
dziesięć tysięcy odpowiedzi. „Dakar” to stolica Senegalu, państwa w zachodniej Afryce. Razem
poszukali jej w atlasie i Eva poczuła się, jakby rozpoczynała jakąś podróż.
Patrik siedział pochylony nad stołem, wodząc palcem wskazującym po mapie.
– Timbuktu – rzucił nagle.
Różnobarwne kraje, czarne linie wyznaczające granice i niebieskie nitki rzek wijące się
przez mapę i prowadzące do oceanu. Patrik uśmiechnął się do siebie.
Przez okno wpadło blade światło promieni słonecznych. Blaski i cienie namalowały na
młodej twarzy kontynent nadziei. W kuchni panowała cisza. Eva miała ochotę pogładzić syna po
jasnych włosach, jej dłoń pozostała jednak na oparciu krzesła.
– „Dakar” leży nad oceanem – stwierdził Patrik i spojrzał na nią z trudnym do
zinterpretowania wyrazem twarzy. – Na zachodzie przed Ameryką nie ma nic, tylko woda.
Teraz Eva stała przed „Dakarem”, który znajdował się daleko od oceanu. Najbliższa
Atlantykowi była tu Fyris, rzeka, która płynęła przez miasto. Evie przypomniał się dziadek. Całe
życie pracował jako robotnik na budowie, był komunistą i alkoholikiem – kombinacja groźna dla
życia, zwłaszcza dla życia babci, która stała się ofiarą frustracji i nienawiści męża. Dopiero gdy
dobiła sześćdziesiątki, zdobyła się na to, by go zostawić.
W proteście ojciec Evy zagłosował na konserwatystów i potem już zawsze na nich
głosował, nawet gdy jego ojciec opuścił ziemski padół.
Eva wyniosła z rodzinnego domu nienawiść do pozoranctwa i hipokryzji oraz do ludzi
sprawujących władzę, a także przekonanie o osobistej odpowiedzialności za własny dobrobyt.
Zawsze miała problem z zaakceptowaniem tych, którzy pouczali innych, ale sami nie zawsze żyli
zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami. Naoglądała się tego wystarczająco dużo na poczcie.
Jej babcia w młodości pracowała jako kelnerka w restauracji hotelu „Gillet” i nieustannie
o tym mówiła. Wspominała nie tyle ból zmęczonych nóg czy bezczelnych klientów, ile raczej
fakt, że miała pracę i wynikające z niego poczucie, że jest coś warta. Kiedy wyszła za mąż,
dziadek zabronił jej dalej pracować. Był zazdrosny i najwyraźniej przekonany, że mężczyźni
zbrukają ją swoimi spojrzeniami.
Teraz Eva stała przed „Dakarem”. Zadzwoniła do babki, która mieszkała w domu opieki,
i powiedziała jej, że zamierza podjąć pracę w restauracji.
– Mogłabym cię kilku rzeczy nauczyć – skomentowała babcia i zachichotała.
Zebranie się na odwagę, żeby zadzwonić do „Dakaru”, zajęło Evie pół dnia.
Rozmawiała z mężczyzną nazwiskiem Måns, ale osobą, z którą miała się spotkać, był sam
właściciel, Slobodan Andersson.
– Może się wydać trochę dziwny – uprzedził Evę Måns z rozbawieniem w głosie. –
Ignoruj jego śmiech, patrz mu prosto w oczy i nie spuszczaj ich, nawet jeśli cię obrazi.
– Jak to „obrazi”? Ja chcę się u was zatrudnić.
– Sama zobaczysz, o czym mówię – odparł Måns.
Stała dłuższą chwilę z ręką na klamce, zanim wzięła głęboki oddech i weszła do
restauracji, gdzie powitały ją woń dymu papierosowego i piwa oraz stłumiony szumiący odgłos,
jakby ktoś coś wiercił. Ruszyła w głąb sali spięta i zarazem świadoma, że nie może pokazać, że
aż tak jej zależy.
Za kontuarem stał tęgi mężczyzna. Opierał się o blat i obserwował pracę stolarza, który
montował półki. Widać było, że nie usłyszał jej nadejścia. Powiedział coś, czego Eva nie
dosłyszała. To musi być on, pomyślała, patrząc na nalaną twarz mężczyzny i jego wielką dłoń
spoczywającą na blacie.
Kaszlnęła i grubas odwrócił głowę, po czym niedbale machnął ręką, wskazując Evie fotel.
Sprawiał wrażenie dobrodusznego, gdy tak stał, uśmiechał się i raz po raz kiwał głową, jakby na
potwierdzenie, że wszystko wygląda dobrze. Kiedy ostatnia śrubka znalazła się na miejscu,
zwrócił się do Evy.
– Półek nigdy za wiele, nie sądzi pani?
– To prawda – zgodziła się i przypomniały się jej słowa Månsa o patrzeniu właścicielowi
w oczy.
– Ja nazywam się Slobodan Andersson, a to jest Armas, mistrz półkowy – oznajmił
grubas i kiwnął głową w kierunku stolarza.
Ten wyszedł z cienia i zerknął na nią przelotnie. Był znacznie wyższy od Anderssona,
łysy jak kolano i miał twarz zupełnie bez wyrazu, niczym posąg.
– No więc, nasza mała urzędniczko pocztowa, szuka pani u nas pracy? – zagaił grubas.
Eva skinęła głową.
– Ale praca nie rośnie na drzewach – kontynuował Andersson. – Co każe pani sądzić, że
„Dakar” nie padnie, gdy zacznie pani tu pracować? Jest pani aż tak cholernie dobra w
serwowaniu jedzenia?
– Niczym innym ostatnio się nie zajmuję – odparła Eva.
– Czyżby?
– Mam dwóch nastoletnich synów.
Kiwnął głową i się uśmiechnął.
– Są grzeczni?
– Tak.
– Nie znoszę chuliganów. Jak mają na imię?
– Patrik i Hugo.
– Dobrze – mruknął Slobodan. – A teraz proszę wstać.
Eva z wahaniem dźwignęła się na nogi.
– I przejść się między stolikami – usłyszała kolejne polecenie.
– Jeśli myśli pan, że może mną dyrygować jak robotem, to się pan myli – obruszyła się
Eva, usiłując nie odwracać wzroku. Minę Anderssona, wyzywającą, kpiącą, trudno było znieść.
Patrzył na nią, jakby się nią bawił. – Ale oczywiście przejść się mogę.
Okrążyła stoliki, przy okazji zauważając gigantyczne reprodukcje na ścianach, po czym
wróciła. Slobodan obserwował ją bacznie, jakby była kieszonkowcem.
– Ładne zdjęcia – oceniła.
Slobodan posłał Armasowi wymowne spojrzenie i westchnął. Evie przypomniała się
rozmowa kwalifikacyjna z jej ostatnim pracodawcą. Składała się z wypisywania formularzy,
niekończących się pytań, prezentacji i pouczeń.
– Tam jest samo serce – powiedział nagle Andersson i wskazał w głąb sali. – Kuchnia!
Wy tutaj jesteście tylko niewolnikami pod nadzorem kucharzy. Zwykłymi posługaczami i
posługaczkami, jeśli pani woli. Jest pani paplą?
– Nie rozumiem, co pan ma na myśli.
– Kobiece pogaduszki, wie pani.
– Cóż, jestem kobietą i z pewnością rozmawiam.
Slobodan przyglądał się jej z namysłem. Armas, który do tej pory się nie odzywał,
kaszlnął, kiwnął głową w stronę pryncypała i cofnął się w cień. Andersson popatrzył za nim, a
potem uśmiechnął się do Evy.
– Kiedy możesz zacząć?
– Dzisiaj – odparła bez wahania.
– A mali chuligani?
– Dadzą sobie radę.
– Będziesz musiała coś zrobić z włosami. Armas, zadzwoń do Elizabeth!
Eva przełknęła ślinię i odruchowo dotknęła swoich włosów.
Pedałowała zawzięcie ulicami miasta. Na czystym niebie świeciło słońce, a sygnalizacja
świetlna zdawała się tak zsynchronizowana, że zawsze miała zielone.
Chciała jak najszybciej zobaczyć Patrika i Hugona. Gdy poprzedniego wieczoru
rozmawiali o pracy kelnerki, Eva była pełna entuzjazmu, podczas gdy chłopcy oceniali jej szanse
na bliskie zeru. A jednak miała dla nich dobre wieści.
Jedyny mankament stanowiły godziny. Miała pracować dwa razy w tygodniu na zmianę
obiadową, trzy razy na wieczorną i co drugi weekend. Stawka – osiemdziesiąt pięć koron za
godzinę – była niższa, niż się spodziewała, ale zaakceptowała ją bez sprzeciwu. Andersson
sugerował, że może za jakiś czas wzrośnie. Ile wychodziło z napiwków, nie zapytała, ale
Slobodan uprzedził, że wszyscy dzielą się po równo. To oznaczało całą załogę kuchni, łącznie z
pomocnikami i stażystami z Ekeby School.
Przy Ultuna dopadło ją zmęczenie, więc zsiadła z roweru. Po polu jeździł kombajn
zostawiający za sobą brązowe badyle siana. Przez pył unoszący się nad szerokim nagarniaczem
pochłaniającym łodygi i końcówki zbóż dostrzegła twarz kierowcy. Pomachała do niego, a on się
uśmiechnął i też pomachał. Ogarnęło ją uczucie solidarności ze żniwiarzem. Pszenica, z której
powstanie mąka na potrawy, które Eva będzie podawała gościom, była zbierana właśnie tu i
teraz.
Szosą przejechał autobus. Wkrótce będzie nim jeździła do pracy i z pracy.
– Praca! – krzyknęła, wsiadła na rower i przepedałowała przez Kuggebro.
Kiedy weszła do domu, Patrik siedział przy kuchennym stole i jadł kanapkę. Hugo tkwił
przed komputerem.
– Siedzi tak od dwóch godzin – poskarżył się Patrik.
– Bo odrabiam lekcje – oznajmił Hugo.
– Akurat – mruknął Patrik.
– Hugo, chodź tu! – zawołała Eva i usiadła przy stole.
Pojawił się błyskawicznie, gotowy do walki o czas komputerowy.
– Dostałam pracę – pochwaliła się Eva.
Patrik, który kroił sobie kolejną kromkę, rzucił jej szybkie spojrzenie.
– W takim razie będziemy codziennie jedli w restauracji – ucieszył się Hugo.
Długo potrwało, zanim zdołała zapędzić chłopców do łóżek. Chcieli wiedzieć wszystko o
„Dakarze”, a ona uznała, że powinni mieć jakiś udział w jej wygranej na loterii. Bo tak się
właśnie czuła: jakby trafiła szczęśliwy los. Nikt się nie spodziewał, że znajdzie pracę, a już
najmniej Helen. Postanowiła, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi jutro rano, będzie telefon do
przyjaciółki.
Zegar w salonie wybił dwunastą. Powinna zadzwonić do rodziców w Ekshärad, ale było
już za późno. A może lepiej odczekać kilka dni, aż rozpocznie pracę i trochę się w niej wprawi.
Kiedy wyciągała pościel z łóżka, postanowiła, że się wykąpie i zmieni poszewki mimo
późnej godziny.
Po kąpieli nasmarowała się cytrusowym kremem. Spojrzała na swoje odbicie w
łazienkowym lustrze i zatęskniła za kimś, z kim mogłaby się podzielić swoim szczęściem.
