PROLOG
PROMIENIE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA OŚWIETLAJĄ OBSZERNĄ połać pustynnego
stepu. Na horyzoncie majaczą cienkie słupy dymu, które z powodu promieni słonecznych
wyglądają jak duchy niedawno zmarłych ludzi. Przez poranną mgłę spostrzega się
gdzieniegdzie karłowate drzewa i opadające z nich pożółkłe liście. Głęboką ciszę tego
poranka zakłóca szum huczącego wiatru, świszczącego wśród drzew. Miejsce to niegdyś było
piękną równiną porośniętą bujnym kwieciem, lecz z czasem stało się gołą, zimną połacią
stepową. Polana przepełniona różnorodnością zwierząt jest teraz pusta, bez żywej duszy.
Zapewne to z powodu jesieni, może z powodu mrocznych czasów, zwierzęta instynktownie
uciekły na równiny. Na pożółkłej od zimna trawie, we mgle widać dwie stojące zakapturzone
postacie. Wiatr nieubłaganie na nich wieje, próbując zerwać kaptury z twarzy. Ich płaszcze
koloru soczystej zieleni wyróżniają się na tle ponurego otoczenia. Przez kolor płaszczy nawet
trawa wydaję się być mniej rdzawo-brązowa. Z powodu lekkiego mrozu każdy oddech
podróżników zamienia się w białą parę. W powietrzu wyczuwa się emanujące ze wszystkich
stron napięcie i nadchodzącą zimę. Kiedy patrzy się na te osoby, które są miłym akcentem
wśród złowróżbnego otoczenia, można odczuć spokój. Jednak jest to mylne przeświadczenie.
Wpatrując się, zauważamy ręce zaciśnięte w pięści, sztywne plecy, wymuszone ruchy nóg
i rąk. Wtedy dopiero uświadamiamy sobie, jak ta dwójka jest przerażona. Niższa, smuklejsza
postać, prawdopodobnie kobieta, niezauważalnie dotknęła bladą drżącą dłonią ramienia osoby
obok i by zagłuszyć nienaturalną ciszę, niepewnym głosem powiedziała do towarzysza:
− Noce robią się coraz dłuższe i zimniejsze…
Towarzysz stał w milczeniu, zastanawiał się dłuższy czas nad sensem tych słów. W końcu
odwrócił się i melancholijnie rzekł:
− Tak… Zima w tym roku zapewne będzie ciężka dla zwierząt… Ciekawe, kiedy spadnie
pierwszy śnieg.
Kobieta po tych słowach zadrżała od przenikliwego wiatru, opatuliła się bardziej
zielonym płaszczem i zacisnęła mocniej pięści.
− Wiesz… Zastanawiam się, czy nam się uda… Jeśli coś pójdzie źle…
− Nie! Musi się udać!
Przerwał jej pospiesznie mężczyzna. Po czym obydwoje spojrzeli ostatni raz na
wschodzące jesienno-czerwone słońce i skierowali się na wschód, gdzie kłębiła się oleista
czarna mgła. Oddalający się przybysze nie zauważyli pierwszego płatka śniegu opadającego
z zachmurzonego nieba.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NIESPODZIEWANYPREZENT W WIELKIEJ PUSZCZY
WIATR ZWIASTUJĄCY BURZĘ STUKNĄŁ OKIENNICĄ. Mężczyzna obudził się ze snu
i mozolnie wstał, by podejść do okna i je zamknąć, sięgnął do szafki nocnej, zapalił świecę.
W jej świetle widać delikatnie wyrzeźbioną sylwetkę mężczyzny, po której można stwierdzić,
że niejednokrotnie trzymał broń w dłoniach. Zgrubiałe od odcisków ręce trzymające świecę
naznaczone są nielicznymi bliznami. Twarz mężczyzny jest poważna, naznaczona wiekiem
przez kurze łapki wokół oczu. Najdziwniejszy jest niebieski tatuaż na lewym policzku, zdaje
się być żywy, ciągle zmieniać zawiłe wzory i detale niemożliwe do wyłapania okiem. Ukazują
bluszcz, wijący się na niewidzialnej podporze. A oczy? Koloru nieziemskiej zieleni,
zmęczone, trochę smutne od tego, co zobaczyły na świecie, przepełnione mądrością i litością
dla każdego żywego stworzenia. Mężczyzna z westchnieniem podszedł do okna i postawił
świecę na parapet. Nim zdążył złapać skrzydło okiennicy, wiatr zdmuchnął płomień i pogrążył
go w nieprzeniknionej ciemności. Zaspany stanął w oknie i popatrzył w niezgłębiony mrok.
Zadrżał od zimna. W oddali dostrzegł ledwie widoczny zarys sylwetki ludzkiej, która z daleka
patrzyła na niego, aby po chwili zniknąć znowu w ciemnościach. Mężczyzna nie wiedząc, co
ma o tym wszystkim sądzić, stwierdził w myślach, że owa postać była tylko senną marą albo
złudzeniem. Zamknął okiennice i położył się z powrotem do łóżka. Leżał w swoim ciepłym
łóżku z dala od szalejącej burzy, czekając aż nadejdzie sen. Ciągle przed oczami miał tę
ponurą postać i choć szalała straszliwa burza, słyszał na zewnątrz piski jakichś zwierząt.
Myśli, które mu się w głowie kłębiły, nie pozwalały usnąć. Zmęczony ciągłym leżeniem wstał,
założył płaszcz i skierował się do drzwi. Tłumaczył sobie, że skoro nie może spać, to wyjdzie
na zewnątrz i się trochę rozejrzy. Może jakaś biedna dusza potrzebuje pomocy. Jakie było jego
zdziwienie, gdy zobaczył małe poruszające się zawiniątko u progu domu. Podniósł zawiniątko
z progu, po czym zamknął drzwi. Na zawiniątku błyszczało coś złotego. Zrozumiał wszystko:
oddalająca się postać w mroku zostawiła mu na progu niespodziewany podarunek.
* * *
Mężczyzna z tatuażem stoi nad sześcioletnią dziewczynką, patrzy się na nią w zamyśleniu.
Sześć lat temu znalazł dziecko pod drzwiami. Te sześć lat twardo się z nim obeszło. Zyskał
więcej zmarszczek oraz siwych włosów. Postawa wykazuje trochę mniej siły i witalności.
Patrzy na dziecko i mówi:
− Przepraszam, że ci tego wcześniej nie dałem, ale bałem się, że to zgubisz. Myślę, że
jesteś na tyle duża, by to otrzymać. Zaznaczam, że to jest rzecz cenna, więc jej nie zgub.
Po czym włożył do rączek dziewczynki broszkę w kształcie złotej kobry, która owijała
rubin. Dziewczynka przyglądała się broszce, po czym marszcząc swój mały nosek,
powiedziała:
− A czy nie masz z niedźwiadkiem albo z króliczkiem? Bo wąż jest taki niemiły i brzydki,
wolałabym zajączka… Nie chcę nosić brzydkiej kobry.
Mężczyzna westchnął przeciągle, po czym powiedział:
− Nie mam innej broszki, i raczej nie ma to znaczenia, czy jest ładna, czy nie… Broszkę
znalazłem przy tobie. Jest to jedyna rzecz, jaką masz po rodzicach. Być może pozwoli ci ich
odnaleźć. Poza tym ta kobra jest legendarna. Wiesz, istnieje o niej legenda? Chcesz ją
usłyszeć?
Dziewczynka pokiwała głową. Mężczyzna usiadł na fotel, posadził małą na kolana i zaczął
snuć historię.
– Dawno temu, jeszcze przed czasami Elvora i Elesy…
* * *
– Gdzie nie sięgnąć okiem laaas!! – krzyczy z wyrzutem chłopak ubrany w szare spodnie
i brązową tunikę przypominającą do złudzenia kolor pnia drzewa. Rude włosy kontrastują
z piegami na nosie i z zielonymi oczami, w których iskrzy się dziecięce zniecierpliwienie.
Chłopak jest zauważalny z daleka, jak latarnia na morzu. Wszędzie dostrzega się jego
niespotykany kolor włosów. Wpierw jednak, nim się go zobaczy, to się go słyszy. Zdradza go
hałas, jaki robi, poruszając się po lesie. Nie potrafi być cicho i chyba nawet nie dostrzega
takiej potrzeby. Idzie przodem przed resztą towarzyszy po ledwie widocznej dróżce, która się
wije pomiędzy konarami starych drzew. Pomiędzy starymi dębami rosną mniejsze drzewa,
niezliczona ilość krzewów, gąszcze malin i jeżyn, a pod nimi połacie jagód, poziomek
i borówek. Gdyby nie ta ledwie widoczna ścieżka, z pewnością nasi mali podróżnicy nie
zdołaliby dotrzeć do celu, idąc pomiędzy chaszczami.
− Nie narzekaj chłopcze! Ten las daje ci jedzenie i chroni przed deszczem!
Oburzył się starszy mężczyzna z niebieskim tatuażem na twarzy. Idące przed nim
dziewczęta odwróciły się zdziwione nagłym wybuchem gniewu mistrza. Nie da się porównać
tych dwóch dziewczynek, ponieważ były swoimi przeciwnościami. Jedna bardzo wysoka,
z długimi, prostymi, jasnoblond włosami, ze szlachetnymi, ostrymi rysami twarzy, bladą cerą
i jasnymi niebieskimi oczami. Wyglądała jak mała amazonka, miała przewieszony przez ramię
łuk i była ubrana w złoto-szarą tunikę, przypominającą jesienne liście. Miała na imię Sara.
Popatrzyła z marsową miną na mężczyznę i powiedziała:
− Mistrzu Elderze, znasz Grassa, on zawsze jest taki niecierpliwy…
Po czym szturchnęła dziewczynkę stojącą obok niej i znów promiennie się uśmiechnęła.
Druga dziewczynka odpowiedziała równie szczerym uśmiechem do swojego mistrza.
− Nie myślcie, że wasze uśmiechy pomogą mnie jakoś ugłaskać! I tak wymierzę karę temu
urwisowi, gdy tylko będziemy na miejscu − powiedział z udawanym gniewem mistrz.
− W takim razie będę pierwszy! − krzyknął z radością Grass i pobiegł ścieżką, by po
chwili zniknąć z pola widzenia. Jedyne, co po nim zostało, to serdeczny śmiech i upomnienia
mistrza wykrzyczane w pustą przestrzeń. Elder popatrzył na krętą ścieżkę i raptownie
zachciało mu się usiąść, by odpocząć.
− To już nie na moje nogi chodzić na takie wędrówki. Mam sześćdziesiąt trzy lata… Ile to
czasu minęło, kiedy byłem tak młody…
Stanął na chwilę, by dać odpocząć nogom. Dziewczynki nie usłyszały, co mówi, i nie
zobaczyły, jak mistrz przystanął, bacznie im się przyglądając. Zajęte były rozmową,
przerywaną co jakiś czas dziewczęcymi chichotami. Kontrast pomiędzy nimi był
niezaprzeczalny. Sara wyglądała, jakby miała w sobie elficką krew, za to Avea wyglądała jak
przeciętny druid, czyli zdawała się zlewać z otoczeniem. Szaro-brązowe włosy, falowane
i krótkie zdawały się żyć własnym życiem. Kilka włosów opadało jej na czoło, zakrywając
połowę twarzy. Twarz miała miłą, nie była pociągła ani jakaś toporna, po prostu okrągła
z różowymi policzkami i ciągle radosna. Przez niesforne kosmyki iskrzyły się czarne oczy,
emanujące radością, niewinnością, ale także pewnym dystansem. Karnację miała ciemno-
ziemistą, jakby ciągle biegała w słońcu. Nie była niska, lecz nie wyróżniała się z tłumu.
Ubrana w brązowo-szarą tunikę szła z kijem w ręku. Gdyby nie dźwięk jej śmiechu, byłaby
zapewne niezauważalna wśród otoczenia. Elder popatrzył na wielkie korony drzew, w których
igrały promienie słońca. Przyglądał się grze światła i myślał. „Ile to już lat minęło od tej
burzy? Dwanaście wiosen? Nie… Czternaście lat… Właśnie tyle minęło…”.
Po czym wyrwał się z owego zamyślenia i popatrzył na ścieżkę, gdzie było widać już tylko
złotowłosą Sarę. Pospieszył za swoimi uczniami w głąb lasu… Po pięciu minutach
niestrudzonego marszu dotarli do kwiecistej polany. Wkoło łąki, w równomiernym okręgu jak
mur rosły stare, potężne dęby. Majestatyczne korony tych drzew tworzyły jednolity dach nad
polaną. Na środku polany znajdowało się kamienne koło z idealnie ułożonej mozaiki. Na
pierwszym pierścieniu widniały nieznane runy dawno zapomnianego języka. Elder obszedł
koło, dokonując oględzin, po czym stanął na skraju łąki i zaczął śpiewać w nieznanym języku
piosenkę. Gdy skończył, skierował wzrok kolejno na każdego ucznia, zatrzymał się na Grassie.
„On nigdy nie był cierpliwy” − pomyślał, tym samym wymyślając karę dla chłopca. Zaśmiał
się na głos i powiedział do Grassa:
− Grass, ty będziesz ostatni. To kara za dzisiejsze zachowanie i ogólnie za całokształt.
Sara, zapraszam cię do kręgu.
Blondwłosa dziewczynka podeszła pewnie do kręgu. Stanęła na środku i przerzuciła
włosy na prawe ramię, po czym płynnym ruchem skierowała ręce do nieba i skupiła swoją
moc w kręgu. W tym samym momencie runy zaczęły błyszczeć jasnym światłem. Sara,
zauważywszy to, oniemiała, opuściła ręce i odeszła od kręgu. Elder, by przełamać niezręczne
milczenie, uśmiechnął się i powiedział:
− Aha! Widzę, że już mamy wioskowego zaklinacza!
Poklepał dziewczynę po plecach i popatrzył na Aveę. Ta bez jakiegokolwiek ponaglenia
niepewnie ruszyła do kręgu. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i powoli uniosła ręce do
góry. Na początku nic się nie działo wewnątrz kręgu, jednak po chwili z run błysnęło to samo
światło, które oślepiło obecnych. Dziewczyna stała tak przez chwilę z zamkniętymi oczami,
później niepewnie je otworzyła i opuściła ręce, po czym bez cienia uśmiechu wyszła z kręgu
i stanęła koło przyjaciółki. Elder spojrzał na dziewczynkę, odkaszlnął, przypominając sobie
podobną sytuację. Kiedy ocknął się ze wspomnień, powiedział:
− Czyli Avea, zrobimy z ciebie uzdrowiciela. Dobrze, teraz ty Grass, tylko się nie
wygłupiaj!
Poinstruował mistrz swego ostatniego ucznia. Chłopiec się zaśmiał i bez cienia lęku
wbiegł do kręgu. Jak pozostali wykonał odpowiedni ruch, skupił się. Czekali dość długo na
cokolwiek, co mogłoby wskazać choćby cień magii w chłopcu. Po dłuższej chwili, szczerząc
zęby, podbiegł do dziewczyn i wypiął dumnie pierś. Elder, przypatrując się temu, powiedział:
− Dobrze! Chłopcze, na szczęście nie masz magii.
Patrząc na trójkę swoich podopiecznych, zastanawiał się, jaki los czeka tych młodych
druidów. Po chwili spoważniał i zaczął mówić wyniosłym tonem:
− Właśnie skończyła się wasza ceremonia wstąpienia do społeczności druidzkiej,
a zarazem odkryliście, czy macie moce. Od tej pory jesteście pełnoprawnymi druidami. Dalsza
część ceremonii, czyli świętowanie, odbędzie się wieczorem w wiosce. Do tego czasu macie
wolne i możecie robić, co się wam żywnie podoba.
Gdy skończył, dzieci zaczęły biec w stronę pobliskiego strumienia, przekrzykując się
nawzajem. Elder popatrzył na dróżkę, którą przyszli, zdawała mu się dłuższa niż zwykle.
Myślał przez chwilę nad tym, czym jest przyszłość dla każdego z nas. Po czym mędrzec,
opiekun i przywódca rady druidów wyraził na głos swoją myśl, lecz odpowiedź usłyszał tylko
wiatr, który poszedł w ślady mędrca i jako echo powiedział zaledwie początek jego słów:
„Chyba tylko czasem…”.
* * *
Avea siedziała sobie na drzewie i obserwowała przybyszów, którzy przyjechali do wioski.
Grass powiedział jej, że jest to cyrk zmierzający w kierunku stolicy ludzi, który przez kilka dni
zabawi u nich w wiosce, odpoczywając przed przedstawieniem u króla. Oczywiście Elder
jako ich mistrz na tę okazję dał im zadanie. Stwierdził bowiem, że skoro przybysze zostaną tu
na dłużej, to jest możliwość, by się od nich czegoś nauczyli. Grass jak zwykle pobiegł do
akrobaty, który znał sztuki walki, i właśnie teraz ćwiczyli razem na polanie. Avea
obserwowała uważnie ich ruchy. Sama chciała wybrać tego ekwilibrystę, ale przyjaciel ją
uprzedził. Sara również wybrała nie najgorzej, bo znalazła kogoś, kto specjalizuje się
w rzucaniu nożami i strzelaniu z łuku. Ponoć jej tymczasowy mistrz nigdy nie chybił. Avea
przez to, że zastanawiała się za długo, straciła swoją szansę i teraz nic jej nie zostało. Gdy tak
siedziała w ukryciu i obserwowała akrobatę, usłyszała głośne chrząknięcie. Pospiesznie
skierowała swój wzrok na dół. U podstawy drzewa siedział grajek i wydawało się, że nie
zauważył obecności dziewczyny. Przypatrzyła się mężczyźnie z lutnią. Grajek był ubrany
w strój błazna, trzymał instrument na kolanach. Coś w nim było dziwnego… Avea znudzona
oglądaniem tych samych ruchów zeszła cicho na ziemię, by dokładnie obejrzeć błazna. Siedząc
na ostatniej gałęzi, przyjrzała się jego twarzy. Zauważyła, że jest ślepy. Zastanowiła się,
dlaczego jeszcze go trzymają przy sobie, skoro jest dla nich tylko ciężarem. Po chwili
zrozumiała, że choć wydaje się bezbronny, to tak naprawdę jest silniejszy psychicznie od tego
akrobaty i wytrwalszy w działaniu niż strzelec. By żartować, też trzeba mieć wiedzę. Błazen,
jakby czytając w jej myślach, powiedział:
− Ciesz się, że widzisz, gdy reszta jest ślepa. Masz wtedy przewagę, nieważne jak małą.
