„By zapragnąć przyjaźni nie potrzebujesz wiele czasu,
lecz sama przyjaźń jest owocem, który dojrzewa powoli.”
(Arystoteles)
Ukochanym Córkom, Przyjaciołom,
Wyjątkowej Ekipie z pokoju nr 9 w US Żary;
Ani, Zbyszkowi i Piotrowi.
A przede wszystkim Temu, który pojawił się
"tak jakby wiatr lekki powiał obok mnie (...)
jak bryza morska zanim rzuci się na falę
aby nią zawładnąć."
Spojrzała w owalne lustro. Miała wrażenie, że jej twarz jest tak samo pomięta jak
poduszka, do której tuliła się jeszcze przed chwilą. Odkręciła zimną wodę i weszła pod prysznic.
Chłód obudził w niej chęć działania. Nocne koszmary odeszły… Często miała złe sny, którym
nie mogła zaradzić. Płakała przez sen, czasem krzyczała. Ciało oblewały zimne poty, a oddech
stawał się niespokojny, szybki, jakby przed czymś uciekała. Od czasu do czasu brała środki
nasenne, które jednak nie przynosiły poprawy. Jej koszmary były wyjątkowo odporne na
medyczne wynalazki. Żel o delikatnym, migdałowym zapachu przyjemnie pobudzał zmysły.
Szum wody wdzierał się w plątaninę myśli, które pojawiły się zaraz po tym, jak otworzyła oczy.
Ubrała szlafrok i ponownie spojrzała w lustro. Nie zawiodła się. Prysznic pomógł. Po źle
przespanej nocy nie pozostał najmniejszy ślad. Uszczypnęła blade policzki. Twarz nabrała
zdrowego wyrazu.
Śniadanie zjadła szybko. Kawa, kromka ziarnistego chleba z plasterkiem szynki,
koniecznie drobiowej. Bała się utyć. Papierosy rzuciła rok temu, po tym, jak przyjaciółka z pracy
zachorowała na raka. Marta co prawda nie paliła, ale Łucja wolała nie ryzykować. Przestraszyła
się, że i ją może spotkać to samo. Marta zmarła ponad dwa miesiące temu. Łucja dotąd nie
potrafiła się pozbierać. Śmierć zawsze ją przerażała. Szczególnie taka: powolna, bolesna,
samotna. Po śmierci przyjaciółki, niemal siłą zmusiła matkę do rzucenia palenia. Nie było to
łatwe, ale zawzięła się. Wykupiła dla niej wczasy, na których pomagano pozbyć się nałogów.
Ojciec nie zdążył się na nie wybrać. Zmarł na zawał serca. Lekarz powiedział krótko: „Nałóg.
Gdyby nie palił, być może przeżyłby”. W każdym razie miałby na to nieporównywalnie większą
szansę. Matka przestała palić, ale nawet nie podziękowała Łucji za pomoc. Zresztą ta nie
oczekiwała wyrazów wdzięczności. Już od dawna nie czekała na żaden ciepły gest ze strony
matki. Straciła nadzieję, że kiedykolwiek może się to zmienić. Umyła naczynia i sprawdziła, czy
paprotka stojąca na parapecie kuchennego okna ma dosyć wilgoci. To była paprotka Marty. Nie
mogła pozwolić, by uschła, chociaż wszystkie inne kwiaty w mieszkaniu Łucji tak właśnie
skończyły.
Ładnie skrojony kostium w kremowym kolorze wspaniale podkreślał jej zgrabną,
szczupłą sylwetkę, śniadą cerę i kasztanowe oczy. Delikatny makijaż dopełnił całości. Jeszcze
perfumy. Wydawała na nie większą część swojej pensji. Zapachy koiły jej niepokoje,
zmartwienia i przenosiły w świat marzeń. Chciała wierzyć, że te marzenia kiedyś się spełnią. Po
śmierci przyjaciółki zdała sobie sprawę, że żyła bez celu, bez planów. Bez miłości. Bardzo
tęskniła za Martą. Jak za siostrą, której nigdy nie miała, a zawsze pragnęła mieć.
Wysłużone tico – spadek po ojcu – czekało wiernie za rogiem. Matka nigdy nie zrobiła
prawa jazdy. Samochód dostał się Łucji. Mimo tego, że autko wymagało częstych napraw, lubiła
je. Zmieniła tapicerkę i lakier. Nie wyglądało źle. Z dumą parkowała na placu przed firmą.
Firmą, której powoli miała dość.
Nowi pracownicy i klienci, widząc ją na korytarzach, byli pewni, że mają do czynienia z
szefową któregoś z działów. Później z niemałym zdziwieniem spotykali ją w tzw. przedsionku,
czyli pomieszczeniu dla sekretarek. Ale przeczucia wcale ich nie myliły – naprawdę mieli do
czynienia z szarą eminencją firmy. Łucja parzyła szefowi kawę, wysłuchiwała skarg na żonę,
ogrodnika, dzieci, psa i pogodę. Cierpliwie znosiła obietnice awansu. Kiedy ją zatrudniał, miała
objąć stanowisko asystentki. Szybko się jednak okazało, że dla szefa sekretarka i asystentka to
właściwie to samo. Słuchając narzekań Romana Komody, myślała o tym, że facet zwyczajnie nie
potrafi docenić w swoim życiu tego, co ma. Jego żonę widziała kilka razy. Związek tej cichej i
mądrej kobiety z tym wiecznie niezadowolonym człowiekiem wydawał się okropnym
nieporozumieniem, żartem losu. Czasem miała ochotę wylać filiżankę świeżo zaparzonej kawy
na jego dużą, nieco już łysiejącą głowę i powiedzieć kilka ostrych słów. Wiedziała jednak, że
nigdy tego nie zrobi. Uśmiechała się więc współczująco, kiwała głową i dolewała kawy.
– Dobra z ciebie dziewczyna. Potrafisz słuchać. Muszę pomyśleć o awansie dla ciebie…
– zwykł mawiać Komoda.
– Dziękuję – odpowiadała grzecznie i wracała do przedsionka.
Od trzech lat słuchała tych obietnic. Od trzech lat inni pracownicy awansowali, zmieniali
gabinety, tylko ona uważnie słuchała, pocieszała, tłumaczyła wierzycielom, żeby jeszcze trochę
poczekali. Mogła to robić, bo tylko ona naprawdę znała kondycję firmy, siedziała w rachunkach,
płatnościach, od najdrobniejszej faktury po duże zlecenia. Dzwoniła do banków i uzyskiwała
kilka dodatkowych tygodni na spłaty zaległych rat. Komoda posyłał ją na najgorętsze odcinki
frontu, mając pewność, że nie zawiedzie. Była w tym dobra. Posiadała niesamowitą intuicję i
miała dar przekonywania. Niemałą rolę odgrywała jej uroda, ale tego aspektu Łucja zdawała się
zupełnie nie zauważać.
Teraz usiadła przy biurku i odruchowo spojrzała na zdjęcie przyjaciółki. Przypomniała
sobie jej słowa, wypowiedziane pewnego deszczowego ranka: „Łutka, firma zyskałaby wiele
więcej, gdybyś to ty wszystkim zarządzała!”. „Przecież właściwie… zarządzam” – pomyślała
wtedy i spokojnie robiła swoje. Mimo pewności siebie nie potrafiła zdobyć się na poważną
rozmowę z szefem. Szybko przyzwyczajała się do miejsc. Zmiany budziły w niej lęk. To oblicze
Łucji znali tylko Marta i Michał. Dla reszty pozostawała zagadką, której się trochę obawiali. Nie
była łasa na komplementy, nie umizgiwała się do szefa, choć niektórzy posądzali ich nawet o
romans. Mimo że była tylko sekretarką, szef nader często powierzał jej bardzo odpowiedzialne i
trudne zadania. To budziło zazdrość i spekulacje. Tym bardziej że wciąż jednak pozostawała w
przedsionku i była to dla niej pozycja strategiczna.
– Co ja tutaj robię? – myślała nieraz, patrząc na migający ekran starego komputera. –
Dlaczego nie mogę odejść? Mam się tu zestarzeć? Wiecznie będę parzyła kawę? A studia, które
skończyłam z wyróżnieniem? Nie liczą się?
Wzięła do ręki zdjęcie Marty. Przyjaciółka rzadko bywała smutna, z wyjątkiem tych
ostatnich tygodni w szpitalu, a potem już w domu, kiedy zdecydowała, że chce odejść „po
ludzku”, wśród bliskich jej ludzi i w otoczeniu ulubionych przedmiotów.
– Słuchaj, zawiesił mi się komputer. Mogę skorzystać z twojego? – z zamyślenia wyrwał
ją głos Michała.
– Jasne. Siadaj! – odpowiedziała szybko.
Michał wystukał na klawiaturze informację, wpisał odpowiedni adres i kliknął „wyślij”.
– Dzięki, Łutka. Oszaleję kiedyś przez ten złom.
– Powiedz szefowi. Może kupi ci nowy komputer.
– Zwariowałaś?! Tylko mu wspomnij, że czegoś brakuje. Ostatnio musiałem przynieść
własny papier do ksero. Całą ryzę – szepnął Michał. – Szukam nowej pracy… Mam dość. Poza
tym czuję, że ta firma nie ma przed sobą przyszłości. Co więcej, niektórzy przebąkują o rychłej
upadłości. Czy tobie coś w tej sprawie wiadomo? Rozmawiasz o tym z szefem?
– Nie. Przy mnie głównie narzeka na rodzinę, psa i ogrodnika. Ale gdyby się coś działo,
na pewno by wspomniał. Też mam czasem dość – odpowiedziała zrezygnowana.
– W końcu to nie jedyna firma w tym mieście.
– Racja. Próbuj, na pewno znajdziesz coś lepszego – powiedziała z przekonaniem. – A
masz już coś na oku?
– Na Piwnicznej mają otworzyć potężną hurtownię budowlaną. Niewykluczone, że jak
zacznie działać, nasza padnie zupełnie. Złożyłem tam papiery. Chcą przyjąć chyba ze dwudziestu
pracowników. Jest szansa. Nie chcę tu zgnić.
Doskonale rozumiała Michała. Sama najchętniej uciekłaby stąd na koniec świata.
Tymczasem brakowało jej na to siły.
– Nie myślałeś o tym, żeby wyjechać do ojca? – zagadnęła.
– Coś ty! Myślisz, że tam jest łatwiej o pracę? Chyba tylko w mafii. A przecież ja nie
mógłbym skrzywdzić nawet muchy! Lecę, na razie!
Łucja uśmiechnęła się. Michał wiedział, jak ją rozbawić. Gdyby nie on, nie wie jak
przeżyłaby pierwsze tygodnie po odejściu Marty. Na pogrzebie stał obok niej i płakał, nie
zważając, czy ktoś patrzy. Była mu wdzięczna za te łzy, za wszystko, co powiedział o Marcie,
kiedy zostali sami, wpatrując się w świeżo usypany pagórek gliniastej ziemi.
Szelest papieru przywrócił ją do rzeczywistości. Musiała wrócić do swoich zajęć. Po kilka
razy dziennie sprzątała swoje biurko, myła kubek po kawie, ustawiała pojemniki z długopisami,
pudełka zszywek, papier. „Ty powinnaś pracować w japońskiej fabryce. Masz zawsze
obrzydliwy porządek na biurku” – żartowała Marta, kiedy jeszcze pracowały obok siebie.
Bywały momenty, że gadulstwo przyjaciółki działało jej na nerwy, ale to było dawno. Dałaby
wiele, żeby znowu zobaczyć jej uśmiech i posłuchać żartów, które rozbawiały cały przedsionek.
Został Michał, który podobnie jak Marta czasem ją denerwował, lecz teraz drżała na
myśl, że i jego mogłaby stracić. Z nikim w firmie nie była tak blisko jak z tą dwójką. Przy nich
nauczyła się dystansu do siebie, pokonywania własnych obaw.
***
Spojrzała na zegarek. Dochodziła piętnasta. Wyjęła komórkę i położyła obok klawiatury.
Nie była pewna, czy to, co powiedziała jej Marta tuż przed śmiercią, było prawdą czy
majaczeniem znieczulonej lekami chorej kobiety, ale obiecała, przyrzekła, że będzie czekać na
ten telefon. I czekała każdego dnia.
Niewiele osób do niej dzwoniło. Najczęściej matka i to prawie zawsze z pretensjami.
Zdarzało się, że Łucja nie odbierała albo szybko kończyła rozmowę, wymawiając się
obowiązkami. Matka potrafiła zepsuć jej cały dzień. Nawet przez telefon nie mogła sobie
darować złośliwości i przytyków. Odkąd zmarł ojciec, gorycz matki zdawała się sięgać zenitu.
Jakby to była wina Łucji, że zmarł w tak prozaicznych okolicznościach jak grabienie liści, że w
ogóle zmarł. Sprawdziła, czy w komórce nie rozładowała się przypadkiem bateria.
– Łutka, mogę jeszcze raz skorzystać z twojej poczty?
Michał ponownie pojawił się z plikiem dokumentów.
– Korzystaj. Ja zaraz wrócę.
– Ok.
Wyszła na dziedziniec firmy. Potrzebowała trochę świeżego powietrza. Miała przeczucie,
że to stanie się dzisiaj. Usiadła pod rozłożystą magnolią i sięgnęła do kieszeni. Zapomniała
komórki! Wbiegła z powrotem do budynku.
– Dzwonił do ciebie jakiś facet. Kacper Mil – usłyszała już od progu. – Odebrałem, bo
dzwonił i dzwonił. Pomyślałem, że może to coś ważnego. Czy to przypadkiem nie jakiś krewny
naszej Marty? Na pogrzebie nie było nikogo z rodziny…
– Dzięki, Michał! I co mu powiedziałeś?
– Że wyszłaś na kilka minut. Powiedział, że zadzwoni za pół godziny… Nie możesz
powiedzieć, kto to? – Michał był wyraźnie zainteresowany.
– Może kiedy indziej. Pewnie nikt ważny. Magazynier znowu namieszał coś w papierach
– Łucja machnęła fakturą. – To już trzeci raz w tym miesiącu.
– Henio faktycznie jest nieźle zakręcony – przyznał szczerze Michał. – Miałem z nim
ostatnio małe spięcie.
– Nie wiedziałam. O co?
– Wydał klientowi nie to, co trzeba. Mnie się oczywiście dostało od gościa, a Henio zmył
się do magazynu.
– Może ma jakieś problemy? – zastanawiała się Łucja.
– Nie wiem, ale szef go wywali, jak jeszcze coś sknoci – powiedział Michał z
przekonaniem.
– Dobra, spróbuję z nim pogadać, zanim Komoda dobierze mu się do tyłka.
– Na jego miejscu już bym się bał.
– Nie rób ze mnie terminatora. Spokojnie z nim pogadam.
Przemierzając szybkim krokiem długi korytarz prowadzący do magazynów, Łucja
wróciła myślą do Kacpra. A jednak zadzwonił! Dlaczego tak późno? Dlaczego nie pojawił się na
pogrzebie Marty? Dlaczego nie przyjechał, kiedy się dowiedział, że jest chora? Już ona mu
powie, co myśli o takich egoistycznych, nieczułych draniach! Wzięła kilka głębszych oddechów,
by uspokoić emocje. Pana Henia zastała w kantorku. Rozejrzała się za drugim magazynierem.
Rozmawiał z klientem i wyglądało na to, że to trochę potrwa. Weszła do kantorka i położyła na
stoliku fakturę.
– Panie Heniu, mógłby mi pan to jakoś wytłumaczyć?
Magazynier wziął do ręki fakturę i przyglądał się rzędom liczb. Po chwili przygarbił się i
wyraźnie zmieszany powiedział, lekko się jąkając.
– P… przepraszam. To, to ja się pomyliłem. To się więcej nie powtórzy.
– Nie jestem pewna. To już trzeci raz w tym miesiącu. Będę musiała powiedzieć szefowi
– Łucja nie odpuszczała tak łatwo.
– J… ja się… po… poprawię. Moja córka jest w szpitalu. Bardzo, ba… bardzo chora.
Ja…
Łucja poczuła niemiły ucisk w żołądku. Magazynier spoglądał na nią z wyraźnym lękiem.
Po chwili dowiedziała się, że jest jedynym żywicielem rodziny, że syn miał wypadek. W głosie
mężczyzny brzmiała prośba:
– Pro… proszę nie mówić szefowi. Ja już nigdy. Ni… nigdy. Przy… przyrzekam.
– Panie Heniu, to może na razie niech Zenek wystawia te faktury? A szefowi nic nie
powiem, proszę się nie martwić.
Po powrocie szepnęła Michałowi:
– Pogadaj z nim po pracy. Może potrzebuje pomocy. Jego córka jest poważnie chora.
– Widzisz, dobrze przeczuwałem, że coś jest na rzeczy. Jasne, pogadam z nim. Dasz się
zaprosić na lampkę dobrego wina?
– Czy ty musisz wykorzystywać każdą okazję? – zapytała, udając złość.
– To byłby grzech jej nie wykorzystywać – wyszeptał teatralnie Michał. – Pogadamy o
Heniu.
***
– Pani Łucjo, proszę do mnie na chwilę – szef był w dobrym nastroju. Poprosił, żeby
usiadła, bo sprawa jest niezwykle ważna. Czyżby w końcu postanowił spełnić swoje obietnice i
dać jej awans? Przełknęła ślinę i odruchowo strzepnęła pyłek z klapy żakietu. Szef uśmiechnął
się do niej.
– Mam dla pani zadanie…
Michał spojrzał na nią raz i drugi. Nie ukrywał, że zżera go ciekawość, co też takiego
powiedział jej szef. Lekkie rumieńce na twarzy Łucji zdradzały podekscytowanie. Zadzwonił
telefon. Nie od razu go usłyszała.
– Nie odbierzesz?
– Co?
– To przecież twoja komórka, nie? Ale jesteś zakręcona! – zaśmiał się Michał.
– Faktycznie! Zaraz będę z powrotem! – zawołała. Chwyciła telefon i wyszła na
korytarz. Rozmawiała półgłosem, z trudem opanowując drżenie rąk. Narastał w niej gniew i żal.
Nie chciała powiedzieć nic o Marcie, dopóki się nie spotkają. Umówili się w kawiarni Elea. Na
pewno będzie na niego czekać, zapewniła nieco poirytowana.
Kiedy wróciła, Michał zaraz znalazł się obok niej i zajrzał głęboko w oczy. Znała dobrze
to spojrzenie.
– Co znowu? – spytała z rozdrażnieniem.
– No wyduś, co takiego powiedział ci szef? – nalegał Michał.
– Daj spokój! Nic wielkiego… Mam dobrze sprzedać firmę.
– Sprzedać firmę? – Michał był zdumiony. – Jak to sprzedać firmę? A my co? Na bruk?
Nie wiedziałem, że Komoda to taki drań.
Przerażenie Michała, niezależnie od tego, czy udawane, czy prawdziwe, rozbawiło ją.
– Uspokój się… Źle mnie zrozumiałeś – uśmiechnęła się szeroko. – Ale miałeś minę!
Chodzi o to, że będę reprezentować naszą firmę na tym spotkaniu w czwartek. No wiesz…
– No… Nie bardzo.
– Szef chce wejść w jakąś spółkę… A wiesz, jak on zna się na finansach naszej firmy.
Przecież to ja siedzę całymi dniami w tych papierzyskach! Mogłabym narobić masę przekrętów,
wybudować sobie dom i puścić Komodę z torbami, a on wcale by się nie zorientował!
– Czekaj. Zaraz… Czy my jesteśmy jakimś smakowitym kąskiem? Z tego, co mi
wiadomo, ledwo dyszymy. I nie wiadomo, jak długo jeszcze. To skąd nagle konszachty z
grubymi rybami?
– No właśnie. Nie wiem, o co dokładnie w tym wszystkim chodzi i nawet mnie to nie
interesuje. Moje zadanie polega na jak najlepszym przedstawieniu perspektyw i strony
finansowej. Szef chce, żebyśmy zaczęli oddychać pełną piersią!
Michał odruchowo spojrzał na jej dekolt.
– Piersią powiadasz…
– Przestań! Chodzi o to, że ktoś zadzwonił do Komody i zaproponował spotkanie z kimś
ważnym i bogatym. Mamy to jeszcze jutro obgadać. W każdym razie szef ma nadzieję, że jak
zaczniemy współpracę choćby z jednym z tych rekinów biznesu, to szybko staniemy na nogi.
Póki co, o swój stołek możesz być spokojny. Muszę już iść. Do jutra!
– Pa – Michał ledwo zdążył odpowiedzieć.
Dostała swoją szansę! Nareszcie! Teraz dla niej – miała nadzieję – ktoś będzie parzył
kawę. Ktoś inny będzie się złościł na stary sprzęt i pożyczał kartki do ksero. W końcu ktoś inny
będzie wysłuchiwał narzekań szefa. I ta ostatnia perspektywa wydała jej się najsympatyczniejsza.
***
Elea rozjaśniała swoimi światłami całą ulicę. Elegancka i droga kawiarnia z klimatem i
pyszną kawą przyciągała klientów. W jej wystroju było coś kojącego. Pomieszczenie rozświetlał
stylowy kominek. Czuć było zapach drewna i ciepło promieniujące na cały lokal. Kremowe
ściany ozdobiono oryginalnymi obrazami: pejzaże, bukiety, stare chaty oprawione w masywne,
złocone ramy. Okna przysłonięte były artystycznie udrapowanymi woalami w kolorze
herbacianych róż. Całości dopełniała łagodna muzyka sącząca się z głośników ukrytych w
bluszczach i łagodne światło świec ukrytych w niewielkich szklanych kielichach.
Łucja była tu zaledwie kilka razy. Po raz pierwszy z Martą w jej dwudzieste siódme
urodziny. Po raz drugi i potem – z Michałem. Musiał się komuś wyżalić po rozstaniu z kolejną
ukochaną. Zdarzało mu się to mniej więcej dwa, trzy razy do roku. Jakoś nie mógł się na dobre
zakochać. Narzekał, że to jej wina, ale nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Za dobrze go znała.
Odszukała wzrokiem stolik, przy którym siedziała jeszcze nie tak dawno z Martą. Był
wolny. Usiadła i rozejrzała się po sali. Kilka romantycznie zapatrzonych w siebie par czekało na
realizację zamówienia. Zerknęła na zegarek. Do umówionego spotkania zostało jeszcze kilka
minut. Przystojny i obojętny kelner przyniósł kartę. Pomyślała, że z powodzeniem mógłby służyć
za manekina w pobliskim sklepie z męską odzieżą. Spojrzała w kartę. Nie mogła sobie na zbyt
wiele pozwolić. Nie pod koniec miesiąca. Zamówiła tylko ciasto z brzoskwiniami i zieloną
herbatę. Opanowało ją dziwne uczucie goryczy i pustki.
– Łucja Bler?
Czyjś głos wyrwał ją z zamyślenia.
– Tak, to ja.