Chłopcy byli zadowoleni, chociaż okazywali to zupełnie inaczej. Hugo zdążył wyliczyć
wszystko, co powinna kupić. Patrik prawie się nie odzywał, ale widać było, że cieszy go
świadomość, że matka wreszcie ma prawdziwą pracę.
Ale dzielenie się radością z synami nie było do końca spontaniczne. Musiała zachować
wyczucie realizmu: praca w „Dakarze” nie oznaczała wstąpienia na ścieżkę oszałamiającej
kariery. To była tylko praca kelnerki, w dodatku niezbyt dobrze płatna. Żadna wygrana na loterii
ani bilet do łatwego życia.
Eva chciałaby móc podzielić się swoim optymizmem z jakimś mężczyzną. Tak po prostu.
Krem odurzał zapachem i dodawał jej skórze gładkości, ale były to w jakimś sensie zmarnowane
wysiłki. Miała wyrzuty sumienia, że bezsensownie wyrzuca pieniądze.
Mimo to kładła się do łóżka dziwnie podekscytowana, zupełnie jak zakochana nastolatka.
7
Do biura Anderssona, które mieściło się za kuchnią w „Alhambrze”, mieli prawo
wchodzić tylko on i Armas. Poznali się przed dwudziestu laty w klubie striptizowym w
Kopenhadze. Armas siedział na samym przodzie i ze względu na swoją olbrzymią posturę
zajmował prawie całą kanapę przy maleńkim stoliku. Slobodan dosiadł się do niego. Nie dlatego,
że pragnął towarzystwa, ale dlatego, że chciał być blisko sceny.
Striptizerki, wyraźnie znudzone, poruszały się ospale i z tak małą kreatywnością, że wielu
klientów przestało oglądać ich występ. Slobodan westchnął.
– Beznadziejne jak zwykle – mruknął, a Armas spojrzał na niego obojętnie i tylko
wzruszył ramionami.
Niezrażony Slobodan wyciągnął rękę i się przedstawił. Po chwili wahania Armas uścisnął
mu dłoń i wymamrotał imię, którego Andersson nie dosłyszał.
To był początek ich wieloletniej współpracy.
Teraz siedzieli po przeciwnych stronach biurka. Armas milczał, podczas gdy Slobodan
trajkotał jak nakręcony. Rozłożył mapę i wskazał pulchnym palcem miasto w północnej
Hiszpanii.
– To tutaj – oznajmił.
Armas już to wiedział. W gruncie rzeczy wiedział już wszystko o nadchodzącej operacji.
– Pojedziesz samochodem – tokował Andersson. – Spiszę ci nazwy restauracji, które
odwiedzisz. Przede wszystkim tę na północnych przedmieściach Guerniki. Pojeździj po okolicy
co najmniej tydzień, pogadaj z szefami kuchni i zbierz pomysły. Tylko nie jakieś cholerne
bacalao, mam już po uszy dorsza. Ale sera kup, ile chcesz. Wiesz, jakie lubię. Jeśli będą cię
sprawdzali na granicy, nie krępuj się, udawaj, że jesteś zdenerwowany z powodu sera. I wino, ale
tylko odmiany baskijskie, żeby celnicy czuli się dumni. W dziedzinie jedzenia rób z siebie idiotę.
Zaproponuj, że zapłacisz podatek czy co tam jeszcze będą chcieli, powiedz im, że szef cię udusi,
jeśli nie wrócisz z kawałkiem dobrego cabraleza.
Armas kiwnął głową i spojrzał na szefa. Spocona twarz, wymięty garnitur – na jednym
rękawie widniała duża tłusta plama – i grube palce, które nieustannie gmerały w papierach na
biurku. Slobodan wyglądał na zmęczonego. Na jego nalanej twarzy nie było zmarszczek, ale miał
wory pod oczami, a ciemne, zaczesane do tyłu włosy przerzedziły się i każdego dnia pojawiały
się w nich kolejne nitki siwizny.
– Załapałeś?
– Załapałem.
– Jorge przysłał mi maila.
Armas był zaskoczony.
– Maila? Czy on oszalał?
– Wszystko usunąłem – zapewnił Slobodan i kontynuował: – Spotkasz się z nim przed
akwarium w San Sebastián. W pobliżu, na molo, jest restauracja. Zorientujesz się, która to.
Wystroili ją w mnóstwo flag i błyskotek. Zjedz tam. Znam jednego z kelnerów. Ma ksywkę Mini.
– Współpracuje z nami?
– Nie bezpośrednio, ale doskonale się orientuje, co się dzieje w mieście, i zawsze wie,
kiedy policja coś szykuje.
Armasowi się to nie podobało. Nie podobał mu się Jorge i nie podobał mu się nowy
hiszpański półgłówek. To było typowe dla Slobodana – improwizacja w ostatniej chwili.
Kjell Eriksson Komisarz Ann Lindell 07 Człowiek z gór
1 Chmury ześliznęły się leniwie za góry po drugiej stronie doliny. Wąskie, białe jak kość słoniowa pasma mgły, które zakradły się przez przełęcz na wschodzie, jak często bywało późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem, utworzyły mleczne zasłony podświetlone blaskiem promieni zachodzącego słońca. Porastające grzbiety drzewa prężyły się niczym kolumny żołnierzy, ich szeregi ciągnęły się dalej, niż Manuel Alavez potrafił sobie wyobrazić. Chmury popłynęły w dół do nabrzeży Oaxaca po pożywienie i wilgoć. Choć czasem, jakby dla odmiany, kierowały się na północ, by posmakować słoności Karaibów. Gdy wróciły, zbocza wciąż były mokre i parowały gorącym oddechem gęstej roślinności. Ludzie i muły, niewiele więksi od dźwiganych ciężarów, krok za krokiem schodzili ścieżkami do wioski, gdzie psy witały ich znużonym poszczekiwaniem, a nad wypalonymi słońcem dachami połyskującymi ciepłymi odcieniami czerwieni unosił się dym. Obłoki ospale przesunęły się bliżej gór. Manuel wyobraził sobie, że chmury i góry wymieniły się płynami, a potem opowiedziały sobie, co się wydarzyło w ciągu dnia. Nie, żeby góry miały do opowiedzenia coś więcej niż zwykłe plotki ze wsi, jednak chmurom najwyraźniej to wystarczało. Tęskniły za tą krótką pogawędką po tym, jak musiały przeć naprzód nad niespokojnym kontynentem naznaczonym piętnem rozpaczy i mozolnej harówki. La vida es un ratio, życie to chwila, mawiała jego matka, odsłaniając prawie bezzębne usta w lekkim uśmiechu, który jednocześnie podkreślał i pomniejszał jej słowa. Później Manuel zmienił jej powiedzenie na La vida es una ratita – życie jest szczurem. Manuel, jego matka i jego dwaj bracia zwykli przyglądać się górom ze zbocza, na którym suszyli ziarna kawy. Z tego miejsca widzieli także ponad sześćdziesiąt domów w wiosce. Wioska, jak wiele innych, była oddalona od świata. Leżała godzinę drogi od najbliższej większej szosy prowadzącej do Talei, skąd po pięciogodzinnej podróży autobusem można było dotrzeć do Oaxaca. Kawę pakowano w porcie – nikt nie wiedział w którym – i wysyłano el norte lub do Europy. Kupcy ładowali worki na statki, statki odpływały w siną dal, a wieśniacy wiedzieli tylko, że ich kawa jest smaczna i że zanim dotrze do konsumenta, jej cena wzrośnie dziesięć razy, może i dwadzieścia. Manuel, zapatrzony w kryształowo przejrzystą atlantycką noc, oparł czoło o chłodne okno w samolocie. Był wyczerpany długą podróżą z gór do Oaxaca, siedmiogodzinną jazdą autobusem do stolicy i czekaniem pół dnia na lotnisku. Pierwszy raz w życiu leciał samolotem. Strach, jaki czuł wcześniej, przerodził się w zdumienie, że znajduje się na wysokości jedenastu tysięcy metrów. Przeszła stewardesa i zaproponowała kawę, ale odmówił. Ta, którą dostał wcześniej, nie była smaczna. Obserwował stewardesę, gdy obsługiwała pasażerów po drugiej stronie przejścia. Przypominała mu Gabriellę, kobietę, którą zamierzał poślubić. Najwyższy czas, powiedziała jego matka. W jej oczach był już stary. Uznał, że wreszcie musi ożenić się z Gabriellą. Poznali się kilka lat temu, kiedy był w Kalifornii, i utrzymywali kontakt listownie. Kilka razy do niej dzwonił. Czekała na niego, a jemu to ciążyło. Nie miał serca odmówić jej tego, czego się spodziewała: małżeństwa. Oczywiście kochał Gabriellę, przynajmniej tak sobie mówił, ale na myśl o związaniu się na zawsze odczuwał coraz silniejszy niepokój. Zasnął, gdy lecieli między dwoma kontynentami, i natychmiast przyśnił mu się Angel.