Avea zeskoczyła z ostatniej gałęzi i powiedziała: − Czasem nawet przenikliwość
i znajomość świata nie pomoże, gdy trafisz na silniejszego. Prawa natury: słabszy zawsze
zostanie zjedzony. Nikt nie chce jednak tego dostrzegać, ale każdy z nas żyje kosztem życia
jakiejś istoty.
Błazen uśmiechnął się wesoło i powiedział:
− Najświętsza prawda, moje dziecko! Otacza nas nierozerwalny krąg życia i śmierci, a my
przez całą wieczność będziemy częścią tego kręgu, nawet gdy już nas nie będzie. Podobasz mi
się, dlatego przedstawię się, choć zaznaczam − zwykle tego nie robię. Mam na imię Tennin.
Jeśli odpowiesz na moje pytanie, pomogę ci zaliczyć misję. Bo szukasz sobie tymczasowego
mistrza, prawda?
Avea, wiedząc, że kiwanie głową nic nie da, powiedziała wprost:
− Pytaj, a ja odpowiem. Później zdradzisz mi swoją wiedzę.
Tennin zamyślił się na chwilę. Avea wiernie stała w tym samym miejscu i nie ponaglała
Tennina. Obserwowała go. Kiedy minęła godzina, dziewczyna zastanawiała się, czy
przypadkiem nie zasnął, po dziesięciu minutach miała zamiar już odejść i sobie pójść, gdy
Tennin powiedział:
− Pokory ci nie brak i cierpliwość też masz niczego sobie. Jesteś gotowa na wiedzę, jaką
mam ci do przekazania, ale wpierw moje decydujące pytanie. Co jest lepsze: głupi mędrzec
czy mądry głupiec?
Avea nie zastanawiała się nad słowami Tennina, bo cokolwiek na to odpowie, to nie miało
znaczenia i ona to wiedziała. Tu nie ma ani prawidłowej odpowiedzi, ani wyboru, tu jest tylko
istotne, jak postrzega to zdanie osoba, która ma na nie odpowiedzieć. Nie namyślając się więc
za wiele, odpowiedziała:
− Niebezpiecznie jest mieć wiedzę i nie myśleć… To jakby dać sztylet wrogowi
i odwrócić się do niego plecami.
Tennin nieznacznie pomachał głową, przytakując słowom Avei, po czym stwierdził jakby
już do samego siebie:
− Czasem i głupiec mądrze powie, a mędrzec się zbłaźni…
Zaczął uczyć Aveę jakiegoś nieznanego jej dotąd języka. Pokazywał rośliny i wymawiał
ich nazwy w tym nadzwyczajnym języku. Dziewczyna znała te rośliny z zajęć alchemicznych,
znała również ich zastosowanie, jednak to, co mówił i jak je nazywał błazen, było jej
nieznane. Później nauczył ją zapisywać każdy dźwięk i rytm na papierze, a następnie go
odtwarzać. Avea przesiedziała pod tym drzewem dwa dni. Przez ten czas nauczyła się
wyrywkowo nazw roślin i zwierząt w nieznanym dotąd jej języku, zapisywać melodie i pieśni.
Zrozumiała, że wiedza, którą jej przekazano, nie jest zbyt pożyteczna, jednak nie chciała
zrobić przykrości Tenninowi. Podczas tych dwóch dni nauczyła się wszystkiego, co błazen
miał jej do przekazania. Tennin ostatniego dnia powiedział:
− Twój umysł jest ciekawy, widzisz to, czego inni nie widzą. Potrafisz zrozumieć każdą
osobę i to jest twoja wartość. Nie strać jej, ale nie zgub się w swoich emocjach. Może chcesz
zostać moim uczniem na stałe?
Zmęczona Avea popatrzyła na Tennina i po chwili odpowiedziała:
− Wiedzę masz wielką, mistrzu, i chciałabym ją posiąść, ale nie mogę. Puszcza mnie
potrzebuje.
Tennin wstał i podniósł lutnie, odchodząc do karawany, rzekł:
− Nie tylko ja mam wielką wiedzę, tu też się ona kryje. Chcesz prawdziwej mądrości?
Wsłuchaj się w słowa puszczy, może ona ci coś opowie…
Avea, patrząc na odchodzącego mistrza, wiedziała już, o jaki dar poprosi ducha puszczy…
* * *
Elder stał nad dziewczynami i cały czas zaglądał do misek z wodą, jakie stały przed nimi.
Sara i Avea siedziały z dłońmi w wodze, skupiając się na czymś. Avea nie wytrzymała
ciągłego siedzenia przed glinianą miską z wodą. Zdenerwowana marnowaniem czasu,
z wyrzutem powiedziała do mistrza:
− Nie dam rady! Nie ma prostszego sposobu? Nie można ot, tak rozkazać i tyle?
Elder popatrzył na swoją uczennicę z żalem. Wiedział, co ma na myśli. Chciałaby, by
wszystko było prostsze. Rozumiał, jakim ciężarem może być talent magiczny w świecie, gdzie
magia jest negowana i dyskryminowana. Wszystko, czego ludzie się boją, niszczą, a on już
doskonale to rozumiał. Westchnął przeciągle i przyglądając się uczennicom, powiedział:
− Nie ma innego sposobu, byś uchroniła od swojej magii innych. Pamiętaj, najważniejsza
jest kontrola nad mocą. Jeśli ją stracisz w złym momencie, możesz wyrządzić krzywdę sobie
i wielu innym ludziom. Masz wybór: albo samodyscyplina, albo odizolowanie od świata. To
co wybierasz?
Dziewczyna spokojnie włożyła ręce do miski i kontynuowała ćwiczenie. Elder jeszcze raz
powtórzył polecenie.
− Musicie wyczuć tę wodę. Poczuć jej gęstość, smak, to, w jaki sposób wsiąka w wasze
ciało. Sprawcie, by była na wasze zawołanie. Połączcie swoją moc z żywiołem. Ma
zamarznąć, zawrzeć i wyparować. Jeśli wam to się uda, przejdziemy do następnego
ćwiczenia.
Dziewczynki z żalem popatrzyły na naczynia, skupiając się ponownie na ćwiczeniu.
* * *
Elder spojrzał na widnokrąg. Krąg obrośnięty trawą wyglądał niczym skupisko zwyczajnych
kamieni pośrodku lasu. Coś, co było kiedyś pięknym pomnikiem kultury druidzkiej, teraz jest
tylko stertą gruzu. Piękna polana ostatecznie zespoliła się z lasem. Wszędzie, gdzie były
kwiaty, teraz rosną wszelkiego gatunku drzewa i krzewy. Nie mogąc znieść dalszych myśli
o tym miejscu, skierował wzrok na Aveę. W myślach rozważał, jak czas zmienił nie tylko jego
samego, ale także bliskie mu osoby.
„Nie tylko polana się zmieniła… Jeszcze sześć lat temu stała tu mała, zagubiona
dziewczynka. Pamiętam jej dziecięcą niewinność w oczach i ciekawość świata, która została
zastąpiona mądrością i doświadczeniem, a radość stała się chłodną kalkulacją. Z twarzy znikły
dziecięce, różowe policzki. Namalowany na policzku tatuaż opiekuna zastąpił dziecięce rysy.
Z rozmyślań wyrwał go cichy odgłos trelu słowika. Przyjrzał się jeszcze raz swojej uczennicy
i rzekł:
− Avea, w moich oczach zawsze będziesz dzieckiem.
Dziewczyna uśmiechnęła się miło i położyła dłoń na sercu, po czym ukłoniła się, mówiąc:
− Elderze, dla mnie zawsze będziesz moim mistrzem.
Rozmowę przerwał donośny śmiech Grassa, który wyjrzał zza drzew z łobuzerską miną.
Nie przypominał już rudowłosego chłopca. Włosy mu pociemniały i miały teraz kolor
kasztanowy. Atletyczna sylwetka i wesołe spojrzenie znad opadających włosów pokazywały,
iż jest łamaczem kobiecych serc. Chłopak podszedł do Avei i szturchnął ją w żebra, mówiąc:
− Już nie musisz się podlizywać, przecież zostałaś opiekunem, teraz ludzie cię po stopach
będą całować.
Elder pomachał z rezygnacją głową, po czym ochrypłym głosem powiedział:
− Jak zwykle pojawiasz się w nieodpowiednim czasie… Nikt nie może być na przysiędze
Avei, taka jest tradycja.
Chłopak zrobił naburmuszoną minę i stwierdził:
− Jak bym mógł nie pogratulować mojej słodziutkiej Ave stanowiska opiekuna?
Avea, wyciszając się, zjednoczyła się z lasem i otoczeniem, zupełnie zapomniała
o przebywających wkoło niej ludziach. Miała ten problem od czasu zaprzysiężenia.
Wyczuwała bowiem instynktownie las i jego mieszkańców, od mrówki po człowieka. Była
w stanie usłyszeć albo raczej poczuć jak drzewo pobiera soki z ziemi lub jak kwiatek rozwija
płatki. Nie potrafiła ostatecznie stłumić tego daru, co sprawiało, że niejednokrotnie traciła
kontakt z otoczeniem. Grass tak jak i wszyscy nie wiedzieli, jaki dar dostała przy ceremonii.
Trudno było się też domyśleć, kiedy go używała, ponieważ wydawała się wtedy po prostu
zamyślona. Grass chwilowo skupił uwagę na Avei i by wyrwać ją z transu, szepnął jej do
ucha:
− O czym tam myślisz, słodziutka?
Powróciwszy do rzeczywistości, zastanowiła się, czyją obecność poza dwójką tych osób
wyczuła. Po chwili zastanowienia krzyknęła:
− Sara! Zejdź z drzewa!
Dziewczyna sprężystym skokiem odbiła się od gałęzi i wylądowała z gracją na ziemi.
Elder uśmiechnął się na widok Sary, która teraz wyglądała jak prawdziwa amazonka.
Długie złote włosy zawiązane w warkocz opadały na prawe ramię, przez które przewieszony
miała łuk. Sara była tak wysoka i szczupła, że przypominała jedno z młodych drzew. Jasne
oczy połyskiwały mądrością i ciągłym zainteresowaniem. Sama dziewczyna była tak cicha
w lesie, że rzadko kiedy można było usłyszeć jej obecność. Była najlepszym łowcą, nawet
mężczyźni nie potrafili jej dorównać.
„Ona też się bardzo zmieniła… ” − pomyślał Elder. Po czym odchrząknął i uroczystym
tonem zaintonował:
− Avea, czy zezwalasz na udział w twojej przysiędze lasu osób postronnych?
Dziewczyna nieśmiało kiwnęła głową, a Elder kontynuował dalej:
− W takim razie zebraliśmy się tu, by wysłuchać przysięgi nowego obrońcy. Jak nakazuje
tradycja, jako nowy opiekun dostajesz podarunek, o jaki poprosisz. Rytuał nakazuje, by był to
prezent, dzięki któremu będziesz mogła bronić swego lasu jako opiekun. Zatem − o co chcesz
poprosić ducha Wiecznej Puszczy?
Avea wzięła głęboki oddech i skupiwszy całą swoją moc, rzekła do ducha lasu:
− Choć obrońca powinien mieć broń, by móc cię chronić, duchu, ja jako druid postaram
się bronić ciebie przez mądrość i wiedzę. Duszo Wiecznej Puszczy, daj mi więc swoją wiedzę
oraz mądrość o świecie.
Zapadła głęboka cisza, jakby cały las się namyślał nad odpowiedzią. Wszyscy
znieruchomieli, gdy niespodziewany szum gałęzi całej puszczy zaczął przekazywać wiedzę
swemu nowemu opiekunowi. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Dźwięk był jak dawno
zapomniany język, jak pieśń lasu. Tylko Avea usiadła spokojnie na ziemi i momentalnie
zasnęła, słuchając mądrości Wiecznego Lasu.
Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl/
ROZDZIAŁ DRUGI
NIESPODZIEWANYWERBUNEK
CO WSZYSCY MYŚLELI TEGO PORANKA, KIEDY PRZYSZŁA straż dyscyplinarna?
Prawdopodobnie, że jest to rutynowa kontrola. Sara nigdy nie przypuszczała, że tak może
potoczyć się ich los. Niejednokrotnie zastanawiała się, czy wszystko stało się przez
nieznajomą osobę, czy też tak było pisane się potoczyć. Dzień był taki sam jak zawsze.
Wszyscy wstali ze wschodem słońca, zjedli śniadanie i zaczęli wykonywać swoje prace
w ciszy i spokoju. Błoga sielanka tej małej wioski druidzkiej miała być lada chwila
przerwana. Niektórzy, tak jak nasz przyjaciel Grass, nie mieli obowiązków i wstając wraz
z przebudzoną wioską, skierował swe kroki ku puszczy. Jego jedynego ciekawiło, co znajduje
się za Wielką Puszczą, toteż zawsze gdy miał chwilę, chodził na jej skraj i obserwował
dalekie słupy dymu, wpatrywał się w daleki obraz wiosek.
Tego dnia na spacerze szedł główną drogą. Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył
czterech nadjeżdżających jeźdźców. Grass, nie zastanawiając się ani chwilę, pobiegł do domu
Avei. Szczęśliwym zrządzeniem losu Avea i jej przyjaciółka jadły śniadanie na werandzie.
Zdyszany Grass przez chwilę łapał oddech, po czym jednym tchem powiedział:
− Obcy jadą!
Avea nic nie mówiła, piła dalej herbatę. Przyjaciel ze zdziwieniem patrzył na Aveę,
wreszcie wyszeptał:
− Czy ty w ogóle mnie słyszysz! Obcy jadą, zrób coś!
Avea odłożyła ze zrezygnowaniem kanapkę, wzięła łyk herbaty i odpowiedziała:
− Właśnie robię, jem śniadanie, czekam na nich i myślę, czego od nas chcą. Pamiętaj,
pośpiech jest złym doradcą, Grass. Lepiej usiądź i zjedz z nami śniadanie. Masz trochę
herbaty, na pewno biegłeś całą drogę.
W milczeniu nalała mu z dzbanka herbaty, postawiła przed nim filiżankę i talerz
z kanapkami. Przyjaciele patrzyli na Aveę w milczeniu. Rozumieli, co chciała przez to
powiedzieć. Żadna histeria nic nie da, wręcz przeciwnie − ludzie, dowiedziawszy się, że ktoś
zmierza w ich stronę, pochowaliby się w domach, a taka sytuacja byłaby podejrzana.
Wiedzieli, że niezależnie od wszystkiego, nowy opiekun wie, co robi. W ciszy jedli więc
śniadanie, zostawiając Aveę z jej myślami. Dziesięć minut później Avea wyczuła ludzi
zbliżających się do wioski. Wstała od stołu i poszła do gabinetu, by zabrać Księgi Ludności.
Następnie skierowała się do domu mistrza, po czym powoli poszła z nim w kierunku
centralnego drzewa. Przyjaciele, widząc, co robi, podążyli za nią. Avea z mistrzem spokojnie
usiedli na ławce i skierowali wzrok na drogę. Grass i Sara dołączyli do nich. Po trzech
minutach można było z daleka dostrzec cztery sylwetki uzbrojonych ludzi na koniach.
Mieszkańcy powoli, zdziwieni obecnością obcych, przerywali swoje prace lub kończyli
rozmowy i przypatrywali się przybyszom. Z bliska czwórka osobników stała się bardziej
widoczna. Na czele grupy był młody, blady, szczupły, zielonooki blondyn, który patrzył na
wszystko ze skwaszoną miną. Najwidoczniej nie był zadowolony z tego, iż musiał tu
przyjechać. Twarz miał przystojną, a rysy twarzy okazałe. Gdyby nie ta skwaszona mina,
można by powiedzieć, iż sam książę przyjechał do wioski. Ubrany tak samo jak pozostali
towarzysze w czarny płaszcz do kolan, z czerwoną przepaską na ramieniu, czarne spodnie
i szarą koszulę. Za mężczyzną na koniu jechała kobieta, która tak samo jak jej szef nie była
szczęśliwa z tej wyprawy. Była na swój sposób piękna: długie kasztanowe włosy opadające
falami na plecy, czarne oczy i smukła, dostojna twarz. Kobieta zauważyła istnienie delegacji
i skierowała zabójczy wzrok na Sarę.
„Nic dziwnego, w końcu trafiła na kobietę równie piękną, co ona” − pomyślała Avea
i przyglądając się dwóm innym podróżnikom, spostrzegła łysego mężczyznę z groźną blizną na
twarzy, który był tak barczysty i wielki, że jego koń miał problem z noszeniem go na grzbiecie.
Facet przyglądał się swoim obgryzionym paznokciom z nadzwyczajną wnikliwością. Czwarty
osobnik trzymający się z tyłu ubrany był inaczej niż jego towarzysze. Strój trudno było
dostrzec, ponieważ wszystko zasłaniał czarny płaszcz. Avea nie mogła rozróżnić rysów twarzy
nieznajomego, bo okryty był kapturem, co czyniło zeń tajemniczą postać.
Miała z jakiegoś powodu przeczucie, że właśnie ta osoba będzie sprawiać największy
problem. Dziwnie się czuła, patrząc na tego mężczyznę. W pewnym sensie wyczuwała, jakby
coś ją z tą osobą łączyło. Popatrzyła na zbierających się wokół ludzi z wioski. Pomyślała
w duchu, że taka delegacja nie wróży nic dobrego. Przybysze podjechali do drzewa, dowódca
skierował wzrok na Eldera i z ironią powiedział:
− Gdzie jest wasz wódz, tubylcze?
Nie padła jednak żadna odpowiedź. Cisza się przedłużała. Wówczas osobnik powiedział
do swoich towarzyszy:
− Widzicie, jacy niedorozwinięci! W ogóle nie rozumieją, co do nich mówię!
Wszyscy obcy zaczęli się śmiać.
Gdy już przestali pokładać się ze śmiechu, Avea przemówiła:
− Muszę was rozczarować, rozumiemy, co do nas mówicie. Nie mamy tu żadnego wodza.
Nazywam się Avea i jestem tutejszym opiekunem. Czy można wiedzieć, z kim mam
przyjemność i w jakiej sprawie do nas przybyliście?
Wypowiedź wywołała nie lada zdziwienie u nieznajomych, jednak ich dowódca wcale nie
był zmieszany, odpowiedział tylko sarkastycznie:
− Więc jest tu jednak ktoś rozumny! Jaka kultura, aż dziw bierze, że w takiej dziczy można
spotkać takie osoby! Nazywam się Artur Vinster i jestem kapitanem tej oto drużyny
dyscyplinarnej. Ta piękna pani to moja zastępczyni, Lilo Inster, a ten duży to szeregowy Green
Efer. Tym czwartym proszę się nie przejmować, on jest osobą, którą spotkaliśmy po drodze.