Podniosła głowę i napotkała spojrzenie człowieka, na którego czekała.
– Kacper Mil? – zaskoczył ją. Nie tak go sobie wyobrażała.
– To ja – potwierdził krótko. – Mogę usiąść?
– Proszę…
– Może byśmy tak mówili sobie po imieniu… Pani Łucjo.
– To dobry pomysł – odpowiedziała, nie do końca jednak przekonana.
Uśmiechnęli się. Atmosfera stała się nieco lżejsza. Kacper sięgnął po menu. Zapytał o
ciasto.
– Bardzo dobre. A kawa… Też niezła. Polecam „Irlandzkie marzenie”.
– To na pewno kawa?
– Owszem, z bitą śmietaną i… różnymi pysznościami.
– Dobrze. Zaryzykuję, chociaż zwykle pijam mocną i gorzką. Poza tym jak niemal każdy
facet lubię smakołyki. Wszystkie…
Nie wiedziała, czy mówi tak, bo faktycznie lubi słodycze, czy też chce zrobić na niej
wrażenie. Niepokoiła się, że jest taki spokojny, taki pewny siebie. I że nie pyta o Martę.
Spojrzał na nią raz i drugi, uśmiechając się nieśmiało. Spotkanie z tą – obcą jemu, a tak
bliską Marcie – kobietą onieśmielało go trochę. Nie spodziewał się, że będzie taka ładna, a
jednocześnie tak chłodna i zdystansowana. Chwilami, czytając listy od siostry, miał wrażenie, że
próbuje go z Łucją swatać. Jednak siostra najbardziej prosiła go o to, by zaopiekował się jej
przyjaciółką. Najwyraźniej bała się o nią. Jego pierwsze wrażenie było zupełnie inne od
wyobrażenia, jakie miał, zanim ją ujrzał. Łucja wydała mu się osobą niesamowicie silną i
niedostępną. W sumie odetchnął z ulgą, że jego opieka raczej nie będzie jej potrzebna. Domyślał
się, o czym teraz myśli, nieznacznie marszcząc brwi. Postanowił jak najszybciej rozwiać jej
wątpliwości.
– Nie pytam o Martę, bo… nie chciałbym o niej rozmawiać tutaj.
– Dlaczego? – Łucja była szczerze zdziwiona.
– Za dużo ludzi.
– Mówisz poważnie czy to wymówka?
– Wiesz, chciałbym o niej posłuchać. Chciałbym się dowiedzieć jak najwięcej. Ale,
proszę… Nie tutaj. Powiedz mi teraz tylko jedno. Czy Marta ci o mnie opowiadała?
– Niewiele, ale bardzo za tobą tęskniła. Nie rozumiała, czemu się nie odzywasz. Nie
piszesz. Nie przyjechałeś.
Tęskniła… To jedno wyłapał z jej odpowiedzi. W zamyśleniu mieszał kawę. Łucja miała
wrażenie, że jego oczy, kiedy spojrzał w głąb sali, były zaszklone łzami. Ale może to tylko efekt
oświetlenia? W blasku świec autentyzm emocji i uczuć potrafi być sztuczny.
Przyglądała mu się dokładnie. Oczy miał podobne do oczu Marty, ale momentami czuła
się tak, jakby to Marta na nią patrzyła, a to sprawiało Łucji ból. Uśmiech, gesty należały już do
kogoś innego. Krótkie włosy jeżyły się nad czołem, dodając mu młodzieńczego wyglądu. Miał
mądrą twarz. Pomyślała tak, gdy pocierał dłonią czoło, jakby chciał w ten sposób przegonić
zmartwienia lub znużenie. Nie wystroił się specjalnie na to spotkanie. Dżinsy i sportowy
rozpinany sweter. Skórzana kurtka z lekko postawionym kołnierzem. Czuła, że siedzi przed nią
dojrzały, pewny siebie mężczyzna. To było miłe doświadczenie. W jej firmie pracowało wielu
facetów, niestety niewielu z nich było zdecydowanych i pewnych siebie. Poza tym Kacper
zachowywał się wobec niej swobodnie. Tak go odbierała. To budziło w niej lęk. Nie chciała
wchodzić w żadną bliższą znajomość. Marta co prawda opowiadała jej o Kacprze wiele dobrego,
jednak Łucja nie miała do niego zaufania. Były powody… A jeszcze teraz nie chciał rozmawiać
o siostrze.
Cisza, jaka zapadła między nimi, stała się niezręczna.
– Wróciłeś na stałe? – zapytała w końcu.
– Nie. Za kilka dni muszę być z powrotem w Anglii… Jeśli się zgodzisz, chciałbym
zaprosić cię na spacer i porozmawiać o Marcie.
Zgodziła się bez zastanowienia. Nie pozwolił jej zapłacić. Nie oponowała. Dla niej był to
drobiazg, o jakim nie rozmawiałaby z żadnym facetem. Gdyby w jej życiu byli faceci… Łucja
przeżywała z mężczyznami zazwyczaj krótkie epizody, po których dochodziła do wniosku, że
woli być sama.
Wyszli na zewnątrz. Wiosenny chłód kładł się cieniem na ulicę. Wiatr niósł zapach
zieleni. Kacper zdjął kurtkę, by okryć Łucję.
– Nie. Dziękuję. Nie trzeba… – odparła zmieszana.
– Jest zimno. Nie chciałbym być nachalny, ale proszę… Nie darowałbym sobie, gdybyś
się przeziębiła. To w końcu ja wymyśliłem ten spacer. Nie martw się o mnie. Mam bardzo ciepły
sweter, naprawdę. Poza tym przyzwyczaiłem się do angielskich chłodów. Polskie nie robią już na
mnie wrażenia.
Opiekuńczo okrył jej ramiona.
– Kiedy wyjechałeś?
– Dziesięć lat temu. Niemal zaraz po studiach. Marta… została ze względu na matkę. O
to się pokłóciliśmy. Mówiła ci?
– Wspominała.
– Dla niej pewnie do końca życia pozostałem wrednym synem. I niewiele lepszym
bratem. Niestety, nie mogę już niczego naprawić – stwierdził ze smutkiem.
– Bardzo cię kochała…
– Wiem. Tym bardziej mi przykro, że nie mogłem przyjechać… Pożegnać się z nią. Jaka
ona była? Jaka była moja siostra? Kiedy się rozstaliśmy, to była jeszcze smarkula z
warkoczykami, a w listach tak niewiele o sobie pisała…
– Znałyśmy się tylko cztery lata – wymawiając te słowa, Łucja zdała sobie nagle sprawę,
jak małą kroplą były te cztery lata w oceanie czasu. A mimo to tak wiele zmieniło się w jej życiu
dzięki przyjaciółce. Spojrzała na stojącego obok mężczyznę. Opierał się o barierkę mostu i
patrzył w dal. – Pracowałyśmy w tej samej firmie. Po jakimś czasie postanowiłyśmy wspólnie
wynająć mieszkanie, żeby było taniej. Marta była… zupełnie inna niż ja. Nie wiedziałam, że
mimo skrajnie różnych charakterów się zaprzyjaźnimy. Byłam z nią aż do końca. I Michał też.
– Michał?
– Kolega z pracy… Przyjaźniliśmy się…
– A tak, pisała o nim.
Łucja zadrżała lekko. Nie uszło to jego uwagi. Otulił ją bardziej kurtką, która lekko
zsunęła się jej z ramion.
– Trudno mi uwierzyć, że już jej nie ma. Za każdym razem, kiedy jadę rano do pracy,
mam uczucie, że ona siedzi obok, że zaraz usłyszę jej roześmiany, lekko zachrypnięty głos… że
skomentuje poranne wiadomości. Miała niezwykłe poczucie humoru. I niesamowitą życzliwość
dla świata.
– Byłyście bardzo zżyte – zauważył Kacper.
– Chyba tak. Nigdy nie myślałam, że mogę się zaprzyjaźnić z kimś tak hałaśliwym i
spontanicznym.
Uśmiechnął się na te słowa. Oboje spojrzeli na rzekę. Chorobliwie blade światła lamp
drżały w ciemnej, szumiącej toni. Niemal zapomniała, że nie jest sama. Rozmowa o przyjaciółce
była dla niej trudna. Czuła się tak, jakby na nowo powoływała ją do życia, mając świadomość, że
to tylko złudzenie, tęsknota pragnąca wyrwać bliską osobę z krainy śmierci. Kacper nie narzucał
się z rozmową. Nie wypytywał. Uznała, że wyczerpali temat Marty.
– Muszę wracać… – powiedziała cicho.
Zawrócili w stronę centrum. Kacper nadal milczał. Nie wiedziała, co w tej chwili czuje,
co myśli. Czy to, co powiedziała mu o siostrze, wystarczy, by uzupełnić lukę kilkuletniej
nieobecności? Nie zadała mu pytania, które zadawała tysiące razy w myślach, zanim się spotkali.
Dlaczego nie przyjechał? Dlaczego pozwolił, by Marta odeszła, nie mając go przy sobie?
Sprawiał wrażenie poruszonego rozmową o siostrze, a jednak w żaden sposób nie usprawiedliwił
swojej nieobecności na jej pogrzebie.
Odprowadził Łucję do bramy. Oddała mu kurtkę.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że nie zachorujesz przeze mnie…
– Na pewno nie.
Uśmiechnął się.
– Ja też ci dziękuję. Chciałbym cię jeszcze zapytać o wiele rzeczy, ale może innym
razem. Czy mógłbym jeszcze kiedyś zadzwonić, jak będę znowu w Polsce?
– Chyba tak… – powiedziała z lekkim wahaniem. Nie była pewna, czy chce go jeszcze
spotkać. To przecież i tak nie wskrzesi Marty. Dotrzymała obietnicy i na tym koniec. Kacper nie
mógł zastąpić jej przyjaciółki. Był dla niej obcym człowiekiem. Jego obecność bardziej raniła,
niż pocieszała.
Poczekał, aż Łucja zniknie za ciężkimi, odrapanymi drzwiami prowadzącymi na klatkę
schodową. Spojrzał w górę. Po chwili na drugim piętrze rozjaśniły się okna jej mieszkania. „Ona
wcale nie potrzebuje mojej opieki. Ona mnie nienawidzi” – myślał przygnębiony, wspominając
jej zapach, głos, spojrzenie. Pięknie pachniała. Czy powinien zostawić ją w spokoju?
– Stary, daj ognia!
Z ciemności wyłonił się pijany mężczyzna. Przekrwione białka jego oczu błyszczały
diabolicznie w ciemnościach. Kacper poczuł ostry odór moczu i taniego wina.
– Daj ognia! – powtórzył pijak, bełkocąc, i za wszelką cenę próbując utrzymać
równowagę niczym marynarz podczas silnego kołysania na statku.
– Nie palę – powiedział wreszcie Kacper, wciąż patrząc w okna na drugim piętrze.
Pijaczyna wzruszył ramionami i poczłapał w swoją stronę, mamrocząc pod nosem
przekleństwa.
– Nie powinna tu mieszkać. To nie jest bezpieczna dzielnica – stwierdził krótko, postawił
kołnierz kurtki i odszedł zdecydowanym krokiem.
***
W pracy wszyscy wiedzieli o tym ważnym biznesowym spotkaniu. Jedni złośliwie
komentowali, że to nic dziwnego, że szef właśnie ją – z „takim tyłeczkiem” – rzucił na pożarcie.
Inni, że ma głowę na karku i na pewno sobie poradzi. Michał nie brał udziału w tych
rozważaniach. Z niecierpliwością czekał na koniec prezentacji. Zanim Łucja weszła do sali,
życzył jej, żeby powaliła ich na kolana! Żeby szef przejrzał wreszcie na oczy i docenił to, że
oprócz parzenia dobrej kawy potrafi dużo więcej! Michał Sorenti denerwował się bardziej niż
inni. Gryzł w zamyśleniu ołówek i nie docierało do niego to, co się dzieje dookoła. Komórka
Łucji leżała obok jego komputera. Wyciszył ją. Zawarczała kilka razy, ale nie odebrał.
Wpatrywał się w drzwi, za którymi zniknęła Łucja, żeby właśnie „dać sobie radę”. Życzył jej
sukcesu, o który w tej firmie wcale łatwo nie było.
Dwie godziny później wszyscy zrozumieli, że sobie poradziła! Ona sama musiała mieć
kilka chwil, żeby dojść do siebie. Michał podał jej szklankę zimnej wody, ale o nic nie
wypytywał. Jeszcze nie zdążyła ochłonąć, kiedy szef ponownie ją poprosił.
– Pani Łucjo! Nawet ja byłem pod wrażeniem! Tak jak obiecałem. Od jutra jest pani
szefem działu finansów. Gabinet jest gotowy.
– Dziękuję – odpowiedziała krótko.
Nie uznawała płaszczenia się i podlizywania. Była świadoma pracy, jaką włożyła w to
spotkanie. Jeśli była za coś wdzięczna Komodzie, to za szansę wykazania się, udowodnienia, że
ma predyspozycje do zajmowania odpowiedzialnego stanowiska.
Kiedy wróciła do swojego biurka, Michał z wypiekami na twarzy szepnął:
– Gratulacje! Wiedziałem, że dasz radę! Brawo!
Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, zastanawiała się, na ile szczere są jego słowa.
Zganiła się zaraz za te myśli. Michał mimo wszystkich swoich wad nie potrafiłby podstawić jej
czy komukolwiek innemu nogi. Chłopak miał złote serce.
– Dzięki. Już myślałam, że nie doczekam się swojej szansy…
– Zasługiwałaś na nią od dawna. Bardzo cię męczyli?
– Właściwie… Tylko jeden z nich. Zdaje się, że miał nazwisko Domański.
– Przepytywał cię?
– Można tak powiedzieć. Ciągle miał jakieś wątpliwości. Już myślałam, że się poddam,
bo tak naprawdę to Komoda powinien zabrać głos.
– Ciekawe… – Michał postukał ołówkiem w zniszczony blat.
Satysfakcja z sukcesu była o wiele mniejsza, niż się spodziewała. Myślała, że uczci to
szampanem. Może gdyby Marta była obok… Teraz miała ochotę po prostu pójść do domu i
położyć się spać. Emocje powoli ustępowały, a w ich miejsce zaczęło się pojawiać zmęczenie i
ból głowy. Zerknęła na ekran telefonu. Kacper dzwonił chyba z pięć razy! Postanowiła
oddzwonić po wyjściu z biura.
– Łutka, musimy uczcić twój sukces! Zabieram cię do Elei – Michał był pewien, że się
zgodzi.
– Nie mogę, przepraszam. Jestem strasznie zmęczona – wybąkała.
– Szkoda – w jego ciemnoniebieskich oczach zobaczyła rozczarowanie. Nie zasłużył na
odmowę. Uśmiechnęła się i pocałowała go lekko w policzek.
– Innym razem. Może w sobotę?
– Jasne. Nie ma sprawy…
– Michał… Dziękuję, że mnie wspierałeś.
– Eee… tam. Ty wykonałaś całą robotę – powiedział żartobliwie. – Trzymaj się i
odpocznij.
***
Wiosenny wiatr przyjemnie chłodził twarz. Umówili się z Kacprem na przedmieściu, w
ogromnym parku, w którym rosły stuletnie drzewa. Lubiła tu przychodzić. Miała swoje ukochane
zakątki. Stare ławki. Pień drzewa zwalonego piorunem podczas jednej z wiosennych burz, tuż
nad stawem. Konary tonęły w wodzie. Drzewo miało być uprzątnięte przez służby miejskie, ale
w końcu zostało – pewnie na prośbę spacerowiczów, lubiących malownicze widoki.
W zimie przychodziła dokarmiać łabędzie. Latem kaczki. Każda pora roku była dla niej w
tym parku piękna. Wiosna także. Grube pąki kasztanowców lśniły w słońcu. Nie mogła sobie
odmówić dotknięcia lepkich skrzydełek, nabrzmiałych soczystą zielenią liści. Na trawnikach,
niczym rozsypane swobodnie beztroską ręką ogrodnika, kwitły żonkile i szafirki. Wiele razy
przychodziła tu z Martą. Prowadziły długie rozmowy. Na początku mówiła głównie Marta. Łucja
długo trzymała dystans. Nie umiała się przełamać, zaufać… Postanowiła, że dziś nie będzie
opowiadać Kacprowi o Marcie. Poszli na cmentarz mieszczący się kilkanaście metrów za
parkiem, okolony surowym, kamiennym murem. Kacper powiedział, że dopiero teraz dotarło do
niego, że został sam. Spóźniony żal wcale nie boli mniej. Widziała to w jego twarzy. Gniew i
złość na tego człowieka gdzieś zniknęły. Pozostało jedynie współczucie. Położył na granitowej
płycie duży bukiet żonkili i tulipanów.
– Należy ci się pewne wyjaśnienie, Łucjo – rzekł smutno.
– Nie musisz…
– Chyba jednak tak. Widziałem to w twoich oczach. W twoim zachowaniu. Oskarżenie.
Nie gniewam się o to. Na twoim miejscu też byłbym wściekły. Nie przyjechałem na pogrzeb
bo… Kiedy dostałem list informujący, że Marta znajduje się w szpitalu, nie miałem siły nawet na
to, by napisać do niej kilka słów. Nie mogłem. Jeśli nazwiesz to tchórzostwem, będziesz miała
rację. Byłem tchórzem. Cholernym, zrozpaczonym tchórzem. Moja narzeczona, Asia…
Poprosił, by usiedli na ławce. Po kilku głębszych oddechach spojrzał na nią ze smutkiem.
– Asia była chora na stwardnienie rozsiane. To paskudna choroba. Podobnie jak rak,
kradnie podstępnie życie, radość… Kiedy otrzymałem list od Marty, byłem rozdarty jak jeszcze
nigdy w życiu. Myślałem, że zdążę pożegnać Asię, zobaczyć Martę. Odeszły niemal w jednym
czasie… Dwie kobiety, które kochałem. Nie wiem, czy kiedykolwiek się z tym pogodzę… Przez
ostatni rok żyłem w innym świecie. Pracowałem od świtu do nocy. Potem byłem już tylko przy
mojej narzeczonej… Marta pisała mi o tobie. Tyle dobrych rzeczy, że mój ból łagodniał, gdy
myślałem o tym, że nie jest sama, że ma przy sobie kogoś tak bliskiego.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął plik listów.
– Pisałem do niej… Napisałem wiele listów, i jak widzisz, żadnego nie wysłałem.
– Dlaczego?
– Nie wiem…
– Mam je przeczytać?
– Jeśli chcesz…
– Nie mogę. Przepraszam, ale nie chcę. To wasze sprawy. To jej przebaczenia
potrzebujesz, nie mojego.
– Masz rację. Nie mam prawa obarczać cię moimi wyrzutami sumienia. Cieszę się, że
zgodziłaś się na to spotkanie.
– Jestem to winna twojej siostrze – starała się na niego nie patrzeć.
– Tylko dlatego?
Nie odpowiedziała.
***
Wieczorem długo nie mogła zasnąć. Słowa Kacpra, wypowiedziane podczas rozmowy na
cmentarzu, prześladowały ją, nie pozwalając przejść obojętnie obok podwójnego dramatu, który
przeżywał.
Sama nie doświadczyła aż tak wielkiej miłości. Czasem zastanawiała się, czy coś takiego
w ogóle istnieje? Przelotne znajomości, jakie miewała, rozpadały się szybko, a ona pozostawała z
uczuciem pustki i rezygnacji. Miała wrażenie, że mężczyznom zależy tylko na tym, by zaciągnąć
ją jak najszybciej do łóżka. Ona pragnęła czegoś więcej. Zdarzało się, że faceci już na pierwszej
randce proponowali wspólną noc bez zobowiązań. Czuła się wtedy jak piękny przedmiot. Ważne
było tylko jej ciało. Kiedy przy lampce słodkiego wina żaliła się Marcie – ta powtarzała jej
niezmiennie: „Bo ty musisz spotkać kogoś wyjątkowego. Tak niezwykłego jak Kacper”. Mimo
całego żalu do brata widziała w nim szlachetnego bohatera z dzieciństwa. Do końca wierzyła, że
coś naprawdę ważnego nie pozwala mu przyjechać. Teraz zrozumiała, że Marta miała rację…
Zadzwoniła do Michała. Była pewna, że mimo późnej pory przyjaciel nie śpi. Odebrał
natychmiast.
– Łutka, co się stało? Płakałaś? Mam przyjechać? – był wyraźnie zaniepokojony.
– Nie, nie – szybko go uspokoiła. – Jest mi po prostu smutno…
– To może jednak przyjadę?
– Naprawdę nie trzeba. Co robisz?
– Nic szczególnego. Dzwoniłem do mamy. Ona najpierw zawsze płacze, a potem na
mnie krzyczy, że wybrałem Polskę, a nie słoneczną Italię.
– Może ma rację?
– Eee… tam. Dobrze mi tutaj. Przecież wiesz. Poza tym ty jesteś tutaj i…
– Michał, proszę! Rozmawialiśmy już na ten temat – przerwała mu zdecydowanie.
Michał Sorenti nie odpuszczał. Odkąd się poznali, dawał Łucji do zrozumienia, że
zawróciła mu w głowie. Nie potrafiła zbyt długo się na niego złościć. W żyłach Michała płynęła
polsko–włoska krew. Łucja nieraz przyznawała sama przed sobą, że jest uroczy, zabawny i
można by się w nim „zakochać”. Tyle że prowadził życie playboya i dlatego nie miał u niej
szans. Jako kumpel był bez zarzutu, jako przyjaciel wiele razy udowodnił jej, że może na niego
liczyć. Nie pozwalała mu jednak na nic więcej. Nie chciała zająć któregoś z kolei miejsca na
liście jego miłosnych podbojów.
Michał był owocem krótkiego, aczkolwiek burzliwego romansu swojego ojca, Paolo
Sorenti, z poznaną na Placu San Marco Zofią Kowalik, młodą studentką pedagogiki. On
sprzedawał strojne weneckie maski, ona odpoczywała przed kolejnym rokiem akademickim.
Michał począł się pewnej gorącej nocy, kiedy Paolo wyznał Zosi, że chce się z nią ożenić. Ona w
to uwierzyła i poszli na całość. Zresztą upał, słodkie owoce, muzyka dochodząca z ulicy, blask
świec – działały upojnie na jej serce i ciało. Dwa tygodnie minęły jak sen. Zosia wróciła do kraju,
by dalej studiować. Niedługo potem zorientowała się, że coś jest nie tak – poranne mdłości
upewniły ją, że to „coś nie tak”, może mieć związek z Paolo. Kupiła test.
Po kilku miesiącach wróciła do Włoch z wielkim brzuchem, ale niewierny kochanek
właśnie szykował się do ślubu z posażną krajanką o bliźniaczym imieniu Sophia. Paolo zapewnił
Zosię, że dobrowolnie będzie łożył na syna, da mu nazwisko i absolutnie nie wyprze się
znajomości ani z nią, ani z własnym dzieckiem, ale chciałby oszczędzić narzeczonej rewelacji w
dniu ślubu i zaproponował spotkanie kilka dni po ceremonii.
