A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Czesław Miłosz, Piosenka o końcu świata
Rozdział I
1.
Spadające liście pukały w przednią szybę pędzącego
samochodu. Hurmem wylatywały na drogę tuż przed
maską, jak grupa dzieci w popisie baletowym, wirowały
świetlistym złotem w słońcu i w przyspieszonym tempie
kończyły taniec, oddalając się z ukłonem w lusterku.
Kurtyna, brawa.
Anna wyobraziła sobie naraz, że z lotu ptaka widzi
swój żółty samochodzik, podobny do kanarkowego
tipsa, który sunie niby palec po mapie szarą nitką szosy
przecinającej wężykiem rudą płaszczyznę lasu. Lecz
zaraz wystraszyła ją ta wizja i związana z nią myśl, że
przecież z góry widzisz samego siebie po śmierci, tak
jak w tych różnych filmach, więc może lepiej dać sobie
spokój z takimi wyobrażeniami. Natychmiast skarciła
się wprawdzie za głupie przesądy – bo niby dlaczego
nakładać pęta na wyobraźnię, w końcu tak rzadko jest
okazja użyć jej naprawdę bez ograniczeń. A jeśli
najlepszy moment nadszedł właśnie teraz, gdy wyrwała
się z miasta i buja gdzieś między niebem a ziemią? Czy
nie lepiej oderwać się od rzeczywistości i pomarzyć?
Jednak w pierwszym objawieniu, jakie zawitało
w głowie na skutek tego myślenia, nie było nic
nadzwyczajnego. Przeciwnie, ono przykuwało
z powrotem do zwykłego miejsca, do Warszawy i do
domu. Ujrzała Eryka, swego nastoletniego syna, który
został sam, i można dać głowę, że na maksa
wykorzystuje wolność przed monitorem. Na dodatek
zobaczyła go znowu jakoś nienormalnie, jak wcześniej
samochód, z dystansu, który ciągle się powiększał.
Spróbowała się zbliżyć, żeby objąć syna, przeczesać mu
palcami włosy, ale nad Erykiem pochylony był już
Darek, a biurko z laptopem zamieniło się w dziecięce
łóżeczko. Chłopiec miał półtora roku.
Dziewięćdziesiąty ósmy, pamięta, bo właśnie wtedy
robiła magisterkę. Język a wartości. Sapir, Whorf –
przypłynęły nagle te nazwiska… Językowy obraz
świata… Nazwiska – tak, definicje i szczegóły hipotez –
to już mniej. Język nakłada na świat siatkę pojęć,
wpływa na sposób myślenia – tak tłumaczył im
promotor, którego twarzy, co ją zaskoczyło, nie była
teraz w stanie przywołać – a sposób myślenia odbija się
z kolei w języku. Anna miała szukać w nim wartości, na
których buduje się polski obraz świata i nasza narodowa
tożsamość. To było wyzwanie! Lecz nie sprostała mu,
skończyła pracę na odwal się, urobiona przy dziecku.
Darek nad łóżeczkiem to był rzadki widok,
niecodzienny. A ona między domowymi zajęciami
polowała na słowa, które spajały polską wspólnotę,
słowa ważne, wartościowe. Gdzie miała szukać tych
słów? W telewizji? Kwaśniewski, Buzek, Jelcyn,
Clinton, „Złotopolscy”, jedenaście nominacji dla
„Titanica”, śmiertelne pobicie czternastolatka w Słupsku
i wywołane tym zamieszki, papież na Kubie, zabójstwo
Papały… Często słuchała radia, gdzie wirowały
wiadomości o negocjacjach akcesyjnych (kto dziś
pamięta to określenie?) i wyraz „dostosowanie”
odmieniany przez wszystkie przypadki. Że Polska musi
dostosować swoje prawo do unijnego, gospodarkę do
unijnej, dostosować bankowość, edukację i co tam
jeszcze. Dostosować! Jak to pojęcie wpływa na sposób
myślenia? Spajanie wspólnoty i budowa na fundamencie
wartości czy dostosowanie i adaptacja do obcych
wzorców? W jej mniemaniu to się wykluczało.
Jeździli czerwonym polonezem z oberwaną klamką,
Darek był asystentem w Instytucie Geofizyki, ślęczał nad
doktoratem i pierwszego wciąż przynosił grosze, a kraj
miał się dostosować jak kolonia do metropolii. Radio!
Jeszcze jedno zapamiętała dobrze i lubiła do dziś:
piosenkę z filmu „Armageddon”, który obejrzała kilka
lat później i rozczarowała się nim zresztą, lecz piosenkę
pokochała od razu. A Darek kończył trzydziestkę i była
impreza. Przyszło multum ludzi, sami jego znajomi, nie
miała pojęcia, że ich tylu ma. To właśnie wtedy
zameldował po raz pierwszy, że wyjeżdża na
Spitsbergen, na długo, bardzo długo, na trzy miesiące.
Dziś doskonale umiała już bez niego żyć, lecz tamte
pierwsze trzy miesiące zapamiętała jako koszmar.
Poprawiła się w fotelu, noga wciąż na pedale gazu,
i pomyślała, jak to możliwe, że w tym niepełnym
małżeństwie upłynęło jej już tyle czasu.
Na późnopopołudniowe niebo wypłynął zza lasu
obłok czarnych ptaków i ciągnął się bez końca, uparcie,
z prawa na lewo, najpierw zbity, potem coraz luźniejszy,
po przerwie, gdy wydawało się, że to już koniec, znów
zagęszczony. Wrony. Drobne ptasie sylwetki ostro
odcinały się na tle zmatowiałego błękitu. Usiłowała
wypatrzyć jakąś regularność w tym stadzie i chwilami
zdawało jej się, że trzy lub cztery ptaki zaczynają
tworzyć klucz, a cała reszta za nimi uporządkuje się
i wyciągnie w zgrabną linię, lecz w tej samej chwili
układ się rozsypywał i znowu zamieniał w bezładną
ciżbę, kompletny podniebny chaos.
Droga była tak pusta, że Anna zaznała nagle
niepojętej samotności. Nie, to nie to, po prostu poczuła
się obco. Niewiele miała wspólnego z tym wschodnim,
dzikim niemal, słabo zurbanizowanym obszarem na
końcu świata, który potrafił się wdzięczyć
malowniczością pejzażu, urodą kolorów i dziwną
równowagą. Anna wiedziała, że pod maską piękna
i harmonii skrywają się brudne sprawy, tajemnice
czekające na ujawnienie, a to, niestety, było celem jej
przyjazdu. Tak sobie przynajmniej wyobrażał naczelny.
* * *
Wychodząc z domu, Bernard nie miał pojęcia, co ze
sobą zrobić i gdyby nie przypadek, pewnie długo by się
zastanawiał, stercząc w progu jak kołek. Wieczorami
zwykle czytał przed kominkiem lub słuchał muzyki,
a latem, gdy o tej godzinie było jeszcze jasno, zdarzało
mu się rąbać drewno za domem albo podglądać ptaki
w ogrodzie. Ale teraz, jesienią, zwłaszcza po zmianie
czasu, zaszywał się w czterech ścianach. Tego dnia
jednak nie mógł usiedzieć ani przy muzyce, ani
z książką w ręku. Coś go pędziło, ponaglało, coś, czego
nie mógł opanować.
Od paru dni towarzyszyło mu nowe uczucie, niepokój
podobny do tego, który ogarnął go kilka lat temu, gdy
Bernard kupił tu dom, nieopodal zabudowań siostry,
wyremontował go, urządził i zastanawiał się co dalej.
I podobny też chyba do innego niepokoju, jaki nadszedł
po rezygnacji z hodowli koni. Tak, wówczas dało
o sobie znać coś porównywalnego, tylko że teraz
niczego nie zakończył i z niczego się nie wycofał, jak
wtedy. Wszystko biegło po dawnemu, jeśli to można
nazwać biegiem, bo chyba lepiej powiedzieć, że sprawy
się toczyły albo wlokły noga za nogą. Zresztą nie było
tu żadnych „spraw”, każdy dzień stawał się bliźniaczo
podobny do poprzedniego i nazajutrz powoływał do
życia sklonowaną kopię. Bernardowi nie przeszkadzało
to wcale, nie dlatego uciekł z miasta, żeby kontestować
spokój, bezruch i monotonię. Czy nie o to mu właśnie
chodziło, gdy się zadekował w Lipowczyku, właściwie
na jego obrzeżach, z dala od wiejskich spraw, gdy
zerwał z dawnym środowiskiem, odrzucił wcześniejsze
życie?
