Księgarnia internetowa: www.fabryka.pl
Skład
Piotr Trzebiecki
Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl
ISBN 9788379438778
Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
Piątek, 16 czerwca 2000
Samolot z Nicei punktualnie
wylądował na lotnisku we Frankfurcie
nad Menem. Pierre Doux był jednym
z ostatnich pasażerów, którzy znaleźli
się w gigantycznym terminalu. Spojrzał
na zegarek, minęła siedemnasta.
Z walizką w jednej, a aktówką w drugiej
ręce ruszył w kierunku wyjścia. Było
parno i goręcej niż w Nicei. Niebo
przybrało mlecznobłękitną barwę,
a chmury skrywały tylko szczyty gór
Taunus. Doux wsiadł do taksówki,
której kierowca, najpewniej Turek, co
chwila ocierał dłonią pot z czoła,
i podał adres hotelu Marriott. W czasie
jazdy nie padło ani jedno słowo, a ciszę
przerywały jedynie okazjonalne
wezwania z centrali radiotaxi. Przebijali
się mozolnie przez korki
popołudniowego szczytu, zatrzymując
się na każdych światłach. Wreszcie, po
kilkudziesięciu minutach, dojechali do
celu. Pasażer zapłacił tyle, ile wskazał
taksometr i dorzucił pięć marek
napiwku. Wziął walizkę, którą wiózł
obok siebie na tylnym siedzeniu, po
czym wysiadł i ruszył prosto do
recepcji, by się zameldować.
– Monsieur Doux. – Młoda kobieta
o blond włosach przełamanych rudym
odcieniem uśmiechnęła się uroczo,
spoglądając na niego zielonymi oczami.
– Oto pana klucz magnetyczny.
Prosiłabym jeszcze tylko o podpis.
Niczego więcej chyba nie muszę panu
wyjaśniać, bo zna pan to wszystko na
pamięć.
Doux złożył podpis we wskazanym
miejscu, odebrał klucz, uśmiechnął się
i ruszył do windy, która zawiozła go na
czterdzieste trzecie piętro. Dostał ten
sam pokój co zawsze, z widokiem na
miasto. Coraz częściej robił tu interesy.
W pomieszczeniu panował przyjemny
chłód, cicho szumiała klimatyzacja.
Odstawił walizkę i neseser na podłogę
i podszedł do okna, by przez chwilę
podziwiać imponującą panoramę
Frankfurtu. Znał dużo wielkich
europejskich miast, lecz uważał, że
żadne inne nie ma tyle światowego
uroku. Jego zdaniem Frankfurt mógł się
równać z wielkimi metropoliami
Ameryki, z Nowym Jorkiem i Chicago,
mimo że tamtejsze wieżowce sięgały
jeszcze bliżej nieba.
Pierre Doux miał metr siedemdziesiąt
dziewięć wzrostu, gęste, niemal czarne
włosy, ciemne oczy i szczupłe,
ascetyczne, lecz wyjątkowo
wysportowane ciało. Wystające kości
policzkowe, wąskie, kształtne usta
i lekko wystający podbródek nadawały
jego twarzy specyficzny charakter.
Z hotelowego barku wyjął butelkę wody
i nalał do szklanki. Usiadł na łóżku
i wypił drobnymi łykami. Kiedy
skończył, odstawił pustą szklankę na
szafkę, rozebrał się i zrobił sto pompek,
co dwadzieścia pięć zmieniając rękę, na
której się podpierał. Potem położył się
na plecach i wykonał jeszcze sto
brzuszków. Kolejne dwadzieścia minut
spędził na ćwiczeniach tai-chi. Doux
panował nad swoim ciałem w stopniu
nieosiągalnym dla przeciętnych
śmiertelników. Nie palił i nie pił
alkoholu, a jeśli już, to tylko przy
wyjątkowych okazjach i jedynie
w swoich dwóch luksusowych
restauracjach w Monako i Nicei.
A i wtedy najwyżej lampkę szampana.