Jesteśmy tu, aby w ramach sojuszu zwerbować do wojska każdego zdolnego do walki
mężczyznę. Chyba umiecie pisać i macie Księgi Ludności?
Wszyscy byli naprawdę zdziwieni. Od czasu pierwszego sojuszu nie było takiej
straszliwej sytuacji, by do wojska rekrutować druidów. Musi być naprawdę ciężko, skoro
posuwają się do rekrutacji ludzi, którzy nigdy w rękach nie mieli broni i nie mogą jej używać.
Avea podała Księgi i zaczęła przyglądać się jeszcze raz przybyszom. Zastanawiała się,
dlaczego czwarty nieznajomy tu przybył? Co go sprowadzało? Ciężko było jej się do tego
przyznać, ale bała się odpowiedzi na te pytania. Dowódca, nie tracąc czasu, otworzył Księgę
Ludności i skierował się ku ostatnim stronom. Po dwóch minutach drobiazgowego czytania
kazał wystąpić trzem mężczyznom, w tym również Grassowi. Poinformował, że wszyscy
druidzi kierowani są do koszar w mieście Alumir, a niepojawienie się w koszarach za trzy dni
będzie oznaczało dezercję, karą jest śmierć przez powieszenie.
Grass przyjął tę informację z wyjątkowym spokojem. Po prostu się uśmiechnął. Avea nie
martwiła się o Grassa. Wiedziała, że prędzej czy później odejdzie z wioski, by szukać
przygód. W tej sytuacji przynajmniej będzie wśród swoich i ktoś się nim zaopiekuje. Avea
poczuła, że odzyskuje panowanie nad sytuacją, bowiem nie było możliwości, by mogli czegoś
więcej od nich oczekiwać. Chłopcy z wioski przez rok powłóczą się w twierdzy i bezpiecznie
wrócą do domu.
„Nie ma, czego się bać” − zawtórowała sobie kolejny raz w myślach. W mgnieniu oka
zakapturzony osobnik zszedł z konia, podszedł do niej, złapał za rękę i podciągnął rękaw,
obejrzał ramię, po czym stwierdził:
− Nie masz próby… Pójdziesz do gwardii na trzy lata i nie złamiesz żadnego z druidzkich
praw, a wtedy zaliczysz test. Teraz pojedziesz z tymi ludźmi do najbliższych koszar gwardii.
Avea, zetknąwszy się z tą osobą dłonią, stanęła w zdumieniu, przeszły ją nienaturalne
ciarki, a gdy usłyszała głos, z jakiegoś powodu wydawało jej się, że już gdzieś go słyszała.
Nieznajomy odszedł, wsiadł na konia i pojechał. Wszyscy stali w osłupieniu. Teraz
wiadomo, po co przyjechał. Dopełniła się tradycja przysięgi opiekuna. Skoro próba i czas
zostały wyznaczone, nie ma już nic do powiedzenia. Avea, słysząc te słowa, zrozumiała, że
czeka ją niemożliwe zadanie do wykonania. Będzie musiała walczyć na wojnach, używać
broni, przebywać w niebezpiecznym mieście i niewątpliwie używać niedozwolonej magii. Za
złamanie reguł czeka tylko jedna kara: wygnanie. Wszyscy przebudzili się z letargu, gdy
przemówił Elder:
− Obcy poddał cię próbie. Podał miejsce i czas. Liczę, że temu podołasz, Avea. Drużyna
werbunkowa chyba zrobiła już swoje, więc żegnam.
Po tych słowach zaczęli się już rozchodzić, lecz w ostatniej chwili Artur powiedział:
− Jeśli opiekun chce pojechać z nami, niech się spieszy. − Po czym skierował wzrok na
Aveę:
− Masz dziesięć minut. Spakuj się i pożegnaj. Radzę to zrobić dobrze, bo możesz tu już nie
wrócić. − Powiedział to, uśmiechając się wyjątkowo złośliwie. Avea miała przeczucie, że
raczej nie będzie to miła podróż. „Możesz tu już nie wrócić…”. Słowa te jeszcze długo
brzmiały jej w umyśle.
ROZDZIAŁ TRZECI
PODRÓŻ W NIEZNANE
AVEA NIGDY NIE JEŹDZIŁA KONNO, NIE MIAŁA CZASU już na naukę. Dostała od
jednego mieszkańca wioski konia i siodło. Była to kara klacz z łatą pod okiem nazwana przez
to Łatką. Koń był bardzo spokojny, toteż Avea nie miała problemów z jazdą, jednak samo już
siedzenie powodowało u niej ból w dolnej okolicy pleców. Jechała z tyłu, w pobliżu dryblasa
imieniem Green. Raczej nie jest on najlepszym rozmówcą. Na każde zadane pytanie
niebezpiecznie łypał okiem w jej kierunku. W czasie całej drogi nikt się do niej nie odzywał,
choć to akurat wcale jej nie przeszkadzało. Przewidywania co do podróży okazały się trafne.
Jedyne co zrozumiała ze studiowania mapy, to tylko to, że nie jadą w stronę Alumiru, czyli nie
ma szans na towarzystwo innych druidów. Zamiast rozmyślać o niezbyt pewnej przyszłości,
Avea skupiła się na widokach.
Jechali wschodnim traktem. Kopyta koni stukały o kamienistą drogę, co chwilę mijali jakiś
mały wiejski domek bądź ludzi pracujących w polu. Momentami widać było jakąś małą,
odgrodzoną od innych pól polanę, gdzie pasło się bydło. Niekiedy można było dostrzec jakieś
drzewo lub krzew. Avea odwróciła się w kierunku Wielkiej Puszczy. Nawet z tak daleka były
widoczne wiekowe drzewa lasu. Zielone morze drzew na tle błękitnego nieba. Widok
sprawiał radość, ale wywoływał również smutek. Avea wiedziała, że teraz musi skupić się na
drodze. Po raz ostatni spojrzała na puszczę.
Jechali główną drogą w kierunku stolicy Elmeronu. Dowiedziała się nieco o tym mieście
od gbura Artura. Stwierdził, że to jest zaszczyt ujrzeć stolicę Elesmery dla takiego
barbarzyńcy jak ona. Wprawdzie do stolicy jeszcze trochę drogi, jednak już z daleka widać jej
potężne mury. Stanęli na popas, oczywiście najgorsza czynność, czyli opieka nad końmi
przypadła jej. Avea zdjęła z koni siodła, by mogły odpocząć, i zaprowadziła do strumyka, aby
się napoiły. Nim wróciła z końmi i znowu je osiodłała, towarzysze skończyli jeść i zaczęli się
pakować. Wyszło na to, że musiała zjeść, jadąc konno.
Podróż do Elvoru trwała dwanaście długich, męczących godzin. Dla Avei był to chyba
najgorszy czas w życiu. Miasto Elvor było duże, tłoczne i głośne. Ludzie ubrani
w najrozmaitsze kolorowe stroje wyglądali jak papugi. Harmider, tłok i niespotykane dotąd
zapachy przytłoczyły Aveę. Ludzie stojący przy straganach przekrzykiwali się nawzajem,
zachwalając swoje produkty. Stragany były przepełnione różnorodnymi przedmiotami.
Najbardziej okazałe były wystawy ze strojami kobiecymi. Avea nigdy w życiu nie widziała tak
dziwnych ubrań. Najbardziej jednak zainteresowała ją wystawa sklepu alchemicznego.
Wszystkie menzurki, tłuczki, moździerze i aparatury lśniły w słońcu i przyciągały wzrok.
Wówczas obiecała sobie, że jak będzie miała chwilę wolnego czasu, to zajrzy do sklepu.
Dziwiło ją również to, jak ludzie chcą mieszkać w tak zimnym miejscu. Drogi, domy
i mury z kamienia. Dla niej było tego już za wiele. Gdy tak pochłaniała widoki wielkiego
miasta, nie zauważyła, że doprowadzono ją do tutejszych koszarów gwardii. Wszakże chciała
naprostować sprawę, by trafić do Alumiru. Nie pozwolono jej jednak na to. Artur jako osoba,
pod której była rzekomo ochroną, wypełnił za nią wszystkie dokumenty z sadystycznym wręcz
wyrazem zadowolenia na twarzy. Skierowano ją do kwatermistrza, który dał jej 50 złociszy
i standardowy zestaw gwardzisty, czyli krótki miecz i półpłytową zbroję. Wraz z pieniędzmi,
które wzięła ze sobą, miała 100 złociszy. Pomyślała, że jak będzie miała chwilę, to postara się
pójść na zakupy. Założyła zbroję i przypięła miecz, modląc się do duchów ziemi, by nie
musiała go używać. Skierowano ją do konwoju kierującego się na rozstaje Elvora, do
twierdzy martwych dusz. Nazwa budziła w niej złe emocje, ale przecież nazwa o niczym nie
świadczy…
* * *
Avea poszła do przydzielonej drużyny straży granicznej. Jeśli zastanawiała się, co wykręcił jej
Artur, to widząc tę grupkę, nie miała najmniejszych wątpliwości. Przed nią stał mały,
kilkuosobowy, zwiadowczy oddział krasnoludów uzbrojonych po zęby w młoty i topory.
Podeszła do najbardziej rosłego krasnoluda. Miał on rude, długie włosy zaplecione
w warkocz przeplatany złotą nicią i brodę równie imponującą, co włosy. Broda była tak długa,
że krasnolud zakładał ją za pas. Związana była w dwa warkocze i uwieńczona bogatymi,
złotymi spinkami w kształcie skrzyżowanych młotów. Na sobie miał ciężką zbroję gwardii, na
której widniało oznaczenie kapitana. W ręku trzymał posrebrzaną tarczę, z wygrawerowanym
symbolem dwóch skrzyżowanych młotów. W tej chwili śmiał się z żartu jednego z towarzyszy.
Avea ostrożnie dotknęła ramienia krasnoluda. Ten odwrócił się i w milczeniu spoglądał na
druidkę.
− Nazywam się Avea, skierowano mnie do trzynastego pułku oddziału straży granicznej.
Tu są moje dokumenty, kapitanie.
Krasnolud popatrzył jeszcze raz na Aveę, przejrzał dokumenty, po czym oddał, mówiąc:
− Rozumiem, że jesteś nowym druidzkim rekrutem? Liczyłem na rosłego faceta
wymachującego kijem lub przynajmniej sierpem, a dostałem kobitę. Powiedz Arturowi, że nie
jestem niańką i nie będę cię pilnował, tym bardziej że jesteś magiem. Samobójcą nie jestem,
doskonale wiem, że wy wszyscy jesteście niczym ul os, tylko czekać, aż wymkniesz się spod
kontroli, jak zobaczysz zombi.
Avea teatralnie westchnęła, zrobiła szczenięce oczy pełne rozpaczy, złożyła ręce jak do
modlitwy i rzekła:
− Powiedział, że mnie i tak nie weźmiesz i nie dopilnujesz. Rozumiem, nie chcesz
obciążać się osobą, która nie przeżyje sama nawet dnia w twierdzy martwych dusz i stanowi
zagrożenie.
Popatrzyła jeszcze raz szczenięcymi oczami na kapitana i jego towarzyszy, po czym
spuściwszy głowę, powolutku, jakby od niechcenia szła w kierunku targowiska. Krasnoludy
zaczęły między sobą się sprzeczać i szeptać. W końcu dowódca ponaglany i popychany przez
swoich podopiecznych podszedł do odchodzącej Avei.
− Ten huncwot zawsze robi mi jakieś problemy! Skoro uważa, że nie przetrwasz pod naszą
opieką nawet dnia, to się strasznie myli! Ja jeszcze zrobię z ciebie wzorowego gwardzistę! Jak
wytrwasz pod moją komendą, to będziesz po trzech latach walczyć i pić jak prawdziwy
krasnolud! Umiesz używać jakiejkolwiek broni? Tak w ogóle coś umiesz?
Avea energicznie pokręciła głową, odganiając przywołane łzy, i zaczęła:
− Umiem walczyć laską. Potrafię leczyć, bezszelestnie się poruszać i ukrywać.
Dodatkowo wyczuwam każde żyjące stworzenie w promieniu jednego kilometra. Dam radę
znaleźć dobre miejsce na obóz, jedzenie i wodę na większości terenów.
Kapitan chwilę myślał, po czym stwierdził:
− Sprzedaj miecz, i tak ci się nie przyda, bo właśnie zostałaś naszym zwiadowcą.
Pamiętaj jednak, że będziesz musiała walczyć, więc lepiej pomyśl, czego będziesz używać. Bo
na froncie każdy dba o siebie. To co, chłopcy? Postaramy się, by ta druidka nie zginęła
w akcji?!
Towarzysze krzyknęli jednogłośnie. Zaczęli się klepać po plecach i wrócili do wspólnego
przedrzeźniania. Ich szef odwrócił się do Avei i machnął na krasnoludy ręką, mówiąc:
− Ja mam na imię Orin Kamienny Młot. Tamten mały rudy to mój młodszy brat Toras, a ten
łysy z blond brodą to Kelar Żelazna Dłoń, w porządku chłopy. My to bardziej jak rodzina niż
jednostka. Musisz w drodze opowiedzieć nam, jak tu trafiłaś. Spotykamy się o świcie przed
bramą. Jak się spóźnisz, odjedziemy bez ciebie, przez ten czas zaopatrz się w to, co niezbędne
na podróż.
Po sprzedaniu miecza w mieszku uzbierała się miła dla oka suma. Avea podrzuciła
mieszek w ręku i stwierdziła, że to przyjemny ciężar. Postanowiła swoje pieniądze wydać
w sklepie alchemicznym. Mijając kilka wystaw ze strojami kobiecymi, zerknęła na swoją
tunikę.
„Wkrótce trzeba się odpowiednio ubrać, by nie zwracać niepotrzebnie na siebie uwagi” −
pomyślała. Ostatecznie dotarła do odpowiednich drzwi. Otaczające ją aparatury zapierały
dech w piersi. Uznała, iż powinna zacząć od podstaw alchemicznych. Spytany o Dobre Księgi
sprzedawca uprzejmie wybrał trzy najlepsze wydania: O reagentach i substratach. Podstawy
chemii i alchemii Lihro Lu, Tworzenie mikstur dla początkujących Mistrza Sfarta oraz
Leczenie przez Alchemię Arcyuzdrowicelki Jamari.
Później skierowała się do aparatur alchemicznych. Zdecydowała się na podstawowy
sprzęt. Stanęła przy ladzie i z pomocą handlarza wybrała kilka składników oraz reagentów.
Zapłaciwszy za wszystko, wyszła z małym kuferkiem fiolek, menzurek i innego sprzętu
alchemicznego. Poszła wzdłuż drogi, szukając wzrokiem sklepu, w którym mogłaby uzupełnić
zapasy, oraz gospody, w której spędzi noc. Kierując się do gospody Ostatni Postój, Avea
zastanawiała się nad swoimi towarzyszami podróży i nad tym, dlaczego niektórych ludzi zsyła
nam los… Niebawem miała się o tym przekonać…
* * *
Avea z daleka słyszała krzyki Artura i myśląc, że z jakichś nieznanych powodów ją ściga,
przyśpieszyła kroku. Nie patrząc się za siebie, skręciła w najbliższą uliczkę, zdyszana
zatrzymała się. Gdy próbowała się chować przed swoim prześladowcą, wpadł na nią
uciekający młody mężczyzna. Przewrócił się z impetem na leżącą nieopodal stertę gruzu
i uderzając się w głowę, stracił przytomność. Dziewczyna przerażona tą sytuacją
i zbliżającymi się krzykami skryła się z poszkodowanym, wykorzystując do tego magię.
Chwilę później przebiegła przez uliczkę rozłoszczona zgraja Artura z nim samym na czele.
Gdy było już zupełnie cicho, Avea postanowiła opuścić kamuflaż, przyjrzała się niedoszłej
ofierze Artura. Był wysokim szczupłym mężczyzną o czarnych, krótkich, lśniących włosach
i smukłą, ujmującą twarzą. Sprawdziła, czy od upadku nie doznał żadnych urazów głowy.
Upewniwszy się, że osobnik jest bez szwanku, podstawiła mu pod nos wyjątkowo śmierdzący
specyfik. Nieznajomy od razu zaczął kaszleć i momentalnie odzyskał przytomność. Zdziwiony
całą sytuacją niepewnie rozglądał się na boki. Avea, widząc zmieszanie w jego zachowaniu,
zaczęła rozmowę:
− Uciekałeś od Artura Vinstera, tak?
Mężczyzna dopiero co ją zauważył i zmarszczył brwi tak, jakby próbował sobie
przypomnieć, co tutaj robi. Myśląc jeszcze chwilę nad całą sytuacją, w końcu powiedział:
− To na ciebie wpadłem? Jakim cudem mnie nie złapali?
Avea, uśmiechając się spokojnie, opowiedziała mu o całym zdarzeniu. Potem mężczyzna
wstał, ucałował rękę Avei i powiedział:
− Dziękuję ślicznej pani za ratunek. Mam nadzieje, że jeszcze kiedyś się spotkamy,
tymczasem żegnam.
Wyszedł na ulicę i wmieszał się w tłum. Avea przez całą drogę do gospody zastanawiała
się nad tym dziwnym osobnikiem oraz nad jego słowami. To były wieszcze słowa…
ROZDZIAŁ CZWARTY
TAM, GDZIE WODA WRZE
CZAS PODRÓŻY DO TWIERDZY BYŁ CAŁKIEM MIŁY. AVEA opowiedziała krasnoludom
swoją historię. Wysłuchali jej w milczeniu, nic nie komentując. Okres podróży minął
wyjątkowo ciekawie. Towarzysze dzielili się z Aveą prowiantem, wodą i swoimi
historiami jak starzy znajomi. Na postojach każdy wykonywał powierzone mu zadania,
tak że wszyscy mieli chwilę odpoczynku. W czasie jazdy Avea studiowała nowo
zakupione księgi. Tak ją wciągnęła lektura, że czytanie zajęło jej całą podróż.
Momentami odrywała się od tekstów, by wsłuchać się w pieśni lub rozmowy
towarzyszy. Nawet jedną niezwykłą pieśń zapisała sobie na skrawku pergaminu.
Czasem nudno nawet w zgrai
Kiedy trunek nie weseli
Wtedy bierzem się za brody
I prawimy se wesele
Po bratersku dajem w pyska
Takie u nas są igrzyska
Jeśli i to nam się znudzi
Łapiem swe kilofy w łapy
Idziem szukać kruszców drogich
Co zrodziła matka ziemia
A jak to już nie pomoże
To żegnamy żony, dziatwy
Bierzem młoty i topory
I idziemy w bój śmiertelny
Nawet, jeśli polegniemy
Jest to wtedy śmierć chwalebna
W głaz się wielki zamienimy
Bo my wszyscy lud z kamienia.