Jednak nastaje czas odmiany i w pewnym momencie
człowiek zaczyna się dusić. Bernard przeczuwał, że taka
chwila właśnie nadeszła, czuł to wieczorami, paląc
w kominku, cierpliwie nasłuchując poświstu wiatru
w okiennicach, długo patrząc w ciemne okna, gdzie
spodziewał się zobaczyć rozwiązanie swoich kłopotów.
Z lepszym lub gorszym skutkiem próbował się wymigać
od rozmów z Celestyną o codziennych problemach.
I coraz trudniej było mu usiedzieć w miejscu.
Odłożył wspaniałą historię McCarthy’ego o chłopcu
z Arizony prowadzącym na południe, do Meksyku,
dziką wilczycę. Bez zdejmowania płyty wyłączył
gramofon i opuścił półprzezroczystą osłonę. Zdarty
longplay Mike’a Oldfielda zatrzymał się powoli.
Bernard włożył jasną skórzaną kurtkę i już opierał dłoń
na klamce, gdy wpadła nań Celestyna. Właśnie schodziła
pospiesznie z góry, może przypadkiem, a może celowo,
gdy usłyszała, jak on się ubiera.
– Wychodzisz? – zdziwiła się. – Rozpaliłeś? Aha, no
dobrze… to posiedzę na dole.
– Przewietrzę się.
– Zimnieńko – zaciągnęła i stała niezdecydowanie.
Nie odpowiedział.
– Coś cię gryzie? – próbowała jeszcze.
– Skąd – przerwał, obrócił się i uciekł na podwórze.
Ciemno. Wzrok padł na stojący przed wejściem
samochód. Najwidoczniej zapomniał go wprowadzić do
garażu po powrocie z zakupów. Żeby to zrobić teraz,
wsiadł za kierownicę, lecz gdy silnik warknął, Bernard
zmienił zamiar. Ostro zawrócił na podjeździe i wyjechał
na pustą drogę.
* * *
„Dziennikarstwo jest oglądaniem świata z okien
samochodu, bez wysiadania – pomyślała Anna. – To, co
zza szyby uchodzi za kolorowe, pod spodem okaże się
wkrótce zgniłe i bez wartości, tylko niewiele o tym
wiesz, bo zwodzą cię pozory. A to, co z wierzchu
odrażające i brudne, wewnątrz, gdy pogrzebiesz, potrafi
ujawnić mocny pozytywny rdzeń. Banały, to prawda, ale
dziennikarz najczęściej nie dostrzega ukrytych tropów.
Ślizga się po wierzchu. Taka Kinga, śliczna jak laleczka,
ona nawet nie chce o tym rozmawiać. Recenzuje te swoje
płyty, filmy i koncerty, lecz kiedy próbujesz ją wciągnąć
w rozmowę o sensie tego wszystkiego, śmieje się
i ucieka w dowcipy. Bezmyślną blondynkę udaje,
a przecież wiadomo, że to maska. Nie no, poza tym
Kinga jest w porządku, w sumie lepsza przyjaciółka od
Laury, starszej pani w idealnie skrojonych garsonkach.
Choć i staruszka Laura ma swoje zalety. Doświadczona
dziennikarka, trzydzieści parę lat w zawodzie, wiele
można się od niej nauczyć. Pod platyną i pod siwizną,
którą ona kryje, mieści się tęgi łeb. Jedno tylko
wnerwia, ta jej łatwa, spokojna praca za podwójne
pieniądze. Ale może na nią zasłużyła. Felietonistyka –
jakie to proste, zawsze jest coś do skrytykowania,
delikatnie, żeby nikogo nie dotknąć, zawsze trafi się
sposób na przypodobanie czytelnikom. Swoją drogą
przydałoby się odziedziczyć takie stanowisko, w końcu
i Laura kiedyś pójdzie na emeryturę, z tym że na razie
nie ma co o tym myśleć. Jest kryzys, zwalniają
dziennikarzy, sporym sukcesem będzie w ogóle
utrzymanie się w zawodzie”.
Anna bała się stracić pracę. Ostatnio myślała o tym
często i gdyby chodziło tylko o nią, ale Eryk… Dlatego
nie zastanawiała się długo, kiedy naczelny napomknął
o grubszym temacie w terenie. Podpaliła się. „Trzeba
wykazać swoją przydatność – pomyślała – a ta sprawa
podsuwa szansę”.
Naczelny nie dał jej nawet do ręki otrzymanego
pocztą donosu. W jego palcach zobaczyła zwykłą szarą
kopertę, bez adresu nadawcy, obróconą raz i drugi,
i odłożoną na biurko, oraz zwyczajny arkusz papieru
z drukarki, nabity czarną treścią. Zdążyła tylko
podejrzeć jedno słowo: „ostatecznie”, nadpisane
odręcznie kobiecymi literami, pełnymi jak pączki.
Naczelny milczał przez chwilę, jakby się nadal
zastanawiając, czy dać jej ten temat. A może rozważał,
co przed nią ujawni, a co zatrzyma dla siebie? Przez
uchylone okno sączyło się do gabinetu chłodne
listopadowe powietrze.
Potem, zdecydowany, zaczął dyktować. Notowała
w punktach nazwiska i funkcje osób, szczegółowe
dyspozycje naczelnego; zapisała, co sprawdzić, kogo
i o co spytać. Później słuchała, jak on przez komórkę
rozmawia z redaktorem gazety w Niezbytowie.
– Tak, jutro przyjedzie. – Podał jej nazwisko. – Zgłosi
się do pana, mam nadzieję, że udzieli pan naszej
dziennikarce wszelkiej pomocy.
„To wszystko? – Annę zatkało i natychmiast
pożałowała swojego pośpiechu. – W co ja, idiotka,
wdepnęłam? Najpierw trzeba się było dopytać
o szczegóły, a tak… Gówno się dowiem, jeżeli nie mam
informatora. I to ma być grubszy temat?! Co mi kto
powie w obcym terenie? Przewiozę tyłek i wrócę”.
Po wyjściu od naczelnego wściekła się na dobre.
Anonim! Cóż po anonimie, kiedy nie ma kogo
pociągnąć za język!?
– Spokojnie – mitygowała Laura ze świeżą platyną na
włosach, tasując zadrukowane kartki na biurku. – Nie
gorączkuj się, dziewczyno. Mam w Zamościu babeczkę,
która ci podsunie kilka dobrych kontaktów, będzie punkt
zaczepienia. Zaraz do niej dzwoń, czekaj, ja zadzwonię,
a potem… po nitce do kłębka. Mam cię uczyć? Nigdy
nie wiadomo, kto z kim jeździ na rowerze albo gra
w tenisa, kto uczy czyje dzieci, kto komu leczy zęby.
Na redaktora z Niezbytowa nie licz, takie gazety to,
wiesz, jedzą z ręki miejscowym układom. I bez niego
sobie poradzisz, uszy do góry!
Tak mówiła mądra Laura i to już było coś. Głębokim,
zasadniczym głosem sztywnej belferki potrafiła dodać
otuchy i zmienić kąt widzenia. A piękna Kinga, prócz
siedmiu ciepłych uśmiechów i wachlowania rzęsami,
podrzuciła ze swego przepastnego archiwum kilka płyt
na prezenciki dla sekretarek. Więc jednak od czegoś są
te przyjaciółki.
* * *
Przemknął pod oświetlonymi oknami Gabrieli
i Feliksa, myśląc, że wolałby dziś uniknąć spotkania
z nimi, przemierzył mostek na Wolicy i zjechał do wsi,
by po chwili ruszyć w stronę Niezbytowa. Co miałby
tam robić o tej porze, na razie nie wiedział, spodziewał
się jednak, że z czasem jakiś pomysł zaświta mu
w głowie. Ważne, że wyrwał się z domu. W najgorszym
wypadku objedzie rynek i wróci. Na razie włączył
długie światła i jechał bez pośpiechu.
Dom siostry i szwagra omijał od przedwczoraj, bo
Gabrysia, podobnie zresztą jak Celestyna, już coś
zauważyła, już wypytywała i zaglądała w oczy, szukając
potwierdzenia swoich przypuszczeń. Zawsze kiedy się
nim nadmiernie interesowały, z poirytowaniem odbierał
ich troskę, nie potrzebował kurateli, a czułość mogły
lepiej przelać na dzieci. Na bliźniaki, na Halkę, one jej
bardziej potrzebują niż dorosły mężczyzna.
Droga do miasteczka nie była długa, zaledwie kilka
kilometrów. Kiedy wjechał na wyludniony rynek
i okrążył go bezmyślnie, przez chwilę miał ochotę
wydostać się na wylotówkę, popędzić gdzieś przed
siebie, na Hrebenne albo na Lublin, lecz mu przeszło.