Jedyną używką, na którą sobie pozwalał,
były kobiety. Po gimnastyce wziął
prysznic. Odkręcał raz zimną, raz ciepłą
wodę i przez dłuższą chwilę stał tak,
pozwalając strumieniom opłukiwać
spocone ciało. Następnie umył włosy,
wytarł je i wysuszył. Włożył świeżą
bieliznę, z neseseru wyjął komputer,
podłączył się do hotelowej sieci
i wystukał coś na klawiaturze. Odczekał
chwilę, wysłał krótki e-mail, rozłączył
się, zamknął laptop i nalał sobie kolejną
szklankę wody.
Doux był kawalerem. Tylko raz
pozostawał w dłuższym związku
z kobietą, który ta zakończyła z dnia na
dzień. Mimo upływu dobrych
dwudziestu lat na wspomnienie tamtych
wydarzeń wciąż czuł ukłucie w sercu.
Nie potrafił się wiązać i zdawał sobie
z tego sprawę, lecz nie robił z tego
problemu. Potem tylko raz pojawiła się
kobieta, do której odczuwał coś
głębszego, lecz ona nie chciała mieć
z nim nic wspólnego. Bardzo go to
dotknęło. Korzystał z życia, ile tylko
mógł. Był zamożny, miał wielu
znajomych, wśród których przewijały
się postacie znane ze świata polityki,
sportu czy sztuki. Nie miał jednak
prawdziwych przyjaciół.
Włożył luźniejsze letnie spodnie
i białą koszulę z krótkimi rękawami,
spryskał się wodą toaletową Xeryus
Rouge, wyszedł z apartamentu i zjechał
windą na parter. Był głodny. Chciał
najpierw coś zjeść, a potem pojechać na
Westend. Miał we Frankfurcie kilkoro
znajomych, a poza tym umówił się
z kobietą, z którą od lat utrzymywał
bliższe kontakty. Poza francuskim mówił
płynnie po niemiecku, angielsku, włosku
i hebrajsku. Pierre Doux spędzał
bowiem wiele czasu w podróżach
w interesach. Mimo to coraz częściej
czuł się jak samotny wilk, który bez
wytchnienia gna wciąż przed siebie.
W restauracji zamówił stek, sałatkę
i sok pomarańczowy. Zauważył mniej
więcej trzydziestoletnią kobietę, która
co chwila rzucała w jego stronę
ukradkowe spojrzenia. Uśmiechnął się
w duchu. Siedziała z jakimś mężczyzną
dwa stoliki dalej. Wiedział, że nie
miałby problemów, gdyby tylko jej
zapragnął. Znał ten typ kobiet – i to aż za
dobrze. A przede wszystkim umiał
rozpoznać znaczące spojrzenia. Być
może, pomyślał, jest żoną tego
mężczyzny, a on się nią nie zajmuje, bo
bardziej interesuje go liczenie pieniędzy
i kolejne interesy. Tymczasem ona czuje
się zaniedbywana. Kiedy skończył
posiłek, spojrzał na zegarek. Piętnaście
po ósmej. Sięgnął do kieszeni marynarki
i wyjął telefon, a potem wybrał numer.
– Słucham – odezwał kobiecy głos.
– Witaj, tu Pierre. Nic się nie
zmieniło? Dziewiąta?
– Oczywiście. Czekam.
– Wspaniale. Już jadę.
Poprosił o dopisanie posiłku do
rachunku, a następnie wstał i wolnym
krokiem minął stolik, przy którym
siedziała zainteresowana nim kobieta.
Znów spojrzała na niego kątem oka.
Dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się
towarzyszącemu jej mężczyźnie, który
wcześniej siedział do niego plecami.
Stanowili parę, tyle że on był
przynajmniej dwadzieścia lat od niej
starszy i jedyne, co miał w sobie
atrakcyjnego, to gruby portfel.
Niewysoki – najwyżej metr
sześćdziesiąt pięć – lekko przysadzisty
i mimo przyjemnego chłodu hotelowej
restauracji bardzo spocony, nie zwracał
uwagi na nic poza talerzem z porcją
ryby, ziemniaków i sałatki. Nie uszło
uwagi Doux, że przez cały czas nie
zamienili ze sobą ani słowa; zresztą
pewnie nie mieli wspólnych tematów.
On miał swoje sprawy, ona swoje. On
swoich przyjaciół, ona swoich. Nie
poznał tych dwojga osobiście, a jednak
znał ich lepiej niż dobrze.