Stali na milpa, na której uprawiali kukurydzę, fasolę i dynie. Było to tuż przed zbiorami kukurydzy. Jego brat wyciągnął się na ziemi w cieniu pod drzewem. Miał dobry humor i śmiał się tak, jak tylko on potrafił, jakby gdakanie dobiegało z jego zaokrąglonego brzucha. Angel był pulchny i w dzieciństwie przezywali go el Gordito. Tamtego dnia opowiadał Manuelowi o Alfredzie, dziewczynie z Santa Maria de Yaviche, sąsiedniej wioski. Poznali się w lutym podczas fiesty i Angel opisywał twarz Alfredy i jej włosy z najdrobniejszymi szczegółami. Zawsze zwracał uwagę na szczegóły. Manuel był zaniepokojony swawolnym tonem, jakim brat mówił o dziewczynie, która miała zaledwie siedemnaście lat. – Uważaj, żebyś jej nie sprowadził na złą drogę – ostrzegł. – To ona mnie sprowadza na złą drogę. – Angel zachichotał. – To ona sprawia, że cały drżę. – Musimy wracać – orzekł Manuel. – Zaraz – zaoponował Angel. – Jeszcze nie skończyłem. Manuel nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Angel mógłby być pisarzem, tak dobrze opowiada, pomyślał. Po drugiej stronie pola baraszkowały dzikie zające. Skakały beztrosko, nieświadome szybującego na niebie jastrzębia. – Jesteś conéju, ale życie to nie zabawa – zauważył Manuel i pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział. Był najstarszy z braci i zbyt często przyjmował rolę tego, który musi ganić i stawiać do pionu. Angel i średni brat, Patricio, zawsze byli skorzy do śmiechu i dziecinnych żartów. Zakochiwali się tak często i tak szybko jak żaby. Niczego się nie bali i Manuel zazdrościł im optymizmu i beztroski. Angel podążył za spojrzeniem brata i dostrzegłszy drapieżnego ptaka, który wolno opuszczał się w dół, podniósł ręce, jakby trzymał strzelbę, wycelował i strzelił. – Bang! – rzucił i spojrzał na Manuela. Ten uśmiechnął się, ale odwrócił głowę. Wiedział, że jastrząb wkrótce ostro zanurkuje, i nie chciał oglądać końca jego polowania. – Spudłowałem, ale jastrząb też musi żyć – rzekł Angel, jakby czytał bratu w myślach. – Zajęcy jest dużo. Manuela zirytowało, że Angel mówi po hiszpańsku, ale nie zdążył go upomnieć, bo w tym momencie się obudził. Wyprostował się i zerknął na kobietę na siedzeniu obok. Spała. Najwyraźniej nie przeszkodził jej, gdy się wzdrygnął. Patricio był gdzieś tam w dole. Od chwili, gdy Manuel dowiedział się o losie brata, jego nastrój oscylował między gniewem, żalem i smutkiem. Pierwszy list Patricia składał się tylko z trzech zdań: „Żyję. Złapali mnie. Dostałem osiem lat”. Następny zawierał trochę więcej szczegółów, suchych faktów, ale za słowami dało się wyczuć beznadzieję i desperację, które zdominowały wszystkie kolejne listy. Manuel nie potrafił sobie wyobrazić brata za kratkami. Patricio kochał otwartą przestrzeń i spoglądał tak daleko, jak to tylko możliwe. Miał w sobie ogromną witalność i zawsze był gotów pójść kilka kroków dalej, by sprawdzić, co się kryje za następnym zakrętem, wzgórzem, rogiem ulicy. Był najsilniejszy z braci i wyższy od prawie wszystkich mężczyzn we wsi. Dzięki mocnej budowie i bystremu spojrzeniu cieszył się opinią człowieka wrażliwego, którego warto słuchać bardziej niż innych. Spokojny i małomówny Patricio, który zawsze się zastanowił, zanim coś powiedział lub zrobił, zupełnie nie przypominał gadatliwego, porywczego Angela. Tak naprawdę
jedynym, co ich łączyło, było pogodne usposobienie i skłonność do śmiechu. Z listu brata Manuel wywnioskował, że więzienia w Szwecji są zupełnie inne niż w Meksyku. Dobrze, że wolno im mieć w celi telewizor i mogą się uczyć. Ale czego mógł się uczyć Patricio? Nigdy nie lubił książek. Do pracy miał stosunek niechętny, nieważne, czy chodziło o sianie, pielenie czy zbieranie plonów. Maczetą posługiwał się, jakby miał dwie lewe ręce. Pomimo siły jego uderzenia bywały słabe i niecelne. – Jeśli myślisz, że zostanę żałosnym campesino, to się mylisz – powtarzał, ilekroć Manuel przypominał mu, że muszą podtrzymywać tradycję. – Nie chcę siedzieć w górach jak ranchero, żreć fasoli i tortilli, raz w tygodniu schodzić do wsi, zalewać się aguardiante i klepać coraz większą biedę. Nie widzisz, że nas oszukują? Czy wytrzyma osiem lat w więzieniu? Manuel bał się o życie i zdrowie brata. Dla Patricia przebywanie w zamknięciu praktycznie równało się wyrokowi śmierci. Kiedy Manuel napisał mu, że przyjeżdża do Szwecji, Patricio odpowiedział, że nie chce żadnych odwiedzin. Ale Manuela to nie obchodziło. Musiał się dowiedzieć, co się stało, jak i dlaczego zginął Angel i dlaczego Patricio okazał się aż tak głupi, by wplątać się w przemyt narkotyków. Kiedy tylko samolot przebił się przez chmury i dotknął ziemi, Manuel powrócił myślami do gór, do matki i do ziaren kawy. Jakież one były piękne! Kiedy się suszyły w otwartych jutowych workach ustawionych w każdym kącie domu, nawet przed ich sypialnią, miało się ochotę ich dotykać. Ilekroć Manuel wsuwał dłoń między te, o dziwo pozbawione zapachu, ciemne kamyczki, czuł przelewające mu się przez palce czyste szczęście. – La vida es una ratita – wymamrotał, wykonując znak krzyża i patrząc na rozciągającą się w dole panoramę obcego kraju.
2 Slobodan Andersson głośno się roześmiał. Jego nalaną twarz przeciął krzywy uśmiech, który odsłonił pożółkłe od tytoniu zęby. Przypominały drewniane kołki z ociosanymi na ostro czubkami. Andersson często się śmiał, a jego śmiech brzmiał jak ujadanie małego psa, nie był jednak człowiekiem, którego można byłoby nazwać wesołym. Wrogowie – których liczba rosła z upływem lat – nazywali go lekceważąco „kłamliwym pudlem”, ale Slobodan zupełnie się tym nie przejmował. Ilekroć ktoś mu przypominał o tym przezwisku, unosił nogę i wydawał z siebie dodatkowe szczeknięcia. – Pudel – mawiał – jest spokrewniony z wilkiem. Nie tylko twarz miał nalaną. W ostatnich dwóch dekadach bardzo utył i coraz trudniej było mu utrzymać tempo, dzięki któremu wśród klientów i pracowników swojego pubu cieszył się podziwem i respektem. Ale to, co stracił z fizycznej mobilności, nadrabiał doświadczeniem i coraz większą bezwzględnością. Pozostawiał za sobą ludzi zagubionych, czasami wręcz załamanych, a czynił to z obojętnością, której nie łagodziła żadna dawka śmiechu i poklepywania po plecach. Historia jego życia, którą ćmy barowe wręcz uwielbiały opowiadać, była tyleż pasjonująca, ile mętna. Slobodan zwykł ją doprawiać mieszanką anegdot ze swojej w przybliżeniu trzydziestoletniej działalności w branży i niejasnych stwierdzeń otwartych na interpretacje. Pewne było, że jego matka była Serbką, a ojciec Szwedem, ale już nikt nie wiedział, czy wciąż żyją, a jeśli tak, to gdzie. Sam Slobodan milczał na ten temat. Za to chętnie opowiadał o swoim dzieciństwie w Skåne i o tym, jak w wieku piętnastu lat rozpoczął pracę w znanej restauracji w centrum Malmö. Odmawiał podania jej nazwy, mówił o niej po prostu „knajpa”. Pierwsze trzy miesiące spędził na myciu i szorowaniu, Według Anderssona tamtejszy szef kuchni – „niemiecka świnia” – był sadystą. Inni mówili, że Slobodan, który z czasem awansował na jego zastępcę, wpakował mu nóż w brzuch. Co do przyczyn i skutków tego dźgnięcia opinie były podzielone. Tak czy inaczej, po licznych wyprawach do Kopenhagi i Hiszpanii Slobodan wypłynął na szerokie wody kulinarnego światka Uppsali i zaskoczył wszystkich, otwierając równocześnie dwie restauracje: „Lido” i „Pigalle”. Mało gustowne nazwy, uważało wielu, i podobną ocenę zyskało serwowane tam jedzenie. Obie knajpy łączył także drogi wystrój. „Lido” miało długi na jedenaście metrów bar z cynową ladą, na której klienci mogli wyrzynać zamówienia udostępnianymi specjalnie do tego celu śrubokrętami. Później, ze względu na bójki, śrubokręty usuwano. „Pigalle” było nieudaną mieszaniną elementów orientalnych i śródziemnomorskich – sieci rybackie na suficie, muszle i wypchane ryby piły przywodziły na myśl wakacje na Majorce z późnych lat sześćdziesiątych, a ciężkie aksamitne zasłony i wszechobecna woń kadzideł kojarzyły się z jakąś bliskowschodnią tawerną. Obie knajpy padły po zaledwie roku. Andersson część rzeczy wywiózł na śmietnik w Hovgården, ale te, które były coś warte, zachował i wkrótce otworzył kolejną restaurację. „Dżyngis-Chan” od początku cieszyła się sporym powodzeniem. Nie oferowała wprawdzie żadnych kulinarnych sensacji, ale szybko stała się popularnym miejscem spotkań. To wtedy zaczęto dostrzegać talent Slobodana do tworzenia wręcz rodzinnej atmosfery. Często sam stawał
za barem i umiał wybierać spośród klienteli tych, którzy byli lojalni i ściągali innych. „Dżyngis-Chan” zakończył żywot z przytupem, a raczej z dymem, bo wybuchł pożar w kuchni. Wprawdzie Slobodan kupił nowy sprzęt, ale gdy potem nastąpiły trzy włamania z rzędu, ostatecznie zbankrutował. Wyjechał z Uppsali. Jedni twierdzili, że udał się do Azji Południowo-Wschodniej, inni, że na Karaiby albo do Afryki. Ponoć przysłał pocztówkę z pozdrowieniami do urzędu skarbowego. Po roku wrócił, opalony, z nieco mniejszym obwodem w pasie i głową kipiącą nowymi pomysłami. Znowu miał pieniądze, mnóstwo pieniędzy. Rzucił kilka tysiączków wierzycielom, a krótko potem swoje podwoje otworzyła „Alhambra”. To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Od tamtej pory restauracyjne imperium Slobodana tylko się rozrastało. „Alhambra” mieściła się w zabytkowym budynku w centrum miasta, rzut kamieniem od głównego placu. Wejście było ekstrawaganckie, z marmurowymi schodami i mosiężnymi drzwiami, na których wykuto inicjały właściciela i wymalowano srebrną farbą nazwę restauracji. Wszelkie sugestie szefa kuchni Oskara Hammera co do wystroju wnętrza Slobodan odrzucił. – Za zimne – orzekł, gładząc się po łysinie na czubku głowy, gdy Hammer przedstawił mu do oceny swoje szkice. – Musi być wesoło, kolorowo i kapać od złota. I tak było. Wielu uznało nawet, że konsekwentne zastosowanie się do wskazówek właściciela uczyniło wnętrze stylowym, jakkolwiek by ten styl oceniać. Złote i purpurowe ściany zostały obwieszone kinkietami i obrazami w ozdobnych białych ramach. Wszystkie obrazy przedstawiały sceny z greckiej mitologii. – W końcu nazwa restauracji to „Alhambra” – bronił się Slobodan, gdy Hammer zgłaszał obiekcje. Ciężką srebrną zastawę i rokokowe kandelabry, którymi udekorowano stoły, zdobył Armas, wieloletni zaufany asystent Slobodana. Teraz imperium Anderssona stało na progu kolejnego przedsięwzięcia. W poszukiwaniu inspiracji Slobodan zwrócił się ku nowemu kontynentowi. Restauracja została ochrzczona nazwą „Dakar” i od początku wypaliła. Zdobiące ściany zdjęcia z Afryki Zachodniej – niektóre powiększone do prawie metra kwadratowego – przedstawiały sceny z jarmarków, codziennego życia wsi i wydarzeń sportowych. Wykonał je Senegalczyk, który przez wiele lat podróżował po kraju z aparatem fotograficznym. Slobodan zamierzał pójść na całość i zainwestować w „pozłacaną oprawę”, jak to ujął. Jego celem było przekonanie klientów najmodniejszych lokali w mieście, by je porzucili na rzecz „Dakaru”. – Ten stary bolszewik – nazywał tak właściciela rybnej restauracji, do której establishment Uppsali zwykł chadzać na lunch – będzie miał się z pyszna. Sprawię, że wielkie damy przeniosą się do mnie. Zdobędę tyle gwiazd, że światowa prasa będzie się ustawiała przed wejściem w kolejce. Moje menu będzie drukowane w podręcznikach jako przykład doskonałej kuchni. Nie istniały granice dla wizji Slobodana i jego przekonania, że szturmem zdobędzie Uppsalę i cały świat. – Potrzebuję szefa kuchni z prawdziwego zdarzenia – oznajmił na pierwszym spotkaniu z Hammerem i Armasem. – Potrzebujesz dużo pieniędzy – odparł na to Hammer. Slobodan odwrócił się do niego gwałtownie. Hammer już przygotował się na inwektywy, jakich zwykle nie szczędził mu pryncypał przy każdym tego rodzaju sprzeciwie, ale tym razem
zamiast gniewnego spojrzenia zobaczył szeroki uśmiech. – To już zostało załatwione – oznajmił Andersson.