Znalazł wolne miejsce, zaparkował obok ciemnego
kiosku z gazetami, ledwie widocznymi w słabym świetle
latarni, a gdy wysiadł, stado wron na akacjach poruszyło
się niespokojnie po miauknięciu zamka. Zanim wróci,
ptaki załatwią umyty samochód. Nieobecnym wzrokiem
obrzucił kolorowe czasopisma za szybą i przeszedł na
drugą stronę jezdni. Zeszła mgła i wieczorny chłód
nabrał wilgotnego tonu. Miasteczko puste, wymarłe;
dreszcze przypomniały o ciepłym domu, lecz wciąż się
nie poddawał. W jasno oświetlonym wnętrzu pustego
sklepu dziewczyna myła podłogę. Stanął na schodkach,
pociągnął za klamkę. Zamknięte. Sprzedawczyni
zobaczyła spóźnionego klienta i chciała otworzyć, ale
machnął tylko ręką, że rezygnuje. Po co będzie
wchodził, skoro i tak nie miał zamiaru nic kupować.
Uśmiechnęła się, potrząsając ciemną grzywką, równo
przyciętą tuż nad oczami.
Widoczne przez drzwi rzędy butelek piwa
przypomniały mu hotelowy bar. Gdy się tam znalazł,
zamówił małą szklankę miejscowego z beczki. Miało
goryczkę, której pozbawiono wiele krajowych piw, i za
to je lubił. Sączył powoli, myśląc, że musi tu posiedzieć,
dopóki nie przetrawi alkoholu. Źle byłoby się wpakować
na patrol z balonikiem, nie miał chodów w miejscowej
policji. Feliks owszem, on nie. W ogóle Bernard znał
w tych stronach niewiele ludzi. Chyba że skończy
szklankę i wyjdzie się przewietrzyć, ale dokąd pójdzie?
Na osiedla, na blokowiska, po co?
* * *
Z kapiącego złotem lasu droga wybiegła teraz
w szarą przestrzeń, otwartą, lecz mocno pofalowaną.
Po obu stronach przepływały smutno wysokie, bezlistne
drzewa z koronami zawładniętymi przez zieloną
jemiołę. Tuż za rowem rozległa sterta buraków
cukrowych, uformowana w olbrzymi kurhan, cierpliwie
czekała na transport; nieco dalej walił się w oczach dach
opuszczonej cegielni, którego nikt najwyraźniej nie
miał zamiaru naprawić ani rozebrać. W oddali, po
lewej, wyłoniły się zabudowania miasteczka, to w tamtą
stronę musiało zmierzać stado ptaków. Może obsiadły
właśnie grupę strzelistych topól, którymi wiele lat temu
obsadzono nijaki ryneczek, i obsrywają z góry co
popadnie? Zapach świeżych jabłek dostał się nagle do
wnętrza kabiny. Anna odczuła ściśnięty żołądek, trochę
z lęku przed nieznanym, a trochę z podekscytowania.
Celem jej podróży także było owo miasteczko, lecz
w odróżnieniu od wron nie zmierzała ku niemu
w bezpiecznej gromadzie. Była sama.
Zgadła, niezbytowski rynek rzeczywiście okalały
wysmukłe drzewa, lecz na pewno nie topole. Nim
zajechała przed hotel, zapadł mrok, nie mogła więc
rozpoznać gatunku. Na gałęziach nie dostrzegła też
wron ani innych ptaków. Hotel to może za dużo
powiedziane, raczej gospoda lub zajazd, choć wewnątrz
przybytek ów robił znacznie lepsze wrażenie, niż można
się było spodziewać po objawach zewnętrznego
zaniedbania.
Nie wiedzieć czemu Anna spodziewała się w recepcji
zaspanego gbura w wieku trudnym do określenia,
a znalazła dziewczynę w biało-różowej prążkowanej
koszuli i granatowej apaszce, miłą i bezpośrednią,
której aparycja przywodziła na myśl skojarzenia
z personelem linii lotniczych. „Dobry znak – pomyślała.
– Niech to będzie prognozą na cały pobyt tutaj”. Pokój
również sprawił niespodziankę, nie różniąc się zbytnio
od tych w znacznie droższych hotelach. Było tu
wszystko, co potrzebne. Przykryte żółtą narzutą łóżko
zdradzało swą przydatność do spania i Anna, kiedy już
na nie opadła, długo nie miała ochoty się podnieść.
Telewizor działał, podobnie prysznic, ręczniki na
miejscu. Żeby dopełnić lustracji łazienki, spuściła wodę.
W pokoju okno się otwierało. Nieco duszny zapach,
właściwy hotelowym wnętrzom, Anna miała nadzieję
wypędzić wietrzeniem i zaczęła od razu.
Do wytrzymania, zresztą długo tu przecież nie zabawi.
Włączyła lampkę. Fotelik spod okna przysunęła do
niewielkiego stolika i zainstalowała służbowy laptop, by
sprawdzić pocztę, lecz znalazła tylko pozdrowienia od
Kingi, z życzeniami udanych łowów („O jakich to
polowaniach mowa?” – odpisała krótko), i parę
nieistotnych mejli, które od razu poleciały do kosza.
W ubraniu rzuciła się na łóżko. Wydawałoby się, że
kilka godzin w podróży nie miało prawa jej wyczerpać,
w końcu trzydzieści osiem lat to nie emerytura, a jednak
czuła się oklapła i senna. Wstała. Szybkie spojrzenie
w lustro, worki pod oczami, no tak, niewiele snu. Kłaść
się o tej porze? Spiesznie zamknęła pokój i tak jak stała,
w swetrze, dżinsach i kowbojkach, zeszła na dół
w poszukiwaniu barku. Dziewczyna za kontuarem
recepcji ożywiła się na jej widok, uniosła brodę
i czekała, żeby coś powiedzieć, lecz Anna skręciła
i popchnęła oszklone drzwi.
W półmroku wyłonił się bar z wysokimi stołkami bez
oparcia, a obok kilka pustych stolików. Jednak
niezupełnie, przy jednym z nich, w samym kącie, kiwało
się dwóch garniturowych gości z poluźnionymi
krawatami, całkiem jeszcze trzeźwych, zajętych
rozmową. Na ścianie – gazety spięte drewnianymi
listwami; od lat już takich nie widziała. Przy barze zaś,
tyłem do wejścia, pochylały się szerokie plecy okryte
jasnobrązową skórzaną kurtką.
Stolik czy bar? Po chwili wahania wybrała to drugie.
* * *
Właśnie rozważał możliwe warianty, co zrobić po
wypiciu piwa, zanim będzie mógł wsiąść za kierownicę,
kiedy posłyszał za sobą ruch i obok, przy barze, usiadła
kobieta. Wyglądała na nietutejszą, weszła bez płaszcza,
więc domyślił się, że mieszka na górze, w hotelu. Była
ładna. Obcisłe dżinsy opięte na kształtnych biodrach.
Sama jej obecność przywołała w Bernardzie
wspomnienie tamtego świata, porzuconego, zdawałoby
się, na zawsze, który od paru dni naprzykrzał się z nową
siłą. Siedział i ukradkiem gapił się na obcą brunetkę.
W odpowiedzi na gruntowne badanie wzrokowe ze
strony Bernarda sąsiadka obrzuciła go szybkim
spojrzeniem i przeniosła uwagę w stronę galerii
trunków. Zamówiła drink z martini, whisky i tonikiem,
w dużej szklance z kilkoma kostkami lodu, a Bernard
spoglądał w jej szkło, jakby ten komplet składników
miał utworzyć przeznaczoną dla niego wiadomość
z innego poziomu zdarzeń. I może było tak
rzeczywiście.
– Zimno – powiedziała, trochę do barmanki, a trochę
do niego, podobnym tonem jak pół godziny temu
Celestyna, z nerwową nutą w głosie i czymś na kształt
pogodnego żalu, że to już listopad.
Zamoczyła usta. Popatrywała na Bernarda,
zastanawiając się może, co tutaj robi.
Nie chcąc się rewanżować banałem, nic nie
odpowiedział, uniósł tylko szklankę i przepił do
sąsiadki. Powtórzyła ten gest z uśmiechem, który
pozyskał Bernarda. Z radia zabrzmiały głosy
dyskutantów, tematem był od wielu dni koniec świata.
Oczy obojga znów się spotkały i w uśmiechu
porozumienia uzgodniły opinię na temat radiowego ple,
ple, ple. Bernard poczuł się pewniej.
– Kiedyś archeolodzy odkopią nasze twarde dyski –
powiedział – jak my dzisiaj wydobywamy ceramikę
starożytnych Greków czy Celtów, i zadziwią się, że
byliśmy plemieniem samobójców zafascynowanych
wizją końca świata.
– Ale przecież tak naprawdę jesteśmy plemieniem,
które chce się bawić, wydawać pieniądze. Podróżujemy,
grillujemy, kręcą nas festyny i wielkie targowiska. Po co
nam koniec świata? My chcemy tańczyć!