Wyszedł z hotelu. Upał na dworze
wciąż wisiał nad miastem jak ciężka
zasłona. Taksówką dojechał do ulicy
Kettenhofweg i wysiadł przed starym,
ale wyjątkowo zadbanym domem.
Spojrzenie na zegarek: za pięć
dziewiąta. Zadzwonił domofonem, a po
chwili zabrzęczał elektryczny zamek
w drzwiach. Schodami dostał się na
ostatnie piętro. Czekała na niego.
Zarzuciła mu ramiona na szyję
i pocałowała namiętnie. Miała około
trzydziestu lat, krótkie ciemne włosy
i pełne usta. Niebieskie oczy ciekawie
kontrastowały z naturalnie brązową
karnacją. Na jej twarzy pojawił się
uwodzicielski uśmiech, a we wzroku coś
wyzywającego. Była o pół głowy niższa,
miała świetną figurę i choć znał
piękniejsze kobiety, seks z nią zawsze
stanowił wyjątkowe przeżycie. Być
może chodziło o jej zapach lub
zmysłowy głos z lekkim słowiańskim
akcentem, ewentualnie o błyskotliwą
inteligencję, którą przewyższała inne
kobiety. Miała na sobie białą bluzkę bez
rękawów i krótką spódniczkę. Czekała
na niego boso. Poza odrobiną szminki
nie nosiła makijażu – uważała go za
zbędny dodatek, gdyż mógł jedynie
zepsuć piękno niemal idealnej skóry.
W tle cicho grała muzyka. Usiedli.
Ona rozkoszowała się szampanem, on
zadowolił się wodą mineralną.
– Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli
zapalę? – spytała, bo wiedziała, że nie
lubi, jak się pali w jego obecności.
– Nie. Poza tym to twoje mieszkanie
i twoje zdrowie.
– Dlaczego zaraz tak złośliwie? –
zapytała, zapalając papierosa. –
Zrobiłam ci coś? Przecież od tak dawna
się nie widzieliśmy.
– To przez ten upał. – Spojrzał na
ścianę. – Nowy obraz?
– Znasz przecież moją słabość do
starych mistrzów. Żyje się tylko raz, a to
oryginalny Monet… Zresztą, o czym ja
mówię, przecież też wielu rzeczom nie
potrafisz się oprzeć. Co cię właściwie
sprowadza do Frankfurtu?
– Jutro spotykam się z maklerem.
Chciałbym otworzyć tu restaurację.
– Tu? We Frankfurcie? – Spojrzała
na niego sceptycznie. – Uważasz, że to
się opłaca?
– Raczej tak – odparł
z charakterystycznym, uroczym
uśmiechem i upił łyk wody. – Poza tym,
o ile wiem, nie macie jeszcze tu
restauracji z francuską kuchnią. Ale
poczekajmy do jutra, wtedy będę
wiedział więcej. To na razie tylko plan.
– A czym zajmiemy się dzisiaj? –
zapytała zmysłowym głosem
i zatrzepotała rzęsami, po czym zgasiła
papierosa i wyszła na balkon. – Chodź
do mnie – poprosiła, widząc, że zwleka
z odpowiedzią.
Podszedł i spojrzał na ogród poniżej.
– Co proponujesz? – zapytał, udając
zaskoczenie, bo wiedział, jak bardzo
lubiła te gierki, zanim przechodzili do
konkretów.
– Ach, wiesz, to i owo… najpierw to,
a potem owo… Nie marnujmy czasu.
Kto wie, kiedy znów się zobaczymy.
Masz już zarezerwowany lot powrotny?
– Objęła go w pasie i przesunęła dłoń na
pośladek.
– Na niedzielę rano. Ale
w najbliższym czasie na pewno zajrzę tu
jeszcze kilka razy, pod warunkiem że
wypali sprawa z restauracją. Nie
przewiduję jednak problemów.
– W takim razie będziemy mogli się
częściej widywać. Wspaniale.
Wchodzimy do środka? – Wskazała
głową w kierunku sypialni.