Zosia została we Włoszech, gdzie urodziła syna. Dała mu polskie imię, a nazwisko –
włoskie – dostał po ojcu, bo Zosia była sentymentalna i nie chciała pozbawiać syna włoskich
korzeni. Oboje dotrzymali słowa. Zosia nie utrudniała Paolo kontaktu z synem, a on z kolei
płacił, odwiedzał ich i zapraszał na wakacje. Nie wiadomo, jak zareagowała na to wszystko
Sophia, ale podobno w końcu zaakceptowała istnienie obojga, choć zdecydowanie sprzeciwiała
się kontaktom męża z Zosią.
Michał zdawał sobie sprawę, jak owa domieszka włoskiej krwi działa na kobiety, i
niecnie to wykorzystywał, aczkolwiek jego włosko–polskie serce tęskniło za kimś szczególnym i
często ubolewał, że Łucja jest całkowicie odporna na jego urok. Nie miał się jednak zamiaru na
nią za to obrażać, twierdząc, że kropla drąży skałę. Faktem jest, że Michał i jego lekko
diaboliczne poczucie humoru niejednokrotnie poprawiało jej nastrój.
***
„Dlaczego zgodziłam się na kolejne spotkanie?” – pytała samą siebie, zwalniając kroku.
W ostatnich dniach często myślała o Kacprze, ale nie pozwalała sercu na żadne fanaberie. Nie
ufała temu mężczyźnie, mimo że do tej pory nie przyłapała go na kłamstwie. Nie doświadczyła
też z jego strony niczego, co świadczyłoby o tym, że ją podrywa. Jednak okazywał jej naturalną
serdeczność, słuchał uważnie tego, co mówi. Nie przyznałaby się do tego głośno, ale tęskniła za
jego obecnością, wyrzucając sobie, że nie powinna. Usiadła na ławce i przyglądała się
spacerującym po parku ludziom. Kobieta z małą dziewczynką szczególnie przykuły jej uwagę.
Przez dłuższą chwilę przysłuchiwała się ich rozmowie:
– I co było dalej, mamusiu? – pytało dziecko.
– Rudy kocur uciekł na dach, a kudłaty pies długo na niego szczekał. Kot myślał, że już
na zawsze zostanie na dachu, ale ktoś zawołał psa. „Już nigdy nie przyjdę na to podwórko!”
powiedział do siebie kot i ostrożnie zszedł z dachu. Podobała ci się bajeczka? – spytała mama.
– Bardzo! A kupisz mi kotka?
– Być może. Jak będziesz troszkę starsza, bo każdy zwierzak wymaga opieki…
Kobieta zatrzymała się, pochyliła nad córką i poprawiła jej kołnierzyk wiosennego
płaszczyka.
– Jesteś moim skarbem! – wyznała.
– A ty moim, mamusiu.
Łucja trochę się wzruszyła. Patrzyła za nimi, aż zniknęły za krzewami dzikiego bzu.
Potem zerknęła na zegarek. Kacper spóźniał się już ponad dwadzieścia minut. Zanim jednak
zdążyła podjąć decyzję o odejściu, usłyszała za plecami:
– Cześć! Przepraszam za spóźnienie… Zaczytałem się w polskiej gazecie i biegłem na
skróty, ale…
– W polskiej gazecie?
– A tak. Kupiłem „Kurier Północny”. Wiesz, tam, w Anglii, nie czytam polskiej prasy.
Pięknie tu!
Łucja poczuła ulgę, że jednak przyszedł.
– Pięknie – przyznała. – To jedyne takie miejsce w okolicy. Chcesz kawałek bułki?
– Nie. Nie jestem głodny…
– Dla kaczek! – roześmiała się Łucja.
– Aha. To chętnie! Tam, gdzie mieszkam, jest niewielki las z jeziorem. Lubię tam
spędzać czas po całodniowej harówce. To mnie uspokaja.
– A ja lubię przychodzić tutaj. Wiesz, dostałam swój gabinet. Ładnie to brzmi, choć to
tylko kawałek podłogi z biurkiem. Szef mnie awansował..
– To świetnie! I tak spokojnie to mówisz?
– Jakoś tak…
– Dziewczyno! Zabieram cię na szampana i nawet nie próbuj protestować!
Nie próbowała. Był inny niż mężczyźni, z którymi miała do czynienia. Wbrew
wewnętrznym oporom chciała go lepiej poznać. Tymczasem starała się nieustannie kontrolować
sytuację. Bardzo bała się kolejny raz pomylić. Kiedy jednak we właściwy dla niego, bardzo
naturalny sposób podał jej ramię, przyjęła je odruchowo, jakby robiła to od zawsze.
W Elei Kacper, nie zważając na jej sprzeciwy, zamówił szampana i tort wiśniowy.
– Zaczekaj na mnie chwileczkę. Zaraz wrócę – poprosił i wyszedł.
– Ale… – przestraszyła się. Jeśli ucieknie? Może nie ma pieniędzy? Przeliczyła szybko
kwotę z własnego portfela. Na zapłacenie rachunku powinno wystarczyć. Miała ochotę roześmiać
się głośno! Kelner jak zwykle sztywny i uprzejmy przyniósł tort i szampana. Coś ją podkusiło.
– Przepraszam, jak pan ma na imię? – zapytała.
– Adam.
– Ładnie. Mam do pana prośbę – powiedziała cicho.
– Oczywiście, słucham?
– Proszę się częściej uśmiechać… Naprawdę uśmiechać.
Chyba zrozumiał. Uśmiechnął się, tym razem szczerze, i odszedł nieco mniej sztywnym
krokiem. Za to pojawił się Kacper. Odetchnęła z ulgą.
– Jestem. Odszedłem na chwilkę, a ty już uwodzisz kelnera?
Położył przed nią bukiet frezji.
– Jeszcze raz gratuluję!
– Dzięki. A ja myślałam, że…
– Taki straszny to nie jestem. Jak już kiedyś powiedziałem, nie pozwalam płacić za siebie
kobietom… A ty myślałaś, że ja… No, nie!
– To przyszło jakoś tak samo… Bo wiesz, to jak scena z filmu. Ale oczywiście, szybko
wydało mi się to absurdem! – tłumaczyła zawstydzona, widząc, że naprawdę jest zaskoczony jej
podejrzeniami. W końcu oboje się roześmiali.
– To co? Zajadamy tort? – spytał.
Marta miała rację. Kacper jest wyjątkowy. Najbardziej lubiła szczerość, z jaką pytał o
różne rzeczy i odpowiadał. Tego jej brakowało w dotychczasowych, krótkich związkach. Starała
się tak kierować rozmową, żeby mówił jak najwięcej o sobie.
– Co ty właściwie robisz w tej Anglii?
– Wszystko. Po śmierci Joanny złapałem robotę jako budowlaniec. Wcześniej
pracowałem w ogrodnictwie. A poprzednio to tu, to tam. Łącznie z myciem garów w chińskiej
restauracji i pracą w myjni tirów. Za nic nie chciałem wrócić do domu i przyznać się do klęski.
Ojciec by chyba pękł z satysfakcji, że miał rację i synalkowi utarto nos. Byłem zbyt uparty, żeby
wrócić. Przez kilka pierwszych tygodni spałem na dworcu, zresztą jak wielu innych Polaków.
Przekonałem się też, ile jest w moich rodakach podłości. Już na drugi dzień okradziono mnie z
resztek pieniędzy. Kilka razy oszukano, obiecując pomóc znaleźć pracę. A tak naprawdę mogłem
liczyć tylko na siebie. Potem było już łatwiej… Teraz jest całkiem dobrze. Szef mnie ceni i jak
tylko wspominam, że chcę wrócić do Polski, zaraz proponuje podwyżkę!
– Polscy szefowie nie są tacy hojni. Oni chcieliby odwrotnie – więcej wycisnąć z
pracownika, a mniej mu za to zapłacić. Chociaż mój szef dotrzymał w końcu słowa. Nie płaci mi
kokosów, ale i tak uważam, że to przyzwoita kwota.
– Dlatego właśnie wyjechałem… Żeby się nie użerać z polskimi szefami.
Mimowolnie spojrzała na jego dłonie. Zastanawiała się, jakie są. Szorstkie i ciepłe? Na
pewno duże. Jak czułaby się w nich jej drobna dłoń? Miała przemożną ochotę dotknąć tych dłoni
i sprawdzić, jakie są naprawdę. Jak obejmowałyby jej twarz?
– O czym tak intensywnie myślisz? – przerwał jej rozważania.
– O… niczym ważnym. Joanna była Polką?
– Tak. Pomogła mi, kiedy już myślałem, że się poddam. Mieszkała w Anglii od kilku lat.
Angielski znała prefekt. Miała dobrą pracę. Dużo rozmawialiśmy. Zanim się obejrzałem, byłem
zakochany… Ale, ale co ja ci tu wygaduję! Przecież świętujemy twój sukces! Już nie będę wracał
do przeszłości. Obiecuję! Opowiedz mi o tej swojej firmie.
– Zanudzę cię! – starała się uniknąć odpowiedzi.
– Lubię być zanudzany przez piękne kobiety! – odparł bez chwili namysłu. – Poza tym
branża budowlana to interesująca działka. Jak pomagałem na budowach, to nauczyłem się tyle o
cegłach, zaprawach i tynkach, że chyba sam sobie kiedyś wybuduję dom!
Zastanawiała się chwilami, czy Kacper zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie robi na
kobietach, na niej. Jego komplementy były wyważone. Nie silił się, żeby czymkolwiek jej
zaimponować.
Było już dobrze koło północy, kiedy zatrzymali się w bramie kamienicy. Kacper spojrzał
w górę.
– Odprowadzić cię? – zapytał.
– Nie. Dam radę. Co prawda trochę za dużo wypiłam, bo kręci mi się w głowie.
– Widzę… To przeze mnie…
– Głuptas jesteś. Dziękuję! Nie myślałam, że tak skończy się ten dzień. Nie miałam
ochoty świętować… bez Marty. Jeszcze raz ci dziękuję.
– Drobiazg. Cieszę się, że poznałem najlepszą przyjaciółkę mojej siostry. Żałuję, że nie
mogłem przyjechać. Do końca życia będę żałował. Swoją drogą śliczna z ciebie dziewczyna –
powiedział zupełnie szczerze, patrząc jej w oczy.
– To mnie pocałuj… – powiedziała spontanicznie i spojrzała na niego spłoszona. –
Przepraszam. Sama nie wiem, co mnie napadło – dodała szybko.
– Ciii… – położył jej dłoń na ustach. Delikatnie. Jakby się bał, że skruszy w niej tę
malutką ufność, którą zaczynała go obdarzać. Nie chciała, by odchodził, ale musiał… To nie był
jeszcze ich czas.
***
Michał zastukał cicho w kremowe, przeszklone ziarnistym, mlecznym szkłem, drzwi.
– Nie wygłupiaj się, tylko wchodź! – krzyknęła wesoło Łucja, gdy tylko zauważyła jego
ciemną sylwetkę niczym kukiełkę w bibułkowym, chińskim teatrze.
– No, teraz ty tu jesteś szefową… – ukłonił się Michał.
– Przestań. Siadaj. Co na dziale?
– Spoko. Brakuje tam ciebie. Halinka nie parzy takiej smacznej kawy. Chociaż dobra z
niej kobieta, ogólnie rzecz ujmując.
– Nie przesadzaj. Tylko z powodu kawy mnie brakuje? – zaśmiała się.
– Wiesz, że nie! – spojrzał na nią z uśmiechem. – Wzdycham i wzdycham i nic. Masz
serce z kamienia?
– Znowu się wygłupiasz.
– Nie. To było na poważnie. Teraz jestem zwykłym pracownikiem. Nie dorastam ci do
pięt!
– Michał! Ja cię zaraz walnę tą doniczką! Spływaj, bo nie mogę już słuchać tych głupot.
– A nie mówiłem! Już mną poniewierasz…
Kiedy wyszedł, roześmiała się głośno. Potrafił ją rozbawić do łez. Wiedziała, że wciąż do
niej wzdycha, ale udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Szczególnie teraz, kiedy pojawił się
Kacper, nie chciała wdawać się w relacje, które i tak nie miałyby happy endu. Wróciła do
przeglądania papierów. Tęskniła. Kacper wyjechał. Odczuwała jego nieobecność każdym
nerwem. Bała się tych uczuć. On ma swoje życie. Swoje sprawy. Nie obiecał, że wróci. Nie
powiedział, że kocha… Może poświęcił jej swój czas i uwagę tylko ze względu na Martę?
Chociaż, gdyby tak było, skończyłoby się na pierwszym spotkaniu. I ten pocałunek, wtedy na
schodach. Był czymś więcej niż przyjacielskim cmoknięciem.
– Pani Łucjo, ktoś do pani… – ruda, źle ufarbowana głowa Halinki pokazała się w
uchylonych drzwiach.
Wizyta Domańskiego zupełnie ją zaskoczyła. Z tego, co wiedziała, wycofał się ze
wstępnej deklaracji przystąpienia do spółki. Co go dzisiaj sprowadza? Ma jakieś nowe
propozycje? Może zmienił zdanie?
Arkadiusz Domański nie spieszył się. Pochwalił gabinet. Obserwowała go dyskretnie,
wciąż zaskoczona. Chyba nie przyszedł jej podrywać? Na palcu mężczyzny lśniła obrączka.
– Mam dla pani propozycję – powiedział wreszcie. – Czy fotel dyrektora działu
zamówień w mojej firmie satysfakcjonowałby panią?
Zapytał otwarcie, nie bawiąc się w żadne gierki i dając jej chwilę, by doszła do siebie.
Łucja odruchowo spojrzała na kalendarz, ale pierwszy kwietnia minął już dawno. Zresztą
Domański nie wyglądał na kogoś, kto wpadł do niej tylko po to, by zadać to zaskakujące pytanie
i zniknąć niczym dżin z lampy Alladyna.
– Bardzo mnie pan zaskoczył – zdołała z siebie wydusić.
– Domyślam się – Domański uśmiechnął się lekko. – Mam nadzieję, że odpowiedź
będzie pozytywna. Proszę to spokojnie przemyśleć. Byłbym jednak wdzięczny za wiadomość do
końca tygodnia. Od dawna szukaliśmy kogoś takiego jak pani.
Po jego wyjściu Łucja opadła na fotel, wciąż bardzo zdumiona. Czy szef wie o propozycji
Domańskiego? Takie rzeczy nie zdarzają się w realnym życiu. Co powinna zrobić? Tu znała
ludzi. Znała szefa, możliwości firmy. Włączyła komputer. Znalazła w Internecie firmę
Domańskiego. InterTrans mieścił się w pierwszej trójce najlepszych i najbardziej dynamicznych
firm w regionie. Żadnych wpadek. Żadnych afer. Sporo zatrudnionych. To, co czytała, brzmiało
zachęcająco. Wiedziała jednak, że na stronie można napisać wszystko tylko po to, by wyglądało
profesjonalnie, budziło zaufanie, zachęcało do skorzystania z oferty. Musiała się kogoś poradzić.
Czuła, że szumi jej w głowie. Jeszcze nie do końca oswoiła się z nowym stanowiskiem, wyższą
pensją – a już stała przed perspektywą kolejnej zmiany. Jeśli się zdecyduje, lekko nie będzie,
tego była pewna. Jak Domański wpadł na pomysł, żeby zaproponować jej takie stanowisko?
Gdyby nie to, że na biurku leżała jego wizytówka, pomyślałaby, że zasnęła i wszystko to jej się
przyśniło. Koniecznie musi się kogoś poradzić. Kacper był za daleko. Poza tym w ogóle nie znał
się na prowadzeniu firmy. Nie. Jemu nie będzie zawracać głowy. Wiedziała jedno. Marta
cieszyłaby się z tej propozycji. Bez wątpienia zachęcałaby ją do spróbowania sił w nowej pracy.
Ale życie już nieraz nauczyło ją ostrożności w podejmowaniu decyzji. Posłała Michałowi smsa:
„Spotkajmy się dziś w Elei. O dwudziestej. Ok?”. Nie musiała długo czekać na odpowiedź.
Michał zgodził się bez wahania. Nie mogła się skupić na pracy. Myliła cyfry i pliki. Krótka
wizyta szefa InterTransu zupełnie wytrąciła ją z rytmu.
– Masz chwilę? – Komoda stanął w drzwiach. Nie wyglądał na rozgniewanego, ale Łucja
natychmiast się zorientowała, że chodzi o wizytę Domańskiego.
– Oczywiście. Coś się stało?
– To zależy od ciebie. Wiem, że Domański rozmawiał już z tobą.
– Tak… – odpowiedziała szczerze.
– Podjęłaś decyzję?
– Jeszcze nie.
– Pamiętaj, że nie musisz się czuć zobowiązana wobec mnie. I tak zastanawiam się, czy
nie przejść na emeryturę. Tu masz raczej niepewną przyszłość mimo połączenia z Tonplusem. U
Domańskiego będziesz mogła rozwinąć skrzydła. Jestem dumny, że dostrzegł taki talent pod
moimi skrzydłami. I żałuję, że sam nie zauważyłem tego wcześniej…
– Pan żartuje?
– Nie. Jestem stary i zmęczony. No, ale nie będę truł. Natrułem wystarczająco dużo do
tej pory. Nowa sekretarka mi to w końcu powiedziała. Odważna dziewczyna! Pyskata, ale
przynajmniej szczera. A Domański to uczciwy człowiek. Można mu zaufać…
– Przemyślę jego propozycję – powiedziała ostrożnie Łucja. – Panu pierwszemu powiem
o podjętej decyzji.
– Mam nadzieję – uśmiechnął się – że nie uciekniesz od nas po kryjomu. Ślicznie
urządzone biuro. Wy kobiety macie tę no… intuicję. To wam trzeba przyznać.
– Dziękuję…
Nie tak wyobrażała sobie rozmowę z Komodą. Bała się, że będzie chciał w niej wzbudzić
poczucie winy. Zniechęcić… W końcu była teraz jego prawą ręką. Jeśli faktycznie myśli o
przejściu na emeryturę, to znaczy, że firmę przejmie ktoś inny, zostanie sprzedana albo…
upadnie. Pomyślała o ludziach tu pracujących. Nie było ich wielu, ale tworzyli zgrany zespół,
który docierał się latami. Może dlatego awans Łucji nie był powodem kłótni i pomówień, choć
niektórzy nie szczędzili złośliwych komentarzy. Szef także ją zaskoczył. Zobaczyła w nim to, co
do tej pory ukryte było za parawanem zrzędzenia i pretensji. Jak będzie u Domańskiego, jeśli się
zdecyduje skoczyć na głęboką wodę?
***
Michał Sorenti nie miał wątpliwości, że w życiu Łucji pojawił się mężczyzna. Był
pewien, że to Kacper Mil. Nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Na samą myśl, że
tamten mógłby ją dotykać, całować i mówić wszystkie te rzeczy, które mówią zakochani
mężczyźni zakochanym kobietom, dostawał gęsiej skórki. Był zazdrosny. Cholernie zazdrosny.
Kochał Łutkę do szaleństwa, ale ona wcale mu nie wierzyła. Bo jak wierzyć komuś, kto ciągle
przeżywa miłosne rozterki? Uświadomił to sobie pewnego dnia i poczuł się jak ostatni palant.
Tamtego wieczoru w Elei Michał obserwował ich dyskretnie. To on miał świętować z
Łucją! Wymówiła się zmęczeniem, ale bez oporów spotkała się z Kacprem. Nie chciała z nim
rozmawiać o Kacprze. Ilekroć próbował wybadać, czy coś ich łączy, Łucja zbywała go żartem
albo zmieniała temat. Michał zrozumiał, że tym razem Łucja może się zakochać na dobre.
Niestety, nie on będzie tym szczęśliwcem. Bez namysłu wykręcił numer do jednej ze swoich
ostatnich zdobyczy.
***
Matka bez entuzjazmu wysłuchała opowieści Łucji o propozycji z InterTransu. Była jak
zwykle sceptyczna. Łucja czuła, że nie dowierza ani jednemu jej słowu. Podobnie było ze
studiami. Matka od razu powiedziała, że nie da sobie rady. Studia nie są dla wsioków.
Kiedy Łucja skończyła studia i przyjechała z dyplomem, matka ledwie na niego zerknęła,
mrucząc pod nosem: „Niektórym się udaje”. Łucja nieraz się zastanawiała, skąd bierze siły, by
wciąż odwiedzać matkę? W tym domu od trzydziestu lat nic się nie zmieniło. Są miejsca, w
których czas się zatrzymał i umarł. Ten dom był takim właśnie miejscem. Matka siorbała głośno,
pijąc herbatę. Łucja udawała, że nie słyszy. Zapytała więc o nowinki ze wsi.
– Co ma być? – żachnęła się matka. – Starzy wymierają. W tym tygodniu były już trzy
pogrzeby. Księdza zmienili. Po co? Stary był zły? A ten młody to wymyśla jakieś takie…
Przestałam do kościoła chodzić przez niego. Ciągle się czepia naszych sumień. Co go to
obchodzi?! Mądrala! Myśli, że jak po studiach, to wszystkie rozumy pozjadał! Dziewuchy do
niego lgną jak pszczoły do miodu. Jeszcze z tego nieszczęście jakie będzie i tyle. Co tam
jeszcze… Dach przecieka w szopce. Prosiłam starego Zygmunta, ale jeszcze nie wytrzeźwiał.
Taki chleje całe życie i nic. A dobrych ludzi śmierć zabiera młodo. Co to? Kapuśniak ci nie
smakuje? Pewnie to miastowe jedzenie jest lepsze, co? To pójdziesz do tej nowej firmy?
– Jeszcze nie wiem. Mam czas na zastanowienie.
– A znalazłaś sobie kogoś? Chłopa jakiego masz? – nachalnie spytała matka. Nigdy nie
zapominała o to zapytać. Nie było ważne, czy Łucja jest szczęśliwa, kochana… Nie było ważne,
czy ten „chłop” jest dla niej dobry, czy się o nią troszczy. Matka nie pytała o szczegóły. Chciała
tylko wnuka, żeby ludzie na wsi nie wytykali jej, że ma córkę starą pannę. Jakby zapomniała, ile
uprzedzeń zaszczepiła w jej sercu, ile lęków przed mężczyznami, którzy czyhają tylko na jej
cnotę i dobre imię. Łucję nieraz kusiło, by zapytać matkę, czy ojciec był jednym z takich drani,
który zmarnował jej życie.
– Nie, mamo. Jeszcze mam czas.
– Jaki czas? A kiedy urodzisz dzieci? Na starość? Jeszcze chore jakieś będzie albo
głupie. Tu jedna taka urodziła, downa. Prawie czterdzieści lat miała. Teraz wstydzi się z
dzieciakiem na spacer wyjść po wsi…
– Mamo, młoda też może urodzić chore dziecko – zaprotestowała spokojnie Łucja.