Kapitan twierdził, że podróż do samego Jeziora Łez zajmie im dwadzieścia cztery
godziny, mimo iż w podróży są czternaście godzin, to i tak przed zmierzchem trzeba
będzie rozbić obóz. Znalezienie miejsca należało do nielicznych zadań Avei. Zatem
dziewczyna popędziła konia i pojechała szukać odpowiedniego miejsca. Trzy kilometry
dalej znalazła ładną polankę na skraju Lasu Normana. Nim jej towarzysze dojechali na
miejsce, Avea już rozpaliła ognisko i przygotowywała zupę ze znalezionych nieopodal
ziół i z przygotowanego na drogę mięsa. Krasnoludy były mile zaskoczone tym, że
zjedzą coś ciepłego. Każdy przygotował sobie posłanie, oporządził swego konia i usiadł
do kolacji. Przy ognisku wśród ogólnie panującego zmęczenia i ciszy Orin zaczął snuć
opowieść:
− Dziad mojego dziada opowiadał mi o tym, jak powstało Jezioro Łez i skąd
pochodzi jego nazwa… Dawno temu, jeszcze za czasów Elvora i Elesy, tego jeziora nie
było. Zostało ono stworzone tuż po wielkiej bitwie. Legenda powiada, że − jak sama
nazwa wskazuje − zostało wypłakane z prawdziwych łez… Jak to możliwe − spytacie?
Oczywiście za pomocą magii, nie inaczej. Był sobie czarodziej, który miał piękną
ukochaną, a była ona tak piękna, że ludzie śpiewali o jej urodzie serenady, a mężczyźni
umierali za nią w pojedynkach. Jednak jej serce należało do tego czarodzieja. Kochali się
jak nikt na świecie i myśleli, że ich miłość będzie trwać wiecznie. Jednak los szykował
im tragedie… Był pewien bogaty szlachcic, który zauroczony pięknem kobiety nie
przyjmował jej odmowy. Dawał jej wszystkie skarby świata, lecz ona nieugięcie mu
odmawiała, mówiąc, że kocha kogo innego.
Szlachcic, wiedząc, że nie może zdobyć jej serca, postanowił ją porwać. Pewnego
wieczoru uprowadził nieszczęsną z jej własnego domu. Trzymał bidulę w lochach
swego pałacu i usilnie próbował przekonać ją, by go pokochała. Gdy to nie pomogło,
wziął ją siłą.
Piękność zrozpaczona hańbą, jaka ją spotkała, powiesiła się na szalu w swym
więzieniu. Magnat przerażony tym, że doprowadził do jej samobójstwa, skoczył z klifu
do morza. Czarodziej znalazł ciało swojej ukochanej porzucone w lesie. Rozpacz
sięgnęła zenitu, nieszczęśnik nie potrafił zaakceptować losu i bezustannie próbował
przywołać ją do życia. W miejscu, gdzie teraz jest jezioro, odprawił rytuał, dzięki
któremu przywołał duszę do ciała. Niestety jedyne, co zostało z ukochanej, to tylko
poruszające się ciało z duszą. Kobieta, widząc, czym się stała, zaczęła zawodzić.
Czarodziej usilnie próbował uspokoić duszę ukochanej. Kobieta, zauważając
ukochanego, zaczęła błagać go, by ją zabił, ponieważ nie jest jego godna, teraz jest
potworem i nie chce żyć w tym ciele. Beznadzieja i pragnienie bycia przy kobiecie były
jednak tak wielkie, że nie potrafił spełnić tego życzenia. Kobieta w szale
spowodowanym przebywaniem w takim ciele zabiła swego ukochanego, który nie miał
ani siły, ani też woli, by się bronić. Jej dusza była zdruzgotana tym, co zrobiła. Zaczęła
błagać duchy, aby zamienił ją w powietrze, by skończył się jej ból istnienia. Duchy
Powietrza spełniły jej prośbę i zamieniły ją w deszcz. Od tamtego dnia dusza kobiety
przekształcona w deszcz płacze ciągle nad ciałem ukochanego. Deszcz łez wypełnił
dolinę, tworząc jezioro. Mówi się nawet, że czarodziej jako utopiec co wieczór wychodzi
z jeziora i zabija każdego mężczyznę, który ma odwagę podejść do wody i zakłócać
spokój duszy kobiety. Dlatego właśnie nad tym jeziorem ciągle pada i jezioro jest
nawiedzane przez utopce…
Ogień trzaskał w ognisku, ciemność wokoło stała się nagle przytłaczająca. Avea
miała wrażenie, że jakby poza zasięgiem wzroku COŚ: inne istoty, takie bardziej
mroczne, czaiły się w ciemnościach i słuchały opowieści. Gwiazdy na tle bezchmurnego
nieba oświetlały nieśmiało szczyty wielkich drzew. Wszyscy słuchali wesołego śpiewu
ogniska i siedzieli w milczeniu, zastanawiając się nad legendą. Avea myślała, ile prawdy
znajduje się w tej niezwykłej historii. I jak to możliwe, że nad jeziorem ciągle pada
deszcz…
Miała obrać pierwszą wartę i wiedziała już, jakie myśli będą zaprzątać głowę.
* * *
Rozgorączkowany Arcymag Zaklinania Alucin chodził po swoim gabinecie w wieży
lodowego szczytu. Mistrz magii zaklinania był w średnim wieku. Siwe krótko ścięte
włosy poprzeplatane gdzieniegdzie jeszcze czarnymi kosmykami włosów dodawały
jego obliczu uprzejmego charakteru. Pucowata twarz z kurzymi łapkami wokół ust
i oczu emanowała dobrocią oraz radością. Zapewne zmarszczki na twarzy
spowodowane były bardziej ciągłym uśmiechaniem się niż ponurą miną. Oczy maga
były czarne… Choć już straciły młodzieńczy blask, to można jednak zauważyć jeszcze
nutkę radości w oczach. Mimo iż lata młodości ma już za sobą, nadal wygląda na silną
osobę, która może wiele znieść w życiu. Cała postać Arcymaga emanowała życzliwością
i dobrocią. Czasem na świecie spotyka się ludzi, którzy zawsze pocieszą dobrym
słowem, podadzą pomocną dłoń i pomogą nieść pakunki starszym ludziom. Właśnie
kimś takim był nasz Alucin. Biało-srebrna toga maga ze złotymi lamówkami plątała się
podczas szybkiego marszu. Nic by nie wskazywało na to, że ten mężczyzna jest jednym
z najmądrzejszych ludzi na kontynencie, gdyby na plecach swojej togi nie miał
wyszytego emblematu. Emblemat był zadziwiający: plątanina kresek, która
przypominała nałożone na siebie litery. Symbol na pierwszy rzut oka wydawał się tylko
wymyślnym wzorem. Zmieniał on położenie lub stawał się większy bądź znów malał,
żeby z powrotem urosnąć. Teraz emblemat wirował niespokojnie na tkaninie togi.
Wprawne oko dostrzegłoby, że na mankietach rękawów, wstawkach i aksamitnych
dodatkach wyszyte złotą nicią były malutkie znaki runiczne. Dla zwyczajnego
obserwatora były to tylko ozdobne zawijasy niemające konkretnego kształtu.
Zdenerwowany Alucin chodził wokół biurka, zastanawiając się nad anomalią, którą
odkrył. Przebłysk, jakiego doznał, był natychmiastowy. Pobiegł do regału, złapał bardzo
starą, zniszczoną książkę i siadając za biurkiem, otworzył wolumin na konkretnej
stronie. Zaczął czytać. W okamgnieniu wszystko zrozumiał.
− Ufam, że świat nie dowie się, jaką cenę trzeba zapłacić… − Westchnął Alucin.
− A więc już wiesz… To dobrze, będzie mniej tłumaczenia, dlaczego tu jestem −
powiedziała zakapturzona postać wychodząca z cienia biblioteczki. Alucin podniósł
oczy znad książki i spokojnie odpowiedział:
− Wiem i rozumiem jedno: nie powinno ciebie tu być, kimkolwiek jesteś.
Mag wstał znad biurka i podszedł do okna, z którego roztaczał się nieziemski widok
na Wielką Puszczę. Nieznajoma postać w kapturze wyciągnęła dwa zwoje i położyła na
brzegu biurka. Po czym powiedziała:
− Jest to sprawa życia i śmierci, uwierz mi. Wszystko masz w tych pergaminach…
Cała Elesmera liczy na ciebie. Nie zawiedź!
Mówiąc to, zakapturzony osobnik odszedł w cień, by po chwili zniknąć. Alucin,
patrząc się w okno, powiedział do siebie:
− Zawsze jest to sprawa życia i śmierci. Ty o tym doskonale wiesz, prawda?
Podszedł do biurka i przeczytał zostawione zwoje. Poczuł się teraz naprawdę
zmęczony. Usiadł na fotel i stwierdził w myślach: „Znowu losy świata zależą od czynów
kilku nieświadomych tego osób”.
* * *
Avea obudziła się rozgorączkowana z niespokojnego snu. Miała wrażenie, że coś poza
nią się dzieje, jakby jakaś nieznana siła zaczęła działać w świecie. Patrząc na niebo,
przyglądała się wschodzącemu słońcu… Toras, który trzymał ostatnią wartę,
zorientował się, że Avea już dawno wstała. Kazał dla niej obudzić wszystkich i osiodłać
konie. Avea ochoczo zrobiła, co jej kazano, zwłaszcza że nie miała siły siedzieć
bezczynnie i się przyglądać. W czasie drogi drużyna siedziała wyjątkowo cicho. Może to
z powodu zbliżających się deszczowych chmur nikt nie miał ochoty na rozmowę. Orin,
przyglądając się górom, zaintonował pieśń:
Wciąż wspominam dawne czasy
Gdy nasz naród żył pod ziemią
Wciąż pamiętam tamto miejsce
Pełne złota i diamentów
Wciąż pamiętam piękne mosty
Drogi, domy, złote bramy
Wielkie miasta naszych przodków
Siłą naszą zbudowane
Krwią i potem odkupione
I choć żyć tam nie możemy
To ojczyznę mamy w sercach
I wciąż mamy ją w pamięci…
Gdy Orin skończył śpiewać, Toras i Kelar wpadli w jeszcze większą zadumę. Avea, by
przerwać krępującą ciszę, spytała:
− O czym była ta pieśń, Orinie?
Krasnoludy zrobiły minę, jakby były smagnięte biczem. Avea zastanawiała się, czy
nie popełniła jakiegoś błędu, zadając to pytanie. Orin po namyśle zaczął opowiadać
tragiczną historię swego ludu:
− Wiesz, Avea, to, co słyszałem od mojego pradziada, trudne było do wyobrażenia.
Piękne krasnoludzkie miasta padły ofiarą klątwy jakiegoś złego czarnoksiężnika. Nie
wiemy, jaki czarodziej rzucił klątwę ani dlaczego. Owszem, nasz lud jest zaczepliwy
i mściwy, jednak w tamtych czasach bardzo baliśmy się magii. Nasze miasta były
budowane eonami. Były nawet miejsca tak stare, że widziały początki naszej rasy. Avea,
nie wyobrażasz sobie piękna tych miast. Całe ze złota i srebra. Drzwi, bramy, nawet
ściany były ozdobione przepięknymi, grawerowanymi okuciami ze złota. Sufity były tak
wysokie, że nawet gdyby setka krasnoludów stanęła sobie na ramionach, nie sięgnęliby
rękoma sklepienia. Było to gigantyczne miasto z mostami i rzekami pełnymi lawy.
Jednego dnia po prostu napadła na nas epidemia. Wszyscy raptownie się dusili, coraz
bardziej, aż w końcu umierali. Nazywaliśmy to cichą śmiercią… Ludzie umierali w śnie
lub gwałtownie na ulicy. Wczoraj rozmawiałeś z kolegą, dzisiaj nie żyje. Nie oszczędzała
także przyjezdnych… Nawet wielcy czarodzieje tamtych czasów próbowali zdjąć klątwę,
jednak nic nie pomogło. Co roku wysyłana jest ekipa, by sprawdzić, czy coś się zmieniło,
oczywiście sami chętni biorą w niej udział i są to przeważnie krasnoludy. Ale za każdym
razem owi ochotnicy nie wracają. Nasza ziemia przepadła i nic na to nie poradzimy…
Cisza, jaka zapanowała po opowieści Orina, była najbardziej męczącą ciszą, jaką
Avea do tej pory słyszała wśród tej zazwyczaj miłej i wesołej gromadki. Tak w ciszy
przejechali prawie dziesięć godzin, czyli całą trasę do Jeziora Łez. Orin nalegał, aby nie
robić odpoczynku i minąć jezioro jak najszybciej. Avea wiedziała, że towarzysze boją się
przebywać koło przeklętej wody. Po godzinie męczącej jazdy zobaczyli w oddali
deszczowe chmury i jezioro… Avea nie przypuszczała, że będzie ciągle padał deszcz nad
jeziorem. Widok był niepojęty, padało faktycznie tylko nad wodą. Avea bardzo chciała
zobaczyć jezioro z bliska. Gdy je mijali, konie zaczęły zachowywać się niespokojnie.
Srebrzysta, czyli klacz Torasa, niespodziewanie podskoczyła i pognała w dół zbocza
prosto w stronę jeziora. Konie innych towarzyszy niespokojnie skakały w miejscu.
Avea, widząc, że jej klacz również zaczyna szaleć, uspokoiła ją, przemawiając do niej.
Klacz niespokojnie zamachała głową, ale się uspokoiła. Avea zaniepokojona o Torasa
pogoniła na koniu w jego ślady. To, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Toras
ciągnięty za nogi przez utopca trzymał się uzdy konia, który przeciągał go w przeciwną
stronę. Drugą ręką Toras próbował ciąć toporem utopca, ale nie za bardzo mu to się
udawało, tak że w końcu upuścił swój topór. Utopiec z nadzwyczajną zręcznością unikał
ciosów krasnoluda. Avea nie zastanawiając się ani chwili, skoczyła na potwora. Zaczęła
wyrywać mu z rąk kolegę. Toras nie mniej zdziwiony niż utopiec krzyknął do Avei:
− Avea, topór! Masz mój topór!
Dziewczyna jakby nie słyszała słów i siłowała się z utopcem. Wreszcie nie
wytrzymała i po prostu kopnęła go w brzuch, przy okazji okropnie brudząc sobie but.
Zdenerwowana instynktownie przywołała moc, tworząc lodowy sopel. Wbiła go z całej
siły w nadgarstek potwora. Widząc, że bestia się tym nie przejęła, ponowiła atak jeszcze
raz i następny, aż w końcu udało jej się wystraszyć potwora. Dopiero wtedy monstrum
jakby się zorientowało, że ma sopel w nadgarstku i wypuściło krasnoluda z rąk, po czym
uciekło na dno jeziora. Koń, którego tak usilnie trzymał się krasnolud, poleciał jak
strzała przed siebie. Szczęście, że Toras w porę puścił się uzdy, unikając przy tym
stratowania przez kopyta. Avea, zasapana, opierała się o kolana i wpatrywała
w rozpuszczający się brudny sopel. Sama niestety również nie była czysta. Cała zbroja
i tunika ochlapane były krwią utopca. Avea, przypatrując się soplowi, zastanawiała się,
jak to zrobiła. Toras podszedł do niej, popatrzył na jej nadzwyczajną broń i klepnął ją po
plecach, po czym zaśmiał się i rzekł:
− Dzięki za ratunek! Nie wiem, co zrobiłaś, ale utopiec się najwidoczniej tego
wystraszył.
I wskazał na topniejący u stóp Avei sopel.
− Serio! W życiu nie widziałem tak szalonej osoby, która by rzucała się z pięściami
na utopca! A ten kopniak był w dechę! Może jednak nie jesteś taka słaba.
Avea jakby odczarowana wyprostowała się i zaczęła rozglądać na boki. Podniosła
kawałek oderwanego przez sopel mięśnia i wcisnęła do fiolki. Z walizeczki, która była
bezpiecznie przytroczona do siodła, wyciągnęła menzurki i zaczęła napełniać je ziemią,
trawą, wodą z jeziora i deszczówką. Toras zdziwiony zachowaniem Avei zapytał:
− Czemu zbierasz te śmieci?
− Do badań − odpowiedziała dziewczyna, ładując pospiesznie wszystko do kuferka.
Toras jeszcze bardziej zdziwiony odpowiedzią nie oczekiwał dalszych wyjaśnień,
poszedł szukać swego konia. Tymczasem Avea ruszyła w górę zbocza, gdzie jej
towarzysze próbowali nadal uspokoić konie. Podeszła do koni i powoli uspokoiła
każdego. Orin, widząc stan towarzyszki, zaniepokoił się swoim młodszym bratem.
Podszedł do Avei i łapiąc za ramiona dziewczynę, z rozpaczą w oczach spytał:
− Co się stało?! Gdzie Toras?!
Nim Avea zdążyła odpowiedzieć, wszyscy usłyszeli Torasa.
− Może mnie byś poszukał, a nie wyżywał się na druidce? No naprawdę, żeby to
konie od brata były ważniejsze…
Orin, widząc brata, szybko się uspokoił. Podszedł i serdecznie go uścisnął, a później
gwałtownym ruchem, przechylając całą swoją sylwetkę, walnął go pięścią w twarz.
Młodszy brat zmęczony wcześniejszym machaniem toporem i ganianiem za koniem nie
miał tyle siły, by się uchylić, jednak miał siłę, by oddać. Tak właśnie rozpoczęła się
bójka, której rezultatem były połamane nosy i liczne otarcia skóry. Kelar jako jeden
z rozważnych poczekał, aż się spokojnie wyżyją, po czym rozdzielił braci. Avea po
wyleczeniu nosów Orina i Torasa opowiedziała całe zdarzenie nad jeziorem. Toras
tylko przytakiwał i co jakiś czas dodawał uwagi: „To było super! Gadzina była silna!”.
Orin wysłuchawszy relacji, powiedział:
− Dziękuję ci, Avea, za uratowanie mojego brata i przepraszam za wcześniejszy
wybuch. Po prostu to ja powinienem tam być, nie ty. Dziękuję. Już niedługo będzie
zmierzch, więc proponuje odjechać kawałek od tego przeklętego miejsca. − Po czym
wsiedli na konie i odjechali od Jeziora Łez. Avea jeszcze przez długi czas zastanawiała
się, jaki jest prawdziwy powód ulewy nad jeziorem.