3 W drogę – wymamrotał Johnny Kvarnheden i podkręcił głośność w samochodowym stereo. Wieczorne słońce kąpało się w wodach jeziora Vättern. Wyspa Visingö wyglądała jak olbrzymi statek wojenny płynący na południe, a prom do Gränny przypominał chrząszcza na posadzce ze złota. Było coś filmowego w ucieczce Kvarnhedena, jakby ktoś reżyserował jego melancholię, ustawił światła i dodał muzykę. Świadomy tego filmowego efektu, pozwolił sobie na wzruszenie tą klasyczną sceną: samotny człowiek porzucający dawne życie, w drodze do nieznanego. Wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna, chwila zastanowienia, podjęcie decyzji, spakowanie dobytku – niewielkiego, za to w wielkim pośpiechu – i już mógł wyruszyć w drogę. Chciałby, aby ta jazda trwała wiecznie, aby pojemność baku, głód i pełny pęcherz stanowiły jego jedyne ograniczenia. Żeby mógł się skupić na podróży i mknąć przed siebie, nie przejmując się niczym poza tarciem opon po asfalcie. Gdyby miał kamerę, skierowałby ją nie na swoją twarz czy krajobrazy za oknem, ale na ślady zostawione przez inne pojazdy, na koleiny pozostałe po zębach pługów. Ścieżką dźwiękową nie byłby głos Madeleine Peyroux płynący z odtwarzacza CD, tylko rytmiczne dudnienie kół. Głosem przemawiającym do widzów byłyby sztywność jego pleców i palce zaciśnięte jak na kierownicy. Dusił w sobie uczucie zawodu i smutku, ale to samo robił z nadzieją i marzeniami. Myślał o przepisach kulinarnych, o półmiskach z potrawami, jednej smakowitszej od drugiej. To, że był szefem kuchni, na jakiś czas go ratowało. Był bezwartościowy i jako kochanek – już mu nawet nie stawał – i jako partner. Uświadamiał to sobie stopniowo, choć coraz wyraźniej, a z całą siłą dotarło do niego wczoraj wieczorem, gdy Sofie nazwała jego wysiłki patetycznymi. – Ty nie żyjesz – powiedziała w nagłym przypływie szczerości – a ta twoja tak zwana troska o nasz związek jest po prostu żałosna. Rzygliwa. Ty nie potrafisz kochać. Wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć, przywarł do niej całym ciałem i po raz pierwszy od miesięcy poczuł pożądanie. Odepchnęła go z odrazą. – Rzygliwa – powiedział na głos. – Co to w ogóle za słowo? Minął Linköping i Norrköping i wjechał na teren prowincji Sörmland, a narastająca desperacja sprawiała, że jechał stanowczo za szybko. Samo kierowanie już nie wystarczało. Jeszcze bardziej pogłośnił odtwarzacz i raz za razem puszczał ten sam album. Dojeżdżając do Sztokholmu, starał się myśleć o nowej pracy. „Dakar” wydawał się dobrą restauracją, solidnej klasy B. Nie wiedział o niej nic poza tym, co znalazł poprzedniego dnia w Internecie. Menu wyglądało dobrze, ale odnosiło się wrażenie, że chociaż aspiruje do wysokiej klasy, nie do końca się w niej mieści. Nie brakowało ciekawych potraw. Wręcz przeciwnie. Zupełnie jakby ten, kto stworzył menu, za wiele w nim umieścił. Gdy mieszkająca w Uppsali siostra powiedziała mu o tej robocie, Johnny zadzwonił do właściciela. Ten wypytał go o referencje i oddzwonił pół godziny później, by powiedzieć, że został przyjęty. Tak, jakby wyczuł jego sytuację. O mieście Johnny wiedział tylko tyle, że jest tu uniwersytet. Siostra nie powiedziała mu wiele, ale to nie było konieczne. Zamierzał… no właśnie, co? Gotować, oczywiście, ale co jeszcze?
4 Wyobraź sobie, że potrafisz żeglować. Eva Willman uśmiechnęła się do siebie. Artykuł o wakacyjnym raju w Indiach Zachodnich ilustrowało zdjęcie jachtu. Żagle miał opuszczone do połowy, o burtę rozbijały się fale, a na szczycie masztu powiewała chorągiewka. Przy sterze stał mężczyzna w niebieskich szortach, białym podkoszulku bez rękawów i niebieskiej czapce z daszkiem. Wyglądał na zrelaksowanego, zwłaszcza jak na kogoś, kto odpowiada za tak dużą łódź. Eva przypuszczała, że to on sterował jachtem. Patrzył na żagle łopoczące na wietrze i chyba się lekko uśmiechał. – Niestety, nie byłoby mnie stać nawet na taką czapkę – dodała i pokazała palcem. Helen nachyliła się, zerknęła na zdjęcie, po czym z powrotem zatopiła się w sofie i dalej piłowała paznokcie. – Ja tam mam chorobę morską – rzuciła. – Ale tylko pomyśl, jaka to wolność – powiedziała Eva i wróciła do czytania. Artykuł mówił o wyspach ABC – Arubie, Bonaire i Curaçao. Opisywano je jako istne eldorado dla nurkujących. Miejsce, gdzie można zapomnieć o wszelkich problemach. – Antyle… – Eva westchnęła. – Pomyśl, ile tam miejsc do pływania. – Żeglowanie to nie moja bajka – upierała się przy swoim Helen. Przez chwilę Eva studiowała mapę ze sznureczkiem wysp wzdłuż wybrzeży Wenezueli. Przesuwała się wzdłuż linii brzegowej i odczytywała obco brzmiące nazwy. Chrobotanie pilniczka zaczynało jej działać na nerwy. – Chciałabym zobaczyć ryby, te tropikalne, we wszystkich kolorach tęczy. Zerknęła na cyfrowy zegar w odtwarzaczu wideo i ponownie zagłębiła się w lekturze. – Może powinnam się zapisać na kurs – zastanawiała się. – Żeglarstwa, znaczy się. Pewnie to nie takie trudne. – A znasz kogoś, kto ma łódź? – spytała Helen. – Nie, ale zawsze można kogoś takiego poznać – odparła Eva. Przebiegła wzrokiem następny artykuł. Był o jakiejś szkole na południu Szwecji, która spłonęła. – Może poznam jakiegoś przystojniaka z łodzią. To musi być żaglówka, a nie coś z silnikiem. – I kto to niby miałby być? – Jakiś miły, przyzwoity chłopak. – Który chciałby babkę w średnim wieku z dwójką dzieci? Śnij dalej. Te słowa uderzyły w Evę z niespodziewaną siłą. – Tak, a co z tobą? – rzuciła agresywnie. Pilnik zawisł w powietrzu. Eva dalej przewracała strony magazynu. Czuła na sobie spojrzenie Helen. Dobrze wiedziała, jak teraz wygląda jej przyjaciółka: jeden kącik ust opuszczony, pionowa zmarszczka na czole i znamię między brwiami niczym kropka w wykrzykniku. Helen była specjalistką w robieniu niezadowolonej miny, jakby ktoś ciągle próbował jej dokuczyć. Co zresztą nie odbiegało od prawdy. Mąż nieustannie ją zdradzał. – Co masz na myśli? – Nic szczególnego – odparła Eva i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę przyjaciółki. – Co w ciebie dzisiaj wstąpiło, do cholery? Nic nie poradzę na to, że cię wykopali.
– Nikt mnie nie wykopał! Zostałam zwolniona po długich cholernych jedenastu latach. Eva odepchnęła magazyn i wstała. Nie po raz pierwszy Helen użyła słowa „wykopali”. Eva go nienawidziła. Miała trzydzieści cztery lata i daleko jej było do uczucia, że jest bezużyteczna. – Znajdę sobie nową pracę – oznajmiła. – Powodzenia – mruknęła Helen i wróciła do piłowania paznokci. Eva wyszła z salonu i skierowała się do kuchni, gdzie pospiesznie zebrała ulotki z agencji pracy i wetknęła je między książki kucharskie. Wkrótce miał wrócić Patrik. Rytmiczny odgłos piłowania docierał nawet tutaj. Eva ruszyła się sprzed szafki, w której stała puszka z czekoladą w proszku O’boy. Ważne stały się najbardziej rutynowe czynności, jak wyjęcie mleka i czekolady. Wyciągnęła rękę. Biały pasek na nadgarstku w miejscu, gdzie nosiła zegarek, przypominał o upływie czasu. Poruszała się ostrożnie, jakby obca we własnej kuchni, podczas gdy sekundy, minuty i godziny zawzięcie maszerowały przed siebie. Jej dłoń była ciepła, a ramię opalone i pokryte maleńkimi wątrobowymi plamkami, których w ostatnich kilku latach sporo przybyło. Otworzyła szafkę. Odgłos piłowania ucichł i teraz słyszała tylko szelest stron magazynu przekładanych przez Helen. Na półce stały cukier, mąka, płatki owsiane, kukurydza, kawa i inne suche produkty. Patrzyła na każdą paczkę, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu. Jej letarg przerwał dopiero odgłos otwieranych frontowych drzwi. Szybko wyjęła z szafki czekoladę w proszku, a potem otworzyła lodówkę i sięgnęła po mleko. Zostały go tylko dwa litry. Ogórki też już się kończyły, ser wysechł na wiór, były za to jajka i wystarczająca ilość jogurtu. – Cześć! – zawołała, sama zaskoczona, jak radośnie to zabrzmiało, ale uśmiechnęła się dopiero na odgłos kroków syna w korytarzu. Za jego niedbałym sposobem poruszania się i nieco zrzędliwym nastawieniem kryła się zdolność do obserwacji, która nigdy nie przestawała jej zadziwiać. Patrik był coraz mądrzejszy i dojrzalszy. Kiedy zwracała mu na to uwagę, kwitował jej słowa wzruszeniem ramion, a gdy go chwaliła, wydawał się kompletnie zbity z tropu, jakby nie chciał się przyznać, że bywa troskliwy i miły. Wszedł do kuchni i usiadł. Eva też usiadła, ale milczała. – Kto u nas jest? – spytał. – Helen. Przyszła pożyczyć żelazko. – Nie ma własnego? – Zepsuło się. Patrik westchnął i nalał sobie mleka. Eva przyglądała mu się. Jego spodnie były już porządnie znoszone, ale twierdził, że właśnie tak mają wyglądać. Gdy stare ciuchy stają się modne, biedni choć raz mają z tego korzyść, pomyślała. – Znalazłem ci pracę – oznajmił niespodziewanie. Szykował sobie czwartą kanapkę. – Słucham? – Eva była zdumiona. Patrik spojrzał na nią, a jej się wydało, że dostrzegła troskę w jego oczach. – Mówiła o tym mama Simona. Jej brat przeprowadza się do Uppsali ze względu na nową pracę – wyjaśnił i upił łyk czekolady. – A jaki to ma związek ze mną? – Potrzebują tam kelnerków. Brat mamy Simona jest kucharzem. – Kelnerek, nie kelnerków.