– Może przeczuwamy, że taniec na ruinach kultury, na
wysypisku wartości, nie trwa wiecznie. Chyba to
czujemy, ale tańczyć będziemy do upadłego, to pewne.
– Zrobią takie muzea twardych dysków? –
zainteresowała się z uśmiechem. – Każdy będzie mógł
sobie przyjść, wziąć z półki dowolnego twardziela,
włożyć do czytnika… To dysk nastolatki
z podbeskidzkiej wsi, a to – emeryta z dużego miasta.
Sądzi pan, że komuś będzie się chciało to odczytywać?
Zdjęcia z wycieczek do Chorwacji, obce twarze na tle
parasoli na plaży albo zabytków, mejle do przyjaciółek,
komentarze z Facebooka. Co ich to będzie obchodzić?
– Będą ciekawi, dlaczego upadła nasza cywilizacja.
W nowej erze to jest zawsze interesujące – zapewnił. – Co panią przygnało w cichą dolinę Wolicy? Nie
wygląda pani na nową nauczycielkę ani lekarkę.
Bernard zjechał wzrokiem na kowbojki oparte na
niklowanej rurze. Spod zadartych nogawek niebieskich
dżinsów na skórze cholewek wyłaniał się kolorowy
indiański szlaczek.
Powiedziała, że jest dziennikarką z Warszawy i ma do
zebrania kilka wywiadów. W pierwszej chwili ścięło go
i zamilkł, jak kiedyś, gdy zaczynał się tu jego
konspiracyjny epizod. Odwrócił oczy, myśli uwięzły
w szczelinie lęku. Ale zauważył, że powiedziała „kilka”,
a owo „kilka” sugerowało, że ona poluje na kogoś
innego. To nie on miał być ofiarą. I zupełnie go nie
obchodziło kto, ważne że nie on. Odetchnął.
– Wybrała pani piękny czas. Taka jesień nie zdarza się
co roku – powiedział z udawaną zazdrością.
– Ja nie wybierałam. – Uśmiechnęła się. – Naczelny
mnie wysłał. A z jesiennych pejzaży też raczej nie
skorzystam, to nie wycieczka krajoznawcza. Będę
siedzieć w sekretariatach, czekając na spotkania tylko po
to, żeby usłyszeć kilka zdawkowych odpowiedzi
i cynicznych wykrętów.
Mówiła to bez pretensji czy urazy, przeciwnie, była
rozpromieniona, a jej uśmiech wypędził z Bernarda
nagromadzony tego wieczoru chłód. Ciągle się śmiała.
Ustami, łukowatymi bruzdami na policzkach, nosem,
którego koniuszek zabawnie napinał się i wiotczał,
płatkami uszu. Jej uśmiech nie był przy tym maską,
sztuczną pozą, udawaniem ani grą, wypływał z głębi,
z samej jej istoty, wydawał się być nią samą. Tak o tym
myślał. To, że już po chwili rozmawiali, jakby się znali
od dawna, było wyłącznie jej zasługą.
– No właśnie, a wszystkim się wydaje, że być
dziennikarzem to takie super zajęcie – zauważył
Bernard. Dobrze poznał ludzi mediów, ale nie chciał się
z tym zdradzać. Wiedział, jacy potrafią być, a jednak ona
wydawała się inna. Zupełnie inna.
– Ja lubię tę pracę. Codziennie dowiaduję się nowych
rzeczy i muszę korygować opinie. Dzięki temu mój
świat się ciągle zmienia i mam poczucie, że jestem
w ruchu.
– Częste wyjazdy, nowi ludzie, prawda? – podsunął.
– Niekoniecznie. Wcale nie. Ja rzadko wyjeżdżam.
Przeważnie robię tematy na miejscu. Wie pan, media są
zapatrzone w centrum, dla nas wszystko się dzieje
w Warszawie, a w każdym razie wystarczy tego do
zapełnienia gazety. Peryferie są na drugim planie.
To tylko teraz złapałam terenową sprawę, bo tak
wypadło.
Znów uśmiech, ale tym razem inny, pokrywający coś,
czego nie chciała dopowiedzieć. Lekceważenie?
Niepewność? Bernard wyczuł tę różnicę.
– A pan czym się zajmuje? – przeskoczyła na niego.
– Gniję tu, trochę pomagam szwagrowi przy
kwiatach… – zaczął z wahaniem, nieprzygotowany na
pytania.
– Jak to, mieszka pan tutaj? – Nie mogła uwierzyć,
przekonana widać dotąd, że jest gościem hotelowym, tak
jak ona.
Śmiała się i śmiała, a on zaczynał się uzależniać od
jej śmiechu.
– To znaczy tu, w Niezbytowie, nie. Ja mieszkam na
wsi, w Lipowczyku. To niedaleko. – Mimo wszystko się
stropił. Podniósł szklankę, przypomniał sobie, że jest
pusta i odstawił.
– Na stałe? – Zdziwiła się jeszcze bardziej.
– Wiem, nie wyglądam na wieśniaka, ale taka jest
prawda. Kawałek za wsią kupiłem dom, wyjątkowe
miejsce, choć rzeczywiście koniec świata. Człowiek się
budzi wśród śpiewu ptaków, idzie spać z…
– Z kurami?
– Właśnie. – Uśmiechnął się po raz pierwszy, będąc
już zupełnie pewnym, że ona go nie rozpoznaje. – Może
i pani odkryje uroki doliny Wolicy – dodał.
W rogu sali dwaj mężczyźni w garniturach podnieśli
się z krzeseł. Przeszli obok baru, przyglądając się
ukradkiem siedzącej parze, i znikli za drzwiami.
– Już odkryłam! – emocjonowała się dziennikarka. – Jechałam od głównej trasy, cały czas wzdłuż rzeki.
Te kręte drogi, uskakujące tak nagle, że trudno nadążyć.
Biegną raz w górę, raz w dół. Te rozwidlenia, pagórki,
kolorowe lasy… Aaa…! I te nazwy miejscowości, chyba
od drzew: Osiczyna, Grabowiec, Wiszenki, Kalinówka,
Olszynka…
– Olszanka – poprawił.
– Może – niefrasobliwie zatwierdziła pomyłkę
i podekscytowana wyliczała dalej: – Chatki zupełnie jak
ze skansenu: pobielone ściany i pelargonie w oknach.
Woń jabłek. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Wie
pan, że w kałuży przy drodze taplały się kaczki,
spokojnie popijając wodę? Przejechałam tuż koło nich.
Miały żółte dzioby, nie pomarańczowe, tylko żółte.
– Wzięło panią! To może będę miał sąsiadkę. Nie
planuje pani czasem budowy domu? – żartował. – W razie czego mogę pokazać kilka miejsc.
Śmiała się, nic nie mówiąc. Włosy opadły jej do tyłu,
gdy odchyliła się na barowym stołku. Drink z whisky
i martini stał niemal nietknięty, podczas gdy szklanka
Bernarda dawno pokazała dno.
– Kiedyś zawitał tu Sienkiewicz i też mu się
spodobało. Siedział u Czachórskich, w Grabowczyku.
Słyszała pani o Czachórskim? Malarz, portrety kobiet…
– Wydawała się nie kojarzyć, więc mówił dalej: – Niepokojące kobiety, malowane z pasją. A podobno ich
nie lubił! Sienkiewicz napisał w Grabowczyku jakąś
ważną nowelę, nie pamiętam… zapowiedź „Trylogii”.
Szukał krajobrazów, bo pejzaże tu jak z ukraińskich
stepów, bodiaki, ostnice… Konno zwiedzał wąwozy,
polował na drobne ptactwo, a w Grabowcu
i Skierbieszowie szkicował opisy Zbaraża. Pamięta pani
ten przerażający jar, gdzie Horpyna uwięziła kniaziównę
Helenę? Tamten opis zrobił na mnie piorunujące
wrażenie, kiedy byłem chłopcem. No to właśnie tutaj,
pod Grabowcem, naoglądał się takich miejsc.
A Czachórski namalował mu potem portret córki. Jak
ona miała na imię? Jadwiga! Młodziutka była jeszcze,
ale dumna.
– Jeździ pan na polowania? – spytała nagle.
– Kiedyś próbowałem, ale nie wyszło, za mało
miałem zapału – odparł. – Czyżby panią interesowało
myślistwo? Teraz jest, zdaje się, okres ochronny na
niedźwiedzie.
– Interesują mnie myśliwi.
– A, to szkoda.
– Owszem. A tenis? Grywa pan?
– Ech, to jednak wywiad ze mną. Tak myślałem,
trzeba się było od razu przyznać. – Bernardowi coraz
łatwiej przychodził lekki ton.