Od ostatniego postoju, który zrobili za Jeziorem Łez, cel podróży ciągle się
przybliżał. Szacując drogę, jaka im pozostała do rozstai Elvora, wyliczyli, że dotrą
w południe. Tam Avea miała oficjalnie zostać przyjęta do trzynastego oddziału i dostać
swoje mieszkanie w koszarach. Krasnoludy zapewniały, że we wszystkim jej pomogą.
Avea, mając nowych przyjaciół, już się nie martwiła o przyszłość. Cokolwiek się stanie,
wie, że krasnoludy jej pomogą. Cała sześciogodzinna podróż w stronę miasta minęła
przyjemnie i bez nieprzewidzianych niespodzianek. Podczas wieczornego postoju Avea
doczyściła swoją zbroję i tunikę, więc teraz wyglądała przyzwoicie. Ciężko byłoby
zrobić dobre pierwsze wrażenie, będąc oblepioną krwią potwora. Avea zastanawiała się
nad swoimi przyjaciółmi z puszczy, jak im się wiedzie…
* * *
Grass siedzi na koniu i czeka, kiedy Elder skończy przemowę. Patrząc na otaczających
go ludzi, których zna całe życie, pomyślał:
− Nie lubię się żegnać, zwłaszcza że to mnie żegnają. Avea miała lepiej, wyjechała
dumnie, po bohatersku w nieznane, nie mając czasu nawet się pożegnać. On musi
jednak mieć imprezę i mnóstwo miłych ludzi, którzy na szczęście wciskają mu
bezużyteczne amulety. Czemu ja muszę się ze wszystkimi żegnać? Avea nie musiała się
tak męczyć. Ciekawe, co teraz robi? Pewnie pije z jakimiś krasnoludami albo stoi na
warcie… Same nudy…
Elder skończył właśnie przemawiać. Cała wioska zaczęła klaskać i sypać kwiatami
na odjeżdżających. Grass pełen ufności pojechał główną drogą z dwoma druidami do
Alumiru, zastanawiając się, jak bardzo Avea teraz się nudzi…
Anna Małgorzata Grądzka MAGIA ZIEMI
PROLOG PROMIENIE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA OŚWIETLAJĄ OBSZERNĄ połać pustynnego stepu. Na horyzoncie majaczą cienkie słupy dymu, które z powodu promieni słonecznych wyglądają jak duchy niedawno zmarłych ludzi. Przez poranną mgłę spostrzega się gdzieniegdzie karłowate drzewa i opadające z nich pożółkłe liście. Głęboką ciszę tego poranka zakłóca szum huczącego wiatru, świszczącego wśród drzew. Miejsce to niegdyś było piękną równiną porośniętą bujnym kwieciem, lecz z czasem stało się gołą, zimną połacią stepową. Polana przepełniona różnorodnością zwierząt jest teraz pusta, bez żywej duszy. Zapewne to z powodu jesieni, może z powodu mrocznych czasów, zwierzęta instynktownie uciekły na równiny. Na pożółkłej od zimna trawie, we mgle widać dwie stojące zakapturzone postacie. Wiatr nieubłaganie na nich wieje, próbując zerwać kaptury z twarzy. Ich płaszcze koloru soczystej zieleni wyróżniają się na tle ponurego otoczenia. Przez kolor płaszczy nawet trawa wydaję się być mniej rdzawo-brązowa. Z powodu lekkiego mrozu każdy oddech podróżników zamienia się w białą parę. W powietrzu wyczuwa się emanujące ze wszystkich stron napięcie i nadchodzącą zimę. Kiedy patrzy się na te osoby, które są miłym akcentem wśród złowróżbnego otoczenia, można odczuć spokój. Jednak jest to mylne przeświadczenie. Wpatrując się, zauważamy ręce zaciśnięte w pięści, sztywne plecy, wymuszone ruchy nóg i rąk. Wtedy dopiero uświadamiamy sobie, jak ta dwójka jest przerażona. Niższa, smuklejsza postać, prawdopodobnie kobieta, niezauważalnie dotknęła bladą drżącą dłonią ramienia osoby obok i by zagłuszyć nienaturalną ciszę, niepewnym głosem powiedziała do towarzysza: − Noce robią się coraz dłuższe i zimniejsze… Towarzysz stał w milczeniu, zastanawiał się dłuższy czas nad sensem tych słów. W końcu odwrócił się i melancholijnie rzekł: − Tak… Zima w tym roku zapewne będzie ciężka dla zwierząt… Ciekawe, kiedy spadnie pierwszy śnieg. Kobieta po tych słowach zadrżała od przenikliwego wiatru, opatuliła się bardziej zielonym płaszczem i zacisnęła mocniej pięści. − Wiesz… Zastanawiam się, czy nam się uda… Jeśli coś pójdzie źle… − Nie! Musi się udać! Przerwał jej pospiesznie mężczyzna. Po czym obydwoje spojrzeli ostatni raz na wschodzące jesienno-czerwone słońce i skierowali się na wschód, gdzie kłębiła się oleista czarna mgła. Oddalający się przybysze nie zauważyli pierwszego płatka śniegu opadającego z zachmurzonego nieba.
ROZDZIAŁ PIERWSZY NIESPODZIEWANYPREZENT W WIELKIEJ PUSZCZY WIATR ZWIASTUJĄCY BURZĘ STUKNĄŁ OKIENNICĄ. Mężczyzna obudził się ze snu i mozolnie wstał, by podejść do okna i je zamknąć, sięgnął do szafki nocnej, zapalił świecę. W jej świetle widać delikatnie wyrzeźbioną sylwetkę mężczyzny, po której można stwierdzić, że niejednokrotnie trzymał broń w dłoniach. Zgrubiałe od odcisków ręce trzymające świecę naznaczone są nielicznymi bliznami. Twarz mężczyzny jest poważna, naznaczona wiekiem przez kurze łapki wokół oczu. Najdziwniejszy jest niebieski tatuaż na lewym policzku, zdaje się być żywy, ciągle zmieniać zawiłe wzory i detale niemożliwe do wyłapania okiem. Ukazują bluszcz, wijący się na niewidzialnej podporze. A oczy? Koloru nieziemskiej zieleni, zmęczone, trochę smutne od tego, co zobaczyły na świecie, przepełnione mądrością i litością dla każdego żywego stworzenia. Mężczyzna z westchnieniem podszedł do okna i postawił świecę na parapet. Nim zdążył złapać skrzydło okiennicy, wiatr zdmuchnął płomień i pogrążył go w nieprzeniknionej ciemności. Zaspany stanął w oknie i popatrzył w niezgłębiony mrok. Zadrżał od zimna. W oddali dostrzegł ledwie widoczny zarys sylwetki ludzkiej, która z daleka patrzyła na niego, aby po chwili zniknąć znowu w ciemnościach. Mężczyzna nie wiedząc, co ma o tym wszystkim sądzić, stwierdził w myślach, że owa postać była tylko senną marą albo złudzeniem. Zamknął okiennice i położył się z powrotem do łóżka. Leżał w swoim ciepłym łóżku z dala od szalejącej burzy, czekając aż nadejdzie sen. Ciągle przed oczami miał tę ponurą postać i choć szalała straszliwa burza, słyszał na zewnątrz piski jakichś zwierząt. Myśli, które mu się w głowie kłębiły, nie pozwalały usnąć. Zmęczony ciągłym leżeniem wstał, założył płaszcz i skierował się do drzwi. Tłumaczył sobie, że skoro nie może spać, to wyjdzie na zewnątrz i się trochę rozejrzy. Może jakaś biedna dusza potrzebuje pomocy. Jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył małe poruszające się zawiniątko u progu domu. Podniósł zawiniątko z progu, po czym zamknął drzwi. Na zawiniątku błyszczało coś złotego. Zrozumiał wszystko: oddalająca się postać w mroku zostawiła mu na progu niespodziewany podarunek. * * * Mężczyzna z tatuażem stoi nad sześcioletnią dziewczynką, patrzy się na nią w zamyśleniu. Sześć lat temu znalazł dziecko pod drzwiami. Te sześć lat twardo się z nim obeszło. Zyskał więcej zmarszczek oraz siwych włosów. Postawa wykazuje trochę mniej siły i witalności. Patrzy na dziecko i mówi: − Przepraszam, że ci tego wcześniej nie dałem, ale bałem się, że to zgubisz. Myślę, że jesteś na tyle duża, by to otrzymać. Zaznaczam, że to jest rzecz cenna, więc jej nie zgub. Po czym włożył do rączek dziewczynki broszkę w kształcie złotej kobry, która owijała rubin. Dziewczynka przyglądała się broszce, po czym marszcząc swój mały nosek, powiedziała: − A czy nie masz z niedźwiadkiem albo z króliczkiem? Bo wąż jest taki niemiły i brzydki, wolałabym zajączka… Nie chcę nosić brzydkiej kobry. Mężczyzna westchnął przeciągle, po czym powiedział: − Nie mam innej broszki, i raczej nie ma to znaczenia, czy jest ładna, czy nie… Broszkę
znalazłem przy tobie. Jest to jedyna rzecz, jaką masz po rodzicach. Być może pozwoli ci ich odnaleźć. Poza tym ta kobra jest legendarna. Wiesz, istnieje o niej legenda? Chcesz ją usłyszeć? Dziewczynka pokiwała głową. Mężczyzna usiadł na fotel, posadził małą na kolana i zaczął snuć historię. – Dawno temu, jeszcze przed czasami Elvora i Elesy… * * * – Gdzie nie sięgnąć okiem laaas!! – krzyczy z wyrzutem chłopak ubrany w szare spodnie i brązową tunikę przypominającą do złudzenia kolor pnia drzewa. Rude włosy kontrastują z piegami na nosie i z zielonymi oczami, w których iskrzy się dziecięce zniecierpliwienie. Chłopak jest zauważalny z daleka, jak latarnia na morzu. Wszędzie dostrzega się jego niespotykany kolor włosów. Wpierw jednak, nim się go zobaczy, to się go słyszy. Zdradza go hałas, jaki robi, poruszając się po lesie. Nie potrafi być cicho i chyba nawet nie dostrzega takiej potrzeby. Idzie przodem przed resztą towarzyszy po ledwie widocznej dróżce, która się wije pomiędzy konarami starych drzew. Pomiędzy starymi dębami rosną mniejsze drzewa, niezliczona ilość krzewów, gąszcze malin i jeżyn, a pod nimi połacie jagód, poziomek i borówek. Gdyby nie ta ledwie widoczna ścieżka, z pewnością nasi mali podróżnicy nie zdołaliby dotrzeć do celu, idąc pomiędzy chaszczami. − Nie narzekaj chłopcze! Ten las daje ci jedzenie i chroni przed deszczem! Oburzył się starszy mężczyzna z niebieskim tatuażem na twarzy. Idące przed nim dziewczęta odwróciły się zdziwione nagłym wybuchem gniewu mistrza. Nie da się porównać tych dwóch dziewczynek, ponieważ były swoimi przeciwnościami. Jedna bardzo wysoka, z długimi, prostymi, jasnoblond włosami, ze szlachetnymi, ostrymi rysami twarzy, bladą cerą i jasnymi niebieskimi oczami. Wyglądała jak mała amazonka, miała przewieszony przez ramię łuk i była ubrana w złoto-szarą tunikę, przypominającą jesienne liście. Miała na imię Sara. Popatrzyła z marsową miną na mężczyznę i powiedziała: − Mistrzu Elderze, znasz Grassa, on zawsze jest taki niecierpliwy… Po czym szturchnęła dziewczynkę stojącą obok niej i znów promiennie się uśmiechnęła. Druga dziewczynka odpowiedziała równie szczerym uśmiechem do swojego mistrza. − Nie myślcie, że wasze uśmiechy pomogą mnie jakoś ugłaskać! I tak wymierzę karę temu urwisowi, gdy tylko będziemy na miejscu − powiedział z udawanym gniewem mistrz. − W takim razie będę pierwszy! − krzyknął z radością Grass i pobiegł ścieżką, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Jedyne, co po nim zostało, to serdeczny śmiech i upomnienia mistrza wykrzyczane w pustą przestrzeń. Elder popatrzył na krętą ścieżkę i raptownie zachciało mu się usiąść, by odpocząć. − To już nie na moje nogi chodzić na takie wędrówki. Mam sześćdziesiąt trzy lata… Ile to czasu minęło, kiedy byłem tak młody… Stanął na chwilę, by dać odpocząć nogom. Dziewczynki nie usłyszały, co mówi, i nie zobaczyły, jak mistrz przystanął, bacznie im się przyglądając. Zajęte były rozmową, przerywaną co jakiś czas dziewczęcymi chichotami. Kontrast pomiędzy nimi był niezaprzeczalny. Sara wyglądała, jakby miała w sobie elficką krew, za to Avea wyglądała jak
przeciętny druid, czyli zdawała się zlewać z otoczeniem. Szaro-brązowe włosy, falowane i krótkie zdawały się żyć własnym życiem. Kilka włosów opadało jej na czoło, zakrywając połowę twarzy. Twarz miała miłą, nie była pociągła ani jakaś toporna, po prostu okrągła z różowymi policzkami i ciągle radosna. Przez niesforne kosmyki iskrzyły się czarne oczy, emanujące radością, niewinnością, ale także pewnym dystansem. Karnację miała ciemno- ziemistą, jakby ciągle biegała w słońcu. Nie była niska, lecz nie wyróżniała się z tłumu. Ubrana w brązowo-szarą tunikę szła z kijem w ręku. Gdyby nie dźwięk jej śmiechu, byłaby zapewne niezauważalna wśród otoczenia. Elder popatrzył na wielkie korony drzew, w których igrały promienie słońca. Przyglądał się grze światła i myślał. „Ile to już lat minęło od tej burzy? Dwanaście wiosen? Nie… Czternaście lat… Właśnie tyle minęło…”. Po czym wyrwał się z owego zamyślenia i popatrzył na ścieżkę, gdzie było widać już tylko złotowłosą Sarę. Pospieszył za swoimi uczniami w głąb lasu… Po pięciu minutach niestrudzonego marszu dotarli do kwiecistej polany. Wkoło łąki, w równomiernym okręgu jak mur rosły stare, potężne dęby. Majestatyczne korony tych drzew tworzyły jednolity dach nad polaną. Na środku polany znajdowało się kamienne koło z idealnie ułożonej mozaiki. Na pierwszym pierścieniu widniały nieznane runy dawno zapomnianego języka. Elder obszedł koło, dokonując oględzin, po czym stanął na skraju łąki i zaczął śpiewać w nieznanym języku piosenkę. Gdy skończył, skierował wzrok kolejno na każdego ucznia, zatrzymał się na Grassie. „On nigdy nie był cierpliwy” − pomyślał, tym samym wymyślając karę dla chłopca. Zaśmiał się na głos i powiedział do Grassa: − Grass, ty będziesz ostatni. To kara za dzisiejsze zachowanie i ogólnie za całokształt. Sara, zapraszam cię do kręgu. Blondwłosa dziewczynka podeszła pewnie do kręgu. Stanęła na środku i przerzuciła włosy na prawe ramię, po czym płynnym ruchem skierowała ręce do nieba i skupiła swoją moc w kręgu. W tym samym momencie runy zaczęły błyszczeć jasnym światłem. Sara, zauważywszy to, oniemiała, opuściła ręce i odeszła od kręgu. Elder, by przełamać niezręczne milczenie, uśmiechnął się i powiedział: − Aha! Widzę, że już mamy wioskowego zaklinacza! Poklepał dziewczynę po plecach i popatrzył na Aveę. Ta bez jakiegokolwiek ponaglenia niepewnie ruszyła do kręgu. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i powoli uniosła ręce do góry. Na początku nic się nie działo wewnątrz kręgu, jednak po chwili z run błysnęło to samo światło, które oślepiło obecnych. Dziewczyna stała tak przez chwilę z zamkniętymi oczami, później niepewnie je otworzyła i opuściła ręce, po czym bez cienia uśmiechu wyszła z kręgu i stanęła koło przyjaciółki. Elder spojrzał na dziewczynkę, odkaszlnął, przypominając sobie podobną sytuację. Kiedy ocknął się ze wspomnień, powiedział: − Czyli Avea, zrobimy z ciebie uzdrowiciela. Dobrze, teraz ty Grass, tylko się nie wygłupiaj! Poinstruował mistrz swego ostatniego ucznia. Chłopiec się zaśmiał i bez cienia lęku wbiegł do kręgu. Jak pozostali wykonał odpowiedni ruch, skupił się. Czekali dość długo na cokolwiek, co mogłoby wskazać choćby cień magii w chłopcu. Po dłuższej chwili, szczerząc zęby, podbiegł do dziewczyn i wypiął dumnie pierś. Elder, przypatrując się temu, powiedział:
− Dobrze! Chłopcze, na szczęście nie masz magii. Patrząc na trójkę swoich podopiecznych, zastanawiał się, jaki los czeka tych młodych druidów. Po chwili spoważniał i zaczął mówić wyniosłym tonem: − Właśnie skończyła się wasza ceremonia wstąpienia do społeczności druidzkiej, a zarazem odkryliście, czy macie moce. Od tej pory jesteście pełnoprawnymi druidami. Dalsza część ceremonii, czyli świętowanie, odbędzie się wieczorem w wiosce. Do tego czasu macie wolne i możecie robić, co się wam żywnie podoba. Gdy skończył, dzieci zaczęły biec w stronę pobliskiego strumienia, przekrzykując się nawzajem. Elder popatrzył na dróżkę, którą przyszli, zdawała mu się dłuższa niż zwykle. Myślał przez chwilę nad tym, czym jest przyszłość dla każdego z nas. Po czym mędrzec, opiekun i przywódca rady druidów wyraził na głos swoją myśl, lecz odpowiedź usłyszał tylko wiatr, który poszedł w ślady mędrca i jako echo powiedział zaledwie początek jego słów: „Chyba tylko czasem…”. * * * Avea siedziała sobie na drzewie i obserwowała przybyszów, którzy przyjechali do wioski. Grass powiedział jej, że jest to cyrk zmierzający w kierunku stolicy ludzi, który przez kilka dni zabawi u nich w wiosce, odpoczywając przed przedstawieniem u króla. Oczywiście Elder jako ich mistrz na tę okazję dał im zadanie. Stwierdził bowiem, że skoro przybysze zostaną tu na dłużej, to jest możliwość, by się od nich czegoś nauczyli. Grass jak zwykle pobiegł do akrobaty, który znał sztuki walki, i właśnie teraz ćwiczyli razem na polanie. Avea obserwowała uważnie ich ruchy. Sama chciała wybrać tego ekwilibrystę, ale przyjaciel ją uprzedził. Sara również wybrała nie najgorzej, bo znalazła kogoś, kto specjalizuje się w rzucaniu nożami i strzelaniu z łuku. Ponoć jej tymczasowy mistrz nigdy nie chybił. Avea przez to, że zastanawiała się za długo, straciła swoją szansę i teraz nic jej nie zostało. Gdy tak siedziała w ukryciu i obserwowała akrobatę, usłyszała głośne chrząknięcie. Pospiesznie skierowała swój wzrok na dół. U podstawy drzewa siedział grajek i wydawało się, że nie zauważył obecności dziewczyny. Przypatrzyła się mężczyźnie z lutnią. Grajek był ubrany w strój błazna, trzymał instrument na kolanach. Coś w nim było dziwnego… Avea znudzona oglądaniem tych samych ruchów zeszła cicho na ziemię, by dokładnie obejrzeć błazna. Siedząc na ostatniej gałęzi, przyjrzała się jego twarzy. Zauważyła, że jest ślepy. Zastanowiła się, dlaczego jeszcze go trzymają przy sobie, skoro jest dla nich tylko ciężarem. Po chwili zrozumiała, że choć wydaje się bezbronny, to tak naprawdę jest silniejszy psychicznie od tego akrobaty i wytrwalszy w działaniu niż strzelec. By żartować, też trzeba mieć wiedzę. Błazen, jakby czytając w jej myślach, powiedział: − Ciesz się, że widzisz, gdy reszta jest ślepa. Masz wtedy przewagę, nieważne jak małą. Avea zeskoczyła z ostatniej gałęzi i powiedziała: − Czasem nawet przenikliwość i znajomość świata nie pomoże, gdy trafisz na silniejszego. Prawa natury: słabszy zawsze zostanie zjedzony. Nikt nie chce jednak tego dostrzegać, ale każdy z nas żyje kosztem życia jakiejś istoty. Błazen uśmiechnął się wesoło i powiedział: − Najświętsza prawda, moje dziecko! Otacza nas nierozerwalny krąg życia i śmierci, a my