– Ale kucharz jest dobrze. – Mam pracować jako kelnerka? Co jeszcze mówiła? Coś o mnie? Patrik tylko westchnął. – Co mówiła? – Musisz sama z nią porozmawiać. – Wstał z kanapką w dłoni. – Idę dzisiaj do kina. – Masz pieniądze? Zamiast odpowiedzieć, poczłapał do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Eva spojrzała na ścienny zegar. Matka Simona, pomyślała i zaczęła sprzątać ze stołu, ale przypomniała sobie, że wkrótce ze szkoły wróci Hugo. Do kuchni weszła Helen. – Gdzie jest Patrik? – spytała, siadając przy stole. Eva nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Helen świetnie wiedziała, gdzie jest jej syn. A to pytanie zadała chyba tylko po to, żeby ją wkurzyć. – Uważasz, że z ciebie kpię, tak, wiem – odezwała się Helen niespodziewanie głośno. – Marzysz o jachtach i miłym, porządnym facecie, ale o czymś chyba nie pomyślałaś, co? Eva wlepiła w nią zdumione spojrzenie. – O co ci chodzi? – O to, że nigdy nic z tym nie robisz. Rozumiesz? To tylko puste słowa. – Mam pracę – oznajmiła Eva. – Co? – Będę kelnerką. – Gdzie? – Jeszcze nie wiem. Helen spojrzała na nią, a Eva mogłaby przysiąc, że dostrzegła na jej ustach ślad uśmiechu. Po wyjściu przyjaciółki Eva nalała sobie resztę kawy i opadła na krzesło. Najgorsze jest, pomyślała, gdy inni nie traktują cię poważnie. Albo raczej nie wierzą w twoje zdolności. Helen próbowała ukryć kpiący uśmieszek, bo zdawała sobie sprawę, że ich przyjaźń nie zniesie wszystkiego, ale wcześniej czy później zapyta o tę pracę kelnerki. Ot tak, mimochodem spyta, jak wyszło, bo… No właśnie, bo co? Bo chce się poczuć lepsza? A może żeby wyładować swoje frustracje na Evie, chociaż tak naprawdę powinna uporządkować własne życie? Helen nie pracowała, od kiedy przed kilku laty przestała prowadzić u siebie domowe przedszkole. Te myśli sprawiły, że Eva aż zagotowała się z wściekłości. Sięgnęła po kubek z kawą. Pijąc ją małymi łykami, słyszała muzykę dochodzącą z pokoju Patrika. Szkoda, że nie został w kuchni i nie powiedział, co jeszcze mówiła matka Simona. Ale prawdopodobnie nie było wiele do powiedzenia. Czy jestem bezwartościowa? To pytanie pojawiło się, gdy sięgała do szafki pod zlewem po nowy worek na śmieci. Na dnie plastikowego pojemnika leżała rozkładająca się skórka od banana. W cuchnącej brązowej mazi na dnie plastikowego pojemnika chyba zaczynało się rozwijać nowe życie. Wyjęła pojemnik, postawiła go na blacie i nie podnosząc się z kucek, spojrzała na otwór pod zlewem, w którym znikały rury odpływowe. Już miała zawołać Patrika, żeby mu pokazać, jakie są skutki zapominania o czymś tak podstawowym, jak wynoszenie śmieci, ale postanowiła odpuścić. I tak zbyt często wychodziła na straszliwą zrzędę. Ile razy w ciągu tygodnia wyjmowała z kosza przepełniony worek i ugniatała jego zawartość, aby móc go zawiązać? Do jej nozdrzy wdarł się ostry zapach. To mój zapach, pomyślała, moje rury odpływowe, moja kolekcja środków czyszczących i szczotek. Gdy sięgnęła po gąbkę wetkniętą między rury,
ogarnęła ją nagła chęć, żeby się w nią wgryźć, poszarpać na zielonożółte kawałki, rozkoszować się smakiem sprzątania i zmywania, prac domowych, które zaczynały ją przytłaczać. W rurach rozległ się odgłos spływającej wody. To pewnie sąsiadka z góry, nowa imigrantka z Bośni, zmywa naczynia. Plusk przypomniał Evie, że nie jest w budynku sama. Wyobraziła sobie mieszkania w formie pudełek ustawionych jedno nad drugim. Pięć klatek po cztery piętra i trzy mieszkania na każdym. Sześćdziesiąt lokali. Znała nazwiska może dziesięciu lokatorów, z około pięćdziesięcioma wymieniała zwyczajowe „dzień dobry”, ale nie kolegowała się z żadnym z nich. Zdrętwiały jej nogi, więc usiadła. Oparta plecami o szafkę, z łokciami na kolanach, pocierała czoło czubkami palców i zastanawiała się, dlaczego tak siedzi we własnej kuchni, jakby czyjaś niewidzialna ręka przyciskała ją do podłogi. Czasami wyobrażała sobie, że razem z synami chodzi po domu, dzwoni do wszystkich sześćdziesięciu mieszkań i mówi… Co mogłaby powiedzieć? I czy po tej strzelaninie w szkole ktokolwiek w ogóle by jej otworzył? Wprawdzie nikt nie został ranny, ale odgłosy wystrzałów rozniosły się echem po całej okolicy i teraz wszyscy byli bardzo podejrzliwi. Kobieta z mieszkania piętro wyżej właśnie wysiadała z autobusu z dwójką dzieci, kiedy usłyszała strzały. Porwała na ręce młodsze dziecko, drugie złapała za rękę i pobiegła z nimi przez zwiędłą trawę i zarośla w stronę lasu. Schroniła się w lesie, jak zawsze czynią ludzie w niespokojnych czasach, i została odnaleziona dopiero następnego ranka przez zawodników z klubu sportowego UIF, którzy rozstawiali znaki do biegu na orientację. Szczęśliwie noc była ciepła. O tej kobiecie i jej perypetiach pisały gazety. Osiedle zyskało własną celebrytkę. Czy otworzyłaby Evie, gdyby ta zadzwoniła do jej drzwi? A Pär, samotny ojciec, który codziennie rano przejeżdżał pod oknami Evy na rowerze i zawsze witał ją uśmiechem, gdy wpadali na siebie na dworze? Kiedyś nawet chwilę rozmawiali. Pär często siedział na ławce przy osiedlowym placu zabaw i patrzył, jak jego pięcioletni syn buduje zamki z piasku. Czasami chłopiec znikał, a Eva domyślała się, że był wtedy z matką. Pär pochodził z północy. To była jedyna rzecz, jaką o nim wiedziała. Kobieta mieszkająca nad nią była z południa. Wspominała miasto Tuzlę, a także jakąś wieś, której nazwy Eva nie potrafiła sobie przypomnieć. Oni wszyscy i pięćdziesiąt siedem innych rodzin byli lokatorami tego budynku. Eva wyobrażała sobie, jak przybywają z różnych stron świata, zostawiając za sobą dotychczasowe życie, krewnych i przyjaciół, by zamieszkać w bloku na przedmieściach Uppsali. W dzielnicy, gdzie można usłyszeć dochodzące z lasu pohukiwanie puszczyków.Wcześniej nie myślała tyle o otoczeniu. Dopiero po rozwodzie z Jörgenem poczuła, że ma pole do rozmyślań. Kiedy jeszcze mieszkali razem, było tak, jakby Jörgen pochłaniał cały jej czas, zużywał cały tlen wokół niej, wypełniał przestrzeń nieustanną gadaniną i dudniącym śmiechem. Byli tacy, którzy uważali, że Jörgen jest chory, że ten jego słowotok to maniakalne zafiksowanie, reakcja lękowa na ciszę, ale Eva wiedziała swoje. To było dziedziczne: jego ojciec i dziadek byli tacy sami. Możliwe, że cierpiał na nadmierne poczucie pewności siebie. Problem polegał na tym, że tę swoją pewność podtrzymywał kosztem otoczenia, polował na Evę niczym drapieżna żądląca osa, żeby się wzmocnić. Czasami było jej go żal, ale tylko czasami i stopniowo coraz rzadziej. Kiedy siedzieli w biurze prawnika i omawiali rozwód, czuła tylko znużenie i wielką pogardę. Jörgen zachowywał się jak zawsze, jakby nie rozumiał, że przyszli do kancelarii omówić warunki opieki nad dziećmi.
Prawnik przerwał jego słowotok pytaniem, czy naprawdę stać go na dalsze utrzymywanie mieszkania obarczonego tak dużym kredytem hipotecznym. To sprawiło, że wreszcie zamilkł. Spojrzał na Evę z przerażeniem, jakby szukał odpowiedzi na pytanie, którego nigdy sobie nie postawił. Zrozumiała, że to nie kwestie finansowe go przeraziły, lecz nagła świadomość, że odtąd będzie mieszkał sam. Ten niepokój nadal go nie opuszczał. Nie sprawił, że Jörgen przycichł, wręcz odwrotnie, ale zdaniem Evy ciągłe pytania o jej samopoczucie i próby poruszania tematów, których nigdy wcześniej nie poruszali, wskazywały, że tak naprawdę był niedojrzały, nie rozumiał, co to znaczy dzielić życie z drugą osobą, a ich małżeństwo było dla niego jedynie przedłużeniem wcześniejszego życia z samotną matką. Ta dziwka, jak Eva nazywała w myślach byłą teściową, w rzeczywistości miała tylko jednego przyjaciela – swego syna. Teraz było już za późno na troskę i pytania. Evy nigdy nie kusiło, by uchwycić się jednego z haczyków, które były mąż ku niej rzucał, nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że może powinni spróbować jeszcze raz. Zachowywała dystans i przeważnie traktowała Jörgena z formalną uprzejmością. Wiedziała, że go tym rani, ale z jakiegoś niezrozumiałego nawet dla niej samej powodu czerpała z tego satysfakcję. To była prymitywna zemsta, ale przecież nie mogła pozwolić, żeby Jörgen ją dręczył przygnębiającymi monologami, w których za narzekaniami, jakie życie jest ciężkie, zawsze kryło się użalanie się nad samym sobą. Co dwa tygodnie Jörgen przychodził po Patrika i Hugona. Wtedy Eva ze spokojem i obojętnością słuchała jego nieustającego bełkotu, zadowolona, że udało jej się uciec, a jednocześnie na tyle taktowna, by nie posuwać się do złośliwości czy ironii. Jörgen skarżył się, że nie ma z chłopcami dobrej relacji, ale ilekroć sugerowała, że powinien częściej z nimi przebywać, wycofywał się. Teraz miała tyle wolnego czasu, ile tylko mogła sobie zamarzyć. Jedyne terminy, jakich musiała pilnować, to wizyty w urzędzie pracy, a jej jedynym obowiązkiem była opieka nad synami, pilnowanie, żeby chodzili do szkoły, odrabiali lekcje i kładli się spać o rozsądnej porze. Czasami była zadowolona, że ją zwolnili. Zupełnie jakby wolność, którą odzyskała wraz z rozwodem, przybrała teraz nową, wyższą formę. Ale radość z wolności i tego, że może robić, co chce, była podszyta frustracją i gniewem, które wynikały z poczucia, że jest niepotrzebna. Odnosiła wrażenie, że życie na bezrobociu jest droższe, więc oszczędzała, na czym tylko się dało. Przed miesiącem rzuciła palenie i policzyła, że dzięki temu zaoszczędziła już czterysta koron. Nie poprawiło to jednak jej finansów, bo musiała wydać ponad tysiąc koron na wkładki protetyczne dla Hugona. Była wolna i swobodna, ale jej poczucie wartości sięgnęło dna. Czuła się inna, czy raczej miała wrażenie, że wszyscy wokół niej patrzą na nią inaczej. Czekała na propozycje od potencjalnych pracodawców. Kłopot w tym, że jakoś nikt nie kwapił się jej zatrudnić. Czyżby bezrobocie pozostawiało widoczne ślady? Czy było w niej coś, co sprawiało, że dziewczyny w supermarkecie, niewiele starsze od Patrika, albo kierowcy autobusów, do których wsiadała, patrzyli na nią jak na człowieka gorszego sortu? Nie chciała w to wierzyć, ale poczucie bycia bezwartościową nieustannie ją dręczyło. A teraz jeszcze Helen, która chciała poprawić sobie samopoczucie jej kosztem. Zachowywała się, jakby – zapewne nieświadomie – dostrzegła możliwość pomniejszenia Evy i tym samym zrekompensowania własnych niedociągnięć i tego, że ulegała mężczyźnie, którego powinna była zostawić wiele lat temu. Eva podniosła wzrok na rury pod lśniącym czystością blatem. Wszystko w mieszkaniu było wypucowane i odkurzone, wszystko stało na swoim miejscu, tylko ona nie była już potrzebna. Błąd, pomyślała. Jestem potrzebna. W pracy wiele razy rozmawiali o tym, jacy są
ważni, zwłaszcza dla starszych ludzi, którzy zawsze cierpliwie czekali na swoją kolej, ściskając w dłoniach listy i druki. Ale ktoś postanowił, że pocztę trzeba zmniejszyć. Pewnego dnia pojawili się stolarze i postawili ścianę. Usunięto również krzesła dla klientów i starsi ludzie musieli stać. Tak się to zaczęło. Potem zredukowano liczbę godzin. Rozpoczął się tłok, a urzędnicy coraz częściej musieli się zmagać z frustracją petentów. W poczekalni pojawiły się listy, na których klienci mogli wpisywać swoje skargi na pogarszającą się jakość usług i na to, że zamykane są kolejne oddziały. Do „Upsala Nya Tidning” docierało wiele listów protestacyjnych, ale to nie pomogło i w końcu także poczta Evy została zamknięta. Było to przed dziewięcioma miesiącami. Boże, ileż ona się naszukała innej pracy! Pierwsze kilka tygodni spędziła na bieganiu po sklepach, wydzwanianiu do różnych urzędów i do znajomych. Skontaktowała się nawet z Jörgenem, prosząc, by sprawdził, czy nie ma dla niej jakieś posady w firmie sanitarnej, w której pracował. Ale nigdzie nic dla niej nie było. Latem zatrudniono ją na kilka tygodni w domu starców, a potem w supermarkecie w zastępstwie za kogoś na zwolnieniu chorobowym, ale ten ktoś nagle cudownie ozdrowiał i wrócił do pracy. A później już niczego nie znalazła.