– Niezupełnie. Więc jak z tenisem?
– Dawno nie grałem, ale z panią spróbuję. Muszę
tylko skoczyć po buty.
– Szukam dojść do tenisistów. I do myśliwych. Bardzo
żałuję, że spotkałam kogoś, kto mi się nie przyda.
Potrzebuję kontaktów w środowisku miejscowych
notabli, ale widzę, że pan z innej branży.
– Oni tu nie grają, nie ma kortów. Może jeżdżą gdzieś.
– Trudno.
– No cóż. To mogę już iść? – Udał przygnębienie.
– Jeszcze mi pan nie powiedział, co to za kwiaty.
@kasiul
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb, Nie wierzą, że staje się już. Czesław Miłosz, Piosenka o końcu świata Rozdział I 1. Spadające liście pukały w przednią szybę pędzącego samochodu. Hurmem wylatywały na drogę tuż przed maską, jak grupa dzieci w popisie baletowym, wirowały świetlistym złotem w słońcu i w przyspieszonym tempie kończyły taniec, oddalając się z ukłonem w lusterku. Kurtyna, brawa. Anna wyobraziła sobie naraz, że z lotu ptaka widzi swój żółty samochodzik, podobny do kanarkowego tipsa, który sunie niby palec po mapie szarą nitką szosy przecinającej wężykiem rudą płaszczyznę lasu. Lecz zaraz wystraszyła ją ta wizja i związana z nią myśl, że przecież z góry widzisz samego siebie po śmierci, tak jak w tych różnych filmach, więc może lepiej dać sobie spokój z takimi wyobrażeniami. Natychmiast skarciła
się wprawdzie za głupie przesądy – bo niby dlaczego nakładać pęta na wyobraźnię, w końcu tak rzadko jest okazja użyć jej naprawdę bez ograniczeń. A jeśli najlepszy moment nadszedł właśnie teraz, gdy wyrwała się z miasta i buja gdzieś między niebem a ziemią? Czy nie lepiej oderwać się od rzeczywistości i pomarzyć? Jednak w pierwszym objawieniu, jakie zawitało w głowie na skutek tego myślenia, nie było nic nadzwyczajnego. Przeciwnie, ono przykuwało z powrotem do zwykłego miejsca, do Warszawy i do domu. Ujrzała Eryka, swego nastoletniego syna, który został sam, i można dać głowę, że na maksa wykorzystuje wolność przed monitorem. Na dodatek zobaczyła go znowu jakoś nienormalnie, jak wcześniej samochód, z dystansu, który ciągle się powiększał. Spróbowała się zbliżyć, żeby objąć syna, przeczesać mu palcami włosy, ale nad Erykiem pochylony był już Darek, a biurko z laptopem zamieniło się w dziecięce łóżeczko. Chłopiec miał półtora roku. Dziewięćdziesiąty ósmy, pamięta, bo właśnie wtedy robiła magisterkę. Język a wartości. Sapir, Whorf – przypłynęły nagle te nazwiska… Językowy obraz świata… Nazwiska – tak, definicje i szczegóły hipotez – to już mniej. Język nakłada na świat siatkę pojęć, wpływa na sposób myślenia – tak tłumaczył im promotor, którego twarzy, co ją zaskoczyło, nie była teraz w stanie przywołać – a sposób myślenia odbija się z kolei w języku. Anna miała szukać w nim wartości, na
których buduje się polski obraz świata i nasza narodowa tożsamość. To było wyzwanie! Lecz nie sprostała mu, skończyła pracę na odwal się, urobiona przy dziecku. Darek nad łóżeczkiem to był rzadki widok, niecodzienny. A ona między domowymi zajęciami polowała na słowa, które spajały polską wspólnotę, słowa ważne, wartościowe. Gdzie miała szukać tych słów? W telewizji? Kwaśniewski, Buzek, Jelcyn, Clinton, „Złotopolscy”, jedenaście nominacji dla „Titanica”, śmiertelne pobicie czternastolatka w Słupsku i wywołane tym zamieszki, papież na Kubie, zabójstwo Papały… Często słuchała radia, gdzie wirowały wiadomości o negocjacjach akcesyjnych (kto dziś pamięta to określenie?) i wyraz „dostosowanie” odmieniany przez wszystkie przypadki. Że Polska musi dostosować swoje prawo do unijnego, gospodarkę do unijnej, dostosować bankowość, edukację i co tam jeszcze. Dostosować! Jak to pojęcie wpływa na sposób myślenia? Spajanie wspólnoty i budowa na fundamencie wartości czy dostosowanie i adaptacja do obcych wzorców? W jej mniemaniu to się wykluczało. Jeździli czerwonym polonezem z oberwaną klamką, Darek był asystentem w Instytucie Geofizyki, ślęczał nad doktoratem i pierwszego wciąż przynosił grosze, a kraj miał się dostosować jak kolonia do metropolii. Radio! Jeszcze jedno zapamiętała dobrze i lubiła do dziś: piosenkę z filmu „Armageddon”, który obejrzała kilka lat później i rozczarowała się nim zresztą, lecz piosenkę
pokochała od razu. A Darek kończył trzydziestkę i była impreza. Przyszło multum ludzi, sami jego znajomi, nie miała pojęcia, że ich tylu ma. To właśnie wtedy zameldował po raz pierwszy, że wyjeżdża na Spitsbergen, na długo, bardzo długo, na trzy miesiące. Dziś doskonale umiała już bez niego żyć, lecz tamte pierwsze trzy miesiące zapamiętała jako koszmar. Poprawiła się w fotelu, noga wciąż na pedale gazu, i pomyślała, jak to możliwe, że w tym niepełnym małżeństwie upłynęło jej już tyle czasu. Na późnopopołudniowe niebo wypłynął zza lasu obłok czarnych ptaków i ciągnął się bez końca, uparcie, z prawa na lewo, najpierw zbity, potem coraz luźniejszy, po przerwie, gdy wydawało się, że to już koniec, znów zagęszczony. Wrony. Drobne ptasie sylwetki ostro odcinały się na tle zmatowiałego błękitu. Usiłowała wypatrzyć jakąś regularność w tym stadzie i chwilami zdawało jej się, że trzy lub cztery ptaki zaczynają tworzyć klucz, a cała reszta za nimi uporządkuje się i wyciągnie w zgrabną linię, lecz w tej samej chwili układ się rozsypywał i znowu zamieniał w bezładną ciżbę, kompletny podniebny chaos. Droga była tak pusta, że Anna zaznała nagle niepojętej samotności. Nie, to nie to, po prostu poczuła się obco. Niewiele miała wspólnego z tym wschodnim, dzikim niemal, słabo zurbanizowanym obszarem na końcu świata, który potrafił się wdzięczyć malowniczością pejzażu, urodą kolorów i dziwną
równowagą. Anna wiedziała, że pod maską piękna i harmonii skrywają się brudne sprawy, tajemnice czekające na ujawnienie, a to, niestety, było celem jej przyjazdu. Tak sobie przynajmniej wyobrażał naczelny. * * * Wychodząc z domu, Bernard nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić i gdyby nie przypadek, pewnie długo by się zastanawiał, stercząc w progu jak kołek. Wieczorami zwykle czytał przed kominkiem lub słuchał muzyki, a latem, gdy o tej godzinie było jeszcze jasno, zdarzało mu się rąbać drewno za domem albo podglądać ptaki w ogrodzie. Ale teraz, jesienią, zwłaszcza po zmianie czasu, zaszywał się w czterech ścianach. Tego dnia jednak nie mógł usiedzieć ani przy muzyce, ani z książką w ręku. Coś go pędziło, ponaglało, coś, czego nie mógł opanować. Od paru dni towarzyszyło mu nowe uczucie, niepokój podobny do tego, który ogarnął go kilka lat temu, gdy Bernard kupił tu dom, nieopodal zabudowań siostry, wyremontował go, urządził i zastanawiał się co dalej. I podobny też chyba do innego niepokoju, jaki nadszedł po rezygnacji z hodowli koni. Tak, wówczas dało o sobie znać coś porównywalnego, tylko że teraz niczego nie zakończył i z niczego się nie wycofał, jak wtedy. Wszystko biegło po dawnemu, jeśli to można nazwać biegiem, bo chyba lepiej powiedzieć, że sprawy się toczyły albo wlokły noga za nogą. Zresztą nie było