przez całą wieczność będziemy częścią tego kręgu, nawet gdy już nas nie będzie. Podobasz mi się, dlatego przedstawię się, choć zaznaczam − zwykle tego nie robię. Mam na imię Tennin. Jeśli odpowiesz na moje pytanie, pomogę ci zaliczyć misję. Bo szukasz sobie tymczasowego mistrza, prawda? Avea, wiedząc, że kiwanie głową nic nie da, powiedziała wprost: − Pytaj, a ja odpowiem. Później zdradzisz mi swoją wiedzę. Tennin zamyślił się na chwilę. Avea wiernie stała w tym samym miejscu i nie ponaglała Tennina. Obserwowała go. Kiedy minęła godzina, dziewczyna zastanawiała się, czy przypadkiem nie zasnął, po dziesięciu minutach miała zamiar już odejść i sobie pójść, gdy Tennin powiedział: − Pokory ci nie brak i cierpliwość też masz niczego sobie. Jesteś gotowa na wiedzę, jaką mam ci do przekazania, ale wpierw moje decydujące pytanie. Co jest lepsze: głupi mędrzec czy mądry głupiec? Avea nie zastanawiała się nad słowami Tennina, bo cokolwiek na to odpowie, to nie miało znaczenia i ona to wiedziała. Tu nie ma ani prawidłowej odpowiedzi, ani wyboru, tu jest tylko istotne, jak postrzega to zdanie osoba, która ma na nie odpowiedzieć. Nie namyślając się więc za wiele, odpowiedziała: − Niebezpiecznie jest mieć wiedzę i nie myśleć… To jakby dać sztylet wrogowi i odwrócić się do niego plecami. Tennin nieznacznie pomachał głową, przytakując słowom Avei, po czym stwierdził jakby już do samego siebie: − Czasem i głupiec mądrze powie, a mędrzec się zbłaźni… Zaczął uczyć Aveę jakiegoś nieznanego jej dotąd języka. Pokazywał rośliny i wymawiał ich nazwy w tym nadzwyczajnym języku. Dziewczyna znała te rośliny z zajęć alchemicznych, znała również ich zastosowanie, jednak to, co mówił i jak je nazywał błazen, było jej nieznane. Później nauczył ją zapisywać każdy dźwięk i rytm na papierze, a następnie go odtwarzać. Avea przesiedziała pod tym drzewem dwa dni. Przez ten czas nauczyła się wyrywkowo nazw roślin i zwierząt w nieznanym dotąd jej języku, zapisywać melodie i pieśni. Zrozumiała, że wiedza, którą jej przekazano, nie jest zbyt pożyteczna, jednak nie chciała zrobić przykrości Tenninowi. Podczas tych dwóch dni nauczyła się wszystkiego, co błazen miał jej do przekazania. Tennin ostatniego dnia powiedział: − Twój umysł jest ciekawy, widzisz to, czego inni nie widzą. Potrafisz zrozumieć każdą osobę i to jest twoja wartość. Nie strać jej, ale nie zgub się w swoich emocjach. Może chcesz zostać moim uczniem na stałe? Zmęczona Avea popatrzyła na Tennina i po chwili odpowiedziała: − Wiedzę masz wielką, mistrzu, i chciałabym ją posiąść, ale nie mogę. Puszcza mnie potrzebuje. Tennin wstał i podniósł lutnie, odchodząc do karawany, rzekł: − Nie tylko ja mam wielką wiedzę, tu też się ona kryje. Chcesz prawdziwej mądrości? Wsłuchaj się w słowa puszczy, może ona ci coś opowie… Avea, patrząc na odchodzącego mistrza, wiedziała już, o jaki dar poprosi ducha puszczy…
* * * Elder stał nad dziewczynami i cały czas zaglądał do misek z wodą, jakie stały przed nimi. Sara i Avea siedziały z dłońmi w wodze, skupiając się na czymś. Avea nie wytrzymała ciągłego siedzenia przed glinianą miską z wodą. Zdenerwowana marnowaniem czasu, z wyrzutem powiedziała do mistrza: − Nie dam rady! Nie ma prostszego sposobu? Nie można ot, tak rozkazać i tyle? Elder popatrzył na swoją uczennicę z żalem. Wiedział, co ma na myśli. Chciałaby, by wszystko było prostsze. Rozumiał, jakim ciężarem może być talent magiczny w świecie, gdzie magia jest negowana i dyskryminowana. Wszystko, czego ludzie się boją, niszczą, a on już doskonale to rozumiał. Westchnął przeciągle i przyglądając się uczennicom, powiedział: − Nie ma innego sposobu, byś uchroniła od swojej magii innych. Pamiętaj, najważniejsza jest kontrola nad mocą. Jeśli ją stracisz w złym momencie, możesz wyrządzić krzywdę sobie i wielu innym ludziom. Masz wybór: albo samodyscyplina, albo odizolowanie od świata. To co wybierasz? Dziewczyna spokojnie włożyła ręce do miski i kontynuowała ćwiczenie. Elder jeszcze raz powtórzył polecenie. − Musicie wyczuć tę wodę. Poczuć jej gęstość, smak, to, w jaki sposób wsiąka w wasze ciało. Sprawcie, by była na wasze zawołanie. Połączcie swoją moc z żywiołem. Ma zamarznąć, zawrzeć i wyparować. Jeśli wam to się uda, przejdziemy do następnego ćwiczenia. Dziewczynki z żalem popatrzyły na naczynia, skupiając się ponownie na ćwiczeniu. * * * Elder spojrzał na widnokrąg. Krąg obrośnięty trawą wyglądał niczym skupisko zwyczajnych kamieni pośrodku lasu. Coś, co było kiedyś pięknym pomnikiem kultury druidzkiej, teraz jest tylko stertą gruzu. Piękna polana ostatecznie zespoliła się z lasem. Wszędzie, gdzie były kwiaty, teraz rosną wszelkiego gatunku drzewa i krzewy. Nie mogąc znieść dalszych myśli o tym miejscu, skierował wzrok na Aveę. W myślach rozważał, jak czas zmienił nie tylko jego samego, ale także bliskie mu osoby. „Nie tylko polana się zmieniła… Jeszcze sześć lat temu stała tu mała, zagubiona dziewczynka. Pamiętam jej dziecięcą niewinność w oczach i ciekawość świata, która została zastąpiona mądrością i doświadczeniem, a radość stała się chłodną kalkulacją. Z twarzy znikły dziecięce, różowe policzki. Namalowany na policzku tatuaż opiekuna zastąpił dziecięce rysy. Z rozmyślań wyrwał go cichy odgłos trelu słowika. Przyjrzał się jeszcze raz swojej uczennicy i rzekł: − Avea, w moich oczach zawsze będziesz dzieckiem. Dziewczyna uśmiechnęła się miło i położyła dłoń na sercu, po czym ukłoniła się, mówiąc: − Elderze, dla mnie zawsze będziesz moim mistrzem. Rozmowę przerwał donośny śmiech Grassa, który wyjrzał zza drzew z łobuzerską miną. Nie przypominał już rudowłosego chłopca. Włosy mu pociemniały i miały teraz kolor kasztanowy. Atletyczna sylwetka i wesołe spojrzenie znad opadających włosów pokazywały, iż jest łamaczem kobiecych serc. Chłopak podszedł do Avei i szturchnął ją w żebra, mówiąc:
− Już nie musisz się podlizywać, przecież zostałaś opiekunem, teraz ludzie cię po stopach będą całować. Elder pomachał z rezygnacją głową, po czym ochrypłym głosem powiedział: − Jak zwykle pojawiasz się w nieodpowiednim czasie… Nikt nie może być na przysiędze Avei, taka jest tradycja. Chłopak zrobił naburmuszoną minę i stwierdził: − Jak bym mógł nie pogratulować mojej słodziutkiej Ave stanowiska opiekuna? Avea, wyciszając się, zjednoczyła się z lasem i otoczeniem, zupełnie zapomniała o przebywających wkoło niej ludziach. Miała ten problem od czasu zaprzysiężenia. Wyczuwała bowiem instynktownie las i jego mieszkańców, od mrówki po człowieka. Była w stanie usłyszeć albo raczej poczuć jak drzewo pobiera soki z ziemi lub jak kwiatek rozwija płatki. Nie potrafiła ostatecznie stłumić tego daru, co sprawiało, że niejednokrotnie traciła kontakt z otoczeniem. Grass tak jak i wszyscy nie wiedzieli, jaki dar dostała przy ceremonii. Trudno było się też domyśleć, kiedy go używała, ponieważ wydawała się wtedy po prostu zamyślona. Grass chwilowo skupił uwagę na Avei i by wyrwać ją z transu, szepnął jej do ucha: − O czym tam myślisz, słodziutka? Powróciwszy do rzeczywistości, zastanowiła się, czyją obecność poza dwójką tych osób wyczuła. Po chwili zastanowienia krzyknęła: − Sara! Zejdź z drzewa! Dziewczyna sprężystym skokiem odbiła się od gałęzi i wylądowała z gracją na ziemi. Elder uśmiechnął się na widok Sary, która teraz wyglądała jak prawdziwa amazonka. Długie złote włosy zawiązane w warkocz opadały na prawe ramię, przez które przewieszony miała łuk. Sara była tak wysoka i szczupła, że przypominała jedno z młodych drzew. Jasne oczy połyskiwały mądrością i ciągłym zainteresowaniem. Sama dziewczyna była tak cicha w lesie, że rzadko kiedy można było usłyszeć jej obecność. Była najlepszym łowcą, nawet mężczyźni nie potrafili jej dorównać. „Ona też się bardzo zmieniła… ” − pomyślał Elder. Po czym odchrząknął i uroczystym tonem zaintonował: − Avea, czy zezwalasz na udział w twojej przysiędze lasu osób postronnych? Dziewczyna nieśmiało kiwnęła głową, a Elder kontynuował dalej: − W takim razie zebraliśmy się tu, by wysłuchać przysięgi nowego obrońcy. Jak nakazuje tradycja, jako nowy opiekun dostajesz podarunek, o jaki poprosisz. Rytuał nakazuje, by był to prezent, dzięki któremu będziesz mogła bronić swego lasu jako opiekun. Zatem − o co chcesz poprosić ducha Wiecznej Puszczy? Avea wzięła głęboki oddech i skupiwszy całą swoją moc, rzekła do ducha lasu: − Choć obrońca powinien mieć broń, by móc cię chronić, duchu, ja jako druid postaram się bronić ciebie przez mądrość i wiedzę. Duszo Wiecznej Puszczy, daj mi więc swoją wiedzę oraz mądrość o świecie. Zapadła głęboka cisza, jakby cały las się namyślał nad odpowiedzią. Wszyscy znieruchomieli, gdy niespodziewany szum gałęzi całej puszczy zaczął przekazywać wiedzę
swemu nowemu opiekunowi. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Dźwięk był jak dawno zapomniany język, jak pieśń lasu. Tylko Avea usiadła spokojnie na ziemi i momentalnie zasnęła, słuchając mądrości Wiecznego Lasu. Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl/
ROZDZIAŁ DRUGI NIESPODZIEWANYWERBUNEK CO WSZYSCY MYŚLELI TEGO PORANKA, KIEDY PRZYSZŁA straż dyscyplinarna? Prawdopodobnie, że jest to rutynowa kontrola. Sara nigdy nie przypuszczała, że tak może potoczyć się ich los. Niejednokrotnie zastanawiała się, czy wszystko stało się przez nieznajomą osobę, czy też tak było pisane się potoczyć. Dzień był taki sam jak zawsze. Wszyscy wstali ze wschodem słońca, zjedli śniadanie i zaczęli wykonywać swoje prace w ciszy i spokoju. Błoga sielanka tej małej wioski druidzkiej miała być lada chwila przerwana. Niektórzy, tak jak nasz przyjaciel Grass, nie mieli obowiązków i wstając wraz z przebudzoną wioską, skierował swe kroki ku puszczy. Jego jedynego ciekawiło, co znajduje się za Wielką Puszczą, toteż zawsze gdy miał chwilę, chodził na jej skraj i obserwował dalekie słupy dymu, wpatrywał się w daleki obraz wiosek. Tego dnia na spacerze szedł główną drogą. Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył czterech nadjeżdżających jeźdźców. Grass, nie zastanawiając się ani chwilę, pobiegł do domu Avei. Szczęśliwym zrządzeniem losu Avea i jej przyjaciółka jadły śniadanie na werandzie. Zdyszany Grass przez chwilę łapał oddech, po czym jednym tchem powiedział: − Obcy jadą! Avea nic nie mówiła, piła dalej herbatę. Przyjaciel ze zdziwieniem patrzył na Aveę, wreszcie wyszeptał: − Czy ty w ogóle mnie słyszysz! Obcy jadą, zrób coś! Avea odłożyła ze zrezygnowaniem kanapkę, wzięła łyk herbaty i odpowiedziała: − Właśnie robię, jem śniadanie, czekam na nich i myślę, czego od nas chcą. Pamiętaj, pośpiech jest złym doradcą, Grass. Lepiej usiądź i zjedz z nami śniadanie. Masz trochę herbaty, na pewno biegłeś całą drogę. W milczeniu nalała mu z dzbanka herbaty, postawiła przed nim filiżankę i talerz z kanapkami. Przyjaciele patrzyli na Aveę w milczeniu. Rozumieli, co chciała przez to powiedzieć. Żadna histeria nic nie da, wręcz przeciwnie − ludzie, dowiedziawszy się, że ktoś zmierza w ich stronę, pochowaliby się w domach, a taka sytuacja byłaby podejrzana. Wiedzieli, że niezależnie od wszystkiego, nowy opiekun wie, co robi. W ciszy jedli więc śniadanie, zostawiając Aveę z jej myślami. Dziesięć minut później Avea wyczuła ludzi zbliżających się do wioski. Wstała od stołu i poszła do gabinetu, by zabrać Księgi Ludności. Następnie skierowała się do domu mistrza, po czym powoli poszła z nim w kierunku centralnego drzewa. Przyjaciele, widząc, co robi, podążyli za nią. Avea z mistrzem spokojnie usiedli na ławce i skierowali wzrok na drogę. Grass i Sara dołączyli do nich. Po trzech minutach można było z daleka dostrzec cztery sylwetki uzbrojonych ludzi na koniach. Mieszkańcy powoli, zdziwieni obecnością obcych, przerywali swoje prace lub kończyli rozmowy i przypatrywali się przybyszom. Z bliska czwórka osobników stała się bardziej widoczna. Na czele grupy był młody, blady, szczupły, zielonooki blondyn, który patrzył na wszystko ze skwaszoną miną. Najwidoczniej nie był zadowolony z tego, iż musiał tu przyjechać. Twarz miał przystojną, a rysy twarzy okazałe. Gdyby nie ta skwaszona mina,
można by powiedzieć, iż sam książę przyjechał do wioski. Ubrany tak samo jak pozostali towarzysze w czarny płaszcz do kolan, z czerwoną przepaską na ramieniu, czarne spodnie i szarą koszulę. Za mężczyzną na koniu jechała kobieta, która tak samo jak jej szef nie była szczęśliwa z tej wyprawy. Była na swój sposób piękna: długie kasztanowe włosy opadające falami na plecy, czarne oczy i smukła, dostojna twarz. Kobieta zauważyła istnienie delegacji i skierowała zabójczy wzrok na Sarę. „Nic dziwnego, w końcu trafiła na kobietę równie piękną, co ona” − pomyślała Avea i przyglądając się dwóm innym podróżnikom, spostrzegła łysego mężczyznę z groźną blizną na twarzy, który był tak barczysty i wielki, że jego koń miał problem z noszeniem go na grzbiecie. Facet przyglądał się swoim obgryzionym paznokciom z nadzwyczajną wnikliwością. Czwarty osobnik trzymający się z tyłu ubrany był inaczej niż jego towarzysze. Strój trudno było dostrzec, ponieważ wszystko zasłaniał czarny płaszcz. Avea nie mogła rozróżnić rysów twarzy nieznajomego, bo okryty był kapturem, co czyniło zeń tajemniczą postać. Miała z jakiegoś powodu przeczucie, że właśnie ta osoba będzie sprawiać największy problem. Dziwnie się czuła, patrząc na tego mężczyznę. W pewnym sensie wyczuwała, jakby coś ją z tą osobą łączyło. Popatrzyła na zbierających się wokół ludzi z wioski. Pomyślała w duchu, że taka delegacja nie wróży nic dobrego. Przybysze podjechali do drzewa, dowódca skierował wzrok na Eldera i z ironią powiedział: − Gdzie jest wasz wódz, tubylcze? Nie padła jednak żadna odpowiedź. Cisza się przedłużała. Wówczas osobnik powiedział do swoich towarzyszy: − Widzicie, jacy niedorozwinięci! W ogóle nie rozumieją, co do nich mówię! Wszyscy obcy zaczęli się śmiać. Gdy już przestali pokładać się ze śmiechu, Avea przemówiła: − Muszę was rozczarować, rozumiemy, co do nas mówicie. Nie mamy tu żadnego wodza. Nazywam się Avea i jestem tutejszym opiekunem. Czy można wiedzieć, z kim mam przyjemność i w jakiej sprawie do nas przybyliście? Wypowiedź wywołała nie lada zdziwienie u nieznajomych, jednak ich dowódca wcale nie był zmieszany, odpowiedział tylko sarkastycznie: − Więc jest tu jednak ktoś rozumny! Jaka kultura, aż dziw bierze, że w takiej dziczy można spotkać takie osoby! Nazywam się Artur Vinster i jestem kapitanem tej oto drużyny dyscyplinarnej. Ta piękna pani to moja zastępczyni, Lilo Inster, a ten duży to szeregowy Green Efer. Tym czwartym proszę się nie przejmować, on jest osobą, którą spotkaliśmy po drodze. Jesteśmy tu, aby w ramach sojuszu zwerbować do wojska każdego zdolnego do walki mężczyznę. Chyba umiecie pisać i macie Księgi Ludności? Wszyscy byli naprawdę zdziwieni. Od czasu pierwszego sojuszu nie było takiej straszliwej sytuacji, by do wojska rekrutować druidów. Musi być naprawdę ciężko, skoro posuwają się do rekrutacji ludzi, którzy nigdy w rękach nie mieli broni i nie mogą jej używać. Avea podała Księgi i zaczęła przyglądać się jeszcze raz przybyszom. Zastanawiała się, dlaczego czwarty nieznajomy tu przybył? Co go sprowadzało? Ciężko było jej się do tego przyznać, ale bała się odpowiedzi na te pytania. Dowódca, nie tracąc czasu, otworzył Księgę
Ludności i skierował się ku ostatnim stronom. Po dwóch minutach drobiazgowego czytania kazał wystąpić trzem mężczyznom, w tym również Grassowi. Poinformował, że wszyscy druidzi kierowani są do koszar w mieście Alumir, a niepojawienie się w koszarach za trzy dni będzie oznaczało dezercję, karą jest śmierć przez powieszenie. Grass przyjął tę informację z wyjątkowym spokojem. Po prostu się uśmiechnął. Avea nie martwiła się o Grassa. Wiedziała, że prędzej czy później odejdzie z wioski, by szukać przygód. W tej sytuacji przynajmniej będzie wśród swoich i ktoś się nim zaopiekuje. Avea poczuła, że odzyskuje panowanie nad sytuacją, bowiem nie było możliwości, by mogli czegoś więcej od nich oczekiwać. Chłopcy z wioski przez rok powłóczą się w twierdzy i bezpiecznie wrócą do domu. „Nie ma, czego się bać” − zawtórowała sobie kolejny raz w myślach. W mgnieniu oka zakapturzony osobnik zszedł z konia, podszedł do niej, złapał za rękę i podciągnął rękaw, obejrzał ramię, po czym stwierdził: − Nie masz próby… Pójdziesz do gwardii na trzy lata i nie złamiesz żadnego z druidzkich praw, a wtedy zaliczysz test. Teraz pojedziesz z tymi ludźmi do najbliższych koszar gwardii. Avea, zetknąwszy się z tą osobą dłonią, stanęła w zdumieniu, przeszły ją nienaturalne ciarki, a gdy usłyszała głos, z jakiegoś powodu wydawało jej się, że już gdzieś go słyszała. Nieznajomy odszedł, wsiadł na konia i pojechał. Wszyscy stali w osłupieniu. Teraz wiadomo, po co przyjechał. Dopełniła się tradycja przysięgi opiekuna. Skoro próba i czas zostały wyznaczone, nie ma już nic do powiedzenia. Avea, słysząc te słowa, zrozumiała, że czeka ją niemożliwe zadanie do wykonania. Będzie musiała walczyć na wojnach, używać broni, przebywać w niebezpiecznym mieście i niewątpliwie używać niedozwolonej magii. Za złamanie reguł czeka tylko jedna kara: wygnanie. Wszyscy przebudzili się z letargu, gdy przemówił Elder: − Obcy poddał cię próbie. Podał miejsce i czas. Liczę, że temu podołasz, Avea. Drużyna werbunkowa chyba zrobiła już swoje, więc żegnam. Po tych słowach zaczęli się już rozchodzić, lecz w ostatniej chwili Artur powiedział: − Jeśli opiekun chce pojechać z nami, niech się spieszy. − Po czym skierował wzrok na Aveę: − Masz dziesięć minut. Spakuj się i pożegnaj. Radzę to zrobić dobrze, bo możesz tu już nie wrócić. − Powiedział to, uśmiechając się wyjątkowo złośliwie. Avea miała przeczucie, że raczej nie będzie to miła podróż. „Możesz tu już nie wrócić…”. Słowa te jeszcze długo brzmiały jej w umyśle.