– Młodym to się teraz w głowach poprzewracało! Karierę chcą robić. Czekają nie
wiadomo na co, a potem to stękają, że samotność, że źle. Program był o takich. Za moich czasów
dziewczyny wychodziły młodo za mąż. Rodziły zdrowe, silne dzieciaki. I tak powinno być. Ty
na co czekasz? Umrę niedługo i co? Maciejakowa już szóstki wnuków się doczekała…
– Mamo, Maciejakowa ma pięcioro dzieci, to i wnuków dużo – przypomniała, ale
wiedziała, że takie argumenty nie przekonają matki.
– Ty też mogłabyś mieć ze dwoje – burknęła nieco łagodniej matka.
Po każdej wizycie obiecywała sobie, że to ostatni raz. Wyjeżdżała ze łzami i
postanowieniem, że więcej nie przyjedzie. Może to przez matkę nie potrafiła kochać? Zaufać?
Bała się bliskości drugiego człowieka. Bała się, że ktoś odkryje tę wielką krwawiącą ranę w jej
sercu. Każde niekochane dziecko taką nosi. Tego była pewna. Tylko Marta wiedziała. Tylko ona
jedna. Los podarował jej siostrę. Na krótko. Przy Marcie mogła być sobą. Płakać, gdy nachodziły
ją wspomnienia. Pleść głupstwa, kiedy ogarniał ją smutek i wypijała o jedną lampkę wina za
dużo, bo na trzeźwo nigdy nie odważyłaby się zaglądać w zakamarki własnego serca.
Zatrzymała samochód przy polu zazielenionym młodziutkim zbożem. Postanowiła przejść
się miedzą. Na cienkiej linii horyzontu wierzby podtrzymywały niebo. To była przestrzeń jej
dzieciństwa. Skowronek rozdzwaniał błękity. Zdjęła sweter. Tu, wśród pól, słońce grzało
zupełnie inaczej niż wśród miejskich murów. Postanowiła pójść do Marcina i poprosić go, aby
naprawił dach w szopce. Od czasu do czasu spotykali się, kiedy zostawała u matki na dwa, trzy
dni. Znali się od małego, jak zresztą z większością dzieciaków ze wsi. Ta sama podstawówka. To
samo liceum w pobliskim miasteczku. Nie mieli wielkiego wyboru. Dopiero studia rozrzuciły ich
po świecie. Marcin studiował na Akademii Rolniczej. On, jako jeden z nielicznych, nie marzył,
by wyrwać się ze wsi, pozbyć słomy z butów, wyprzeć miłości do rzeki i pól rozciągających się
po horyzonty. Gospodarzył z rodzicami i był zadowolony ze swojego wyboru. A rodzice byli
szczęśliwi, że gospodarka ma następcę. Niewielu starych gospodarzy mogło się pochwalić
dziećmi, które z własnej, nieprzymuszonej woli zostawały na gospodarce. Przeważnie dzieci
przyjeżdżały jedynie na weekendy, głównie po wałówkę bez konserwantów, lub na wakacje, by
tanio odpocząć. Ona, jako mała dziewczynka uważała, że tylko na wsi jest tak pięknie, bo są
bociany, rzeka i sad, a w mieście tylko kominy i samochody, które zatruwają powietrze. Pewnie
gdyby nie jej upór, ojciec dopiąłby swego i podobnie jak Marcin zajęłaby się gospodarką. Nie
pozwalali jej marzyć o życiu gdzie indziej. Gdyby nie polonistka, być może, zrezygnowałaby z
„nauk w mieście”. A tak czytała potajemnie książki, dyskretnie przygotowywała się do
egzaminów na studia. Rodzice nie domyślali się niczego, dopóki nie okazało się, że zdała…
Polonistka osobiście przyszła do jej rodziców, aby przekonać ich, że warto dać córce szansę.
Matka nie odzywała się do niej przez kilka dni. Ojciec pił więcej niż zazwyczaj.
Łucja zastała Marcina przy uzupełnianiu sztachet w płocie.
– Cześć! Jak zawsze pracowity? – powitała go wesoło.
– Łucja! A to niespodzianka! Kilka dni temu myślałem o tobie. Wiesz, chciałbym
zorganizować w czerwcu zjazd klasowy. Odezwali się do mnie Mateusz i Klaudia. Pamiętasz
ich? Wieczna klasowa para. A mają już trójkę dzieciaków!
– Pamiętam, pamiętam… Trójka dzieci? Nieźle!
– Na długo zostaniesz?
– Właśnie wyjeżdżam. Tym razem nie zostanę na weekend. Zostawiłam samochód przy
polu Stawików i postanowiłam podejść… Właściwie mam do ciebie prośbę…
– Śmiało!
Marcin odłożył młotek, gwoździe i zaprosił ją na ławkę pod gruszą.
– Wiesz… Ta nasza szopka. Mama mówiła, że przecieka. Prosiła o pomoc Zygmunta, ale
on ciągle pije. Cud, że jeszcze się nie utopił albo nie zapił na śmierć. Musi mieć wątrobę z
kamienia! Mogłabym z nim pogadać, ale jakby spadł z dachu, to byłby kłopot… Sam wiesz…
– Rozumiem. Poza tym wątpię, żeby Zygmuś wiedział, jak się do tego zabrać. Nie ma
sprawy. Podejdę tam jutro i obejrzę ten dach.
– Od razu ci zapłacę.
– Zwariowałaś, kobieto! Od kumpeli z klasy nie wezmę ani grosika!
– Nie wydurniaj się. Pewnie z pół dnia ci to zajmie jak nie więcej… I materiały…
– Jeśli nie schowasz tej kasy z powrotem, to nawet okiem nie rzucę na waszą szopkę!
– W takim razie, dzięki serdeczne! Jak będziesz w mieście, zapraszam na kawę.
– To już prędzej – ucieszył się Marcin. – Wpadasz na tak krótko, że nawet nie możemy
porządnie pogadać. Jeszcze trochę i zapomnę, jak wyglądasz! A wyglądasz coraz piękniej!
– No, nie przesadzaj. Przyjeżdżam co najmniej raz w miesiącu. Coraz ładniejszy ten wasz
dom. Za każdym razem zauważam coś nowego.
– Ano. Ciągle coś remontujemy, dostawiamy… Tej wiosny zrobiliśmy drewnianą
werandę z drugiej strony. Mamie się taka marzyła od lat. Popatrzyłem w katalogach i
próbowałem coś podobnego zbudować. Chcesz zobaczyć?
– Jasne!
Obeszli dom dookoła. Od razu zauważyła pnące róże i kilka ozdobnych krzewów.
Weranda była piękna! Ułożona z grubych bali, jeszcze pachnących świeżością. Opasana solidną
ażurową barierką. Marcin poprosił, żeby usiadła za drewnianym stołem, zrobionym również z
grubych sosnowych desek.
– Pozwolisz się zaprosić na herbatę z sokiem z jeżyn i kromkę chleba z naszym miodem?
– Brzmi kusząco… Chętnie.
Pomyślała, że kromka z miodem to miła odskocznia od kapuśniaku matki. Poza tym nie
spieszyło jej się do miasta. Marcin postawił na stole wiele różnych smakołyków. Nawet
kamionkowy garnuszek z domowym smalcem i kiszone ogórki.
– Wiesz, myślałam, że mówisz o kromce chleba z miodem. Muszę chyba marnie
wyglądać? – roześmiała się Łucja.
– Bo wiesz… Tylko od razu mi powiedz, jeśli pomysł wyda ci się utopijny. Marzymy z
rodzicami o stworzeniu gospodarstwa agroturystycznego. A nasza wieś to dosyć atrakcyjne
miejsce. Nad rzeką. Daleko od miasta. Jest las i grzyby… Co o tym myślisz?
– To świetny pomysł. Naprawdę! Przecież co roku i tak macie tu masę letników. A miód
– pycha!
– Spróbuj wszystkiego i powiedz szczerze, czy ci smakuje.
– A jak pęknę – pozbierasz mnie do kupy?
– Jasne! – Marcin roześmiał się. – Pozbieram cię jak siano, do ostatniego ździebełka! A
teraz kosztuj i opowiadaj, jak ci tam jest w tym wielkim mieście? Twoja mama mówi, że
zaharowujesz się na śmierć.
– Jak zwykle przesadza. Na razie jeszcze nie wiem, co to jest wyścig szczurów… Na
szczęście moja firma jest znośnym miejscem. I szef do rzeczy. Może wkrótce się to zmieni…
Mam nadzieję, na jeszcze lepsze.
– To raczej tu nie wrócisz?
– Raczej nie. Zresztą… do czego? Z tego, co mówiła matka, ojciec przepisał grunty na
państwo. Podejrzewam, że matka zrobi podobnie z domem i sadem. Ty, to co innego. Rozwijasz
się. Masz pomysły. Nie rozpaczasz nad kupką gnoju…
– O, dobrze to ujęłaś. Nie rozpaczam. Tylko chyba do końca życia sam będę to ciągnął –
Marcin smutno zwiesił głowę.
– Czyżbym słyszała smutne tony w tej piosence? – spytała.
– Niestety tak. Nie spotkałem jeszcze kobiety swojego życia. I to takiej, która chciałaby
ciągnąć ze mną ten wiejski wózek. Dziewczyny uciekają do miasta. Śni im się królewicz w
ferrari i dom na peryferiach… Niektóre co prawda wracają. Zostają samotnymi matkami i już nie
tęsknią za królewiczem. A ja po prostu chciałbym z kimś miłym żyć sobie tutaj spokojnie… W
tej chwili raczej nie ma na to szans.
– Nie przesadzaj. Jesteś młody, przystojny. Na pewno gdzieś czeka już królewna z
konewką… Na studiach takiej nie spotkałeś?
– Jakoś nie, chociaż pewne próby były… A ty? – zapytał z zaciekawieniem.
– Ja też jeszcze nie. Uff – najadłam się na trzy dni. Jak będziecie tak pysznie karmić
letników, to wam rachunki za herbatki odchudzające zaczną przysyłać!
– Żartujesz sobie.
– Ani trochę. Pyszności! Takiego jedzenia nie można podrobić! Dobrze jest czasem
przypomnieć sobie, jak smakuje chleb bez spulchniaczy i prawdziwe mleko, że o miodzie czy
szynce nie wspomnę. Pasiekę też macie?
– Nie. Kupuję miód w sąsiedniej wsi u sprawdzonego pszczelarza. Wiesz, gdybym miał
na przykład pasiekę w sadzie, pszczoły mogłyby żądlić dzieci letników. Teraz jest tyle alergii, że
wolę nie ryzykować, choć wiadomo, może się zdarzyć coś takiego i bez pasieki.
– Racja. Zasiedziałam się. Mam nadzieję, że moje autko stoi tam jeszcze wśród pól i nie
porwał go żaden strach na wróble…
– Chcesz już jechać? Odprowadzę cię – zaproponował. – Chciałbym ci coś jeszcze
pokazać…
Poszli w odległy róg ogrodu. W zagrodzie zrobionej z plastikowej siatki Łucja dostrzegła
coś pod daszkiem z desek.
– Poczekajmy chwilkę – poprosił szeptem Marcin.
Łucja posłusznie zamilkła. Czekali może z pięć minut. W końcu z ukrycia wyszedł ptak.
W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś bażant. Dopiero kiedy ptak podniósł i rozłożył ogon,
oniemiała z zachwytu. Paw nic sobie nie robił z podglądaczy. Podszedł do ogrodzenia i
okrągłymi jak paciorki oczami obserwował ich, przechylając wdzięcznie łepek raz w jedną, raz w
drugą stronę.
– Cudny! – szepnęła Łucja. – Założyłeś hodowlę pawi?
– Na razie mam tylko jednego. To Oczkuś.
– Oczkuś?
– Tak, bo ma oko, lubi obserwować. Kury się go panicznie boją, więc na razie
pomieszkuje tutaj. Jak się z nim oswoją, to będzie paradował po ogrodzie. Myślę też o zakupie
kucyka. Wiesz, jak letnicy zjadą, to dla dzieci będzie frajda.
– Ależ ty masz głowę! Fajny pomysł. Może sama kiedyś do ciebie z dziećmi przyjadę…
– Sama?
– W tym sensie, że z mężem i tak dalej…
– Coś się jednak kroi?
– Nie. Ale przyszłość może zaskoczyć. Aha. Jak będziesz miał konkrety odnośnie
spotkania klasowego, to koniecznie daj mi znać.
– Dam na pewno.
Tico nadal stało w tym samym miejscu, w którym je zostawiła. Marcin zerwał dla niej
kilka polnych kwiatków.
– Zabierz. Niech ci rozweselą biuro. I niech przypominają, że tutaj też masz przyjaciół.
– Dzięki. Za wszystko.
– A… Jeszcze to! – z przepastnej kieszeni drelichowych spodni ogrodniczek wyjął
słoiczek z miodem. – Do herbaty. Pachnie letnią łąką.
– Mogę kogoś poczęstować? – zapytała.
– Jasne. Reklama jak najbardziej wskazana. Trzymaj się, Łutka. I wracaj do nas. Mimo
wszystko… Masz tu przyjaciół. Przyjaciela… Pamiętaj o tym.
Łucja spojrzała w pogodne oczy stojącego przy samochodzie mężczyzny.
– Dzięki, Marcin! Niełatwo dzisiaj o przyjaciół. Do zobaczenia wkrótce. Pa!
***
W Elei zajęte były wszystkie miejsca. Michał nie zmartwił się tym zbytnio.
– Chodźmy do wesołego miasteczka – zaproponował.
– Do wesołego miasteczka? Wieki tam nie byłam – odparła zdziwiona Łucja.
– To tym bardziej. Wieczór jest ciepły. Będzie fajnie. Zobaczysz.
– Jest po dwudziestej… Już pewnie zamknęli.
– Sprawdźmy. Chwytaj się…
Wzięła go pod rękę.
– To co ci tam w duszy gra? – zagadnął.
– Był u mnie Domański. Szef InterTransu…
– To wiem. I co?
– Zaproponował mi szefostwo jednego z działów.
– Bujasz!
– Wyglądam?
– No, nie… To super! Mam nadzieję, że nie zrobiłaś głupstwa i nie odmówiłaś.
– Zastanawiam się… Co byś zrobił na moim miejscu?
– Skorzystał z okazji. To wielka szansa.
– Wszyscy mówią o szansie. A ja się trochę boję. Tu przynajmniej wiem, co i jak znam
ludzi… Czuję się bezpiecznie.
– Łutka, tam też poznasz ludzi. Słyszałem dużo dobrego o tej firmie. Znajomy załapał się
tam na krótko i był zachwycony.
– A co konkretnie go tam tak zachwyciło?
– Atmosfera, profesjonalizm i pensja. Ujął to jakoś tak, że inni powinni uczyć się od
Domańskiego, jak prowadzić firmę i traktować pracowników. Nic dziwnego, że odnosi takie
sukcesy.
– A dlaczego twój znajomy załapał się tam na krótko?
– Podczas urlopu wyjechał do Anglii. Tam się zakochał. Założył rodzinkę i został tam na
stałe.
– A ty nie wysłałeś papierów do InterTransu?
– Jeszcze nie. Ale może kiedyś to zrobię… Bo jeśli zdecydujesz się przyjąć tę posadę, to
wiesz, będę miał dodatkową motywację!
Podeszli do bramy.
– No widzisz, zamknięte… – Łucja z rezygnacją wskazała na gruby łańcuch i kłódkę.
– Spoko – Michał wyjął telefon. – Zaraz wejdziemy… Mam tu kolegę. Obsługuje
karuzelę. Wpuści nas.
Zapatrzyła się na kolorowe konie. Ojciec zabierał ją czasem do wesołego miasteczka.
Matka uważała, że to niepotrzebne fanaberie. Do dzisiaj pamiętała smak waty cukrowej i kolor
baloników.
Kolega Michała nadszedł, mrucząc coś pod nosem. Otworzył kłódkę i wpuścił ich na
plac.
– To Łucja. Koleżanka z pracy – przedstawił ją Michał.
– Leoś – mruknął gość i lekko skrzywił usta.
Poprowadził ich labiryntem wąskich, piaszczystych uliczek, między porozstawianymi
przyrządami. Zatrzymali się przy karuzeli.
– Wsiadajcie…
Usiedli na krzesełkach. Leoś sprawdził, czy są dobrze zapięci. Kiedy odszedł, by włączyć
mechanizm, Łucja, pochyliwszy się w stronę Michała, szepnęła z przekąsem.
– Sympatyczny gość…
– Trochę mrukliwy, ale zapewniam cię, muchy by nie skrzywdził. Szkoda, że nie
możemy iść na strzelnicę. Ustrzeliłbym dla ciebie ogromnego pluszowego miśka.
– Może następnym razem. I tak dużo dla mnie zrobiłeś…
Leoś, mimo swego mrukliwego usposobienia, otworzył dla nich również salon z
krzywymi lustrami. Po kilku minutach Łucja poczuła, że brzuch zaczyna ją boleć ze śmiechu.
Michał wykrzywiał się, jakby lustra niedostatecznie mocno deformowały ich sylwetki.
– Kochałbyś mnie taką? – zapytała Łucja spontanicznie, patrząc na swoje karłowate
odbicie w lustrze. Michał stanął obok.
– Kochałbym – odpowiedział poważnie.
– Ej, nigdy nie zauważyłam, żebyś się oglądał za karlicami na ulicy!
– Nie lubię takich rozmów – odparł.
– Dlaczego?
– Bo nie wiem, co mam ci odpowiedzieć.
– Prawdę…
– To wcale nie jest takie trudne, jak się wydaje. Wszyscy chcemy być piękni, mądrzy i
kochani. Niektórzy są mądrzy. Ale nie piękni. I nie są kochani. Choć w brzydkich ciałach
ukrywają morze miłości, tęsknoty i pragnień. Nikogo to nie obchodzi.
– Masz rację…
Michał objął ją i oparł brodę na jej ramieniu. Patrzyli na swoje krzywe odbicia. Twarz
przy twarzy.
– Chcesz być kochana. Ciągle się boisz… Że nie będziesz. Czy mam rację? – spytał.
– Nie wiem – odparła szczerze.
– Więc, póki co, nie mam szans.
– Pokaż mi swoje dłonie… – poprosiła cicho. – Chcę je poznać. Chcę w nich schować
moją twarz…
Odwróciła się do niego i wzięła jego dłonie. Delikatnie dotykała palców. Zamknęła oczy.
– Gdybym nie miała oczu, poznawałabym cię właśnie tak. Oczy pokazują nam drogę na
skróty. Ale ciemności nakazują ostrożność. Krok po kroku stawiany z rozmysłem. Po co się
spieszymy? Czy znamy swoje dusze? Chcesz poznać moją duszę, czy tylko moje ciało? –
Schowała swoje dłonie w jego dłoniach. – Masz dobre dłonie…
Nie przerywał jej. Obserwował, jak emocje zmieniają jej twarz. Oczy miała wciąż
zamknięte. Zaskoczyła go. Kiedy przyłożyła jego dłonie do swojej twarzy, do ust, z trudem
opanował się, by jej nie pocałować. I jakkolwiek mocno tego pragnął, nie chciał zepsuć tej
chwili.
W drodze powrotnej zaprosił ją do pubu. Zamówił piwo i lody, choć nie prosiła ani o
jedno, ani o drugie. Nie protestowała jednak, gdy postawił przed nią lody. Upiła też łyk piwa,
które pozostawiło nad górną wargą biały wąs z piany.
– Podobasz mi się – zażartował Michał – z takim piwnym wąsikiem.
– Masz podobny – odwdzięczyła się. – Dziękuję za wesołe miasteczko.
– Nie ma sprawy…
Nie wiedział, jak zapytać o Kacpra, o to, co ich łączy. Już zauważał, że ten facet ma na
nią dobroczynny wpływ, jakiego on nigdy nie miał.
– Łutka, jaki on jest? – odważył się wreszcie.
– Kto?
– Kacper… Brat Marty…
– Zakochałeś się…? – spojrzała na niego z uśmiechem.
– Nie wygłupiaj się! Poważnie pytam.
– Normalny – powiedziała z przekonaniem, odkrywając, że Kacper taki właśnie jest,
cokolwiek to znaczyło w tej chwili, ale Michałowi nie wystarczyła ta odpowiedź.
– Jesteście razem?
Łucja mieszała na dnie pucharka kilka cząstek pomarańczy z resztką lodów. Nie
odpowiedziała od razu, co tym bardziej zaniepokoiło Michała, ale starał się, by nie poznała po
nim, jak bardzo obawia się odpowiedzi twierdzącej.
– Nie. To tylko… znajomy.
– Jesteś pewna?
– Ja nie zakochuję się tak szybko jak ty – powiedziała żartobliwie. – Chyba wypiję
jeszcze jedno piwo.
– Służę!
Michał energicznym krokiem ruszył w stronę barmanki. Łucja nie miała pojęcia, że jej
odpowiedź napełniła serce przyjaciela nową nadzieją.
***
Łucja zajrzała do skrzynki. Znowu jakieś rachunki. Ale pomiędzy nimi znalazła coś
więcej – kartkę od Kacpra. Śmieszny, pluszowy miś pędził gdzieś na staroświeckim,
trzykołowym rowerku. „Greetings from London”. A jednak pamiętał? Kilka ciepłych słów.
Uśmiechnęła się do siebie. Minęło kilka tygodni od ostatniego spotkania. Tęsknota, którą
odczuwała zaraz po jego wyjeździe, straciła na mocy. Może dlatego, że jeszcze nie zadzwonił?
Może dlatego, że nie chciała zbyt wiele o nim myśleć, bo za każdym razem czuła, że zaczyna
myśleć o tych wszystkich chwilach, gdy był obok? Weszła powoli na górę obładowana
reklamówkami. Coraz bardziej docierało do niej, że pustka mieszkania staje się nie do zniesienia.
Wciąż były tu rzeczy Marty, ale samej Marty było coraz mniej.
Postawiła zakupy na stole. Poczuła chłód. Kaloryfery były już zimne, a wiosna lubiła być
kapryśna. Włączyła czajnik. I radio. Matka zawsze tak robiła – uświadomiła sobie po chwili.
Zawsze rano w kuchni grało radio. Kiedy wychodziła do szkoły, otaczały ją dźwięki melodii.
Teraz, kiedy była sama, radio towarzyszyło jej niemal przez cały czas. Zaparzyła kawę. Wyjęła z
siatki szarlotkę. Miała ochotę na leniuchowanie. Książka, ciepły pled, szarlotka.
– Puk, puk! Jest tam kto? – usłyszała nagle.
– Zostawiłam otwarte drzwi?! – zdziwiła się, ujrzawszy w przedpokoju Michała.
– Na to wygląda… – zadzwonił jej kluczami. – Nierozważna i romantyczna?
– Chyba to pierwsze. I tylko to pierwsze. Dzięki. Co cię przygnało?
– Tęsknota. A tak poważnie, byłem w okolicy. Pomyślałem, że wpadnę. Sama jesteś?