tu żadnych „spraw”, każdy dzień stawał się bliźniaczo podobny do poprzedniego i nazajutrz powoływał do życia sklonowaną kopię. Bernardowi nie przeszkadzało to wcale, nie dlatego uciekł z miasta, żeby kontestować spokój, bezruch i monotonię. Czy nie o to mu właśnie chodziło, gdy się zadekował w Lipowczyku, właściwie na jego obrzeżach, z dala od wiejskich spraw, gdy zerwał z dawnym środowiskiem, odrzucił wcześniejsze życie? Jednak nastaje czas odmiany i w pewnym momencie człowiek zaczyna się dusić. Bernard przeczuwał, że taka chwila właśnie nadeszła, czuł to wieczorami, paląc w kominku, cierpliwie nasłuchując poświstu wiatru w okiennicach, długo patrząc w ciemne okna, gdzie spodziewał się zobaczyć rozwiązanie swoich kłopotów. Z lepszym lub gorszym skutkiem próbował się wymigać od rozmów z Celestyną o codziennych problemach. I coraz trudniej było mu usiedzieć w miejscu. Odłożył wspaniałą historię McCarthy’ego o chłopcu z Arizony prowadzącym na południe, do Meksyku, dziką wilczycę. Bez zdejmowania płyty wyłączył gramofon i opuścił półprzezroczystą osłonę. Zdarty longplay Mike’a Oldfielda zatrzymał się powoli. Bernard włożył jasną skórzaną kurtkę i już opierał dłoń na klamce, gdy wpadła nań Celestyna. Właśnie schodziła pospiesznie z góry, może przypadkiem, a może celowo, gdy usłyszała, jak on się ubiera. – Wychodzisz? – zdziwiła się. – Rozpaliłeś? Aha, no
dobrze… to posiedzę na dole. – Przewietrzę się. – Zimnieńko – zaciągnęła i stała niezdecydowanie. Nie odpowiedział. – Coś cię gryzie? – próbowała jeszcze. – Skąd – przerwał, obrócił się i uciekł na podwórze. Ciemno. Wzrok padł na stojący przed wejściem samochód. Najwidoczniej zapomniał go wprowadzić do garażu po powrocie z zakupów. Żeby to zrobić teraz, wsiadł za kierownicę, lecz gdy silnik warknął, Bernard zmienił zamiar. Ostro zawrócił na podjeździe i wyjechał na pustą drogę. * * * „Dziennikarstwo jest oglądaniem świata z okien samochodu, bez wysiadania – pomyślała Anna. – To, co zza szyby uchodzi za kolorowe, pod spodem okaże się wkrótce zgniłe i bez wartości, tylko niewiele o tym wiesz, bo zwodzą cię pozory. A to, co z wierzchu odrażające i brudne, wewnątrz, gdy pogrzebiesz, potrafi ujawnić mocny pozytywny rdzeń. Banały, to prawda, ale dziennikarz najczęściej nie dostrzega ukrytych tropów. Ślizga się po wierzchu. Taka Kinga, śliczna jak laleczka, ona nawet nie chce o tym rozmawiać. Recenzuje te swoje płyty, filmy i koncerty, lecz kiedy próbujesz ją wciągnąć w rozmowę o sensie tego wszystkiego, śmieje się i ucieka w dowcipy. Bezmyślną blondynkę udaje, a przecież wiadomo, że to maska. Nie no, poza tym
Kinga jest w porządku, w sumie lepsza przyjaciółka od Laury, starszej pani w idealnie skrojonych garsonkach. Choć i staruszka Laura ma swoje zalety. Doświadczona dziennikarka, trzydzieści parę lat w zawodzie, wiele można się od niej nauczyć. Pod platyną i pod siwizną, którą ona kryje, mieści się tęgi łeb. Jedno tylko wnerwia, ta jej łatwa, spokojna praca za podwójne pieniądze. Ale może na nią zasłużyła. Felietonistyka – jakie to proste, zawsze jest coś do skrytykowania, delikatnie, żeby nikogo nie dotknąć, zawsze trafi się sposób na przypodobanie czytelnikom. Swoją drogą przydałoby się odziedziczyć takie stanowisko, w końcu i Laura kiedyś pójdzie na emeryturę, z tym że na razie nie ma co o tym myśleć. Jest kryzys, zwalniają dziennikarzy, sporym sukcesem będzie w ogóle utrzymanie się w zawodzie”. Anna bała się stracić pracę. Ostatnio myślała o tym często i gdyby chodziło tylko o nią, ale Eryk… Dlatego nie zastanawiała się długo, kiedy naczelny napomknął o grubszym temacie w terenie. Podpaliła się. „Trzeba wykazać swoją przydatność – pomyślała – a ta sprawa podsuwa szansę”. Naczelny nie dał jej nawet do ręki otrzymanego pocztą donosu. W jego palcach zobaczyła zwykłą szarą kopertę, bez adresu nadawcy, obróconą raz i drugi, i odłożoną na biurko, oraz zwyczajny arkusz papieru z drukarki, nabity czarną treścią. Zdążyła tylko podejrzeć jedno słowo: „ostatecznie”, nadpisane
odręcznie kobiecymi literami, pełnymi jak pączki. Naczelny milczał przez chwilę, jakby się nadal zastanawiając, czy dać jej ten temat. A może rozważał, co przed nią ujawni, a co zatrzyma dla siebie? Przez uchylone okno sączyło się do gabinetu chłodne listopadowe powietrze. Potem, zdecydowany, zaczął dyktować. Notowała w punktach nazwiska i funkcje osób, szczegółowe dyspozycje naczelnego; zapisała, co sprawdzić, kogo i o co spytać. Później słuchała, jak on przez komórkę rozmawia z redaktorem gazety w Niezbytowie. – Tak, jutro przyjedzie. – Podał jej nazwisko. – Zgłosi się do pana, mam nadzieję, że udzieli pan naszej dziennikarce wszelkiej pomocy. „To wszystko? – Annę zatkało i natychmiast pożałowała swojego pośpiechu. – W co ja, idiotka, wdepnęłam? Najpierw trzeba się było dopytać o szczegóły, a tak… Gówno się dowiem, jeżeli nie mam informatora. I to ma być grubszy temat?! Co mi kto powie w obcym terenie? Przewiozę tyłek i wrócę”. Po wyjściu od naczelnego wściekła się na dobre. Anonim! Cóż po anonimie, kiedy nie ma kogo pociągnąć za język!? – Spokojnie – mitygowała Laura ze świeżą platyną na włosach, tasując zadrukowane kartki na biurku. – Nie gorączkuj się, dziewczyno. Mam w Zamościu babeczkę, która ci podsunie kilka dobrych kontaktów, będzie punkt zaczepienia. Zaraz do niej dzwoń, czekaj, ja zadzwonię,
a potem… po nitce do kłębka. Mam cię uczyć? Nigdy nie wiadomo, kto z kim jeździ na rowerze albo gra w tenisa, kto uczy czyje dzieci, kto komu leczy zęby. Na redaktora z Niezbytowa nie licz, takie gazety to, wiesz, jedzą z ręki miejscowym układom. I bez niego sobie poradzisz, uszy do góry! Tak mówiła mądra Laura i to już było coś. Głębokim, zasadniczym głosem sztywnej belferki potrafiła dodać otuchy i zmienić kąt widzenia. A piękna Kinga, prócz siedmiu ciepłych uśmiechów i wachlowania rzęsami, podrzuciła ze swego przepastnego archiwum kilka płyt na prezenciki dla sekretarek. Więc jednak od czegoś są te przyjaciółki. * * * Przemknął pod oświetlonymi oknami Gabrieli i Feliksa, myśląc, że wolałby dziś uniknąć spotkania z nimi, przemierzył mostek na Wolicy i zjechał do wsi, by po chwili ruszyć w stronę Niezbytowa. Co miałby tam robić o tej porze, na razie nie wiedział, spodziewał się jednak, że z czasem jakiś pomysł zaświta mu w głowie. Ważne, że wyrwał się z domu. W najgorszym wypadku objedzie rynek i wróci. Na razie włączył długie światła i jechał bez pośpiechu. Dom siostry i szwagra omijał od przedwczoraj, bo Gabrysia, podobnie zresztą jak Celestyna, już coś zauważyła, już wypytywała i zaglądała w oczy, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń. Zawsze kiedy się
nim nadmiernie interesowały, z poirytowaniem odbierał ich troskę, nie potrzebował kurateli, a czułość mogły lepiej przelać na dzieci. Na bliźniaki, na Halkę, one jej bardziej potrzebują niż dorosły mężczyzna. Droga do miasteczka nie była długa, zaledwie kilka kilometrów. Kiedy wjechał na wyludniony rynek i okrążył go bezmyślnie, przez chwilę miał ochotę wydostać się na wylotówkę, popędzić gdzieś przed siebie, na Hrebenne albo na Lublin, lecz mu przeszło. Znalazł wolne miejsce, zaparkował obok ciemnego kiosku z gazetami, ledwie widocznymi w słabym świetle latarni, a gdy wysiadł, stado wron na akacjach poruszyło się niespokojnie po miauknięciu zamka. Zanim wróci, ptaki załatwią umyty samochód. Nieobecnym wzrokiem obrzucił kolorowe czasopisma za szybą i przeszedł na drugą stronę jezdni. Zeszła mgła i wieczorny chłód nabrał wilgotnego tonu. Miasteczko puste, wymarłe; dreszcze przypomniały o ciepłym domu, lecz wciąż się nie poddawał. W jasno oświetlonym wnętrzu pustego sklepu dziewczyna myła podłogę. Stanął na schodkach, pociągnął za klamkę. Zamknięte. Sprzedawczyni zobaczyła spóźnionego klienta i chciała otworzyć, ale machnął tylko ręką, że rezygnuje. Po co będzie wchodził, skoro i tak nie miał zamiaru nic kupować. Uśmiechnęła się, potrząsając ciemną grzywką, równo przyciętą tuż nad oczami. Widoczne przez drzwi rzędy butelek piwa przypomniały mu hotelowy bar. Gdy się tam znalazł,