ROZDZIAŁ TRZECI PODRÓŻ W NIEZNANE AVEA NIGDY NIE JEŹDZIŁA KONNO, NIE MIAŁA CZASU już na naukę. Dostała od jednego mieszkańca wioski konia i siodło. Była to kara klacz z łatą pod okiem nazwana przez to Łatką. Koń był bardzo spokojny, toteż Avea nie miała problemów z jazdą, jednak samo już siedzenie powodowało u niej ból w dolnej okolicy pleców. Jechała z tyłu, w pobliżu dryblasa imieniem Green. Raczej nie jest on najlepszym rozmówcą. Na każde zadane pytanie niebezpiecznie łypał okiem w jej kierunku. W czasie całej drogi nikt się do niej nie odzywał, choć to akurat wcale jej nie przeszkadzało. Przewidywania co do podróży okazały się trafne. Jedyne co zrozumiała ze studiowania mapy, to tylko to, że nie jadą w stronę Alumiru, czyli nie ma szans na towarzystwo innych druidów. Zamiast rozmyślać o niezbyt pewnej przyszłości, Avea skupiła się na widokach. Jechali wschodnim traktem. Kopyta koni stukały o kamienistą drogę, co chwilę mijali jakiś mały wiejski domek bądź ludzi pracujących w polu. Momentami widać było jakąś małą, odgrodzoną od innych pól polanę, gdzie pasło się bydło. Niekiedy można było dostrzec jakieś drzewo lub krzew. Avea odwróciła się w kierunku Wielkiej Puszczy. Nawet z tak daleka były widoczne wiekowe drzewa lasu. Zielone morze drzew na tle błękitnego nieba. Widok sprawiał radość, ale wywoływał również smutek. Avea wiedziała, że teraz musi skupić się na drodze. Po raz ostatni spojrzała na puszczę. Jechali główną drogą w kierunku stolicy Elmeronu. Dowiedziała się nieco o tym mieście od gbura Artura. Stwierdził, że to jest zaszczyt ujrzeć stolicę Elesmery dla takiego barbarzyńcy jak ona. Wprawdzie do stolicy jeszcze trochę drogi, jednak już z daleka widać jej potężne mury. Stanęli na popas, oczywiście najgorsza czynność, czyli opieka nad końmi przypadła jej. Avea zdjęła z koni siodła, by mogły odpocząć, i zaprowadziła do strumyka, aby się napoiły. Nim wróciła z końmi i znowu je osiodłała, towarzysze skończyli jeść i zaczęli się pakować. Wyszło na to, że musiała zjeść, jadąc konno. Podróż do Elvoru trwała dwanaście długich, męczących godzin. Dla Avei był to chyba najgorszy czas w życiu. Miasto Elvor było duże, tłoczne i głośne. Ludzie ubrani w najrozmaitsze kolorowe stroje wyglądali jak papugi. Harmider, tłok i niespotykane dotąd zapachy przytłoczyły Aveę. Ludzie stojący przy straganach przekrzykiwali się nawzajem, zachwalając swoje produkty. Stragany były przepełnione różnorodnymi przedmiotami. Najbardziej okazałe były wystawy ze strojami kobiecymi. Avea nigdy w życiu nie widziała tak dziwnych ubrań. Najbardziej jednak zainteresowała ją wystawa sklepu alchemicznego. Wszystkie menzurki, tłuczki, moździerze i aparatury lśniły w słońcu i przyciągały wzrok. Wówczas obiecała sobie, że jak będzie miała chwilę wolnego czasu, to zajrzy do sklepu. Dziwiło ją również to, jak ludzie chcą mieszkać w tak zimnym miejscu. Drogi, domy i mury z kamienia. Dla niej było tego już za wiele. Gdy tak pochłaniała widoki wielkiego miasta, nie zauważyła, że doprowadzono ją do tutejszych koszarów gwardii. Wszakże chciała naprostować sprawę, by trafić do Alumiru. Nie pozwolono jej jednak na to. Artur jako osoba, pod której była rzekomo ochroną, wypełnił za nią wszystkie dokumenty z sadystycznym wręcz
wyrazem zadowolenia na twarzy. Skierowano ją do kwatermistrza, który dał jej 50 złociszy i standardowy zestaw gwardzisty, czyli krótki miecz i półpłytową zbroję. Wraz z pieniędzmi, które wzięła ze sobą, miała 100 złociszy. Pomyślała, że jak będzie miała chwilę, to postara się pójść na zakupy. Założyła zbroję i przypięła miecz, modląc się do duchów ziemi, by nie musiała go używać. Skierowano ją do konwoju kierującego się na rozstaje Elvora, do twierdzy martwych dusz. Nazwa budziła w niej złe emocje, ale przecież nazwa o niczym nie świadczy… * * * Avea poszła do przydzielonej drużyny straży granicznej. Jeśli zastanawiała się, co wykręcił jej Artur, to widząc tę grupkę, nie miała najmniejszych wątpliwości. Przed nią stał mały, kilkuosobowy, zwiadowczy oddział krasnoludów uzbrojonych po zęby w młoty i topory. Podeszła do najbardziej rosłego krasnoluda. Miał on rude, długie włosy zaplecione w warkocz przeplatany złotą nicią i brodę równie imponującą, co włosy. Broda była tak długa, że krasnolud zakładał ją za pas. Związana była w dwa warkocze i uwieńczona bogatymi, złotymi spinkami w kształcie skrzyżowanych młotów. Na sobie miał ciężką zbroję gwardii, na której widniało oznaczenie kapitana. W ręku trzymał posrebrzaną tarczę, z wygrawerowanym symbolem dwóch skrzyżowanych młotów. W tej chwili śmiał się z żartu jednego z towarzyszy. Avea ostrożnie dotknęła ramienia krasnoluda. Ten odwrócił się i w milczeniu spoglądał na druidkę. − Nazywam się Avea, skierowano mnie do trzynastego pułku oddziału straży granicznej. Tu są moje dokumenty, kapitanie. Krasnolud popatrzył jeszcze raz na Aveę, przejrzał dokumenty, po czym oddał, mówiąc: − Rozumiem, że jesteś nowym druidzkim rekrutem? Liczyłem na rosłego faceta wymachującego kijem lub przynajmniej sierpem, a dostałem kobitę. Powiedz Arturowi, że nie jestem niańką i nie będę cię pilnował, tym bardziej że jesteś magiem. Samobójcą nie jestem, doskonale wiem, że wy wszyscy jesteście niczym ul os, tylko czekać, aż wymkniesz się spod kontroli, jak zobaczysz zombi. Avea teatralnie westchnęła, zrobiła szczenięce oczy pełne rozpaczy, złożyła ręce jak do modlitwy i rzekła: − Powiedział, że mnie i tak nie weźmiesz i nie dopilnujesz. Rozumiem, nie chcesz obciążać się osobą, która nie przeżyje sama nawet dnia w twierdzy martwych dusz i stanowi zagrożenie. Popatrzyła jeszcze raz szczenięcymi oczami na kapitana i jego towarzyszy, po czym spuściwszy głowę, powolutku, jakby od niechcenia szła w kierunku targowiska. Krasnoludy zaczęły między sobą się sprzeczać i szeptać. W końcu dowódca ponaglany i popychany przez swoich podopiecznych podszedł do odchodzącej Avei. − Ten huncwot zawsze robi mi jakieś problemy! Skoro uważa, że nie przetrwasz pod naszą opieką nawet dnia, to się strasznie myli! Ja jeszcze zrobię z ciebie wzorowego gwardzistę! Jak wytrwasz pod moją komendą, to będziesz po trzech latach walczyć i pić jak prawdziwy krasnolud! Umiesz używać jakiejkolwiek broni? Tak w ogóle coś umiesz? Avea energicznie pokręciła głową, odganiając przywołane łzy, i zaczęła:
− Umiem walczyć laską. Potrafię leczyć, bezszelestnie się poruszać i ukrywać. Dodatkowo wyczuwam każde żyjące stworzenie w promieniu jednego kilometra. Dam radę znaleźć dobre miejsce na obóz, jedzenie i wodę na większości terenów. Kapitan chwilę myślał, po czym stwierdził: − Sprzedaj miecz, i tak ci się nie przyda, bo właśnie zostałaś naszym zwiadowcą. Pamiętaj jednak, że będziesz musiała walczyć, więc lepiej pomyśl, czego będziesz używać. Bo na froncie każdy dba o siebie. To co, chłopcy? Postaramy się, by ta druidka nie zginęła w akcji?! Towarzysze krzyknęli jednogłośnie. Zaczęli się klepać po plecach i wrócili do wspólnego przedrzeźniania. Ich szef odwrócił się do Avei i machnął na krasnoludy ręką, mówiąc: − Ja mam na imię Orin Kamienny Młot. Tamten mały rudy to mój młodszy brat Toras, a ten łysy z blond brodą to Kelar Żelazna Dłoń, w porządku chłopy. My to bardziej jak rodzina niż jednostka. Musisz w drodze opowiedzieć nam, jak tu trafiłaś. Spotykamy się o świcie przed bramą. Jak się spóźnisz, odjedziemy bez ciebie, przez ten czas zaopatrz się w to, co niezbędne na podróż. Po sprzedaniu miecza w mieszku uzbierała się miła dla oka suma. Avea podrzuciła mieszek w ręku i stwierdziła, że to przyjemny ciężar. Postanowiła swoje pieniądze wydać w sklepie alchemicznym. Mijając kilka wystaw ze strojami kobiecymi, zerknęła na swoją tunikę. „Wkrótce trzeba się odpowiednio ubrać, by nie zwracać niepotrzebnie na siebie uwagi” − pomyślała. Ostatecznie dotarła do odpowiednich drzwi. Otaczające ją aparatury zapierały dech w piersi. Uznała, iż powinna zacząć od podstaw alchemicznych. Spytany o Dobre Księgi sprzedawca uprzejmie wybrał trzy najlepsze wydania: O reagentach i substratach. Podstawy chemii i alchemii Lihro Lu, Tworzenie mikstur dla początkujących Mistrza Sfarta oraz Leczenie przez Alchemię Arcyuzdrowicelki Jamari. Później skierowała się do aparatur alchemicznych. Zdecydowała się na podstawowy sprzęt. Stanęła przy ladzie i z pomocą handlarza wybrała kilka składników oraz reagentów. Zapłaciwszy za wszystko, wyszła z małym kuferkiem fiolek, menzurek i innego sprzętu alchemicznego. Poszła wzdłuż drogi, szukając wzrokiem sklepu, w którym mogłaby uzupełnić zapasy, oraz gospody, w której spędzi noc. Kierując się do gospody Ostatni Postój, Avea zastanawiała się nad swoimi towarzyszami podróży i nad tym, dlaczego niektórych ludzi zsyła nam los… Niebawem miała się o tym przekonać… * * * Avea z daleka słyszała krzyki Artura i myśląc, że z jakichś nieznanych powodów ją ściga, przyśpieszyła kroku. Nie patrząc się za siebie, skręciła w najbliższą uliczkę, zdyszana zatrzymała się. Gdy próbowała się chować przed swoim prześladowcą, wpadł na nią uciekający młody mężczyzna. Przewrócił się z impetem na leżącą nieopodal stertę gruzu i uderzając się w głowę, stracił przytomność. Dziewczyna przerażona tą sytuacją i zbliżającymi się krzykami skryła się z poszkodowanym, wykorzystując do tego magię. Chwilę później przebiegła przez uliczkę rozłoszczona zgraja Artura z nim samym na czele. Gdy było już zupełnie cicho, Avea postanowiła opuścić kamuflaż, przyjrzała się niedoszłej
ofierze Artura. Był wysokim szczupłym mężczyzną o czarnych, krótkich, lśniących włosach i smukłą, ujmującą twarzą. Sprawdziła, czy od upadku nie doznał żadnych urazów głowy. Upewniwszy się, że osobnik jest bez szwanku, podstawiła mu pod nos wyjątkowo śmierdzący specyfik. Nieznajomy od razu zaczął kaszleć i momentalnie odzyskał przytomność. Zdziwiony całą sytuacją niepewnie rozglądał się na boki. Avea, widząc zmieszanie w jego zachowaniu, zaczęła rozmowę: − Uciekałeś od Artura Vinstera, tak? Mężczyzna dopiero co ją zauważył i zmarszczył brwi tak, jakby próbował sobie przypomnieć, co tutaj robi. Myśląc jeszcze chwilę nad całą sytuacją, w końcu powiedział: − To na ciebie wpadłem? Jakim cudem mnie nie złapali? Avea, uśmiechając się spokojnie, opowiedziała mu o całym zdarzeniu. Potem mężczyzna wstał, ucałował rękę Avei i powiedział: − Dziękuję ślicznej pani za ratunek. Mam nadzieje, że jeszcze kiedyś się spotkamy, tymczasem żegnam. Wyszedł na ulicę i wmieszał się w tłum. Avea przez całą drogę do gospody zastanawiała się nad tym dziwnym osobnikiem oraz nad jego słowami. To były wieszcze słowa…
ROZDZIAŁ CZWARTY TAM, GDZIE WODA WRZE CZAS PODRÓŻY DO TWIERDZY BYŁ CAŁKIEM MIŁY. AVEA opowiedziała krasnoludom swoją historię. Wysłuchali jej w milczeniu, nic nie komentując. Okres podróży minął wyjątkowo ciekawie. Towarzysze dzielili się z Aveą prowiantem, wodą i swoimi historiami jak starzy znajomi. Na postojach każdy wykonywał powierzone mu zadania, tak że wszyscy mieli chwilę odpoczynku. W czasie jazdy Avea studiowała nowo zakupione księgi. Tak ją wciągnęła lektura, że czytanie zajęło jej całą podróż. Momentami odrywała się od tekstów, by wsłuchać się w pieśni lub rozmowy towarzyszy. Nawet jedną niezwykłą pieśń zapisała sobie na skrawku pergaminu. Czasem nudno nawet w zgrai Kiedy trunek nie weseli Wtedy bierzem się za brody I prawimy se wesele Po bratersku dajem w pyska Takie u nas są igrzyska Jeśli i to nam się znudzi Łapiem swe kilofy w łapy Idziem szukać kruszców drogich Co zrodziła matka ziemia A jak to już nie pomoże To żegnamy żony, dziatwy Bierzem młoty i topory I idziemy w bój śmiertelny Nawet, jeśli polegniemy Jest to wtedy śmierć chwalebna W głaz się wielki zamienimy Bo my wszyscy lud z kamienia. Kapitan twierdził, że podróż do samego Jeziora Łez zajmie im dwadzieścia cztery godziny, mimo iż w podróży są czternaście godzin, to i tak przed zmierzchem trzeba będzie rozbić obóz. Znalezienie miejsca należało do nielicznych zadań Avei. Zatem dziewczyna popędziła konia i pojechała szukać odpowiedniego miejsca. Trzy kilometry dalej znalazła ładną polankę na skraju Lasu Normana. Nim jej towarzysze dojechali na miejsce, Avea już rozpaliła ognisko i przygotowywała zupę ze znalezionych nieopodal ziół i z przygotowanego na drogę mięsa. Krasnoludy były mile zaskoczone tym, że zjedzą coś ciepłego. Każdy przygotował sobie posłanie, oporządził swego konia i usiadł do kolacji. Przy ognisku wśród ogólnie panującego zmęczenia i ciszy Orin zaczął snuć opowieść: − Dziad mojego dziada opowiadał mi o tym, jak powstało Jezioro Łez i skąd pochodzi jego nazwa… Dawno temu, jeszcze za czasów Elvora i Elesy, tego jeziora nie