– A z kim miałabym być? Kota sobie jeszcze nie kupiłam. Rybki nie można przytulić.
Szczurów nie lubię. Sam widzisz. Kawy?
– Chętnie. I ciasto czuję? Piekłaś?
– Mam cukiernię obok…
– Spryciara. Chłodno tu u ciebie.
– Kto by pomyślał, że końcówka maja będzie taka zimna. Już się zastanawiałam, czy
przypadkiem nie poszukać rękawiczek i szalika. Trzymaj kawę, ja wezmę ciasto.
Rozsiedli się wygodnie w fotelach. Łucja podała Michałowi drugi koc.
– Przykryj się…
– Podjęłaś już decyzję? – zapytał.
– Jeszcze nie. Nie myślę o tym… Domański zadzwonił. Dał mi jeszcze trochę czasu.
Fajnie, że wpadłeś.
– Wiesz, ten wypad do wesołego coś mi uświadomił. To, co zrobiłaś… było…
Zaskoczyłaś mnie. Zupełnie inaczej spojrzałem na pewne sprawy.
– Jak?
– Nie potrafię tego wytłumaczyć. Wiesz, faceci to jednak gruboskórne stworzenia. Wiele
spraw pojmujemy i chcemy pojmować na skróty.
„By zapragnąć przyjaźni nie potrzebujesz wiele czasu, lecz sama przyjaźń jest owocem, który dojrzewa powoli.” (Arystoteles) Ukochanym Córkom, Przyjaciołom, Wyjątkowej Ekipie z pokoju nr 9 w US Żary; Ani, Zbyszkowi i Piotrowi. A przede wszystkim Temu, który pojawił się "tak jakby wiatr lekki powiał obok mnie (...) jak bryza morska zanim rzuci się na falę aby nią zawładnąć."
Spojrzała w owalne lustro. Miała wrażenie, że jej twarz jest tak samo pomięta jak poduszka, do której tuliła się jeszcze przed chwilą. Odkręciła zimną wodę i weszła pod prysznic. Chłód obudził w niej chęć działania. Nocne koszmary odeszły… Często miała złe sny, którym nie mogła zaradzić. Płakała przez sen, czasem krzyczała. Ciało oblewały zimne poty, a oddech stawał się niespokojny, szybki, jakby przed czymś uciekała. Od czasu do czasu brała środki nasenne, które jednak nie przynosiły poprawy. Jej koszmary były wyjątkowo odporne na medyczne wynalazki. Żel o delikatnym, migdałowym zapachu przyjemnie pobudzał zmysły. Szum wody wdzierał się w plątaninę myśli, które pojawiły się zaraz po tym, jak otworzyła oczy. Ubrała szlafrok i ponownie spojrzała w lustro. Nie zawiodła się. Prysznic pomógł. Po źle przespanej nocy nie pozostał najmniejszy ślad. Uszczypnęła blade policzki. Twarz nabrała zdrowego wyrazu. Śniadanie zjadła szybko. Kawa, kromka ziarnistego chleba z plasterkiem szynki, koniecznie drobiowej. Bała się utyć. Papierosy rzuciła rok temu, po tym, jak przyjaciółka z pracy zachorowała na raka. Marta co prawda nie paliła, ale Łucja wolała nie ryzykować. Przestraszyła się, że i ją może spotkać to samo. Marta zmarła ponad dwa miesiące temu. Łucja dotąd nie potrafiła się pozbierać. Śmierć zawsze ją przerażała. Szczególnie taka: powolna, bolesna, samotna. Po śmierci przyjaciółki, niemal siłą zmusiła matkę do rzucenia palenia. Nie było to łatwe, ale zawzięła się. Wykupiła dla niej wczasy, na których pomagano pozbyć się nałogów. Ojciec nie zdążył się na nie wybrać. Zmarł na zawał serca. Lekarz powiedział krótko: „Nałóg. Gdyby nie palił, być może przeżyłby”. W każdym razie miałby na to nieporównywalnie większą szansę. Matka przestała palić, ale nawet nie podziękowała Łucji za pomoc. Zresztą ta nie oczekiwała wyrazów wdzięczności. Już od dawna nie czekała na żaden ciepły gest ze strony matki. Straciła nadzieję, że kiedykolwiek może się to zmienić. Umyła naczynia i sprawdziła, czy paprotka stojąca na parapecie kuchennego okna ma dosyć wilgoci. To była paprotka Marty. Nie mogła pozwolić, by uschła, chociaż wszystkie inne kwiaty w mieszkaniu Łucji tak właśnie skończyły. Ładnie skrojony kostium w kremowym kolorze wspaniale podkreślał jej zgrabną, szczupłą sylwetkę, śniadą cerę i kasztanowe oczy. Delikatny makijaż dopełnił całości. Jeszcze perfumy. Wydawała na nie większą część swojej pensji. Zapachy koiły jej niepokoje, zmartwienia i przenosiły w świat marzeń. Chciała wierzyć, że te marzenia kiedyś się spełnią. Po śmierci przyjaciółki zdała sobie sprawę, że żyła bez celu, bez planów. Bez miłości. Bardzo tęskniła za Martą. Jak za siostrą, której nigdy nie miała, a zawsze pragnęła mieć. Wysłużone tico – spadek po ojcu – czekało wiernie za rogiem. Matka nigdy nie zrobiła prawa jazdy. Samochód dostał się Łucji. Mimo tego, że autko wymagało częstych napraw, lubiła je. Zmieniła tapicerkę i lakier. Nie wyglądało źle. Z dumą parkowała na placu przed firmą. Firmą, której powoli miała dość. Nowi pracownicy i klienci, widząc ją na korytarzach, byli pewni, że mają do czynienia z szefową któregoś z działów. Później z niemałym zdziwieniem spotykali ją w tzw. przedsionku, czyli pomieszczeniu dla sekretarek. Ale przeczucia wcale ich nie myliły – naprawdę mieli do czynienia z szarą eminencją firmy. Łucja parzyła szefowi kawę, wysłuchiwała skarg na żonę, ogrodnika, dzieci, psa i pogodę. Cierpliwie znosiła obietnice awansu. Kiedy ją zatrudniał, miała objąć stanowisko asystentki. Szybko się jednak okazało, że dla szefa sekretarka i asystentka to właściwie to samo. Słuchając narzekań Romana Komody, myślała o tym, że facet zwyczajnie nie potrafi docenić w swoim życiu tego, co ma. Jego żonę widziała kilka razy. Związek tej cichej i mądrej kobiety z tym wiecznie niezadowolonym człowiekiem wydawał się okropnym
nieporozumieniem, żartem losu. Czasem miała ochotę wylać filiżankę świeżo zaparzonej kawy na jego dużą, nieco już łysiejącą głowę i powiedzieć kilka ostrych słów. Wiedziała jednak, że nigdy tego nie zrobi. Uśmiechała się więc współczująco, kiwała głową i dolewała kawy. – Dobra z ciebie dziewczyna. Potrafisz słuchać. Muszę pomyśleć o awansie dla ciebie… – zwykł mawiać Komoda. – Dziękuję – odpowiadała grzecznie i wracała do przedsionka. Od trzech lat słuchała tych obietnic. Od trzech lat inni pracownicy awansowali, zmieniali gabinety, tylko ona uważnie słuchała, pocieszała, tłumaczyła wierzycielom, żeby jeszcze trochę poczekali. Mogła to robić, bo tylko ona naprawdę znała kondycję firmy, siedziała w rachunkach, płatnościach, od najdrobniejszej faktury po duże zlecenia. Dzwoniła do banków i uzyskiwała kilka dodatkowych tygodni na spłaty zaległych rat. Komoda posyłał ją na najgorętsze odcinki frontu, mając pewność, że nie zawiedzie. Była w tym dobra. Posiadała niesamowitą intuicję i miała dar przekonywania. Niemałą rolę odgrywała jej uroda, ale tego aspektu Łucja zdawała się zupełnie nie zauważać. Teraz usiadła przy biurku i odruchowo spojrzała na zdjęcie przyjaciółki. Przypomniała sobie jej słowa, wypowiedziane pewnego deszczowego ranka: „Łutka, firma zyskałaby wiele więcej, gdybyś to ty wszystkim zarządzała!”. „Przecież właściwie… zarządzam” – pomyślała wtedy i spokojnie robiła swoje. Mimo pewności siebie nie potrafiła zdobyć się na poważną rozmowę z szefem. Szybko przyzwyczajała się do miejsc. Zmiany budziły w niej lęk. To oblicze Łucji znali tylko Marta i Michał. Dla reszty pozostawała zagadką, której się trochę obawiali. Nie była łasa na komplementy, nie umizgiwała się do szefa, choć niektórzy posądzali ich nawet o romans. Mimo że była tylko sekretarką, szef nader często powierzał jej bardzo odpowiedzialne i trudne zadania. To budziło zazdrość i spekulacje. Tym bardziej że wciąż jednak pozostawała w przedsionku i była to dla niej pozycja strategiczna. – Co ja tutaj robię? – myślała nieraz, patrząc na migający ekran starego komputera. – Dlaczego nie mogę odejść? Mam się tu zestarzeć? Wiecznie będę parzyła kawę? A studia, które skończyłam z wyróżnieniem? Nie liczą się? Wzięła do ręki zdjęcie Marty. Przyjaciółka rzadko bywała smutna, z wyjątkiem tych ostatnich tygodni w szpitalu, a potem już w domu, kiedy zdecydowała, że chce odejść „po ludzku”, wśród bliskich jej ludzi i w otoczeniu ulubionych przedmiotów. – Słuchaj, zawiesił mi się komputer. Mogę skorzystać z twojego? – z zamyślenia wyrwał ją głos Michała. – Jasne. Siadaj! – odpowiedziała szybko. Michał wystukał na klawiaturze informację, wpisał odpowiedni adres i kliknął „wyślij”. – Dzięki, Łutka. Oszaleję kiedyś przez ten złom. – Powiedz szefowi. Może kupi ci nowy komputer. – Zwariowałaś?! Tylko mu wspomnij, że czegoś brakuje. Ostatnio musiałem przynieść własny papier do ksero. Całą ryzę – szepnął Michał. – Szukam nowej pracy… Mam dość. Poza tym czuję, że ta firma nie ma przed sobą przyszłości. Co więcej, niektórzy przebąkują o rychłej upadłości. Czy tobie coś w tej sprawie wiadomo? Rozmawiasz o tym z szefem? – Nie. Przy mnie głównie narzeka na rodzinę, psa i ogrodnika. Ale gdyby się coś działo, na pewno by wspomniał. Też mam czasem dość – odpowiedziała zrezygnowana. – W końcu to nie jedyna firma w tym mieście. – Racja. Próbuj, na pewno znajdziesz coś lepszego – powiedziała z przekonaniem. – A masz już coś na oku? – Na Piwnicznej mają otworzyć potężną hurtownię budowlaną. Niewykluczone, że jak zacznie działać, nasza padnie zupełnie. Złożyłem tam papiery. Chcą przyjąć chyba ze dwudziestu
pracowników. Jest szansa. Nie chcę tu zgnić. Doskonale rozumiała Michała. Sama najchętniej uciekłaby stąd na koniec świata. Tymczasem brakowało jej na to siły. – Nie myślałeś o tym, żeby wyjechać do ojca? – zagadnęła. – Coś ty! Myślisz, że tam jest łatwiej o pracę? Chyba tylko w mafii. A przecież ja nie mógłbym skrzywdzić nawet muchy! Lecę, na razie! Łucja uśmiechnęła się. Michał wiedział, jak ją rozbawić. Gdyby nie on, nie wie jak przeżyłaby pierwsze tygodnie po odejściu Marty. Na pogrzebie stał obok niej i płakał, nie zważając, czy ktoś patrzy. Była mu wdzięczna za te łzy, za wszystko, co powiedział o Marcie, kiedy zostali sami, wpatrując się w świeżo usypany pagórek gliniastej ziemi. Szelest papieru przywrócił ją do rzeczywistości. Musiała wrócić do swoich zajęć. Po kilka razy dziennie sprzątała swoje biurko, myła kubek po kawie, ustawiała pojemniki z długopisami, pudełka zszywek, papier. „Ty powinnaś pracować w japońskiej fabryce. Masz zawsze obrzydliwy porządek na biurku” – żartowała Marta, kiedy jeszcze pracowały obok siebie. Bywały momenty, że gadulstwo przyjaciółki działało jej na nerwy, ale to było dawno. Dałaby wiele, żeby znowu zobaczyć jej uśmiech i posłuchać żartów, które rozbawiały cały przedsionek. Został Michał, który podobnie jak Marta czasem ją denerwował, lecz teraz drżała na myśl, że i jego mogłaby stracić. Z nikim w firmie nie była tak blisko jak z tą dwójką. Przy nich nauczyła się dystansu do siebie, pokonywania własnych obaw. *** Spojrzała na zegarek. Dochodziła piętnasta. Wyjęła komórkę i położyła obok klawiatury. Nie była pewna, czy to, co powiedziała jej Marta tuż przed śmiercią, było prawdą czy majaczeniem znieczulonej lekami chorej kobiety, ale obiecała, przyrzekła, że będzie czekać na ten telefon. I czekała każdego dnia. Niewiele osób do niej dzwoniło. Najczęściej matka i to prawie zawsze z pretensjami. Zdarzało się, że Łucja nie odbierała albo szybko kończyła rozmowę, wymawiając się obowiązkami. Matka potrafiła zepsuć jej cały dzień. Nawet przez telefon nie mogła sobie darować złośliwości i przytyków. Odkąd zmarł ojciec, gorycz matki zdawała się sięgać zenitu. Jakby to była wina Łucji, że zmarł w tak prozaicznych okolicznościach jak grabienie liści, że w ogóle zmarł. Sprawdziła, czy w komórce nie rozładowała się przypadkiem bateria. – Łutka, mogę jeszcze raz skorzystać z twojej poczty? Michał ponownie pojawił się z plikiem dokumentów. – Korzystaj. Ja zaraz wrócę. – Ok. Wyszła na dziedziniec firmy. Potrzebowała trochę świeżego powietrza. Miała przeczucie, że to stanie się dzisiaj. Usiadła pod rozłożystą magnolią i sięgnęła do kieszeni. Zapomniała komórki! Wbiegła z powrotem do budynku. – Dzwonił do ciebie jakiś facet. Kacper Mil – usłyszała już od progu. – Odebrałem, bo dzwonił i dzwonił. Pomyślałem, że może to coś ważnego. Czy to przypadkiem nie jakiś krewny naszej Marty? Na pogrzebie nie było nikogo z rodziny… – Dzięki, Michał! I co mu powiedziałeś? – Że wyszłaś na kilka minut. Powiedział, że zadzwoni za pół godziny… Nie możesz powiedzieć, kto to? – Michał był wyraźnie zainteresowany. – Może kiedy indziej. Pewnie nikt ważny. Magazynier znowu namieszał coś w papierach – Łucja machnęła fakturą. – To już trzeci raz w tym miesiącu. – Henio faktycznie jest nieźle zakręcony – przyznał szczerze Michał. – Miałem z nim
ostatnio małe spięcie. – Nie wiedziałam. O co? – Wydał klientowi nie to, co trzeba. Mnie się oczywiście dostało od gościa, a Henio zmył się do magazynu. – Może ma jakieś problemy? – zastanawiała się Łucja. – Nie wiem, ale szef go wywali, jak jeszcze coś sknoci – powiedział Michał z przekonaniem. – Dobra, spróbuję z nim pogadać, zanim Komoda dobierze mu się do tyłka. – Na jego miejscu już bym się bał. – Nie rób ze mnie terminatora. Spokojnie z nim pogadam. Przemierzając szybkim krokiem długi korytarz prowadzący do magazynów, Łucja wróciła myślą do Kacpra. A jednak zadzwonił! Dlaczego tak późno? Dlaczego nie pojawił się na pogrzebie Marty? Dlaczego nie przyjechał, kiedy się dowiedział, że jest chora? Już ona mu powie, co myśli o takich egoistycznych, nieczułych draniach! Wzięła kilka głębszych oddechów, by uspokoić emocje. Pana Henia zastała w kantorku. Rozejrzała się za drugim magazynierem. Rozmawiał z klientem i wyglądało na to, że to trochę potrwa. Weszła do kantorka i położyła na stoliku fakturę. – Panie Heniu, mógłby mi pan to jakoś wytłumaczyć? Magazynier wziął do ręki fakturę i przyglądał się rzędom liczb. Po chwili przygarbił się i wyraźnie zmieszany powiedział, lekko się jąkając. – P… przepraszam. To, to ja się pomyliłem. To się więcej nie powtórzy. – Nie jestem pewna. To już trzeci raz w tym miesiącu. Będę musiała powiedzieć szefowi – Łucja nie odpuszczała tak łatwo. – J… ja się… po… poprawię. Moja córka jest w szpitalu. Bardzo, ba… bardzo chora. Ja… Łucja poczuła niemiły ucisk w żołądku. Magazynier spoglądał na nią z wyraźnym lękiem. Po chwili dowiedziała się, że jest jedynym żywicielem rodziny, że syn miał wypadek. W głosie mężczyzny brzmiała prośba: – Pro… proszę nie mówić szefowi. Ja już nigdy. Ni… nigdy. Przy… przyrzekam. – Panie Heniu, to może na razie niech Zenek wystawia te faktury? A szefowi nic nie powiem, proszę się nie martwić. Po powrocie szepnęła Michałowi: – Pogadaj z nim po pracy. Może potrzebuje pomocy. Jego córka jest poważnie chora. – Widzisz, dobrze przeczuwałem, że coś jest na rzeczy. Jasne, pogadam z nim. Dasz się zaprosić na lampkę dobrego wina? – Czy ty musisz wykorzystywać każdą okazję? – zapytała, udając złość. – To byłby grzech jej nie wykorzystywać – wyszeptał teatralnie Michał. – Pogadamy o Heniu. *** – Pani Łucjo, proszę do mnie na chwilę – szef był w dobrym nastroju. Poprosił, żeby usiadła, bo sprawa jest niezwykle ważna. Czyżby w końcu postanowił spełnić swoje obietnice i dać jej awans? Przełknęła ślinę i odruchowo strzepnęła pyłek z klapy żakietu. Szef uśmiechnął się do niej. – Mam dla pani zadanie…
Michał spojrzał na nią raz i drugi. Nie ukrywał, że zżera go ciekawość, co też takiego powiedział jej szef. Lekkie rumieńce na twarzy Łucji zdradzały podekscytowanie. Zadzwonił telefon. Nie od razu go usłyszała. – Nie odbierzesz? – Co? – To przecież twoja komórka, nie? Ale jesteś zakręcona! – zaśmiał się Michał. – Faktycznie! Zaraz będę z powrotem! – zawołała. Chwyciła telefon i wyszła na korytarz. Rozmawiała półgłosem, z trudem opanowując drżenie rąk. Narastał w niej gniew i żal. Nie chciała powiedzieć nic o Marcie, dopóki się nie spotkają. Umówili się w kawiarni Elea. Na pewno będzie na niego czekać, zapewniła nieco poirytowana. Kiedy wróciła, Michał zaraz znalazł się obok niej i zajrzał głęboko w oczy. Znała dobrze to spojrzenie. – Co znowu? – spytała z rozdrażnieniem. – No wyduś, co takiego powiedział ci szef? – nalegał Michał. – Daj spokój! Nic wielkiego… Mam dobrze sprzedać firmę. – Sprzedać firmę? – Michał był zdumiony. – Jak to sprzedać firmę? A my co? Na bruk? Nie wiedziałem, że Komoda to taki drań. Przerażenie Michała, niezależnie od tego, czy udawane, czy prawdziwe, rozbawiło ją. – Uspokój się… Źle mnie zrozumiałeś – uśmiechnęła się szeroko. – Ale miałeś minę! Chodzi o to, że będę reprezentować naszą firmę na tym spotkaniu w czwartek. No wiesz… – No… Nie bardzo. – Szef chce wejść w jakąś spółkę… A wiesz, jak on zna się na finansach naszej firmy. Przecież to ja siedzę całymi dniami w tych papierzyskach! Mogłabym narobić masę przekrętów, wybudować sobie dom i puścić Komodę z torbami, a on wcale by się nie zorientował! – Czekaj. Zaraz… Czy my jesteśmy jakimś smakowitym kąskiem? Z tego, co mi wiadomo, ledwo dyszymy. I nie wiadomo, jak długo jeszcze. To skąd nagle konszachty z grubymi rybami? – No właśnie. Nie wiem, o co dokładnie w tym wszystkim chodzi i nawet mnie to nie interesuje. Moje zadanie polega na jak najlepszym przedstawieniu perspektyw i strony finansowej. Szef chce, żebyśmy zaczęli oddychać pełną piersią! Michał odruchowo spojrzał na jej dekolt. – Piersią powiadasz… – Przestań! Chodzi o to, że ktoś zadzwonił do Komody i zaproponował spotkanie z kimś ważnym i bogatym. Mamy to jeszcze jutro obgadać. W każdym razie szef ma nadzieję, że jak zaczniemy współpracę choćby z jednym z tych rekinów biznesu, to szybko staniemy na nogi. Póki co, o swój stołek możesz być spokojny. Muszę już iść. Do jutra! – Pa – Michał ledwo zdążył odpowiedzieć. Dostała swoją szansę! Nareszcie! Teraz dla niej – miała nadzieję – ktoś będzie parzył kawę. Ktoś inny będzie się złościł na stary sprzęt i pożyczał kartki do ksero. W końcu ktoś inny będzie wysłuchiwał narzekań szefa. I ta ostatnia perspektywa wydała jej się najsympatyczniejsza. *** Elea rozjaśniała swoimi światłami całą ulicę. Elegancka i droga kawiarnia z klimatem i pyszną kawą przyciągała klientów. W jej wystroju było coś kojącego. Pomieszczenie rozświetlał stylowy kominek. Czuć było zapach drewna i ciepło promieniujące na cały lokal. Kremowe
ściany ozdobiono oryginalnymi obrazami: pejzaże, bukiety, stare chaty oprawione w masywne, złocone ramy. Okna przysłonięte były artystycznie udrapowanymi woalami w kolorze herbacianych róż. Całości dopełniała łagodna muzyka sącząca się z głośników ukrytych w bluszczach i łagodne światło świec ukrytych w niewielkich szklanych kielichach. Łucja była tu zaledwie kilka razy. Po raz pierwszy z Martą w jej dwudzieste siódme urodziny. Po raz drugi i potem – z Michałem. Musiał się komuś wyżalić po rozstaniu z kolejną ukochaną. Zdarzało mu się to mniej więcej dwa, trzy razy do roku. Jakoś nie mógł się na dobre zakochać. Narzekał, że to jej wina, ale nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Za dobrze go znała. Odszukała wzrokiem stolik, przy którym siedziała jeszcze nie tak dawno z Martą. Był wolny. Usiadła i rozejrzała się po sali. Kilka romantycznie zapatrzonych w siebie par czekało na realizację zamówienia. Zerknęła na zegarek. Do umówionego spotkania zostało jeszcze kilka minut. Przystojny i obojętny kelner przyniósł kartę. Pomyślała, że z powodzeniem mógłby służyć za manekina w pobliskim sklepie z męską odzieżą. Spojrzała w kartę. Nie mogła sobie na zbyt wiele pozwolić. Nie pod koniec miesiąca. Zamówiła tylko ciasto z brzoskwiniami i zieloną herbatę. Opanowało ją dziwne uczucie goryczy i pustki. – Łucja Bler? Czyjś głos wyrwał ją z zamyślenia. – Tak, to ja. Podniosła głowę i napotkała spojrzenie człowieka, na którego czekała. – Kacper Mil? – zaskoczył ją. Nie tak go sobie wyobrażała. – To ja – potwierdził krótko. – Mogę usiąść? – Proszę… – Może byśmy tak mówili sobie po imieniu… Pani Łucjo. – To dobry pomysł – odpowiedziała, nie do końca jednak przekonana. Uśmiechnęli się. Atmosfera stała się nieco lżejsza. Kacper sięgnął po menu. Zapytał o ciasto. – Bardzo dobre. A kawa… Też niezła. Polecam „Irlandzkie marzenie”. – To na pewno kawa? – Owszem, z bitą śmietaną i… różnymi pysznościami. – Dobrze. Zaryzykuję, chociaż zwykle pijam mocną i gorzką. Poza tym jak niemal każdy facet lubię smakołyki. Wszystkie… Nie wiedziała, czy mówi tak, bo faktycznie lubi słodycze, czy też chce zrobić na niej wrażenie. Niepokoiła się, że jest taki spokojny, taki pewny siebie. I że nie pyta o Martę. Spojrzał na nią raz i drugi, uśmiechając się nieśmiało. Spotkanie z tą – obcą jemu, a tak bliską Marcie – kobietą onieśmielało go trochę. Nie spodziewał się, że będzie taka ładna, a jednocześnie tak chłodna i zdystansowana. Chwilami, czytając listy od siostry, miał wrażenie, że próbuje go z Łucją swatać. Jednak siostra najbardziej prosiła go o to, by zaopiekował się jej przyjaciółką. Najwyraźniej bała się o nią. Jego pierwsze wrażenie było zupełnie inne od wyobrażenia, jakie miał, zanim ją ujrzał. Łucja wydała mu się osobą niesamowicie silną i niedostępną. W sumie odetchnął z ulgą, że jego opieka raczej nie będzie jej potrzebna. Domyślał się, o czym teraz myśli, nieznacznie marszcząc brwi. Postanowił jak najszybciej rozwiać jej wątpliwości. – Nie pytam o Martę, bo… nie chciałbym o niej rozmawiać tutaj. – Dlaczego? – Łucja była szczerze zdziwiona. – Za dużo ludzi. – Mówisz poważnie czy to wymówka? – Wiesz, chciałbym o niej posłuchać. Chciałbym się dowiedzieć jak najwięcej. Ale,