5 Tak Manuel wyobrażał sobie więzienie: szare ściany i wysoki mur zwieńczony drutem kolczastym. Wyobrażał sobie też stróżówkę, w której będzie musiał podać powód wizyty, ale była tylko gigantyczna brama z zamontowanymi w niej mniejszymi drzwiami. Podszedł do nich z wahaniem, zerkając w górę i rozglądając się na boki. Czuł się obserwowany przez kamery, które zapewne monitorowały cały teren. Nagle usłyszał trzask megafonu. Nie widział mikrofonu, ale gdy wyjaśnił po angielsku cel wizyty, drzwi otworzyły się z kliknięciem. Manuel wszedł do budynku. – Mówi pan po szwedzku? – spytał młody mężczyzna za kontuarem. Przypominał Manuelowi Xaviera z jego wsi, miał takie same ciemne włosy związane w kucyk i życzliwe spojrzenie. – Po angielsku? – zapytał znowu. Manuel kiwnął głową, a wtedy mężczyzna powiedział mu, że aby został wpuszczony, musi okazać zaświadczenie ze swojego kraju potwierdzające, że nie jest przestępcą. Nie można tak po prostu przyjść do więzienia i natychmiast zostać wpuszczonym. Manuel wyjaśnił, że pisał do brata, a ten rozmawiał z naczelnikiem więzienia i potem odpisał, że wszystko jest załatwione. – Pan jest bratem Patricia? Manuel potwierdził, zadowolony, że mężczyzna zna imię jego brata, że Patricio nie jest tylko numerem, jednym z wielu anonimowych więźniów. – Widzenia to nie atrakcja turystyczna – rzekł strażnik, który wyraźnie starał się dodać Manuelowi otuchy. Potem wyjaśnił zasady obowiązujące w więzieniu. Sprawiał wrażenie przyzwoitego człowieka, dlatego Manuel nieco się rozluźnił, choć czuł na plecach strużki potu. Wkrótce zobaczy Patricia. Miał poczucie nierealności, nie mógł uwierzyć, że po tylu nocach spędzonych na zamartwianiu się o brata, po tylu domysłach na temat obcego kraju, w którym Patricio trafił do więzienia, w końcu tu jest. Gdy parę minut wcześniej zaparkował wynajęty samochód, odwaga prawie go opuściła. Bał się, że jego też aresztują. Tak mało wiedział o Szwecji. Może wezmą go za wspólnika? – Musi pan tu zostawić wszystkie cenne przedmioty – oznajmił strażnik i wskazał rząd zielonych szafek zamykanych na klucz. Manuel wybrał tę z numerem dziesięć, jego szczęśliwą liczbą, i schował w niej portfel i paszport. Strażnik poprosił go, żeby otworzył swoją torbę. – Pański brat uczy się szwedzkiego – powiedział, opróżniając torbę. – I nawet nieźle mu to idzie. Dobrze się sprawuje. Gdyby wszyscy byli tacy jak Patricio, nie mielibyśmy żadnych problemów. No problemas – dodał i uśmiechnął się. – To prezenty? Manuel skinął głową. Zaskoczyło go, że Patricio uczy się szwedzkiego. Z jakiegoś powodu wydawało mu się to złe. – Co to jest? – spytał strażnik. – Wazon – odparł Manuel. – Od matki. – Patricio nie może go dostać od razu. Najpierw musimy go przebadać. Manuel znowu skinął głową, chociaż nie miał pojęcia, po co ktoś chce sprawdzać przedmiot z gliny.
– Gdyby pan wiedział, ile dostajemy wazonów, które świetnie się nadają na fajki do palenia haszyszu – rzekł strażnik, jakby czytał mu w myślach. W korytarzu przed małą poczekalnią pojawił się pies. Manuel zerwał się z krzesła. – Serwus, Charlie! – zawołał strażnik. – Jak się miewasz? Pies cicho zaskamlał i zamerdał ogonem. Manuel cofnął się o krok, wpatrzony w labradora, który wcisnął głowę w otwór stojącego przy drzwiach wykrywacza metali i przyglądał mu się z zawodowym zainteresowaniem. – Boi się pan psów? – spytał opiekun psa. Manuel potwierdził. – W Meksyku ich nie macie? – Policyjne psy nie są przyjemne – odparł Manuel. – To nie jest pies policyjny. To Charlie. Musi pana obwąchać. – Dlaczego? Opiekun wszedł głębiej do poczekalni i przyjrzał się Manuelowi. – Drogas – powiedział z szerokim uśmiechem. – No tengo drogas – wyjąkał Manuel. Zdrętwiały ze strachu, patrzył, jak labrador podchodzi bliżej. Pies obwąchał mu buty, potem nogawki spodni. Manuel zadrżał, na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Przypomniała mu się demonstracja w Oaxaca, gdy stado wilczurów wpadło w tłum i wściekle zaatakowało ludzi. – Wygląda na to, że jest pan czysty – oznajmił opiekun i odwołał Charliego, który stracił już zainteresowanie przybyszem. Manuela zaprowadzono do sali odwiedzin, gdzie jedynymi sprzętami były leżanka obita czerwonym plastikiem i dwa krzesła. W rogu znajdowała się umywalka. Usiadł i czekał. Przez żelazne kraty w oknie przeświecało słońce. Nad murem zwieńczonym drutem kolczastym majaczył skrawek błękitnego nieba. Wreszcie drzwi się otworzyły i stanął w nich Patricio. Za nim Manuel dostrzegł mężczyznę z kucykiem. Strażnik uśmiechnął się do niego nad ramieniem Patricia i skinął głową. Bracia patrzyli na siebie przez długość pokoju. Patricio miał włosy ogolone prawie na łyso, czego Manuel się spodziewał, i ogólnie wyglądał jakoś inaczej. Utył, a jego usta wykrzywiał grymas wyrażający smutek i rezygnację, co przypomniało Manuelowi ich ojca. Patricio się postarzał. Zielona koszula była za ciasna na brzuchu, niebieskie spodnie za krótkie, a buty wyglądały całkowicie obco. – Wszyscy przesyłają ci pozdrowienia – powiedział Manuel. Patricio natychmiast wybuchnął płaczem i przez kilka minut nie był w stanie mówić. Manuel chciał być silny, jak na starszego brata przystało, ale jednocześnie irytowało go, że Patricio płacze z powodu sytuacji, którą sam na siebie sprowadził. Mimo to objął go i poklepał po plecach, a Patricio, wtulony w jego ramię, głęboko wciągnął powietrze, jakby chciał się zaciągnąć zapachem rodzinnych stron. Manuel zauważył, że uszy brata zrobiły się dziwnie pomarszczone. Usiedli na leżance. Manuel rozejrzał się i spytał: – Czy oni nas nagrywają? – Wątpię – odparł Patricio. – Jak się czujesz? – Dobrze. Ale co ty tutaj robisz? – Zapomniałeś o swojej rodzinie? – Manuel, coraz bardziej zirytowany, wstał, ale Patricio
w ogóle na to nie zareagował. – Mama mówi tylko o tobie i o Angelu. Sąsiedzi twierdzą, że zwariowała. Za zakratowanym oknem przeleciał jakiś ptak. Manuel spojrzał na brata. – Jak cię tu traktują? – zapytał. – Dobrze, są mili – odrzekł Patricio. Mili, powtórzył Manuel w myślach. Co za słowo na określenie ludzi pracujących w więzieniu? Teraz, gdy już mógł zaspokoić ciekawość, jego zainteresowanie życiem więziennym brata zniknęło. Nie chciał słuchać, jak Patricio spędza czas. – Co się stało z Angelem? Nie zamierzał od razu o to pytać, ale słowa padły z jego ust, zanim sobie uzmysłowił, jak bardzo rozmowa o tym, co się wydarzyło, musi boleć Patricia. W listach do domu na okrągło powtarzał, że to on częściowo odpowiada za śmierć Angela. Teraz opowiedział całą historię nieswoim głosem. Najwyraźniej pobyt w więzieniu zmienił go nie tylko fizycznie. A może to radość ze spotkania i przyjemność mówienia w narzeczu Zapoteków sprawiły, że był taki otwarty i gadatliwy? Z jego opowieści wynikało, że Angel był śledzony przez całą drogę od Hiszpanii do Niemiec. Zadzwonił do Patricia, który wciąż był w San Sebastián, skądś z Francji. Wcześniej ustalili, że nie będą się kontaktować, ale Angel był roztrzęsiony i powiedział, że ktoś go śledzi. Chciał wrócić do San Sebastián, lecz Patricio go przekonał, żeby jednak pojechał do Frankfurtu, zgodnie z planem. Angel chciał się pozbyć przesyłki, ale Patricio tego zabronił. Tłumaczył mu, że gdyby wyrzucił kokainę, miałby duże problemy. – Jak zginął? – Chyba próbował uciec policji. Wbiegł na tory i… nadjechał pociąg. – Angelito. – Manuel westchnął. Wyobraził sobie brata biegnącego po torach, potykającego się. Gdyby to był długonogi Patricio, pewnie skończyłoby się dobrze, ale Angel nie umiał szybko biegać. – Przysłali jedenaście tysięcy peso – powiedział. Patricio spojrzał na niego i cicho, prawie niesłyszalnie powtórzył kwotę, jakby to było zaklęcie. – Czy za tym wszystkim stoi ten gruby? – dopytywał Manuel. Patricio kiwnął głową i Manuel zrozumiał, że jest mu wstyd, że dobrze pamięta tamten dzień we wsi, gdy ten wysoki, który mówił, że nazywa się Armas, wsiadł do dużej furgonetki razem z jakimś grubym białym mężczyzną. Manuelowi najbardziej zapadło w pamięć to, że grubas strasznie się pocił. – Gdzie on jest? Patricio rozejrzał się po pokoju. – Masz coś do pisania? – spytał, a gdy Manuel podał mu długopis, oderwał kawałek pakowego papieru, w który owinięty był ceramiczny wazon od ich matki, zapisał kilka słów i pchnął notatkę do brata. – Restauracja „Dakar” Ciudad Uppsala – przeczytał Manuel. Spojrzał na Patricia. – Grubas i ten wysoki? – upewnił się. – Tak – potwierdził Patricio. – Obiecali mi dziesięć tysięcy dolarów. Powiedzieli, że nawet jeśli mnie złapią, dopilnują, żeby mama otrzymała te pieniądze. – Dziesięć tysięcy dolarów – powtórzył Manuel i w myślach przeliczył kwotę na peso: sto dziesięć tysięcy. – To ponad siedem tysięcy godzin pracy – zauważył i zaczął liczyć, ile to jest w