Doux uśmiechnął się, wziął ją za rękę
i poprowadził za sobą. Usnęli o trzeciej
nad ranem. Krótko przed ósmą obudził
go wewnętrzny zegar. Wstał po cichu,
ubrał się i spojrzał na kobietę, która
wciąż spokojnie spała. Do hotelu wrócił
piechotą. Ulice były jeszcze stosunkowo
puste, lecz z bezchmurnego nieba już lał
się niemiłosierny żar.
Śniadanie zamówił do pokoju, wziął
prysznic, włożył świeże ubranie
i pojechał na dworzec. Z kieszeni spodni
wyjął kluczyk i otworzył skrytkę
bagażową. Ze środka wyciągnął teczkę
z brązowej skóry i nie zaglądając do
niej, wrócił do hotelu. Tam ułożył jej
zawartość na łóżku. Miał wybór, więc
zastanowił się chwilę, zanim podjął
decyzję. Musiał załatwić pewną sprawę.
Interes. Podejdzie do tego chłodno i bez
emocji jak zawsze. Umówił się
dokładnie na szesnastą. W pewnym
domu w Niederrad. Samotny wilk był
gotów.
Niedziela, 18 czerwca, 11.30
Nadkomisarz Julia Durant nie spała
już od półtorej godziny. W tym czasie
przeczytała kilka stron powieści Patricii
Cornwell, wzięła prysznic, umyła włosy
i ubrała się odpowiednio do pogody:
wybrała żółtą krótką koszulkę
i niebieskie szorty. Dominik Kuhn,
którego poznała na jednej z konferencji
prasowych pół roku temu i z którym od
tamtego czasu pozostawała w bliskim
związku, już dawno powinien wrócić.
Niestety, jakiś pilny reportaż zatrzymał
go poprzedniego wieczoru w redakcji,
choć jego dyżur obejmował jedynie
pracę dla weekendowego wydania
gazety. A byli umówieni do kina. Mimo
nalegań nie zdradził jej, czego dotyczy
materiał, którym się zajmował.
Zapaliła papierosa i nakryła do
śniadania. Ciemny chleb, tosty, masło,
dżem i miód, a potem pomyślała, że
równie dobrze może to być już wczesny
lunch. Wzruszyła ramionami i dostawiła
jeszcze kiełbasę i ser. Była głodna.
Postanowiła, że jeśli Dominik jeszcze
trochę się spóźni, zacznie sama.
Otworzyła okno w salonie i czym
prędzej je zamknęła, czując falę
rozgrzanego powietrza. Rozejrzała się.
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna * Syndykat Pająka Posłowie
Tytuł oryginału DAS SYNDIKAT DER SPINNE Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Marianna Chałupczak Beata Wyrzykowska Copyright © 2007 by Knaur Taschenbuch Copyright © for the Polish translation by Świat książki sp. z o.o., Warszawa 2014 Świat Książki Warszawa 2014 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: www.fabryka.pl Skład Piotr Trzebiecki Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 9788379438778 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Piątek, 16 czerwca 2000 Samolot z Nicei punktualnie wylądował na lotnisku we Frankfurcie nad Menem. Pierre Doux był jednym z ostatnich pasażerów, którzy znaleźli się w gigantycznym terminalu. Spojrzał na zegarek, minęła siedemnasta. Z walizką w jednej, a aktówką w drugiej ręce ruszył w kierunku wyjścia. Było parno i goręcej niż w Nicei. Niebo
przybrało mlecznobłękitną barwę, a chmury skrywały tylko szczyty gór Taunus. Doux wsiadł do taksówki, której kierowca, najpewniej Turek, co chwila ocierał dłonią pot z czoła, i podał adres hotelu Marriott. W czasie jazdy nie padło ani jedno słowo, a ciszę przerywały jedynie okazjonalne wezwania z centrali radiotaxi. Przebijali się mozolnie przez korki popołudniowego szczytu, zatrzymując się na każdych światłach. Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach, dojechali do celu. Pasażer zapłacił tyle, ile wskazał taksometr i dorzucił pięć marek napiwku. Wziął walizkę, którą wiózł obok siebie na tylnym siedzeniu, po czym wysiadł i ruszył prosto do
recepcji, by się zameldować. – Monsieur Doux. – Młoda kobieta o blond włosach przełamanych rudym odcieniem uśmiechnęła się uroczo, spoglądając na niego zielonymi oczami. – Oto pana klucz magnetyczny. Prosiłabym jeszcze tylko o podpis. Niczego więcej chyba nie muszę panu wyjaśniać, bo zna pan to wszystko na pamięć. Doux złożył podpis we wskazanym miejscu, odebrał klucz, uśmiechnął się i ruszył do windy, która zawiozła go na czterdzieste trzecie piętro. Dostał ten sam pokój co zawsze, z widokiem na miasto. Coraz częściej robił tu interesy. W pomieszczeniu panował przyjemny