proszę… Nie tutaj. Powiedz mi teraz tylko jedno. Czy Marta ci o mnie opowiadała? – Niewiele, ale bardzo za tobą tęskniła. Nie rozumiała, czemu się nie odzywasz. Nie piszesz. Nie przyjechałeś. Tęskniła… To jedno wyłapał z jej odpowiedzi. W zamyśleniu mieszał kawę. Łucja miała wrażenie, że jego oczy, kiedy spojrzał w głąb sali, były zaszklone łzami. Ale może to tylko efekt oświetlenia? W blasku świec autentyzm emocji i uczuć potrafi być sztuczny. Przyglądała mu się dokładnie. Oczy miał podobne do oczu Marty, ale momentami czuła się tak, jakby to Marta na nią patrzyła, a to sprawiało Łucji ból. Uśmiech, gesty należały już do kogoś innego. Krótkie włosy jeżyły się nad czołem, dodając mu młodzieńczego wyglądu. Miał mądrą twarz. Pomyślała tak, gdy pocierał dłonią czoło, jakby chciał w ten sposób przegonić zmartwienia lub znużenie. Nie wystroił się specjalnie na to spotkanie. Dżinsy i sportowy rozpinany sweter. Skórzana kurtka z lekko postawionym kołnierzem. Czuła, że siedzi przed nią dojrzały, pewny siebie mężczyzna. To było miłe doświadczenie. W jej firmie pracowało wielu facetów, niestety niewielu z nich było zdecydowanych i pewnych siebie. Poza tym Kacper zachowywał się wobec niej swobodnie. Tak go odbierała. To budziło w niej lęk. Nie chciała wchodzić w żadną bliższą znajomość. Marta co prawda opowiadała jej o Kacprze wiele dobrego, jednak Łucja nie miała do niego zaufania. Były powody… A jeszcze teraz nie chciał rozmawiać o siostrze. Cisza, jaka zapadła między nimi, stała się niezręczna. – Wróciłeś na stałe? – zapytała w końcu. – Nie. Za kilka dni muszę być z powrotem w Anglii… Jeśli się zgodzisz, chciałbym zaprosić cię na spacer i porozmawiać o Marcie. Zgodziła się bez zastanowienia. Nie pozwolił jej zapłacić. Nie oponowała. Dla niej był to drobiazg, o jakim nie rozmawiałaby z żadnym facetem. Gdyby w jej życiu byli faceci… Łucja przeżywała z mężczyznami zazwyczaj krótkie epizody, po których dochodziła do wniosku, że woli być sama. Wyszli na zewnątrz. Wiosenny chłód kładł się cieniem na ulicę. Wiatr niósł zapach zieleni. Kacper zdjął kurtkę, by okryć Łucję. – Nie. Dziękuję. Nie trzeba… – odparła zmieszana. – Jest zimno. Nie chciałbym być nachalny, ale proszę… Nie darowałbym sobie, gdybyś się przeziębiła. To w końcu ja wymyśliłem ten spacer. Nie martw się o mnie. Mam bardzo ciepły sweter, naprawdę. Poza tym przyzwyczaiłem się do angielskich chłodów. Polskie nie robią już na mnie wrażenia. Opiekuńczo okrył jej ramiona. – Kiedy wyjechałeś? – Dziesięć lat temu. Niemal zaraz po studiach. Marta… została ze względu na matkę. O to się pokłóciliśmy. Mówiła ci? – Wspominała. – Dla niej pewnie do końca życia pozostałem wrednym synem. I niewiele lepszym bratem. Niestety, nie mogę już niczego naprawić – stwierdził ze smutkiem. – Bardzo cię kochała… – Wiem. Tym bardziej mi przykro, że nie mogłem przyjechać… Pożegnać się z nią. Jaka ona była? Jaka była moja siostra? Kiedy się rozstaliśmy, to była jeszcze smarkula z warkoczykami, a w listach tak niewiele o sobie pisała… – Znałyśmy się tylko cztery lata – wymawiając te słowa, Łucja zdała sobie nagle sprawę, jak małą kroplą były te cztery lata w oceanie czasu. A mimo to tak wiele zmieniło się w jej życiu dzięki przyjaciółce. Spojrzała na stojącego obok mężczyznę. Opierał się o barierkę mostu i
patrzył w dal. – Pracowałyśmy w tej samej firmie. Po jakimś czasie postanowiłyśmy wspólnie wynająć mieszkanie, żeby było taniej. Marta była… zupełnie inna niż ja. Nie wiedziałam, że mimo skrajnie różnych charakterów się zaprzyjaźnimy. Byłam z nią aż do końca. I Michał też. – Michał? – Kolega z pracy… Przyjaźniliśmy się… – A tak, pisała o nim. Łucja zadrżała lekko. Nie uszło to jego uwagi. Otulił ją bardziej kurtką, która lekko zsunęła się jej z ramion. – Trudno mi uwierzyć, że już jej nie ma. Za każdym razem, kiedy jadę rano do pracy, mam uczucie, że ona siedzi obok, że zaraz usłyszę jej roześmiany, lekko zachrypnięty głos… że skomentuje poranne wiadomości. Miała niezwykłe poczucie humoru. I niesamowitą życzliwość dla świata. – Byłyście bardzo zżyte – zauważył Kacper. – Chyba tak. Nigdy nie myślałam, że mogę się zaprzyjaźnić z kimś tak hałaśliwym i spontanicznym. Uśmiechnął się na te słowa. Oboje spojrzeli na rzekę. Chorobliwie blade światła lamp drżały w ciemnej, szumiącej toni. Niemal zapomniała, że nie jest sama. Rozmowa o przyjaciółce była dla niej trudna. Czuła się tak, jakby na nowo powoływała ją do życia, mając świadomość, że to tylko złudzenie, tęsknota pragnąca wyrwać bliską osobę z krainy śmierci. Kacper nie narzucał się z rozmową. Nie wypytywał. Uznała, że wyczerpali temat Marty. – Muszę wracać… – powiedziała cicho. Zawrócili w stronę centrum. Kacper nadal milczał. Nie wiedziała, co w tej chwili czuje, co myśli. Czy to, co powiedziała mu o siostrze, wystarczy, by uzupełnić lukę kilkuletniej nieobecności? Nie zadała mu pytania, które zadawała tysiące razy w myślach, zanim się spotkali. Dlaczego nie przyjechał? Dlaczego pozwolił, by Marta odeszła, nie mając go przy sobie? Sprawiał wrażenie poruszonego rozmową o siostrze, a jednak w żaden sposób nie usprawiedliwił swojej nieobecności na jej pogrzebie. Odprowadził Łucję do bramy. Oddała mu kurtkę. – Dziękuję. Mam nadzieję, że nie zachorujesz przeze mnie… – Na pewno nie. Uśmiechnął się. – Ja też ci dziękuję. Chciałbym cię jeszcze zapytać o wiele rzeczy, ale może innym razem. Czy mógłbym jeszcze kiedyś zadzwonić, jak będę znowu w Polsce? – Chyba tak… – powiedziała z lekkim wahaniem. Nie była pewna, czy chce go jeszcze spotkać. To przecież i tak nie wskrzesi Marty. Dotrzymała obietnicy i na tym koniec. Kacper nie mógł zastąpić jej przyjaciółki. Był dla niej obcym człowiekiem. Jego obecność bardziej raniła, niż pocieszała. Poczekał, aż Łucja zniknie za ciężkimi, odrapanymi drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową. Spojrzał w górę. Po chwili na drugim piętrze rozjaśniły się okna jej mieszkania. „Ona wcale nie potrzebuje mojej opieki. Ona mnie nienawidzi” – myślał przygnębiony, wspominając jej zapach, głos, spojrzenie. Pięknie pachniała. Czy powinien zostawić ją w spokoju? – Stary, daj ognia! Z ciemności wyłonił się pijany mężczyzna. Przekrwione białka jego oczu błyszczały diabolicznie w ciemnościach. Kacper poczuł ostry odór moczu i taniego wina. – Daj ognia! – powtórzył pijak, bełkocąc, i za wszelką cenę próbując utrzymać równowagę niczym marynarz podczas silnego kołysania na statku. – Nie palę – powiedział wreszcie Kacper, wciąż patrząc w okna na drugim piętrze.
Pijaczyna wzruszył ramionami i poczłapał w swoją stronę, mamrocząc pod nosem przekleństwa. – Nie powinna tu mieszkać. To nie jest bezpieczna dzielnica – stwierdził krótko, postawił kołnierz kurtki i odszedł zdecydowanym krokiem. *** W pracy wszyscy wiedzieli o tym ważnym biznesowym spotkaniu. Jedni złośliwie komentowali, że to nic dziwnego, że szef właśnie ją – z „takim tyłeczkiem” – rzucił na pożarcie. Inni, że ma głowę na karku i na pewno sobie poradzi. Michał nie brał udziału w tych rozważaniach. Z niecierpliwością czekał na koniec prezentacji. Zanim Łucja weszła do sali, życzył jej, żeby powaliła ich na kolana! Żeby szef przejrzał wreszcie na oczy i docenił to, że oprócz parzenia dobrej kawy potrafi dużo więcej! Michał Sorenti denerwował się bardziej niż inni. Gryzł w zamyśleniu ołówek i nie docierało do niego to, co się dzieje dookoła. Komórka Łucji leżała obok jego komputera. Wyciszył ją. Zawarczała kilka razy, ale nie odebrał. Wpatrywał się w drzwi, za którymi zniknęła Łucja, żeby właśnie „dać sobie radę”. Życzył jej sukcesu, o który w tej firmie wcale łatwo nie było. Dwie godziny później wszyscy zrozumieli, że sobie poradziła! Ona sama musiała mieć kilka chwil, żeby dojść do siebie. Michał podał jej szklankę zimnej wody, ale o nic nie wypytywał. Jeszcze nie zdążyła ochłonąć, kiedy szef ponownie ją poprosił. – Pani Łucjo! Nawet ja byłem pod wrażeniem! Tak jak obiecałem. Od jutra jest pani szefem działu finansów. Gabinet jest gotowy. – Dziękuję – odpowiedziała krótko. Nie uznawała płaszczenia się i podlizywania. Była świadoma pracy, jaką włożyła w to spotkanie. Jeśli była za coś wdzięczna Komodzie, to za szansę wykazania się, udowodnienia, że ma predyspozycje do zajmowania odpowiedzialnego stanowiska. Kiedy wróciła do swojego biurka, Michał z wypiekami na twarzy szepnął: – Gratulacje! Wiedziałem, że dasz radę! Brawo! Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, zastanawiała się, na ile szczere są jego słowa. Zganiła się zaraz za te myśli. Michał mimo wszystkich swoich wad nie potrafiłby podstawić jej czy komukolwiek innemu nogi. Chłopak miał złote serce. – Dzięki. Już myślałam, że nie doczekam się swojej szansy… – Zasługiwałaś na nią od dawna. Bardzo cię męczyli? – Właściwie… Tylko jeden z nich. Zdaje się, że miał nazwisko Domański. – Przepytywał cię? – Można tak powiedzieć. Ciągle miał jakieś wątpliwości. Już myślałam, że się poddam, bo tak naprawdę to Komoda powinien zabrać głos. – Ciekawe… – Michał postukał ołówkiem w zniszczony blat. Satysfakcja z sukcesu była o wiele mniejsza, niż się spodziewała. Myślała, że uczci to szampanem. Może gdyby Marta była obok… Teraz miała ochotę po prostu pójść do domu i położyć się spać. Emocje powoli ustępowały, a w ich miejsce zaczęło się pojawiać zmęczenie i ból głowy. Zerknęła na ekran telefonu. Kacper dzwonił chyba z pięć razy! Postanowiła oddzwonić po wyjściu z biura. – Łutka, musimy uczcić twój sukces! Zabieram cię do Elei – Michał był pewien, że się
zgodzi. – Nie mogę, przepraszam. Jestem strasznie zmęczona – wybąkała. – Szkoda – w jego ciemnoniebieskich oczach zobaczyła rozczarowanie. Nie zasłużył na odmowę. Uśmiechnęła się i pocałowała go lekko w policzek. – Innym razem. Może w sobotę? – Jasne. Nie ma sprawy… – Michał… Dziękuję, że mnie wspierałeś. – Eee… tam. Ty wykonałaś całą robotę – powiedział żartobliwie. – Trzymaj się i odpocznij. *** Wiosenny wiatr przyjemnie chłodził twarz. Umówili się z Kacprem na przedmieściu, w ogromnym parku, w którym rosły stuletnie drzewa. Lubiła tu przychodzić. Miała swoje ukochane zakątki. Stare ławki. Pień drzewa zwalonego piorunem podczas jednej z wiosennych burz, tuż nad stawem. Konary tonęły w wodzie. Drzewo miało być uprzątnięte przez służby miejskie, ale w końcu zostało – pewnie na prośbę spacerowiczów, lubiących malownicze widoki. W zimie przychodziła dokarmiać łabędzie. Latem kaczki. Każda pora roku była dla niej w tym parku piękna. Wiosna także. Grube pąki kasztanowców lśniły w słońcu. Nie mogła sobie odmówić dotknięcia lepkich skrzydełek, nabrzmiałych soczystą zielenią liści. Na trawnikach, niczym rozsypane swobodnie beztroską ręką ogrodnika, kwitły żonkile i szafirki. Wiele razy przychodziła tu z Martą. Prowadziły długie rozmowy. Na początku mówiła głównie Marta. Łucja długo trzymała dystans. Nie umiała się przełamać, zaufać… Postanowiła, że dziś nie będzie opowiadać Kacprowi o Marcie. Poszli na cmentarz mieszczący się kilkanaście metrów za parkiem, okolony surowym, kamiennym murem. Kacper powiedział, że dopiero teraz dotarło do niego, że został sam. Spóźniony żal wcale nie boli mniej. Widziała to w jego twarzy. Gniew i złość na tego człowieka gdzieś zniknęły. Pozostało jedynie współczucie. Położył na granitowej płycie duży bukiet żonkili i tulipanów. – Należy ci się pewne wyjaśnienie, Łucjo – rzekł smutno. – Nie musisz… – Chyba jednak tak. Widziałem to w twoich oczach. W twoim zachowaniu. Oskarżenie. Nie gniewam się o to. Na twoim miejscu też byłbym wściekły. Nie przyjechałem na pogrzeb bo… Kiedy dostałem list informujący, że Marta znajduje się w szpitalu, nie miałem siły nawet na to, by napisać do niej kilka słów. Nie mogłem. Jeśli nazwiesz to tchórzostwem, będziesz miała rację. Byłem tchórzem. Cholernym, zrozpaczonym tchórzem. Moja narzeczona, Asia… Poprosił, by usiedli na ławce. Po kilku głębszych oddechach spojrzał na nią ze smutkiem. – Asia była chora na stwardnienie rozsiane. To paskudna choroba. Podobnie jak rak, kradnie podstępnie życie, radość… Kiedy otrzymałem list od Marty, byłem rozdarty jak jeszcze nigdy w życiu. Myślałem, że zdążę pożegnać Asię, zobaczyć Martę. Odeszły niemal w jednym czasie… Dwie kobiety, które kochałem. Nie wiem, czy kiedykolwiek się z tym pogodzę… Przez ostatni rok żyłem w innym świecie. Pracowałem od świtu do nocy. Potem byłem już tylko przy mojej narzeczonej… Marta pisała mi o tobie. Tyle dobrych rzeczy, że mój ból łagodniał, gdy myślałem o tym, że nie jest sama, że ma przy sobie kogoś tak bliskiego. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął plik listów. – Pisałem do niej… Napisałem wiele listów, i jak widzisz, żadnego nie wysłałem. – Dlaczego? – Nie wiem… – Mam je przeczytać?
– Jeśli chcesz… – Nie mogę. Przepraszam, ale nie chcę. To wasze sprawy. To jej przebaczenia potrzebujesz, nie mojego. – Masz rację. Nie mam prawa obarczać cię moimi wyrzutami sumienia. Cieszę się, że zgodziłaś się na to spotkanie. – Jestem to winna twojej siostrze – starała się na niego nie patrzeć. – Tylko dlatego? Nie odpowiedziała. *** Wieczorem długo nie mogła zasnąć. Słowa Kacpra, wypowiedziane podczas rozmowy na cmentarzu, prześladowały ją, nie pozwalając przejść obojętnie obok podwójnego dramatu, który przeżywał. Sama nie doświadczyła aż tak wielkiej miłości. Czasem zastanawiała się, czy coś takiego w ogóle istnieje? Przelotne znajomości, jakie miewała, rozpadały się szybko, a ona pozostawała z uczuciem pustki i rezygnacji. Miała wrażenie, że mężczyznom zależy tylko na tym, by zaciągnąć ją jak najszybciej do łóżka. Ona pragnęła czegoś więcej. Zdarzało się, że faceci już na pierwszej randce proponowali wspólną noc bez zobowiązań. Czuła się wtedy jak piękny przedmiot. Ważne było tylko jej ciało. Kiedy przy lampce słodkiego wina żaliła się Marcie – ta powtarzała jej niezmiennie: „Bo ty musisz spotkać kogoś wyjątkowego. Tak niezwykłego jak Kacper”. Mimo całego żalu do brata widziała w nim szlachetnego bohatera z dzieciństwa. Do końca wierzyła, że coś naprawdę ważnego nie pozwala mu przyjechać. Teraz zrozumiała, że Marta miała rację… Zadzwoniła do Michała. Była pewna, że mimo późnej pory przyjaciel nie śpi. Odebrał natychmiast. – Łutka, co się stało? Płakałaś? Mam przyjechać? – był wyraźnie zaniepokojony. – Nie, nie – szybko go uspokoiła. – Jest mi po prostu smutno… – To może jednak przyjadę? – Naprawdę nie trzeba. Co robisz? – Nic szczególnego. Dzwoniłem do mamy. Ona najpierw zawsze płacze, a potem na mnie krzyczy, że wybrałem Polskę, a nie słoneczną Italię. – Może ma rację? – Eee… tam. Dobrze mi tutaj. Przecież wiesz. Poza tym ty jesteś tutaj i… – Michał, proszę! Rozmawialiśmy już na ten temat – przerwała mu zdecydowanie. Michał Sorenti nie odpuszczał. Odkąd się poznali, dawał Łucji do zrozumienia, że zawróciła mu w głowie. Nie potrafiła zbyt długo się na niego złościć. W żyłach Michała płynęła polsko–włoska krew. Łucja nieraz przyznawała sama przed sobą, że jest uroczy, zabawny i można by się w nim „zakochać”. Tyle że prowadził życie playboya i dlatego nie miał u niej szans. Jako kumpel był bez zarzutu, jako przyjaciel wiele razy udowodnił jej, że może na niego liczyć. Nie pozwalała mu jednak na nic więcej. Nie chciała zająć któregoś z kolei miejsca na liście jego miłosnych podbojów. Michał był owocem krótkiego, aczkolwiek burzliwego romansu swojego ojca, Paolo Sorenti, z poznaną na Placu San Marco Zofią Kowalik, młodą studentką pedagogiki. On sprzedawał strojne weneckie maski, ona odpoczywała przed kolejnym rokiem akademickim. Michał począł się pewnej gorącej nocy, kiedy Paolo wyznał Zosi, że chce się z nią ożenić. Ona w to uwierzyła i poszli na całość. Zresztą upał, słodkie owoce, muzyka dochodząca z ulicy, blask świec – działały upojnie na jej serce i ciało. Dwa tygodnie minęły jak sen. Zosia wróciła do kraju, by dalej studiować. Niedługo potem zorientowała się, że coś jest nie tak – poranne mdłości
upewniły ją, że to „coś nie tak”, może mieć związek z Paolo. Kupiła test. Po kilku miesiącach wróciła do Włoch z wielkim brzuchem, ale niewierny kochanek właśnie szykował się do ślubu z posażną krajanką o bliźniaczym imieniu Sophia. Paolo zapewnił Zosię, że dobrowolnie będzie łożył na syna, da mu nazwisko i absolutnie nie wyprze się znajomości ani z nią, ani z własnym dzieckiem, ale chciałby oszczędzić narzeczonej rewelacji w dniu ślubu i zaproponował spotkanie kilka dni po ceremonii. Zosia została we Włoszech, gdzie urodziła syna. Dała mu polskie imię, a nazwisko – włoskie – dostał po ojcu, bo Zosia była sentymentalna i nie chciała pozbawiać syna włoskich korzeni. Oboje dotrzymali słowa. Zosia nie utrudniała Paolo kontaktu z synem, a on z kolei płacił, odwiedzał ich i zapraszał na wakacje. Nie wiadomo, jak zareagowała na to wszystko Sophia, ale podobno w końcu zaakceptowała istnienie obojga, choć zdecydowanie sprzeciwiała się kontaktom męża z Zosią. Michał zdawał sobie sprawę, jak owa domieszka włoskiej krwi działa na kobiety, i niecnie to wykorzystywał, aczkolwiek jego włosko–polskie serce tęskniło za kimś szczególnym i często ubolewał, że Łucja jest całkowicie odporna na jego urok. Nie miał się jednak zamiaru na nią za to obrażać, twierdząc, że kropla drąży skałę. Faktem jest, że Michał i jego lekko diaboliczne poczucie humoru niejednokrotnie poprawiało jej nastrój. *** „Dlaczego zgodziłam się na kolejne spotkanie?” – pytała samą siebie, zwalniając kroku. W ostatnich dniach często myślała o Kacprze, ale nie pozwalała sercu na żadne fanaberie. Nie ufała temu mężczyźnie, mimo że do tej pory nie przyłapała go na kłamstwie. Nie doświadczyła też z jego strony niczego, co świadczyłoby o tym, że ją podrywa. Jednak okazywał jej naturalną serdeczność, słuchał uważnie tego, co mówi. Nie przyznałaby się do tego głośno, ale tęskniła za jego obecnością, wyrzucając sobie, że nie powinna. Usiadła na ławce i przyglądała się spacerującym po parku ludziom. Kobieta z małą dziewczynką szczególnie przykuły jej uwagę. Przez dłuższą chwilę przysłuchiwała się ich rozmowie: – I co było dalej, mamusiu? – pytało dziecko. – Rudy kocur uciekł na dach, a kudłaty pies długo na niego szczekał. Kot myślał, że już na zawsze zostanie na dachu, ale ktoś zawołał psa. „Już nigdy nie przyjdę na to podwórko!” powiedział do siebie kot i ostrożnie zszedł z dachu. Podobała ci się bajeczka? – spytała mama. – Bardzo! A kupisz mi kotka? – Być może. Jak będziesz troszkę starsza, bo każdy zwierzak wymaga opieki… Kobieta zatrzymała się, pochyliła nad córką i poprawiła jej kołnierzyk wiosennego płaszczyka. – Jesteś moim skarbem! – wyznała. – A ty moim, mamusiu. Łucja trochę się wzruszyła. Patrzyła za nimi, aż zniknęły za krzewami dzikiego bzu. Potem zerknęła na zegarek. Kacper spóźniał się już ponad dwadzieścia minut. Zanim jednak zdążyła podjąć decyzję o odejściu, usłyszała za plecami: – Cześć! Przepraszam za spóźnienie… Zaczytałem się w polskiej gazecie i biegłem na skróty, ale… – W polskiej gazecie? – A tak. Kupiłem „Kurier Północny”. Wiesz, tam, w Anglii, nie czytam polskiej prasy. Pięknie tu! Łucja poczuła ulgę, że jednak przyszedł. – Pięknie – przyznała. – To jedyne takie miejsce w okolicy. Chcesz kawałek bułki?