latach. – Jak cię złapali? – zapytał po chwili. – Na lotnisku. Mieli psy. – Nic nie powiedziałeś policji? Patricio pokręcił głową. – Dlaczego? Wyszedłbyś wcześniej. Do tego momentu nie poruszali tematu surowego wyroku Patricia. – Tutaj to chyba tak nie działa – odparł ze smutkiem. – To wszędzie tak działa – zaprotestował Manuel, coraz bardziej zaniepokojony pasywnością brata. – Nie w Szwecji. Manuel spróbował innego podejścia. – Może daliby ci większą celę i lepsze jedzenie? Patricio się uśmiechnął. – Nigdy w życiu nie jadłem lepiej niż tutaj – zapewnił, ale Manuel mu nie uwierzył. – Chodzę do kaplicy tak często, jak mogę – dodał Patricio. – Mamy tu księdza, który do nas przychodzi. Modlimy się razem. To niesamowity kościół. – Co przez to rozumiesz? – Tutaj są wszystkie religie. Więźniów jest ponad dwustu i każdy modli się do własnego Boga. Mnie to nie przeszkadza. Zwykle w kaplicy rozmawiam z Irańczykiem. Mieszkał w Stanach. Na ścianie wisi zegar, który pochodzi z Jerozolimy. Kiedy na niego patrzę, myślę o cierpieniu Jezusa i o tym, że moje problemy są niczym w porównaniu z tym, przez co musiał przechodzić Syn Boży. Chodzenie do kaplicy mnie uspokaja. Manuel wpatrywał się w brata. Patricio nigdy wczesniej nie mówił tyle o religii. – Ale co z pieniędzmi? – spytał, żeby zmienić temat. – Z dziesięcioma tysiącami można dużo zdziałać. – Nie wiesz, jak to tutaj wygląda – powiedział Patricio. – Dolary na nic mi się nie przydadzą. Najlepiej, żeby przesłali te pieniądze do domu. A tak w ogóle, co tam u was słychać? Jak się wszyscy czują? – Dobrze – odparł Manuel. Patricio dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu. – Już nigdy nie zobaczę naszej wsi – rzekł wreszcie. – Umrę w tym więzieniu. Manuel gwałtownie się podniósł. Czy mógł powiedzieć coś, co powstrzymałoby brata przed pogrążaniem się jeszcze głębiej w depresji? W listach Patricio pisał, że najchętniej odebrałby sobie życie, i tylko wiara powstrzymuje go, by tego nie zrobić. Patrząc teraz na smutną twarz i pełną rezygnacji postawę brata, czuł, że w dniu, w którym jego wiara osłabnie, a do serca zakradnie się zwątpienie, on również osłabnie i może spełnić swoją groźbę. Obawiał się, że słowa Patricia były podświadomym sposobem przygotowania go – a może i siebie samego – na taki rozwój wypadków. – To oczywiste, że pieniądze mogą ci pomóc – podjął. – Żebym mógł kupić narkotyki? – Nie, nie o to mi chodzi! – Powiedz mi jedno… – Patricio, masz dwadzieścia pięć lat i… – Dwadzieścia sześć. Wczoraj były moje urodziny. Manuel spuścił wzrok i nic nie odpowiedział. – Patricio, Patricio, mój bracie – szeptał, gdy wrócił na parking. Wsiadł do samochodu,
ale nie był w stanie odjechać. Wpatrywał się w budynek więzienia i wyobrażał sobie, jak jego brat jest odprowadzany niekończącymi się korytarzami do celi i jak masywne dębowe drzwi zamykają się za nim. Było tak, jakby Patricio nie istniał, oddzielony od świata betonowymi ścianami i zapomniany przez wszystkich oprócz strażników. Bardzo się zmienił i całkiem poddał rezygnacji. Manuel nawet przez moment nie wierzył w zapewnienia brata, że jest mu dobrze. Dziesięć tysięcy dolarów mogło poprawić jego sytuację. Tak było w Meksyku, a ludzie są tacy sami na całym świecie, ale Patricio nie podjął żadnych prób, żeby odzyskać pieniądze. Manuel spojrzał na skrawek papieru, na którym brat zapisał nazwę restauracji. Wyciągnął ze schowka mapę i odszukał na niej Uppsalę. Miasto leżało jakąś godzinę jazdy od więzienia. Manuel spojrzał na więzienny mur i stalową bramę. Nagle zrozumiał, dlaczego Patricio nie próbował odzyskać pieniędzy. Mógłby żyć w lepszych warunkach, może nawet udałoby mu się załatwić skrócenie wyroku, ale nie chciał skorzystać z tej szansy, przepełniony wstydem i poczuciem winy. Chciał sczeznąć w swojej celi i w ten sposób się ukarać. Manuel studiował mapę, starając się zapamiętać nazwy miejscowości po drodze do Uppsali: Rimbo, Finsta, Gottröra i Knivsta. Miał wrażenie, jakby odwzorowany na mapie teren do niego przemawiał; zielone i żółte nieregularne pola tworzyły wzory, które próbował przełożyć na obrazy. Rozejrzał się. Drzewa otaczające więzienie kołysały się na wietrze. Tak jak w domu, a zarazem zupełnie inaczej. Przebywał w Szwecji od dziewięciu godzin, a przyjechał tu tylko w jednym celu: dowiedzieć się, jak się czuje jego brat. Zadłużył się, żeby kupić bilet, zapewnił matkę, że będzie ostrożny i nie zrobi nic nielegalnego. Czy przekonanie handlarzy narkotyków – tego grubego i tego wysokiego – żeby zapłacili Patriciowi dziesięć tysięcy dolarów, które mu obiecali, byłoby nielegalne? Patricio ich nie chciał, ale przydałyby się Marii, byłyby jej zabezpieczeniem na stare lata. Już nigdy więcej nie musiałaby się martwić o pieniądze. I właśnie myśl o tym ostatecznie go przekonała. Złożył mapę, włączył silnik i powoli odjechał z parkingu.
6 Na neonie widniała nazwa „„Dakar”” i trzy gwiazdki migoczące na zielono i czerwono. Eva Willman oparła rower o ścianę, chociaż znak wyraźnie tego zakazywał. Poprosiła Patrika, żeby poszukał informacji o Dakarze w Internecie. Wyskoczyło mu dziesięć tysięcy odpowiedzi. „Dakar” to stolica Senegalu, państwa w zachodniej Afryce. Razem poszukali jej w atlasie i Eva poczuła się, jakby rozpoczynała jakąś podróż. Patrik siedział pochylony nad stołem, wodząc palcem wskazującym po mapie. – Timbuktu – rzucił nagle. Różnobarwne kraje, czarne linie wyznaczające granice i niebieskie nitki rzek wijące się przez mapę i prowadzące do oceanu. Patrik uśmiechnął się do siebie. Przez okno wpadło blade światło promieni słonecznych. Blaski i cienie namalowały na młodej twarzy kontynent nadziei. W kuchni panowała cisza. Eva miała ochotę pogładzić syna po jasnych włosach, jej dłoń pozostała jednak na oparciu krzesła. – „Dakar” leży nad oceanem – stwierdził Patrik i spojrzał na nią z trudnym do zinterpretowania wyrazem twarzy. – Na zachodzie przed Ameryką nie ma nic, tylko woda. Teraz Eva stała przed „Dakarem”, który znajdował się daleko od oceanu. Najbliższa Atlantykowi była tu Fyris, rzeka, która płynęła przez miasto. Evie przypomniał się dziadek. Całe życie pracował jako robotnik na budowie, był komunistą i alkoholikiem – kombinacja groźna dla życia, zwłaszcza dla życia babci, która stała się ofiarą frustracji i nienawiści męża. Dopiero gdy dobiła sześćdziesiątki, zdobyła się na to, by go zostawić. W proteście ojciec Evy zagłosował na konserwatystów i potem już zawsze na nich głosował, nawet gdy jego ojciec opuścił ziemski padół. Eva wyniosła z rodzinnego domu nienawiść do pozoranctwa i hipokryzji oraz do ludzi sprawujących władzę, a także przekonanie o osobistej odpowiedzialności za własny dobrobyt. Zawsze miała problem z zaakceptowaniem tych, którzy pouczali innych, ale sami nie zawsze żyli zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami. Naoglądała się tego wystarczająco dużo na poczcie. Jej babcia w młodości pracowała jako kelnerka w restauracji hotelu „Gillet” i nieustannie o tym mówiła. Wspominała nie tyle ból zmęczonych nóg czy bezczelnych klientów, ile raczej fakt, że miała pracę i wynikające z niego poczucie, że jest coś warta. Kiedy wyszła za mąż, dziadek zabronił jej dalej pracować. Był zazdrosny i najwyraźniej przekonany, że mężczyźni zbrukają ją swoimi spojrzeniami. Teraz Eva stała przed „Dakarem”. Zadzwoniła do babki, która mieszkała w domu opieki, i powiedziała jej, że zamierza podjąć pracę w restauracji. – Mogłabym cię kilku rzeczy nauczyć – skomentowała babcia i zachichotała. Zebranie się na odwagę, żeby zadzwonić do „Dakaru”, zajęło Evie pół dnia. Rozmawiała z mężczyzną nazwiskiem Måns, ale osobą, z którą miała się spotkać, był sam właściciel, Slobodan Andersson. – Może się wydać trochę dziwny – uprzedził Evę Måns z rozbawieniem w głosie. – Ignoruj jego śmiech, patrz mu prosto w oczy i nie spuszczaj ich, nawet jeśli cię obrazi. – Jak to „obrazi”? Ja chcę się u was zatrudnić. – Sama zobaczysz, o czym mówię – odparł Måns. Stała dłuższą chwilę z ręką na klamce, zanim wzięła głęboki oddech i weszła do restauracji, gdzie powitały ją woń dymu papierosowego i piwa oraz stłumiony szumiący odgłos, jakby ktoś coś wiercił. Ruszyła w głąb sali spięta i zarazem świadoma, że nie może pokazać, że
aż tak jej zależy. Za kontuarem stał tęgi mężczyzna. Opierał się o blat i obserwował pracę stolarza, który montował półki. Widać było, że nie usłyszał jej nadejścia. Powiedział coś, czego Eva nie dosłyszała. To musi być on, pomyślała, patrząc na nalaną twarz mężczyzny i jego wielką dłoń spoczywającą na blacie. Kaszlnęła i grubas odwrócił głowę, po czym niedbale machnął ręką, wskazując Evie fotel. Sprawiał wrażenie dobrodusznego, gdy tak stał, uśmiechał się i raz po raz kiwał głową, jakby na potwierdzenie, że wszystko wygląda dobrze. Kiedy ostatnia śrubka znalazła się na miejscu, zwrócił się do Evy. – Półek nigdy za wiele, nie sądzi pani? – To prawda – zgodziła się i przypomniały się jej słowa Månsa o patrzeniu właścicielowi w oczy. – Ja nazywam się Slobodan Andersson, a to jest Armas, mistrz półkowy – oznajmił grubas i kiwnął głową w kierunku stolarza. Ten wyszedł z cienia i zerknął na nią przelotnie. Był znacznie wyższy od Anderssona, łysy jak kolano i miał twarz zupełnie bez wyrazu, niczym posąg. – No więc, nasza mała urzędniczko pocztowa, szuka pani u nas pracy? – zagaił grubas. Eva skinęła głową. – Ale praca nie rośnie na drzewach – kontynuował Andersson. – Co każe pani sądzić, że „Dakar” nie padnie, gdy zacznie pani tu pracować? Jest pani aż tak cholernie dobra w serwowaniu jedzenia? – Niczym innym ostatnio się nie zajmuję – odparła Eva. – Czyżby? – Mam dwóch nastoletnich synów. Kiwnął głową i się uśmiechnął. – Są grzeczni? – Tak. – Nie znoszę chuliganów. Jak mają na imię? – Patrik i Hugo. – Dobrze – mruknął Slobodan. – A teraz proszę wstać. Eva z wahaniem dźwignęła się na nogi. – I przejść się między stolikami – usłyszała kolejne polecenie. – Jeśli myśli pan, że może mną dyrygować jak robotem, to się pan myli – obruszyła się Eva, usiłując nie odwracać wzroku. Minę Anderssona, wyzywającą, kpiącą, trudno było znieść. Patrzył na nią, jakby się nią bawił. – Ale oczywiście przejść się mogę. Okrążyła stoliki, przy okazji zauważając gigantyczne reprodukcje na ścianach, po czym wróciła. Slobodan obserwował ją bacznie, jakby była kieszonkowcem. – Ładne zdjęcia – oceniła. Slobodan posłał Armasowi wymowne spojrzenie i westchnął. Evie przypomniała się rozmowa kwalifikacyjna z jej ostatnim pracodawcą. Składała się z wypisywania formularzy, niekończących się pytań, prezentacji i pouczeń. – Tam jest samo serce – powiedział nagle Andersson i wskazał w głąb sali. – Kuchnia! Wy tutaj jesteście tylko niewolnikami pod nadzorem kucharzy. Zwykłymi posługaczami i posługaczkami, jeśli pani woli. Jest pani paplą? – Nie rozumiem, co pan ma na myśli. – Kobiece pogaduszki, wie pani. – Cóż, jestem kobietą i z pewnością rozmawiam.