chłód, cicho szumiała klimatyzacja. Odstawił walizkę i neseser na podłogę i podszedł do okna, by przez chwilę podziwiać imponującą panoramę Frankfurtu. Znał dużo wielkich europejskich miast, lecz uważał, że żadne inne nie ma tyle światowego uroku. Jego zdaniem Frankfurt mógł się równać z wielkimi metropoliami Ameryki, z Nowym Jorkiem i Chicago, mimo że tamtejsze wieżowce sięgały jeszcze bliżej nieba. Pierre Doux miał metr siedemdziesiąt dziewięć wzrostu, gęste, niemal czarne włosy, ciemne oczy i szczupłe, ascetyczne, lecz wyjątkowo wysportowane ciało. Wystające kości policzkowe, wąskie, kształtne usta
i lekko wystający podbródek nadawały jego twarzy specyficzny charakter. Z hotelowego barku wyjął butelkę wody i nalał do szklanki. Usiadł na łóżku i wypił drobnymi łykami. Kiedy skończył, odstawił pustą szklankę na szafkę, rozebrał się i zrobił sto pompek, co dwadzieścia pięć zmieniając rękę, na której się podpierał. Potem położył się na plecach i wykonał jeszcze sto brzuszków. Kolejne dwadzieścia minut spędził na ćwiczeniach tai-chi. Doux panował nad swoim ciałem w stopniu nieosiągalnym dla przeciętnych śmiertelników. Nie palił i nie pił alkoholu, a jeśli już, to tylko przy wyjątkowych okazjach i jedynie
w swoich dwóch luksusowych restauracjach w Monako i Nicei. A i wtedy najwyżej lampkę szampana. Jedyną używką, na którą sobie pozwalał, były kobiety. Po gimnastyce wziął prysznic. Odkręcał raz zimną, raz ciepłą wodę i przez dłuższą chwilę stał tak, pozwalając strumieniom opłukiwać spocone ciało. Następnie umył włosy, wytarł je i wysuszył. Włożył świeżą bieliznę, z neseseru wyjął komputer, podłączył się do hotelowej sieci i wystukał coś na klawiaturze. Odczekał chwilę, wysłał krótki e-mail, rozłączył się, zamknął laptop i nalał sobie kolejną szklankę wody. Doux był kawalerem. Tylko raz pozostawał w dłuższym związku
z kobietą, który ta zakończyła z dnia na dzień. Mimo upływu dobrych dwudziestu lat na wspomnienie tamtych wydarzeń wciąż czuł ukłucie w sercu. Nie potrafił się wiązać i zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie robił z tego problemu. Potem tylko raz pojawiła się kobieta, do której odczuwał coś głębszego, lecz ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Bardzo go to dotknęło. Korzystał z życia, ile tylko mógł. Był zamożny, miał wielu znajomych, wśród których przewijały się postacie znane ze świata polityki, sportu czy sztuki. Nie miał jednak prawdziwych przyjaciół. Włożył luźniejsze letnie spodnie
i białą koszulę z krótkimi rękawami, spryskał się wodą toaletową Xeryus Rouge, wyszedł z apartamentu i zjechał windą na parter. Był głodny. Chciał najpierw coś zjeść, a potem pojechać na Westend. Miał we Frankfurcie kilkoro znajomych, a poza tym umówił się z kobietą, z którą od lat utrzymywał bliższe kontakty. Poza francuskim mówił płynnie po niemiecku, angielsku, włosku i hebrajsku. Pierre Doux spędzał bowiem wiele czasu w podróżach w interesach. Mimo to coraz częściej czuł się jak samotny wilk, który bez wytchnienia gna wciąż przed siebie. W restauracji zamówił stek, sałatkę i sok pomarańczowy. Zauważył mniej więcej trzydziestoletnią kobietę, która
co chwila rzucała w jego stronę ukradkowe spojrzenia. Uśmiechnął się w duchu. Siedziała z jakimś mężczyzną dwa stoliki dalej. Wiedział, że nie miałby problemów, gdyby tylko jej zapragnął. Znał ten typ kobiet – i to aż za dobrze. A przede wszystkim umiał rozpoznać znaczące spojrzenia. Być może, pomyślał, jest żoną tego mężczyzny, a on się nią nie zajmuje, bo bardziej interesuje go liczenie pieniędzy i kolejne interesy. Tymczasem ona czuje się zaniedbywana. Kiedy skończył posiłek, spojrzał na zegarek. Piętnaście po ósmej. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął telefon, a potem wybrał numer. – Słucham – odezwał kobiecy głos.