– Nie. Nie jestem głodny… – Dla kaczek! – roześmiała się Łucja. – Aha. To chętnie! Tam, gdzie mieszkam, jest niewielki las z jeziorem. Lubię tam spędzać czas po całodniowej harówce. To mnie uspokaja. – A ja lubię przychodzić tutaj. Wiesz, dostałam swój gabinet. Ładnie to brzmi, choć to tylko kawałek podłogi z biurkiem. Szef mnie awansował.. – To świetnie! I tak spokojnie to mówisz? – Jakoś tak… – Dziewczyno! Zabieram cię na szampana i nawet nie próbuj protestować! Nie próbowała. Był inny niż mężczyźni, z którymi miała do czynienia. Wbrew wewnętrznym oporom chciała go lepiej poznać. Tymczasem starała się nieustannie kontrolować sytuację. Bardzo bała się kolejny raz pomylić. Kiedy jednak we właściwy dla niego, bardzo naturalny sposób podał jej ramię, przyjęła je odruchowo, jakby robiła to od zawsze. W Elei Kacper, nie zważając na jej sprzeciwy, zamówił szampana i tort wiśniowy. – Zaczekaj na mnie chwileczkę. Zaraz wrócę – poprosił i wyszedł. – Ale… – przestraszyła się. Jeśli ucieknie? Może nie ma pieniędzy? Przeliczyła szybko kwotę z własnego portfela. Na zapłacenie rachunku powinno wystarczyć. Miała ochotę roześmiać się głośno! Kelner jak zwykle sztywny i uprzejmy przyniósł tort i szampana. Coś ją podkusiło. – Przepraszam, jak pan ma na imię? – zapytała. – Adam. – Ładnie. Mam do pana prośbę – powiedziała cicho. – Oczywiście, słucham? – Proszę się częściej uśmiechać… Naprawdę uśmiechać. Chyba zrozumiał. Uśmiechnął się, tym razem szczerze, i odszedł nieco mniej sztywnym krokiem. Za to pojawił się Kacper. Odetchnęła z ulgą. – Jestem. Odszedłem na chwilkę, a ty już uwodzisz kelnera? Położył przed nią bukiet frezji. – Jeszcze raz gratuluję! – Dzięki. A ja myślałam, że… – Taki straszny to nie jestem. Jak już kiedyś powiedziałem, nie pozwalam płacić za siebie kobietom… A ty myślałaś, że ja… No, nie! – To przyszło jakoś tak samo… Bo wiesz, to jak scena z filmu. Ale oczywiście, szybko wydało mi się to absurdem! – tłumaczyła zawstydzona, widząc, że naprawdę jest zaskoczony jej podejrzeniami. W końcu oboje się roześmiali. – To co? Zajadamy tort? – spytał. Marta miała rację. Kacper jest wyjątkowy. Najbardziej lubiła szczerość, z jaką pytał o różne rzeczy i odpowiadał. Tego jej brakowało w dotychczasowych, krótkich związkach. Starała się tak kierować rozmową, żeby mówił jak najwięcej o sobie. – Co ty właściwie robisz w tej Anglii? – Wszystko. Po śmierci Joanny złapałem robotę jako budowlaniec. Wcześniej pracowałem w ogrodnictwie. A poprzednio to tu, to tam. Łącznie z myciem garów w chińskiej restauracji i pracą w myjni tirów. Za nic nie chciałem wrócić do domu i przyznać się do klęski. Ojciec by chyba pękł z satysfakcji, że miał rację i synalkowi utarto nos. Byłem zbyt uparty, żeby wrócić. Przez kilka pierwszych tygodni spałem na dworcu, zresztą jak wielu innych Polaków. Przekonałem się też, ile jest w moich rodakach podłości. Już na drugi dzień okradziono mnie z resztek pieniędzy. Kilka razy oszukano, obiecując pomóc znaleźć pracę. A tak naprawdę mogłem liczyć tylko na siebie. Potem było już łatwiej… Teraz jest całkiem dobrze. Szef mnie ceni i jak
tylko wspominam, że chcę wrócić do Polski, zaraz proponuje podwyżkę! – Polscy szefowie nie są tacy hojni. Oni chcieliby odwrotnie – więcej wycisnąć z pracownika, a mniej mu za to zapłacić. Chociaż mój szef dotrzymał w końcu słowa. Nie płaci mi kokosów, ale i tak uważam, że to przyzwoita kwota. – Dlatego właśnie wyjechałem… Żeby się nie użerać z polskimi szefami. Mimowolnie spojrzała na jego dłonie. Zastanawiała się, jakie są. Szorstkie i ciepłe? Na pewno duże. Jak czułaby się w nich jej drobna dłoń? Miała przemożną ochotę dotknąć tych dłoni i sprawdzić, jakie są naprawdę. Jak obejmowałyby jej twarz? – O czym tak intensywnie myślisz? – przerwał jej rozważania. – O… niczym ważnym. Joanna była Polką? – Tak. Pomogła mi, kiedy już myślałem, że się poddam. Mieszkała w Anglii od kilku lat. Angielski znała prefekt. Miała dobrą pracę. Dużo rozmawialiśmy. Zanim się obejrzałem, byłem zakochany… Ale, ale co ja ci tu wygaduję! Przecież świętujemy twój sukces! Już nie będę wracał do przeszłości. Obiecuję! Opowiedz mi o tej swojej firmie. – Zanudzę cię! – starała się uniknąć odpowiedzi. – Lubię być zanudzany przez piękne kobiety! – odparł bez chwili namysłu. – Poza tym branża budowlana to interesująca działka. Jak pomagałem na budowach, to nauczyłem się tyle o cegłach, zaprawach i tynkach, że chyba sam sobie kiedyś wybuduję dom! Zastanawiała się chwilami, czy Kacper zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie robi na kobietach, na niej. Jego komplementy były wyważone. Nie silił się, żeby czymkolwiek jej zaimponować. Było już dobrze koło północy, kiedy zatrzymali się w bramie kamienicy. Kacper spojrzał w górę. – Odprowadzić cię? – zapytał. – Nie. Dam radę. Co prawda trochę za dużo wypiłam, bo kręci mi się w głowie. – Widzę… To przeze mnie… – Głuptas jesteś. Dziękuję! Nie myślałam, że tak skończy się ten dzień. Nie miałam ochoty świętować… bez Marty. Jeszcze raz ci dziękuję. – Drobiazg. Cieszę się, że poznałem najlepszą przyjaciółkę mojej siostry. Żałuję, że nie mogłem przyjechać. Do końca życia będę żałował. Swoją drogą śliczna z ciebie dziewczyna – powiedział zupełnie szczerze, patrząc jej w oczy. – To mnie pocałuj… – powiedziała spontanicznie i spojrzała na niego spłoszona. – Przepraszam. Sama nie wiem, co mnie napadło – dodała szybko. – Ciii… – położył jej dłoń na ustach. Delikatnie. Jakby się bał, że skruszy w niej tę malutką ufność, którą zaczynała go obdarzać. Nie chciała, by odchodził, ale musiał… To nie był jeszcze ich czas. *** Michał zastukał cicho w kremowe, przeszklone ziarnistym, mlecznym szkłem, drzwi. – Nie wygłupiaj się, tylko wchodź! – krzyknęła wesoło Łucja, gdy tylko zauważyła jego ciemną sylwetkę niczym kukiełkę w bibułkowym, chińskim teatrze. – No, teraz ty tu jesteś szefową… – ukłonił się Michał. – Przestań. Siadaj. Co na dziale? – Spoko. Brakuje tam ciebie. Halinka nie parzy takiej smacznej kawy. Chociaż dobra z niej kobieta, ogólnie rzecz ujmując. – Nie przesadzaj. Tylko z powodu kawy mnie brakuje? – zaśmiała się. – Wiesz, że nie! – spojrzał na nią z uśmiechem. – Wzdycham i wzdycham i nic. Masz
serce z kamienia? – Znowu się wygłupiasz. – Nie. To było na poważnie. Teraz jestem zwykłym pracownikiem. Nie dorastam ci do pięt! – Michał! Ja cię zaraz walnę tą doniczką! Spływaj, bo nie mogę już słuchać tych głupot. – A nie mówiłem! Już mną poniewierasz… Kiedy wyszedł, roześmiała się głośno. Potrafił ją rozbawić do łez. Wiedziała, że wciąż do niej wzdycha, ale udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Szczególnie teraz, kiedy pojawił się Kacper, nie chciała wdawać się w relacje, które i tak nie miałyby happy endu. Wróciła do przeglądania papierów. Tęskniła. Kacper wyjechał. Odczuwała jego nieobecność każdym nerwem. Bała się tych uczuć. On ma swoje życie. Swoje sprawy. Nie obiecał, że wróci. Nie powiedział, że kocha… Może poświęcił jej swój czas i uwagę tylko ze względu na Martę? Chociaż, gdyby tak było, skończyłoby się na pierwszym spotkaniu. I ten pocałunek, wtedy na schodach. Był czymś więcej niż przyjacielskim cmoknięciem. – Pani Łucjo, ktoś do pani… – ruda, źle ufarbowana głowa Halinki pokazała się w uchylonych drzwiach. Wizyta Domańskiego zupełnie ją zaskoczyła. Z tego, co wiedziała, wycofał się ze wstępnej deklaracji przystąpienia do spółki. Co go dzisiaj sprowadza? Ma jakieś nowe propozycje? Może zmienił zdanie? Arkadiusz Domański nie spieszył się. Pochwalił gabinet. Obserwowała go dyskretnie, wciąż zaskoczona. Chyba nie przyszedł jej podrywać? Na palcu mężczyzny lśniła obrączka. – Mam dla pani propozycję – powiedział wreszcie. – Czy fotel dyrektora działu zamówień w mojej firmie satysfakcjonowałby panią? Zapytał otwarcie, nie bawiąc się w żadne gierki i dając jej chwilę, by doszła do siebie. Łucja odruchowo spojrzała na kalendarz, ale pierwszy kwietnia minął już dawno. Zresztą Domański nie wyglądał na kogoś, kto wpadł do niej tylko po to, by zadać to zaskakujące pytanie i zniknąć niczym dżin z lampy Alladyna. – Bardzo mnie pan zaskoczył – zdołała z siebie wydusić. – Domyślam się – Domański uśmiechnął się lekko. – Mam nadzieję, że odpowiedź będzie pozytywna. Proszę to spokojnie przemyśleć. Byłbym jednak wdzięczny za wiadomość do końca tygodnia. Od dawna szukaliśmy kogoś takiego jak pani. Po jego wyjściu Łucja opadła na fotel, wciąż bardzo zdumiona. Czy szef wie o propozycji Domańskiego? Takie rzeczy nie zdarzają się w realnym życiu. Co powinna zrobić? Tu znała ludzi. Znała szefa, możliwości firmy. Włączyła komputer. Znalazła w Internecie firmę Domańskiego. InterTrans mieścił się w pierwszej trójce najlepszych i najbardziej dynamicznych firm w regionie. Żadnych wpadek. Żadnych afer. Sporo zatrudnionych. To, co czytała, brzmiało zachęcająco. Wiedziała jednak, że na stronie można napisać wszystko tylko po to, by wyglądało profesjonalnie, budziło zaufanie, zachęcało do skorzystania z oferty. Musiała się kogoś poradzić. Czuła, że szumi jej w głowie. Jeszcze nie do końca oswoiła się z nowym stanowiskiem, wyższą pensją – a już stała przed perspektywą kolejnej zmiany. Jeśli się zdecyduje, lekko nie będzie, tego była pewna. Jak Domański wpadł na pomysł, żeby zaproponować jej takie stanowisko? Gdyby nie to, że na biurku leżała jego wizytówka, pomyślałaby, że zasnęła i wszystko to jej się przyśniło. Koniecznie musi się kogoś poradzić. Kacper był za daleko. Poza tym w ogóle nie znał się na prowadzeniu firmy. Nie. Jemu nie będzie zawracać głowy. Wiedziała jedno. Marta cieszyłaby się z tej propozycji. Bez wątpienia zachęcałaby ją do spróbowania sił w nowej pracy. Ale życie już nieraz nauczyło ją ostrożności w podejmowaniu decyzji. Posłała Michałowi smsa: „Spotkajmy się dziś w Elei. O dwudziestej. Ok?”. Nie musiała długo czekać na odpowiedź.
Michał zgodził się bez wahania. Nie mogła się skupić na pracy. Myliła cyfry i pliki. Krótka wizyta szefa InterTransu zupełnie wytrąciła ją z rytmu. – Masz chwilę? – Komoda stanął w drzwiach. Nie wyglądał na rozgniewanego, ale Łucja natychmiast się zorientowała, że chodzi o wizytę Domańskiego. – Oczywiście. Coś się stało? – To zależy od ciebie. Wiem, że Domański rozmawiał już z tobą. – Tak… – odpowiedziała szczerze. – Podjęłaś decyzję? – Jeszcze nie. – Pamiętaj, że nie musisz się czuć zobowiązana wobec mnie. I tak zastanawiam się, czy nie przejść na emeryturę. Tu masz raczej niepewną przyszłość mimo połączenia z Tonplusem. U Domańskiego będziesz mogła rozwinąć skrzydła. Jestem dumny, że dostrzegł taki talent pod moimi skrzydłami. I żałuję, że sam nie zauważyłem tego wcześniej… – Pan żartuje? – Nie. Jestem stary i zmęczony. No, ale nie będę truł. Natrułem wystarczająco dużo do tej pory. Nowa sekretarka mi to w końcu powiedziała. Odważna dziewczyna! Pyskata, ale przynajmniej szczera. A Domański to uczciwy człowiek. Można mu zaufać… – Przemyślę jego propozycję – powiedziała ostrożnie Łucja. – Panu pierwszemu powiem o podjętej decyzji. – Mam nadzieję – uśmiechnął się – że nie uciekniesz od nas po kryjomu. Ślicznie urządzone biuro. Wy kobiety macie tę no… intuicję. To wam trzeba przyznać. – Dziękuję… Nie tak wyobrażała sobie rozmowę z Komodą. Bała się, że będzie chciał w niej wzbudzić poczucie winy. Zniechęcić… W końcu była teraz jego prawą ręką. Jeśli faktycznie myśli o przejściu na emeryturę, to znaczy, że firmę przejmie ktoś inny, zostanie sprzedana albo… upadnie. Pomyślała o ludziach tu pracujących. Nie było ich wielu, ale tworzyli zgrany zespół, który docierał się latami. Może dlatego awans Łucji nie był powodem kłótni i pomówień, choć niektórzy nie szczędzili złośliwych komentarzy. Szef także ją zaskoczył. Zobaczyła w nim to, co do tej pory ukryte było za parawanem zrzędzenia i pretensji. Jak będzie u Domańskiego, jeśli się zdecyduje skoczyć na głęboką wodę? *** Michał Sorenti nie miał wątpliwości, że w życiu Łucji pojawił się mężczyzna. Był pewien, że to Kacper Mil. Nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Na samą myśl, że tamten mógłby ją dotykać, całować i mówić wszystkie te rzeczy, które mówią zakochani mężczyźni zakochanym kobietom, dostawał gęsiej skórki. Był zazdrosny. Cholernie zazdrosny. Kochał Łutkę do szaleństwa, ale ona wcale mu nie wierzyła. Bo jak wierzyć komuś, kto ciągle przeżywa miłosne rozterki? Uświadomił to sobie pewnego dnia i poczuł się jak ostatni palant. Tamtego wieczoru w Elei Michał obserwował ich dyskretnie. To on miał świętować z Łucją! Wymówiła się zmęczeniem, ale bez oporów spotkała się z Kacprem. Nie chciała z nim rozmawiać o Kacprze. Ilekroć próbował wybadać, czy coś ich łączy, Łucja zbywała go żartem albo zmieniała temat. Michał zrozumiał, że tym razem Łucja może się zakochać na dobre. Niestety, nie on będzie tym szczęśliwcem. Bez namysłu wykręcił numer do jednej ze swoich ostatnich zdobyczy. *** Matka bez entuzjazmu wysłuchała opowieści Łucji o propozycji z InterTransu. Była jak
zwykle sceptyczna. Łucja czuła, że nie dowierza ani jednemu jej słowu. Podobnie było ze studiami. Matka od razu powiedziała, że nie da sobie rady. Studia nie są dla wsioków. Kiedy Łucja skończyła studia i przyjechała z dyplomem, matka ledwie na niego zerknęła, mrucząc pod nosem: „Niektórym się udaje”. Łucja nieraz się zastanawiała, skąd bierze siły, by wciąż odwiedzać matkę? W tym domu od trzydziestu lat nic się nie zmieniło. Są miejsca, w których czas się zatrzymał i umarł. Ten dom był takim właśnie miejscem. Matka siorbała głośno, pijąc herbatę. Łucja udawała, że nie słyszy. Zapytała więc o nowinki ze wsi. – Co ma być? – żachnęła się matka. – Starzy wymierają. W tym tygodniu były już trzy pogrzeby. Księdza zmienili. Po co? Stary był zły? A ten młody to wymyśla jakieś takie… Przestałam do kościoła chodzić przez niego. Ciągle się czepia naszych sumień. Co go to obchodzi?! Mądrala! Myśli, że jak po studiach, to wszystkie rozumy pozjadał! Dziewuchy do niego lgną jak pszczoły do miodu. Jeszcze z tego nieszczęście jakie będzie i tyle. Co tam jeszcze… Dach przecieka w szopce. Prosiłam starego Zygmunta, ale jeszcze nie wytrzeźwiał. Taki chleje całe życie i nic. A dobrych ludzi śmierć zabiera młodo. Co to? Kapuśniak ci nie smakuje? Pewnie to miastowe jedzenie jest lepsze, co? To pójdziesz do tej nowej firmy? – Jeszcze nie wiem. Mam czas na zastanowienie. – A znalazłaś sobie kogoś? Chłopa jakiego masz? – nachalnie spytała matka. Nigdy nie zapominała o to zapytać. Nie było ważne, czy Łucja jest szczęśliwa, kochana… Nie było ważne, czy ten „chłop” jest dla niej dobry, czy się o nią troszczy. Matka nie pytała o szczegóły. Chciała tylko wnuka, żeby ludzie na wsi nie wytykali jej, że ma córkę starą pannę. Jakby zapomniała, ile uprzedzeń zaszczepiła w jej sercu, ile lęków przed mężczyznami, którzy czyhają tylko na jej cnotę i dobre imię. Łucję nieraz kusiło, by zapytać matkę, czy ojciec był jednym z takich drani, który zmarnował jej życie. – Nie, mamo. Jeszcze mam czas. – Jaki czas? A kiedy urodzisz dzieci? Na starość? Jeszcze chore jakieś będzie albo głupie. Tu jedna taka urodziła, downa. Prawie czterdzieści lat miała. Teraz wstydzi się z dzieciakiem na spacer wyjść po wsi… – Mamo, młoda też może urodzić chore dziecko – zaprotestowała spokojnie Łucja. – Młodym to się teraz w głowach poprzewracało! Karierę chcą robić. Czekają nie wiadomo na co, a potem to stękają, że samotność, że źle. Program był o takich. Za moich czasów dziewczyny wychodziły młodo za mąż. Rodziły zdrowe, silne dzieciaki. I tak powinno być. Ty na co czekasz? Umrę niedługo i co? Maciejakowa już szóstki wnuków się doczekała… – Mamo, Maciejakowa ma pięcioro dzieci, to i wnuków dużo – przypomniała, ale wiedziała, że takie argumenty nie przekonają matki. – Ty też mogłabyś mieć ze dwoje – burknęła nieco łagodniej matka. Po każdej wizycie obiecywała sobie, że to ostatni raz. Wyjeżdżała ze łzami i postanowieniem, że więcej nie przyjedzie. Może to przez matkę nie potrafiła kochać? Zaufać? Bała się bliskości drugiego człowieka. Bała się, że ktoś odkryje tę wielką krwawiącą ranę w jej sercu. Każde niekochane dziecko taką nosi. Tego była pewna. Tylko Marta wiedziała. Tylko ona jedna. Los podarował jej siostrę. Na krótko. Przy Marcie mogła być sobą. Płakać, gdy nachodziły ją wspomnienia. Pleść głupstwa, kiedy ogarniał ją smutek i wypijała o jedną lampkę wina za dużo, bo na trzeźwo nigdy nie odważyłaby się zaglądać w zakamarki własnego serca. Zatrzymała samochód przy polu zazielenionym młodziutkim zbożem. Postanowiła przejść się miedzą. Na cienkiej linii horyzontu wierzby podtrzymywały niebo. To była przestrzeń jej dzieciństwa. Skowronek rozdzwaniał błękity. Zdjęła sweter. Tu, wśród pól, słońce grzało zupełnie inaczej niż wśród miejskich murów. Postanowiła pójść do Marcina i poprosić go, aby naprawił dach w szopce. Od czasu do czasu spotykali się, kiedy zostawała u matki na dwa, trzy