Slobodan przyglądał się jej z namysłem. Armas, który do tej pory się nie odzywał, kaszlnął, kiwnął głową w stronę pryncypała i cofnął się w cień. Andersson popatrzył za nim, a potem uśmiechnął się do Evy. – Kiedy możesz zacząć? – Dzisiaj – odparła bez wahania. – A mali chuligani? – Dadzą sobie radę. – Będziesz musiała coś zrobić z włosami. Armas, zadzwoń do Elizabeth! Eva przełknęła ślinię i odruchowo dotknęła swoich włosów. Pedałowała zawzięcie ulicami miasta. Na czystym niebie świeciło słońce, a sygnalizacja świetlna zdawała się tak zsynchronizowana, że zawsze miała zielone. Chciała jak najszybciej zobaczyć Patrika i Hugona. Gdy poprzedniego wieczoru rozmawiali o pracy kelnerki, Eva była pełna entuzjazmu, podczas gdy chłopcy oceniali jej szanse na bliskie zeru. A jednak miała dla nich dobre wieści. Jedyny mankament stanowiły godziny. Miała pracować dwa razy w tygodniu na zmianę obiadową, trzy razy na wieczorną i co drugi weekend. Stawka – osiemdziesiąt pięć koron za godzinę – była niższa, niż się spodziewała, ale zaakceptowała ją bez sprzeciwu. Andersson sugerował, że może za jakiś czas wzrośnie. Ile wychodziło z napiwków, nie zapytała, ale Slobodan uprzedził, że wszyscy dzielą się po równo. To oznaczało całą załogę kuchni, łącznie z pomocnikami i stażystami z Ekeby School. Przy Ultuna dopadło ją zmęczenie, więc zsiadła z roweru. Po polu jeździł kombajn zostawiający za sobą brązowe badyle siana. Przez pył unoszący się nad szerokim nagarniaczem pochłaniającym łodygi i końcówki zbóż dostrzegła twarz kierowcy. Pomachała do niego, a on się uśmiechnął i też pomachał. Ogarnęło ją uczucie solidarności ze żniwiarzem. Pszenica, z której powstanie mąka na potrawy, które Eva będzie podawała gościom, była zbierana właśnie tu i teraz. Szosą przejechał autobus. Wkrótce będzie nim jeździła do pracy i z pracy. – Praca! – krzyknęła, wsiadła na rower i przepedałowała przez Kuggebro. Kiedy weszła do domu, Patrik siedział przy kuchennym stole i jadł kanapkę. Hugo tkwił przed komputerem. – Siedzi tak od dwóch godzin – poskarżył się Patrik. – Bo odrabiam lekcje – oznajmił Hugo. – Akurat – mruknął Patrik. – Hugo, chodź tu! – zawołała Eva i usiadła przy stole. Pojawił się błyskawicznie, gotowy do walki o czas komputerowy. – Dostałam pracę – pochwaliła się Eva. Patrik, który kroił sobie kolejną kromkę, rzucił jej szybkie spojrzenie. – W takim razie będziemy codziennie jedli w restauracji – ucieszył się Hugo. Długo potrwało, zanim zdołała zapędzić chłopców do łóżek. Chcieli wiedzieć wszystko o „Dakarze”, a ona uznała, że powinni mieć jakiś udział w jej wygranej na loterii. Bo tak się właśnie czuła: jakby trafiła szczęśliwy los. Nikt się nie spodziewał, że znajdzie pracę, a już najmniej Helen. Postanowiła, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi jutro rano, będzie telefon do przyjaciółki. Zegar w salonie wybił dwunastą. Powinna zadzwonić do rodziców w Ekshärad, ale było już za późno. A może lepiej odczekać kilka dni, aż rozpocznie pracę i trochę się w niej wprawi. Kiedy wyciągała pościel z łóżka, postanowiła, że się wykąpie i zmieni poszewki mimo późnej godziny.
Po kąpieli nasmarowała się cytrusowym kremem. Spojrzała na swoje odbicie w łazienkowym lustrze i zatęskniła za kimś, z kim mogłaby się podzielić swoim szczęściem. Chłopcy byli zadowoleni, chociaż okazywali to zupełnie inaczej. Hugo zdążył wyliczyć wszystko, co powinna kupić. Patrik prawie się nie odzywał, ale widać było, że cieszy go świadomość, że matka wreszcie ma prawdziwą pracę. Ale dzielenie się radością z synami nie było do końca spontaniczne. Musiała zachować wyczucie realizmu: praca w „Dakarze” nie oznaczała wstąpienia na ścieżkę oszałamiającej kariery. To była tylko praca kelnerki, w dodatku niezbyt dobrze płatna. Żadna wygrana na loterii ani bilet do łatwego życia. Eva chciałaby móc podzielić się swoim optymizmem z jakimś mężczyzną. Tak po prostu. Krem odurzał zapachem i dodawał jej skórze gładkości, ale były to w jakimś sensie zmarnowane wysiłki. Miała wyrzuty sumienia, że bezsensownie wyrzuca pieniądze. Mimo to kładła się do łóżka dziwnie podekscytowana, zupełnie jak zakochana nastolatka.
7 Do biura Anderssona, które mieściło się za kuchnią w „Alhambrze”, mieli prawo wchodzić tylko on i Armas. Poznali się przed dwudziestu laty w klubie striptizowym w Kopenhadze. Armas siedział na samym przodzie i ze względu na swoją olbrzymią posturę zajmował prawie całą kanapę przy maleńkim stoliku. Slobodan dosiadł się do niego. Nie dlatego, że pragnął towarzystwa, ale dlatego, że chciał być blisko sceny. Striptizerki, wyraźnie znudzone, poruszały się ospale i z tak małą kreatywnością, że wielu klientów przestało oglądać ich występ. Slobodan westchnął. – Beznadziejne jak zwykle – mruknął, a Armas spojrzał na niego obojętnie i tylko wzruszył ramionami. Niezrażony Slobodan wyciągnął rękę i się przedstawił. Po chwili wahania Armas uścisnął mu dłoń i wymamrotał imię, którego Andersson nie dosłyszał. To był początek ich wieloletniej współpracy. Teraz siedzieli po przeciwnych stronach biurka. Armas milczał, podczas gdy Slobodan trajkotał jak nakręcony. Rozłożył mapę i wskazał pulchnym palcem miasto w północnej Hiszpanii. – To tutaj – oznajmił. Armas już to wiedział. W gruncie rzeczy wiedział już wszystko o nadchodzącej operacji. – Pojedziesz samochodem – tokował Andersson. – Spiszę ci nazwy restauracji, które odwiedzisz. Przede wszystkim tę na północnych przedmieściach Guerniki. Pojeździj po okolicy co najmniej tydzień, pogadaj z szefami kuchni i zbierz pomysły. Tylko nie jakieś cholerne bacalao, mam już po uszy dorsza. Ale sera kup, ile chcesz. Wiesz, jakie lubię. Jeśli będą cię sprawdzali na granicy, nie krępuj się, udawaj, że jesteś zdenerwowany z powodu sera. I wino, ale tylko odmiany baskijskie, żeby celnicy czuli się dumni. W dziedzinie jedzenia rób z siebie idiotę. Zaproponuj, że zapłacisz podatek czy co tam jeszcze będą chcieli, powiedz im, że szef cię udusi, jeśli nie wrócisz z kawałkiem dobrego cabraleza. Armas kiwnął głową i spojrzał na szefa. Spocona twarz, wymięty garnitur – na jednym rękawie widniała duża tłusta plama – i grube palce, które nieustannie gmerały w papierach na biurku. Slobodan wyglądał na zmęczonego. Na jego nalanej twarzy nie było zmarszczek, ale miał wory pod oczami, a ciemne, zaczesane do tyłu włosy przerzedziły się i każdego dnia pojawiały się w nich kolejne nitki siwizny. – Załapałeś? – Załapałem. – Jorge przysłał mi maila. Armas był zaskoczony. – Maila? Czy on oszalał? – Wszystko usunąłem – zapewnił Slobodan i kontynuował: – Spotkasz się z nim przed akwarium w San Sebastián. W pobliżu, na molo, jest restauracja. Zorientujesz się, która to. Wystroili ją w mnóstwo flag i błyskotek. Zjedz tam. Znam jednego z kelnerów. Ma ksywkę Mini. – Współpracuje z nami? – Nie bezpośrednio, ale doskonale się orientuje, co się dzieje w mieście, i zawsze wie, kiedy policja coś szykuje. Armasowi się to nie podobało. Nie podobał mu się Jorge i nie podobał mu się nowy hiszpański półgłówek. To było typowe dla Slobodana – improwizacja w ostatniej chwili.