– Witaj, tu Pierre. Nic się nie zmieniło? Dziewiąta? – Oczywiście. Czekam. – Wspaniale. Już jadę. Poprosił o dopisanie posiłku do rachunku, a następnie wstał i wolnym krokiem minął stolik, przy którym siedziała zainteresowana nim kobieta. Znów spojrzała na niego kątem oka. Dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się towarzyszącemu jej mężczyźnie, który wcześniej siedział do niego plecami. Stanowili parę, tyle że on był przynajmniej dwadzieścia lat od niej starszy i jedyne, co miał w sobie atrakcyjnego, to gruby portfel. Niewysoki – najwyżej metr
sześćdziesiąt pięć – lekko przysadzisty i mimo przyjemnego chłodu hotelowej restauracji bardzo spocony, nie zwracał uwagi na nic poza talerzem z porcją ryby, ziemniaków i sałatki. Nie uszło uwagi Doux, że przez cały czas nie zamienili ze sobą ani słowa; zresztą pewnie nie mieli wspólnych tematów. On miał swoje sprawy, ona swoje. On swoich przyjaciół, ona swoich. Nie poznał tych dwojga osobiście, a jednak znał ich lepiej niż dobrze. Wyszedł z hotelu. Upał na dworze wciąż wisiał nad miastem jak ciężka zasłona. Taksówką dojechał do ulicy Kettenhofweg i wysiadł przed starym, ale wyjątkowo zadbanym domem. Spojrzenie na zegarek: za pięć
dziewiąta. Zadzwonił domofonem, a po chwili zabrzęczał elektryczny zamek w drzwiach. Schodami dostał się na ostatnie piętro. Czekała na niego. Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała namiętnie. Miała około trzydziestu lat, krótkie ciemne włosy i pełne usta. Niebieskie oczy ciekawie kontrastowały z naturalnie brązową karnacją. Na jej twarzy pojawił się uwodzicielski uśmiech, a we wzroku coś wyzywającego. Była o pół głowy niższa, miała świetną figurę i choć znał piękniejsze kobiety, seks z nią zawsze stanowił wyjątkowe przeżycie. Być może chodziło o jej zapach lub zmysłowy głos z lekkim słowiańskim
akcentem, ewentualnie o błyskotliwą inteligencję, którą przewyższała inne kobiety. Miała na sobie białą bluzkę bez rękawów i krótką spódniczkę. Czekała na niego boso. Poza odrobiną szminki nie nosiła makijażu – uważała go za zbędny dodatek, gdyż mógł jedynie zepsuć piękno niemal idealnej skóry. W tle cicho grała muzyka. Usiedli. Ona rozkoszowała się szampanem, on zadowolił się wodą mineralną. – Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę? – spytała, bo wiedziała, że nie lubi, jak się pali w jego obecności. – Nie. Poza tym to twoje mieszkanie i twoje zdrowie. – Dlaczego zaraz tak złośliwie? – zapytała, zapalając papierosa. –
Zrobiłam ci coś? Przecież od tak dawna się nie widzieliśmy. – To przez ten upał. – Spojrzał na ścianę. – Nowy obraz? – Znasz przecież moją słabość do starych mistrzów. Żyje się tylko raz, a to oryginalny Monet… Zresztą, o czym ja mówię, przecież też wielu rzeczom nie potrafisz się oprzeć. Co cię właściwie sprowadza do Frankfurtu? – Jutro spotykam się z maklerem. Chciałbym otworzyć tu restaurację. – Tu? We Frankfurcie? – Spojrzała na niego sceptycznie. – Uważasz, że to się opłaca? – Raczej tak – odparł z charakterystycznym, uroczym
uśmiechem i upił łyk wody. – Poza tym, o ile wiem, nie macie jeszcze tu restauracji z francuską kuchnią. Ale poczekajmy do jutra, wtedy będę wiedział więcej. To na razie tylko plan. – A czym zajmiemy się dzisiaj? – zapytała zmysłowym głosem i zatrzepotała rzęsami, po czym zgasiła papierosa i wyszła na balkon. – Chodź do mnie – poprosiła, widząc, że zwleka z odpowiedzią. Podszedł i spojrzał na ogród poniżej. – Co proponujesz? – zapytał, udając zaskoczenie, bo wiedział, jak bardzo lubiła te gierki, zanim przechodzili do konkretów. – Ach, wiesz, to i owo… najpierw to, a potem owo… Nie marnujmy czasu.