zamówił małą szklankę miejscowego z beczki. Miało goryczkę, której pozbawiono wiele krajowych piw, i za to je lubił. Sączył powoli, myśląc, że musi tu posiedzieć, dopóki nie przetrawi alkoholu. Źle byłoby się wpakować na patrol z balonikiem, nie miał chodów w miejscowej policji. Feliks owszem, on nie. W ogóle Bernard znał w tych stronach niewiele ludzi. Chyba że skończy szklankę i wyjdzie się przewietrzyć, ale dokąd pójdzie? Na osiedla, na blokowiska, po co? * * * Z kapiącego złotem lasu droga wybiegła teraz w szarą przestrzeń, otwartą, lecz mocno pofalowaną. Po obu stronach przepływały smutno wysokie, bezlistne drzewa z koronami zawładniętymi przez zieloną jemiołę. Tuż za rowem rozległa sterta buraków cukrowych, uformowana w olbrzymi kurhan, cierpliwie czekała na transport; nieco dalej walił się w oczach dach opuszczonej cegielni, którego nikt najwyraźniej nie miał zamiaru naprawić ani rozebrać. W oddali, po lewej, wyłoniły się zabudowania miasteczka, to w tamtą stronę musiało zmierzać stado ptaków. Może obsiadły właśnie grupę strzelistych topól, którymi wiele lat temu obsadzono nijaki ryneczek, i obsrywają z góry co popadnie? Zapach świeżych jabłek dostał się nagle do wnętrza kabiny. Anna odczuła ściśnięty żołądek, trochę z lęku przed nieznanym, a trochę z podekscytowania. Celem jej podróży także było owo miasteczko, lecz
w odróżnieniu od wron nie zmierzała ku niemu w bezpiecznej gromadzie. Była sama. Zgadła, niezbytowski rynek rzeczywiście okalały wysmukłe drzewa, lecz na pewno nie topole. Nim zajechała przed hotel, zapadł mrok, nie mogła więc rozpoznać gatunku. Na gałęziach nie dostrzegła też wron ani innych ptaków. Hotel to może za dużo powiedziane, raczej gospoda lub zajazd, choć wewnątrz przybytek ów robił znacznie lepsze wrażenie, niż można się było spodziewać po objawach zewnętrznego zaniedbania. Nie wiedzieć czemu Anna spodziewała się w recepcji zaspanego gbura w wieku trudnym do określenia, a znalazła dziewczynę w biało-różowej prążkowanej koszuli i granatowej apaszce, miłą i bezpośrednią, której aparycja przywodziła na myśl skojarzenia z personelem linii lotniczych. „Dobry znak – pomyślała. – Niech to będzie prognozą na cały pobyt tutaj”. Pokój również sprawił niespodziankę, nie różniąc się zbytnio od tych w znacznie droższych hotelach. Było tu wszystko, co potrzebne. Przykryte żółtą narzutą łóżko zdradzało swą przydatność do spania i Anna, kiedy już na nie opadła, długo nie miała ochoty się podnieść. Telewizor działał, podobnie prysznic, ręczniki na miejscu. Żeby dopełnić lustracji łazienki, spuściła wodę. W pokoju okno się otwierało. Nieco duszny zapach, właściwy hotelowym wnętrzom, Anna miała nadzieję wypędzić wietrzeniem i zaczęła od razu.
Do wytrzymania, zresztą długo tu przecież nie zabawi. Włączyła lampkę. Fotelik spod okna przysunęła do niewielkiego stolika i zainstalowała służbowy laptop, by sprawdzić pocztę, lecz znalazła tylko pozdrowienia od Kingi, z życzeniami udanych łowów („O jakich to polowaniach mowa?” – odpisała krótko), i parę nieistotnych mejli, które od razu poleciały do kosza. W ubraniu rzuciła się na łóżko. Wydawałoby się, że kilka godzin w podróży nie miało prawa jej wyczerpać, w końcu trzydzieści osiem lat to nie emerytura, a jednak czuła się oklapła i senna. Wstała. Szybkie spojrzenie w lustro, worki pod oczami, no tak, niewiele snu. Kłaść się o tej porze? Spiesznie zamknęła pokój i tak jak stała, w swetrze, dżinsach i kowbojkach, zeszła na dół w poszukiwaniu barku. Dziewczyna za kontuarem recepcji ożywiła się na jej widok, uniosła brodę i czekała, żeby coś powiedzieć, lecz Anna skręciła i popchnęła oszklone drzwi. W półmroku wyłonił się bar z wysokimi stołkami bez oparcia, a obok kilka pustych stolików. Jednak niezupełnie, przy jednym z nich, w samym kącie, kiwało się dwóch garniturowych gości z poluźnionymi krawatami, całkiem jeszcze trzeźwych, zajętych rozmową. Na ścianie – gazety spięte drewnianymi listwami; od lat już takich nie widziała. Przy barze zaś, tyłem do wejścia, pochylały się szerokie plecy okryte jasnobrązową skórzaną kurtką. Stolik czy bar? Po chwili wahania wybrała to drugie.
* * * Właśnie rozważał możliwe warianty, co zrobić po wypiciu piwa, zanim będzie mógł wsiąść za kierownicę, kiedy posłyszał za sobą ruch i obok, przy barze, usiadła kobieta. Wyglądała na nietutejszą, weszła bez płaszcza, więc domyślił się, że mieszka na górze, w hotelu. Była ładna. Obcisłe dżinsy opięte na kształtnych biodrach. Sama jej obecność przywołała w Bernardzie wspomnienie tamtego świata, porzuconego, zdawałoby się, na zawsze, który od paru dni naprzykrzał się z nową siłą. Siedział i ukradkiem gapił się na obcą brunetkę. W odpowiedzi na gruntowne badanie wzrokowe ze strony Bernarda sąsiadka obrzuciła go szybkim spojrzeniem i przeniosła uwagę w stronę galerii trunków. Zamówiła drink z martini, whisky i tonikiem, w dużej szklance z kilkoma kostkami lodu, a Bernard spoglądał w jej szkło, jakby ten komplet składników miał utworzyć przeznaczoną dla niego wiadomość z innego poziomu zdarzeń. I może było tak rzeczywiście. – Zimno – powiedziała, trochę do barmanki, a trochę do niego, podobnym tonem jak pół godziny temu Celestyna, z nerwową nutą w głosie i czymś na kształt pogodnego żalu, że to już listopad. Zamoczyła usta. Popatrywała na Bernarda, zastanawiając się może, co tutaj robi. Nie chcąc się rewanżować banałem, nic nie odpowiedział, uniósł tylko szklankę i przepił do
sąsiadki. Powtórzyła ten gest z uśmiechem, który pozyskał Bernarda. Z radia zabrzmiały głosy dyskutantów, tematem był od wielu dni koniec świata. Oczy obojga znów się spotkały i w uśmiechu porozumienia uzgodniły opinię na temat radiowego ple, ple, ple. Bernard poczuł się pewniej. – Kiedyś archeolodzy odkopią nasze twarde dyski – powiedział – jak my dzisiaj wydobywamy ceramikę starożytnych Greków czy Celtów, i zadziwią się, że byliśmy plemieniem samobójców zafascynowanych wizją końca świata. – Ale przecież tak naprawdę jesteśmy plemieniem, które chce się bawić, wydawać pieniądze. Podróżujemy, grillujemy, kręcą nas festyny i wielkie targowiska. Po co nam koniec świata? My chcemy tańczyć! – Może przeczuwamy, że taniec na ruinach kultury, na wysypisku wartości, nie trwa wiecznie. Chyba to czujemy, ale tańczyć będziemy do upadłego, to pewne. – Zrobią takie muzea twardych dysków? – zainteresowała się z uśmiechem. – Każdy będzie mógł sobie przyjść, wziąć z półki dowolnego twardziela, włożyć do czytnika… To dysk nastolatki z podbeskidzkiej wsi, a to – emeryta z dużego miasta. Sądzi pan, że komuś będzie się chciało to odczytywać? Zdjęcia z wycieczek do Chorwacji, obce twarze na tle parasoli na plaży albo zabytków, mejle do przyjaciółek, komentarze z Facebooka. Co ich to będzie obchodzić? – Będą ciekawi, dlaczego upadła nasza cywilizacja.