dni. Znali się od małego, jak zresztą z większością dzieciaków ze wsi. Ta sama podstawówka. To samo liceum w pobliskim miasteczku. Nie mieli wielkiego wyboru. Dopiero studia rozrzuciły ich po świecie. Marcin studiował na Akademii Rolniczej. On, jako jeden z nielicznych, nie marzył, by wyrwać się ze wsi, pozbyć słomy z butów, wyprzeć miłości do rzeki i pól rozciągających się po horyzonty. Gospodarzył z rodzicami i był zadowolony ze swojego wyboru. A rodzice byli szczęśliwi, że gospodarka ma następcę. Niewielu starych gospodarzy mogło się pochwalić dziećmi, które z własnej, nieprzymuszonej woli zostawały na gospodarce. Przeważnie dzieci przyjeżdżały jedynie na weekendy, głównie po wałówkę bez konserwantów, lub na wakacje, by tanio odpocząć. Ona, jako mała dziewczynka uważała, że tylko na wsi jest tak pięknie, bo są bociany, rzeka i sad, a w mieście tylko kominy i samochody, które zatruwają powietrze. Pewnie gdyby nie jej upór, ojciec dopiąłby swego i podobnie jak Marcin zajęłaby się gospodarką. Nie pozwalali jej marzyć o życiu gdzie indziej. Gdyby nie polonistka, być może, zrezygnowałaby z „nauk w mieście”. A tak czytała potajemnie książki, dyskretnie przygotowywała się do egzaminów na studia. Rodzice nie domyślali się niczego, dopóki nie okazało się, że zdała… Polonistka osobiście przyszła do jej rodziców, aby przekonać ich, że warto dać córce szansę. Matka nie odzywała się do niej przez kilka dni. Ojciec pił więcej niż zazwyczaj. Łucja zastała Marcina przy uzupełnianiu sztachet w płocie. – Cześć! Jak zawsze pracowity? – powitała go wesoło. – Łucja! A to niespodzianka! Kilka dni temu myślałem o tobie. Wiesz, chciałbym zorganizować w czerwcu zjazd klasowy. Odezwali się do mnie Mateusz i Klaudia. Pamiętasz ich? Wieczna klasowa para. A mają już trójkę dzieciaków! – Pamiętam, pamiętam… Trójka dzieci? Nieźle! – Na długo zostaniesz? – Właśnie wyjeżdżam. Tym razem nie zostanę na weekend. Zostawiłam samochód przy polu Stawików i postanowiłam podejść… Właściwie mam do ciebie prośbę… – Śmiało! Marcin odłożył młotek, gwoździe i zaprosił ją na ławkę pod gruszą. – Wiesz… Ta nasza szopka. Mama mówiła, że przecieka. Prosiła o pomoc Zygmunta, ale on ciągle pije. Cud, że jeszcze się nie utopił albo nie zapił na śmierć. Musi mieć wątrobę z kamienia! Mogłabym z nim pogadać, ale jakby spadł z dachu, to byłby kłopot… Sam wiesz… – Rozumiem. Poza tym wątpię, żeby Zygmuś wiedział, jak się do tego zabrać. Nie ma sprawy. Podejdę tam jutro i obejrzę ten dach. – Od razu ci zapłacę. – Zwariowałaś, kobieto! Od kumpeli z klasy nie wezmę ani grosika! – Nie wydurniaj się. Pewnie z pół dnia ci to zajmie jak nie więcej… I materiały… – Jeśli nie schowasz tej kasy z powrotem, to nawet okiem nie rzucę na waszą szopkę! – W takim razie, dzięki serdeczne! Jak będziesz w mieście, zapraszam na kawę. – To już prędzej – ucieszył się Marcin. – Wpadasz na tak krótko, że nawet nie możemy porządnie pogadać. Jeszcze trochę i zapomnę, jak wyglądasz! A wyglądasz coraz piękniej! – No, nie przesadzaj. Przyjeżdżam co najmniej raz w miesiącu. Coraz ładniejszy ten wasz dom. Za każdym razem zauważam coś nowego. – Ano. Ciągle coś remontujemy, dostawiamy… Tej wiosny zrobiliśmy drewnianą werandę z drugiej strony. Mamie się taka marzyła od lat. Popatrzyłem w katalogach i próbowałem coś podobnego zbudować. Chcesz zobaczyć? – Jasne! Obeszli dom dookoła. Od razu zauważyła pnące róże i kilka ozdobnych krzewów. Weranda była piękna! Ułożona z grubych bali, jeszcze pachnących świeżością. Opasana solidną
ażurową barierką. Marcin poprosił, żeby usiadła za drewnianym stołem, zrobionym również z grubych sosnowych desek. – Pozwolisz się zaprosić na herbatę z sokiem z jeżyn i kromkę chleba z naszym miodem? – Brzmi kusząco… Chętnie. Pomyślała, że kromka z miodem to miła odskocznia od kapuśniaku matki. Poza tym nie spieszyło jej się do miasta. Marcin postawił na stole wiele różnych smakołyków. Nawet kamionkowy garnuszek z domowym smalcem i kiszone ogórki. – Wiesz, myślałam, że mówisz o kromce chleba z miodem. Muszę chyba marnie wyglądać? – roześmiała się Łucja. – Bo wiesz… Tylko od razu mi powiedz, jeśli pomysł wyda ci się utopijny. Marzymy z rodzicami o stworzeniu gospodarstwa agroturystycznego. A nasza wieś to dosyć atrakcyjne miejsce. Nad rzeką. Daleko od miasta. Jest las i grzyby… Co o tym myślisz? – To świetny pomysł. Naprawdę! Przecież co roku i tak macie tu masę letników. A miód – pycha! – Spróbuj wszystkiego i powiedz szczerze, czy ci smakuje. – A jak pęknę – pozbierasz mnie do kupy? – Jasne! – Marcin roześmiał się. – Pozbieram cię jak siano, do ostatniego ździebełka! A teraz kosztuj i opowiadaj, jak ci tam jest w tym wielkim mieście? Twoja mama mówi, że zaharowujesz się na śmierć. – Jak zwykle przesadza. Na razie jeszcze nie wiem, co to jest wyścig szczurów… Na szczęście moja firma jest znośnym miejscem. I szef do rzeczy. Może wkrótce się to zmieni… Mam nadzieję, na jeszcze lepsze. – To raczej tu nie wrócisz? – Raczej nie. Zresztą… do czego? Z tego, co mówiła matka, ojciec przepisał grunty na państwo. Podejrzewam, że matka zrobi podobnie z domem i sadem. Ty, to co innego. Rozwijasz się. Masz pomysły. Nie rozpaczasz nad kupką gnoju… – O, dobrze to ujęłaś. Nie rozpaczam. Tylko chyba do końca życia sam będę to ciągnął – Marcin smutno zwiesił głowę. – Czyżbym słyszała smutne tony w tej piosence? – spytała. – Niestety tak. Nie spotkałem jeszcze kobiety swojego życia. I to takiej, która chciałaby ciągnąć ze mną ten wiejski wózek. Dziewczyny uciekają do miasta. Śni im się królewicz w ferrari i dom na peryferiach… Niektóre co prawda wracają. Zostają samotnymi matkami i już nie tęsknią za królewiczem. A ja po prostu chciałbym z kimś miłym żyć sobie tutaj spokojnie… W tej chwili raczej nie ma na to szans. – Nie przesadzaj. Jesteś młody, przystojny. Na pewno gdzieś czeka już królewna z konewką… Na studiach takiej nie spotkałeś? – Jakoś nie, chociaż pewne próby były… A ty? – zapytał z zaciekawieniem. – Ja też jeszcze nie. Uff – najadłam się na trzy dni. Jak będziecie tak pysznie karmić letników, to wam rachunki za herbatki odchudzające zaczną przysyłać! – Żartujesz sobie. – Ani trochę. Pyszności! Takiego jedzenia nie można podrobić! Dobrze jest czasem przypomnieć sobie, jak smakuje chleb bez spulchniaczy i prawdziwe mleko, że o miodzie czy szynce nie wspomnę. Pasiekę też macie? – Nie. Kupuję miód w sąsiedniej wsi u sprawdzonego pszczelarza. Wiesz, gdybym miał na przykład pasiekę w sadzie, pszczoły mogłyby żądlić dzieci letników. Teraz jest tyle alergii, że wolę nie ryzykować, choć wiadomo, może się zdarzyć coś takiego i bez pasieki. – Racja. Zasiedziałam się. Mam nadzieję, że moje autko stoi tam jeszcze wśród pól i nie
porwał go żaden strach na wróble… – Chcesz już jechać? Odprowadzę cię – zaproponował. – Chciałbym ci coś jeszcze pokazać… Poszli w odległy róg ogrodu. W zagrodzie zrobionej z plastikowej siatki Łucja dostrzegła coś pod daszkiem z desek. – Poczekajmy chwilkę – poprosił szeptem Marcin. Łucja posłusznie zamilkła. Czekali może z pięć minut. W końcu z ukrycia wyszedł ptak. W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś bażant. Dopiero kiedy ptak podniósł i rozłożył ogon, oniemiała z zachwytu. Paw nic sobie nie robił z podglądaczy. Podszedł do ogrodzenia i okrągłymi jak paciorki oczami obserwował ich, przechylając wdzięcznie łepek raz w jedną, raz w drugą stronę. – Cudny! – szepnęła Łucja. – Założyłeś hodowlę pawi? – Na razie mam tylko jednego. To Oczkuś. – Oczkuś? – Tak, bo ma oko, lubi obserwować. Kury się go panicznie boją, więc na razie pomieszkuje tutaj. Jak się z nim oswoją, to będzie paradował po ogrodzie. Myślę też o zakupie kucyka. Wiesz, jak letnicy zjadą, to dla dzieci będzie frajda. – Ależ ty masz głowę! Fajny pomysł. Może sama kiedyś do ciebie z dziećmi przyjadę… – Sama? – W tym sensie, że z mężem i tak dalej… – Coś się jednak kroi? – Nie. Ale przyszłość może zaskoczyć. Aha. Jak będziesz miał konkrety odnośnie spotkania klasowego, to koniecznie daj mi znać. – Dam na pewno. Tico nadal stało w tym samym miejscu, w którym je zostawiła. Marcin zerwał dla niej kilka polnych kwiatków. – Zabierz. Niech ci rozweselą biuro. I niech przypominają, że tutaj też masz przyjaciół. – Dzięki. Za wszystko. – A… Jeszcze to! – z przepastnej kieszeni drelichowych spodni ogrodniczek wyjął słoiczek z miodem. – Do herbaty. Pachnie letnią łąką. – Mogę kogoś poczęstować? – zapytała. – Jasne. Reklama jak najbardziej wskazana. Trzymaj się, Łutka. I wracaj do nas. Mimo wszystko… Masz tu przyjaciół. Przyjaciela… Pamiętaj o tym. Łucja spojrzała w pogodne oczy stojącego przy samochodzie mężczyzny. – Dzięki, Marcin! Niełatwo dzisiaj o przyjaciół. Do zobaczenia wkrótce. Pa! *** W Elei zajęte były wszystkie miejsca. Michał nie zmartwił się tym zbytnio. – Chodźmy do wesołego miasteczka – zaproponował. – Do wesołego miasteczka? Wieki tam nie byłam – odparła zdziwiona Łucja. – To tym bardziej. Wieczór jest ciepły. Będzie fajnie. Zobaczysz. – Jest po dwudziestej… Już pewnie zamknęli. – Sprawdźmy. Chwytaj się… Wzięła go pod rękę. – To co ci tam w duszy gra? – zagadnął.
– Był u mnie Domański. Szef InterTransu… – To wiem. I co? – Zaproponował mi szefostwo jednego z działów. – Bujasz! – Wyglądam? – No, nie… To super! Mam nadzieję, że nie zrobiłaś głupstwa i nie odmówiłaś. – Zastanawiam się… Co byś zrobił na moim miejscu? – Skorzystał z okazji. To wielka szansa. – Wszyscy mówią o szansie. A ja się trochę boję. Tu przynajmniej wiem, co i jak znam ludzi… Czuję się bezpiecznie. – Łutka, tam też poznasz ludzi. Słyszałem dużo dobrego o tej firmie. Znajomy załapał się tam na krótko i był zachwycony. – A co konkretnie go tam tak zachwyciło? – Atmosfera, profesjonalizm i pensja. Ujął to jakoś tak, że inni powinni uczyć się od Domańskiego, jak prowadzić firmę i traktować pracowników. Nic dziwnego, że odnosi takie sukcesy. – A dlaczego twój znajomy załapał się tam na krótko? – Podczas urlopu wyjechał do Anglii. Tam się zakochał. Założył rodzinkę i został tam na stałe. – A ty nie wysłałeś papierów do InterTransu? – Jeszcze nie. Ale może kiedyś to zrobię… Bo jeśli zdecydujesz się przyjąć tę posadę, to wiesz, będę miał dodatkową motywację! Podeszli do bramy. – No widzisz, zamknięte… – Łucja z rezygnacją wskazała na gruby łańcuch i kłódkę. – Spoko – Michał wyjął telefon. – Zaraz wejdziemy… Mam tu kolegę. Obsługuje karuzelę. Wpuści nas. Zapatrzyła się na kolorowe konie. Ojciec zabierał ją czasem do wesołego miasteczka. Matka uważała, że to niepotrzebne fanaberie. Do dzisiaj pamiętała smak waty cukrowej i kolor baloników. Kolega Michała nadszedł, mrucząc coś pod nosem. Otworzył kłódkę i wpuścił ich na plac. – To Łucja. Koleżanka z pracy – przedstawił ją Michał. – Leoś – mruknął gość i lekko skrzywił usta. Poprowadził ich labiryntem wąskich, piaszczystych uliczek, między porozstawianymi przyrządami. Zatrzymali się przy karuzeli. – Wsiadajcie… Usiedli na krzesełkach. Leoś sprawdził, czy są dobrze zapięci. Kiedy odszedł, by włączyć mechanizm, Łucja, pochyliwszy się w stronę Michała, szepnęła z przekąsem. – Sympatyczny gość… – Trochę mrukliwy, ale zapewniam cię, muchy by nie skrzywdził. Szkoda, że nie możemy iść na strzelnicę. Ustrzeliłbym dla ciebie ogromnego pluszowego miśka. – Może następnym razem. I tak dużo dla mnie zrobiłeś… Leoś, mimo swego mrukliwego usposobienia, otworzył dla nich również salon z krzywymi lustrami. Po kilku minutach Łucja poczuła, że brzuch zaczyna ją boleć ze śmiechu. Michał wykrzywiał się, jakby lustra niedostatecznie mocno deformowały ich sylwetki.
– Kochałbyś mnie taką? – zapytała Łucja spontanicznie, patrząc na swoje karłowate odbicie w lustrze. Michał stanął obok. – Kochałbym – odpowiedział poważnie. – Ej, nigdy nie zauważyłam, żebyś się oglądał za karlicami na ulicy! – Nie lubię takich rozmów – odparł. – Dlaczego? – Bo nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. – Prawdę… – To wcale nie jest takie trudne, jak się wydaje. Wszyscy chcemy być piękni, mądrzy i kochani. Niektórzy są mądrzy. Ale nie piękni. I nie są kochani. Choć w brzydkich ciałach ukrywają morze miłości, tęsknoty i pragnień. Nikogo to nie obchodzi. – Masz rację… Michał objął ją i oparł brodę na jej ramieniu. Patrzyli na swoje krzywe odbicia. Twarz przy twarzy. – Chcesz być kochana. Ciągle się boisz… Że nie będziesz. Czy mam rację? – spytał. – Nie wiem – odparła szczerze. – Więc, póki co, nie mam szans. – Pokaż mi swoje dłonie… – poprosiła cicho. – Chcę je poznać. Chcę w nich schować moją twarz… Odwróciła się do niego i wzięła jego dłonie. Delikatnie dotykała palców. Zamknęła oczy. – Gdybym nie miała oczu, poznawałabym cię właśnie tak. Oczy pokazują nam drogę na skróty. Ale ciemności nakazują ostrożność. Krok po kroku stawiany z rozmysłem. Po co się spieszymy? Czy znamy swoje dusze? Chcesz poznać moją duszę, czy tylko moje ciało? – Schowała swoje dłonie w jego dłoniach. – Masz dobre dłonie… Nie przerywał jej. Obserwował, jak emocje zmieniają jej twarz. Oczy miała wciąż zamknięte. Zaskoczyła go. Kiedy przyłożyła jego dłonie do swojej twarzy, do ust, z trudem opanował się, by jej nie pocałować. I jakkolwiek mocno tego pragnął, nie chciał zepsuć tej chwili. W drodze powrotnej zaprosił ją do pubu. Zamówił piwo i lody, choć nie prosiła ani o jedno, ani o drugie. Nie protestowała jednak, gdy postawił przed nią lody. Upiła też łyk piwa, które pozostawiło nad górną wargą biały wąs z piany. – Podobasz mi się – zażartował Michał – z takim piwnym wąsikiem. – Masz podobny – odwdzięczyła się. – Dziękuję za wesołe miasteczko. – Nie ma sprawy… Nie wiedział, jak zapytać o Kacpra, o to, co ich łączy. Już zauważał, że ten facet ma na nią dobroczynny wpływ, jakiego on nigdy nie miał. – Łutka, jaki on jest? – odważył się wreszcie. – Kto? – Kacper… Brat Marty… – Zakochałeś się…? – spojrzała na niego z uśmiechem. – Nie wygłupiaj się! Poważnie pytam. – Normalny – powiedziała z przekonaniem, odkrywając, że Kacper taki właśnie jest, cokolwiek to znaczyło w tej chwili, ale Michałowi nie wystarczyła ta odpowiedź. – Jesteście razem? Łucja mieszała na dnie pucharka kilka cząstek pomarańczy z resztką lodów. Nie
odpowiedziała od razu, co tym bardziej zaniepokoiło Michała, ale starał się, by nie poznała po nim, jak bardzo obawia się odpowiedzi twierdzącej. – Nie. To tylko… znajomy. – Jesteś pewna? – Ja nie zakochuję się tak szybko jak ty – powiedziała żartobliwie. – Chyba wypiję jeszcze jedno piwo. – Służę! Michał energicznym krokiem ruszył w stronę barmanki. Łucja nie miała pojęcia, że jej odpowiedź napełniła serce przyjaciela nową nadzieją. *** Łucja zajrzała do skrzynki. Znowu jakieś rachunki. Ale pomiędzy nimi znalazła coś więcej – kartkę od Kacpra. Śmieszny, pluszowy miś pędził gdzieś na staroświeckim, trzykołowym rowerku. „Greetings from London”. A jednak pamiętał? Kilka ciepłych słów. Uśmiechnęła się do siebie. Minęło kilka tygodni od ostatniego spotkania. Tęsknota, którą odczuwała zaraz po jego wyjeździe, straciła na mocy. Może dlatego, że jeszcze nie zadzwonił? Może dlatego, że nie chciała zbyt wiele o nim myśleć, bo za każdym razem czuła, że zaczyna myśleć o tych wszystkich chwilach, gdy był obok? Weszła powoli na górę obładowana reklamówkami. Coraz bardziej docierało do niej, że pustka mieszkania staje się nie do zniesienia. Wciąż były tu rzeczy Marty, ale samej Marty było coraz mniej. Postawiła zakupy na stole. Poczuła chłód. Kaloryfery były już zimne, a wiosna lubiła być kapryśna. Włączyła czajnik. I radio. Matka zawsze tak robiła – uświadomiła sobie po chwili. Zawsze rano w kuchni grało radio. Kiedy wychodziła do szkoły, otaczały ją dźwięki melodii. Teraz, kiedy była sama, radio towarzyszyło jej niemal przez cały czas. Zaparzyła kawę. Wyjęła z siatki szarlotkę. Miała ochotę na leniuchowanie. Książka, ciepły pled, szarlotka. – Puk, puk! Jest tam kto? – usłyszała nagle. – Zostawiłam otwarte drzwi?! – zdziwiła się, ujrzawszy w przedpokoju Michała. – Na to wygląda… – zadzwonił jej kluczami. – Nierozważna i romantyczna? – Chyba to pierwsze. I tylko to pierwsze. Dzięki. Co cię przygnało? – Tęsknota. A tak poważnie, byłem w okolicy. Pomyślałem, że wpadnę. Sama jesteś? – A z kim miałabym być? Kota sobie jeszcze nie kupiłam. Rybki nie można przytulić. Szczurów nie lubię. Sam widzisz. Kawy? – Chętnie. I ciasto czuję? Piekłaś? – Mam cukiernię obok… – Spryciara. Chłodno tu u ciebie. – Kto by pomyślał, że końcówka maja będzie taka zimna. Już się zastanawiałam, czy przypadkiem nie poszukać rękawiczek i szalika. Trzymaj kawę, ja wezmę ciasto. Rozsiedli się wygodnie w fotelach. Łucja podała Michałowi drugi koc. – Przykryj się… – Podjęłaś już decyzję? – zapytał. – Jeszcze nie. Nie myślę o tym… Domański zadzwonił. Dał mi jeszcze trochę czasu. Fajnie, że wpadłeś. – Wiesz, ten wypad do wesołego coś mi uświadomił. To, co zrobiłaś… było… Zaskoczyłaś mnie. Zupełnie inaczej spojrzałem na pewne sprawy. – Jak? – Nie potrafię tego wytłumaczyć. Wiesz, faceci to jednak gruboskórne stworzenia. Wiele spraw pojmujemy i chcemy pojmować na skróty.