Kto wie, kiedy znów się zobaczymy. Masz już zarezerwowany lot powrotny? – Objęła go w pasie i przesunęła dłoń na pośladek. – Na niedzielę rano. Ale w najbliższym czasie na pewno zajrzę tu jeszcze kilka razy, pod warunkiem że wypali sprawa z restauracją. Nie przewiduję jednak problemów. – W takim razie będziemy mogli się częściej widywać. Wspaniale. Wchodzimy do środka? – Wskazała głową w kierunku sypialni. Doux uśmiechnął się, wziął ją za rękę i poprowadził za sobą. Usnęli o trzeciej nad ranem. Krótko przed ósmą obudził go wewnętrzny zegar. Wstał po cichu,
ubrał się i spojrzał na kobietę, która wciąż spokojnie spała. Do hotelu wrócił piechotą. Ulice były jeszcze stosunkowo puste, lecz z bezchmurnego nieba już lał się niemiłosierny żar. Śniadanie zamówił do pokoju, wziął prysznic, włożył świeże ubranie i pojechał na dworzec. Z kieszeni spodni wyjął kluczyk i otworzył skrytkę bagażową. Ze środka wyciągnął teczkę z brązowej skóry i nie zaglądając do niej, wrócił do hotelu. Tam ułożył jej zawartość na łóżku. Miał wybór, więc zastanowił się chwilę, zanim podjął decyzję. Musiał załatwić pewną sprawę. Interes. Podejdzie do tego chłodno i bez emocji jak zawsze. Umówił się dokładnie na szesnastą. W pewnym
domu w Niederrad. Samotny wilk był gotów. Niedziela, 18 czerwca, 11.30 Nadkomisarz Julia Durant nie spała już od półtorej godziny. W tym czasie przeczytała kilka stron powieści Patricii Cornwell, wzięła prysznic, umyła włosy i ubrała się odpowiednio do pogody: wybrała żółtą krótką koszulkę i niebieskie szorty. Dominik Kuhn, którego poznała na jednej z konferencji prasowych pół roku temu i z którym od tamtego czasu pozostawała w bliskim związku, już dawno powinien wrócić.
Niestety, jakiś pilny reportaż zatrzymał go poprzedniego wieczoru w redakcji, choć jego dyżur obejmował jedynie pracę dla weekendowego wydania gazety. A byli umówieni do kina. Mimo nalegań nie zdradził jej, czego dotyczy materiał, którym się zajmował. Zapaliła papierosa i nakryła do śniadania. Ciemny chleb, tosty, masło, dżem i miód, a potem pomyślała, że równie dobrze może to być już wczesny lunch. Wzruszyła ramionami i dostawiła jeszcze kiełbasę i ser. Była głodna. Postanowiła, że jeśli Dominik jeszcze trochę się spóźni, zacznie sama. Otworzyła okno w salonie i czym prędzej je zamknęła, czując falę rozgrzanego powietrza. Rozejrzała się.