W nowej erze to jest zawsze interesujące – zapewnił. – Co panią przygnało w cichą dolinę Wolicy? Nie wygląda pani na nową nauczycielkę ani lekarkę. Bernard zjechał wzrokiem na kowbojki oparte na niklowanej rurze. Spod zadartych nogawek niebieskich dżinsów na skórze cholewek wyłaniał się kolorowy indiański szlaczek. Powiedziała, że jest dziennikarką z Warszawy i ma do zebrania kilka wywiadów. W pierwszej chwili ścięło go i zamilkł, jak kiedyś, gdy zaczynał się tu jego konspiracyjny epizod. Odwrócił oczy, myśli uwięzły w szczelinie lęku. Ale zauważył, że powiedziała „kilka”, a owo „kilka” sugerowało, że ona poluje na kogoś innego. To nie on miał być ofiarą. I zupełnie go nie obchodziło kto, ważne że nie on. Odetchnął. – Wybrała pani piękny czas. Taka jesień nie zdarza się co roku – powiedział z udawaną zazdrością. – Ja nie wybierałam. – Uśmiechnęła się. – Naczelny mnie wysłał. A z jesiennych pejzaży też raczej nie skorzystam, to nie wycieczka krajoznawcza. Będę siedzieć w sekretariatach, czekając na spotkania tylko po to, żeby usłyszeć kilka zdawkowych odpowiedzi i cynicznych wykrętów. Mówiła to bez pretensji czy urazy, przeciwnie, była rozpromieniona, a jej uśmiech wypędził z Bernarda nagromadzony tego wieczoru chłód. Ciągle się śmiała. Ustami, łukowatymi bruzdami na policzkach, nosem, którego koniuszek zabawnie napinał się i wiotczał,
płatkami uszu. Jej uśmiech nie był przy tym maską, sztuczną pozą, udawaniem ani grą, wypływał z głębi, z samej jej istoty, wydawał się być nią samą. Tak o tym myślał. To, że już po chwili rozmawiali, jakby się znali od dawna, było wyłącznie jej zasługą. – No właśnie, a wszystkim się wydaje, że być dziennikarzem to takie super zajęcie – zauważył Bernard. Dobrze poznał ludzi mediów, ale nie chciał się z tym zdradzać. Wiedział, jacy potrafią być, a jednak ona wydawała się inna. Zupełnie inna. – Ja lubię tę pracę. Codziennie dowiaduję się nowych rzeczy i muszę korygować opinie. Dzięki temu mój świat się ciągle zmienia i mam poczucie, że jestem w ruchu. – Częste wyjazdy, nowi ludzie, prawda? – podsunął. – Niekoniecznie. Wcale nie. Ja rzadko wyjeżdżam. Przeważnie robię tematy na miejscu. Wie pan, media są zapatrzone w centrum, dla nas wszystko się dzieje w Warszawie, a w każdym razie wystarczy tego do zapełnienia gazety. Peryferie są na drugim planie. To tylko teraz złapałam terenową sprawę, bo tak wypadło. Znów uśmiech, ale tym razem inny, pokrywający coś, czego nie chciała dopowiedzieć. Lekceważenie? Niepewność? Bernard wyczuł tę różnicę. – A pan czym się zajmuje? – przeskoczyła na niego. – Gniję tu, trochę pomagam szwagrowi przy kwiatach… – zaczął z wahaniem, nieprzygotowany na
pytania. – Jak to, mieszka pan tutaj? – Nie mogła uwierzyć, przekonana widać dotąd, że jest gościem hotelowym, tak jak ona. Śmiała się i śmiała, a on zaczynał się uzależniać od jej śmiechu. – To znaczy tu, w Niezbytowie, nie. Ja mieszkam na wsi, w Lipowczyku. To niedaleko. – Mimo wszystko się stropił. Podniósł szklankę, przypomniał sobie, że jest pusta i odstawił. – Na stałe? – Zdziwiła się jeszcze bardziej. – Wiem, nie wyglądam na wieśniaka, ale taka jest prawda. Kawałek za wsią kupiłem dom, wyjątkowe miejsce, choć rzeczywiście koniec świata. Człowiek się budzi wśród śpiewu ptaków, idzie spać z… – Z kurami? – Właśnie. – Uśmiechnął się po raz pierwszy, będąc już zupełnie pewnym, że ona go nie rozpoznaje. – Może i pani odkryje uroki doliny Wolicy – dodał. W rogu sali dwaj mężczyźni w garniturach podnieśli się z krzeseł. Przeszli obok baru, przyglądając się ukradkiem siedzącej parze, i znikli za drzwiami. – Już odkryłam! – emocjonowała się dziennikarka. – Jechałam od głównej trasy, cały czas wzdłuż rzeki. Te kręte drogi, uskakujące tak nagle, że trudno nadążyć. Biegną raz w górę, raz w dół. Te rozwidlenia, pagórki, kolorowe lasy… Aaa…! I te nazwy miejscowości, chyba od drzew: Osiczyna, Grabowiec, Wiszenki, Kalinówka,
Olszynka… – Olszanka – poprawił. – Może – niefrasobliwie zatwierdziła pomyłkę i podekscytowana wyliczała dalej: – Chatki zupełnie jak ze skansenu: pobielone ściany i pelargonie w oknach. Woń jabłek. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Wie pan, że w kałuży przy drodze taplały się kaczki, spokojnie popijając wodę? Przejechałam tuż koło nich. Miały żółte dzioby, nie pomarańczowe, tylko żółte. – Wzięło panią! To może będę miał sąsiadkę. Nie planuje pani czasem budowy domu? – żartował. – W razie czego mogę pokazać kilka miejsc. Śmiała się, nic nie mówiąc. Włosy opadły jej do tyłu, gdy odchyliła się na barowym stołku. Drink z whisky i martini stał niemal nietknięty, podczas gdy szklanka Bernarda dawno pokazała dno. – Kiedyś zawitał tu Sienkiewicz i też mu się spodobało. Siedział u Czachórskich, w Grabowczyku. Słyszała pani o Czachórskim? Malarz, portrety kobiet… – Wydawała się nie kojarzyć, więc mówił dalej: – Niepokojące kobiety, malowane z pasją. A podobno ich nie lubił! Sienkiewicz napisał w Grabowczyku jakąś ważną nowelę, nie pamiętam… zapowiedź „Trylogii”. Szukał krajobrazów, bo pejzaże tu jak z ukraińskich stepów, bodiaki, ostnice… Konno zwiedzał wąwozy, polował na drobne ptactwo, a w Grabowcu i Skierbieszowie szkicował opisy Zbaraża. Pamięta pani ten przerażający jar, gdzie Horpyna uwięziła kniaziównę
Helenę? Tamten opis zrobił na mnie piorunujące wrażenie, kiedy byłem chłopcem. No to właśnie tutaj, pod Grabowcem, naoglądał się takich miejsc. A Czachórski namalował mu potem portret córki. Jak ona miała na imię? Jadwiga! Młodziutka była jeszcze, ale dumna. – Jeździ pan na polowania? – spytała nagle. – Kiedyś próbowałem, ale nie wyszło, za mało miałem zapału – odparł. – Czyżby panią interesowało myślistwo? Teraz jest, zdaje się, okres ochronny na niedźwiedzie. – Interesują mnie myśliwi. – A, to szkoda. – Owszem. A tenis? Grywa pan? – Ech, to jednak wywiad ze mną. Tak myślałem, trzeba się było od razu przyznać. – Bernardowi coraz łatwiej przychodził lekki ton. – Niezupełnie. Więc jak z tenisem? – Dawno nie grałem, ale z panią spróbuję. Muszę tylko skoczyć po buty. – Szukam dojść do tenisistów. I do myśliwych. Bardzo żałuję, że spotkałam kogoś, kto mi się nie przyda. Potrzebuję kontaktów w środowisku miejscowych notabli, ale widzę, że pan z innej branży. – Oni tu nie grają, nie ma kortów. Może jeżdżą gdzieś. – Trudno. – No cóż. To mogę już iść? – Udał przygnębienie. – Jeszcze mi pan nie powiedział, co to za kwiaty.