było. Zostało ono stworzone tuż po wielkiej bitwie. Legenda powiada, że − jak sama nazwa wskazuje − zostało wypłakane z prawdziwych łez… Jak to możliwe − spytacie? Oczywiście za pomocą magii, nie inaczej. Był sobie czarodziej, który miał piękną ukochaną, a była ona tak piękna, że ludzie śpiewali o jej urodzie serenady, a mężczyźni umierali za nią w pojedynkach. Jednak jej serce należało do tego czarodzieja. Kochali się jak nikt na świecie i myśleli, że ich miłość będzie trwać wiecznie. Jednak los szykował im tragedie… Był pewien bogaty szlachcic, który zauroczony pięknem kobiety nie przyjmował jej odmowy. Dawał jej wszystkie skarby świata, lecz ona nieugięcie mu odmawiała, mówiąc, że kocha kogo innego. Szlachcic, wiedząc, że nie może zdobyć jej serca, postanowił ją porwać. Pewnego wieczoru uprowadził nieszczęsną z jej własnego domu. Trzymał bidulę w lochach swego pałacu i usilnie próbował przekonać ją, by go pokochała. Gdy to nie pomogło, wziął ją siłą. Piękność zrozpaczona hańbą, jaka ją spotkała, powiesiła się na szalu w swym więzieniu. Magnat przerażony tym, że doprowadził do jej samobójstwa, skoczył z klifu do morza. Czarodziej znalazł ciało swojej ukochanej porzucone w lesie. Rozpacz sięgnęła zenitu, nieszczęśnik nie potrafił zaakceptować losu i bezustannie próbował przywołać ją do życia. W miejscu, gdzie teraz jest jezioro, odprawił rytuał, dzięki któremu przywołał duszę do ciała. Niestety jedyne, co zostało z ukochanej, to tylko poruszające się ciało z duszą. Kobieta, widząc, czym się stała, zaczęła zawodzić. Czarodziej usilnie próbował uspokoić duszę ukochanej. Kobieta, zauważając ukochanego, zaczęła błagać go, by ją zabił, ponieważ nie jest jego godna, teraz jest potworem i nie chce żyć w tym ciele. Beznadzieja i pragnienie bycia przy kobiecie były jednak tak wielkie, że nie potrafił spełnić tego życzenia. Kobieta w szale spowodowanym przebywaniem w takim ciele zabiła swego ukochanego, który nie miał ani siły, ani też woli, by się bronić. Jej dusza była zdruzgotana tym, co zrobiła. Zaczęła błagać duchy, aby zamienił ją w powietrze, by skończył się jej ból istnienia. Duchy Powietrza spełniły jej prośbę i zamieniły ją w deszcz. Od tamtego dnia dusza kobiety przekształcona w deszcz płacze ciągle nad ciałem ukochanego. Deszcz łez wypełnił dolinę, tworząc jezioro. Mówi się nawet, że czarodziej jako utopiec co wieczór wychodzi z jeziora i zabija każdego mężczyznę, który ma odwagę podejść do wody i zakłócać spokój duszy kobiety. Dlatego właśnie nad tym jeziorem ciągle pada i jezioro jest nawiedzane przez utopce… Ogień trzaskał w ognisku, ciemność wokoło stała się nagle przytłaczająca. Avea miała wrażenie, że jakby poza zasięgiem wzroku COŚ: inne istoty, takie bardziej mroczne, czaiły się w ciemnościach i słuchały opowieści. Gwiazdy na tle bezchmurnego nieba oświetlały nieśmiało szczyty wielkich drzew. Wszyscy słuchali wesołego śpiewu ogniska i siedzieli w milczeniu, zastanawiając się nad legendą. Avea myślała, ile prawdy znajduje się w tej niezwykłej historii. I jak to możliwe, że nad jeziorem ciągle pada deszcz… Miała obrać pierwszą wartę i wiedziała już, jakie myśli będą zaprzątać głowę.
* * * Rozgorączkowany Arcymag Zaklinania Alucin chodził po swoim gabinecie w wieży lodowego szczytu. Mistrz magii zaklinania był w średnim wieku. Siwe krótko ścięte włosy poprzeplatane gdzieniegdzie jeszcze czarnymi kosmykami włosów dodawały jego obliczu uprzejmego charakteru. Pucowata twarz z kurzymi łapkami wokół ust i oczu emanowała dobrocią oraz radością. Zapewne zmarszczki na twarzy spowodowane były bardziej ciągłym uśmiechaniem się niż ponurą miną. Oczy maga były czarne… Choć już straciły młodzieńczy blask, to można jednak zauważyć jeszcze nutkę radości w oczach. Mimo iż lata młodości ma już za sobą, nadal wygląda na silną osobę, która może wiele znieść w życiu. Cała postać Arcymaga emanowała życzliwością i dobrocią. Czasem na świecie spotyka się ludzi, którzy zawsze pocieszą dobrym słowem, podadzą pomocną dłoń i pomogą nieść pakunki starszym ludziom. Właśnie kimś takim był nasz Alucin. Biało-srebrna toga maga ze złotymi lamówkami plątała się podczas szybkiego marszu. Nic by nie wskazywało na to, że ten mężczyzna jest jednym z najmądrzejszych ludzi na kontynencie, gdyby na plecach swojej togi nie miał wyszytego emblematu. Emblemat był zadziwiający: plątanina kresek, która przypominała nałożone na siebie litery. Symbol na pierwszy rzut oka wydawał się tylko wymyślnym wzorem. Zmieniał on położenie lub stawał się większy bądź znów malał, żeby z powrotem urosnąć. Teraz emblemat wirował niespokojnie na tkaninie togi. Wprawne oko dostrzegłoby, że na mankietach rękawów, wstawkach i aksamitnych dodatkach wyszyte złotą nicią były malutkie znaki runiczne. Dla zwyczajnego obserwatora były to tylko ozdobne zawijasy niemające konkretnego kształtu. Zdenerwowany Alucin chodził wokół biurka, zastanawiając się nad anomalią, którą odkrył. Przebłysk, jakiego doznał, był natychmiastowy. Pobiegł do regału, złapał bardzo starą, zniszczoną książkę i siadając za biurkiem, otworzył wolumin na konkretnej stronie. Zaczął czytać. W okamgnieniu wszystko zrozumiał. − Ufam, że świat nie dowie się, jaką cenę trzeba zapłacić… − Westchnął Alucin. − A więc już wiesz… To dobrze, będzie mniej tłumaczenia, dlaczego tu jestem − powiedziała zakapturzona postać wychodząca z cienia biblioteczki. Alucin podniósł oczy znad książki i spokojnie odpowiedział: − Wiem i rozumiem jedno: nie powinno ciebie tu być, kimkolwiek jesteś. Mag wstał znad biurka i podszedł do okna, z którego roztaczał się nieziemski widok na Wielką Puszczę. Nieznajoma postać w kapturze wyciągnęła dwa zwoje i położyła na brzegu biurka. Po czym powiedziała: − Jest to sprawa życia i śmierci, uwierz mi. Wszystko masz w tych pergaminach… Cała Elesmera liczy na ciebie. Nie zawiedź! Mówiąc to, zakapturzony osobnik odszedł w cień, by po chwili zniknąć. Alucin, patrząc się w okno, powiedział do siebie: − Zawsze jest to sprawa życia i śmierci. Ty o tym doskonale wiesz, prawda? Podszedł do biurka i przeczytał zostawione zwoje. Poczuł się teraz naprawdę zmęczony. Usiadł na fotel i stwierdził w myślach: „Znowu losy świata zależą od czynów
kilku nieświadomych tego osób”. * * * Avea obudziła się rozgorączkowana z niespokojnego snu. Miała wrażenie, że coś poza nią się dzieje, jakby jakaś nieznana siła zaczęła działać w świecie. Patrząc na niebo, przyglądała się wschodzącemu słońcu… Toras, który trzymał ostatnią wartę, zorientował się, że Avea już dawno wstała. Kazał dla niej obudzić wszystkich i osiodłać konie. Avea ochoczo zrobiła, co jej kazano, zwłaszcza że nie miała siły siedzieć bezczynnie i się przyglądać. W czasie drogi drużyna siedziała wyjątkowo cicho. Może to z powodu zbliżających się deszczowych chmur nikt nie miał ochoty na rozmowę. Orin, przyglądając się górom, zaintonował pieśń: Wciąż wspominam dawne czasy Gdy nasz naród żył pod ziemią Wciąż pamiętam tamto miejsce Pełne złota i diamentów Wciąż pamiętam piękne mosty Drogi, domy, złote bramy Wielkie miasta naszych przodków Siłą naszą zbudowane Krwią i potem odkupione I choć żyć tam nie możemy To ojczyznę mamy w sercach I wciąż mamy ją w pamięci… Gdy Orin skończył śpiewać, Toras i Kelar wpadli w jeszcze większą zadumę. Avea, by przerwać krępującą ciszę, spytała: − O czym była ta pieśń, Orinie? Krasnoludy zrobiły minę, jakby były smagnięte biczem. Avea zastanawiała się, czy nie popełniła jakiegoś błędu, zadając to pytanie. Orin po namyśle zaczął opowiadać tragiczną historię swego ludu: − Wiesz, Avea, to, co słyszałem od mojego pradziada, trudne było do wyobrażenia. Piękne krasnoludzkie miasta padły ofiarą klątwy jakiegoś złego czarnoksiężnika. Nie wiemy, jaki czarodziej rzucił klątwę ani dlaczego. Owszem, nasz lud jest zaczepliwy i mściwy, jednak w tamtych czasach bardzo baliśmy się magii. Nasze miasta były budowane eonami. Były nawet miejsca tak stare, że widziały początki naszej rasy. Avea, nie wyobrażasz sobie piękna tych miast. Całe ze złota i srebra. Drzwi, bramy, nawet ściany były ozdobione przepięknymi, grawerowanymi okuciami ze złota. Sufity były tak wysokie, że nawet gdyby setka krasnoludów stanęła sobie na ramionach, nie sięgnęliby rękoma sklepienia. Było to gigantyczne miasto z mostami i rzekami pełnymi lawy. Jednego dnia po prostu napadła na nas epidemia. Wszyscy raptownie się dusili, coraz bardziej, aż w końcu umierali. Nazywaliśmy to cichą śmiercią… Ludzie umierali w śnie lub gwałtownie na ulicy. Wczoraj rozmawiałeś z kolegą, dzisiaj nie żyje. Nie oszczędzała także przyjezdnych… Nawet wielcy czarodzieje tamtych czasów próbowali zdjąć klątwę,
jednak nic nie pomogło. Co roku wysyłana jest ekipa, by sprawdzić, czy coś się zmieniło, oczywiście sami chętni biorą w niej udział i są to przeważnie krasnoludy. Ale za każdym razem owi ochotnicy nie wracają. Nasza ziemia przepadła i nic na to nie poradzimy… Cisza, jaka zapanowała po opowieści Orina, była najbardziej męczącą ciszą, jaką Avea do tej pory słyszała wśród tej zazwyczaj miłej i wesołej gromadki. Tak w ciszy przejechali prawie dziesięć godzin, czyli całą trasę do Jeziora Łez. Orin nalegał, aby nie robić odpoczynku i minąć jezioro jak najszybciej. Avea wiedziała, że towarzysze boją się przebywać koło przeklętej wody. Po godzinie męczącej jazdy zobaczyli w oddali deszczowe chmury i jezioro… Avea nie przypuszczała, że będzie ciągle padał deszcz nad jeziorem. Widok był niepojęty, padało faktycznie tylko nad wodą. Avea bardzo chciała zobaczyć jezioro z bliska. Gdy je mijali, konie zaczęły zachowywać się niespokojnie. Srebrzysta, czyli klacz Torasa, niespodziewanie podskoczyła i pognała w dół zbocza prosto w stronę jeziora. Konie innych towarzyszy niespokojnie skakały w miejscu. Avea, widząc, że jej klacz również zaczyna szaleć, uspokoiła ją, przemawiając do niej. Klacz niespokojnie zamachała głową, ale się uspokoiła. Avea zaniepokojona o Torasa pogoniła na koniu w jego ślady. To, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Toras ciągnięty za nogi przez utopca trzymał się uzdy konia, który przeciągał go w przeciwną stronę. Drugą ręką Toras próbował ciąć toporem utopca, ale nie za bardzo mu to się udawało, tak że w końcu upuścił swój topór. Utopiec z nadzwyczajną zręcznością unikał ciosów krasnoluda. Avea nie zastanawiając się ani chwili, skoczyła na potwora. Zaczęła wyrywać mu z rąk kolegę. Toras nie mniej zdziwiony niż utopiec krzyknął do Avei: − Avea, topór! Masz mój topór! Dziewczyna jakby nie słyszała słów i siłowała się z utopcem. Wreszcie nie wytrzymała i po prostu kopnęła go w brzuch, przy okazji okropnie brudząc sobie but. Zdenerwowana instynktownie przywołała moc, tworząc lodowy sopel. Wbiła go z całej siły w nadgarstek potwora. Widząc, że bestia się tym nie przejęła, ponowiła atak jeszcze raz i następny, aż w końcu udało jej się wystraszyć potwora. Dopiero wtedy monstrum jakby się zorientowało, że ma sopel w nadgarstku i wypuściło krasnoluda z rąk, po czym uciekło na dno jeziora. Koń, którego tak usilnie trzymał się krasnolud, poleciał jak strzała przed siebie. Szczęście, że Toras w porę puścił się uzdy, unikając przy tym stratowania przez kopyta. Avea, zasapana, opierała się o kolana i wpatrywała w rozpuszczający się brudny sopel. Sama niestety również nie była czysta. Cała zbroja i tunika ochlapane były krwią utopca. Avea, przypatrując się soplowi, zastanawiała się, jak to zrobiła. Toras podszedł do niej, popatrzył na jej nadzwyczajną broń i klepnął ją po plecach, po czym zaśmiał się i rzekł: − Dzięki za ratunek! Nie wiem, co zrobiłaś, ale utopiec się najwidoczniej tego wystraszył. I wskazał na topniejący u stóp Avei sopel. − Serio! W życiu nie widziałem tak szalonej osoby, która by rzucała się z pięściami na utopca! A ten kopniak był w dechę! Może jednak nie jesteś taka słaba. Avea jakby odczarowana wyprostowała się i zaczęła rozglądać na boki. Podniosła
kawałek oderwanego przez sopel mięśnia i wcisnęła do fiolki. Z walizeczki, która była bezpiecznie przytroczona do siodła, wyciągnęła menzurki i zaczęła napełniać je ziemią, trawą, wodą z jeziora i deszczówką. Toras zdziwiony zachowaniem Avei zapytał: − Czemu zbierasz te śmieci? − Do badań − odpowiedziała dziewczyna, ładując pospiesznie wszystko do kuferka. Toras jeszcze bardziej zdziwiony odpowiedzią nie oczekiwał dalszych wyjaśnień, poszedł szukać swego konia. Tymczasem Avea ruszyła w górę zbocza, gdzie jej towarzysze próbowali nadal uspokoić konie. Podeszła do koni i powoli uspokoiła każdego. Orin, widząc stan towarzyszki, zaniepokoił się swoim młodszym bratem. Podszedł do Avei i łapiąc za ramiona dziewczynę, z rozpaczą w oczach spytał: − Co się stało?! Gdzie Toras?! Nim Avea zdążyła odpowiedzieć, wszyscy usłyszeli Torasa. − Może mnie byś poszukał, a nie wyżywał się na druidce? No naprawdę, żeby to konie od brata były ważniejsze… Orin, widząc brata, szybko się uspokoił. Podszedł i serdecznie go uścisnął, a później gwałtownym ruchem, przechylając całą swoją sylwetkę, walnął go pięścią w twarz. Młodszy brat zmęczony wcześniejszym machaniem toporem i ganianiem za koniem nie miał tyle siły, by się uchylić, jednak miał siłę, by oddać. Tak właśnie rozpoczęła się bójka, której rezultatem były połamane nosy i liczne otarcia skóry. Kelar jako jeden z rozważnych poczekał, aż się spokojnie wyżyją, po czym rozdzielił braci. Avea po wyleczeniu nosów Orina i Torasa opowiedziała całe zdarzenie nad jeziorem. Toras tylko przytakiwał i co jakiś czas dodawał uwagi: „To było super! Gadzina była silna!”. Orin wysłuchawszy relacji, powiedział: − Dziękuję ci, Avea, za uratowanie mojego brata i przepraszam za wcześniejszy wybuch. Po prostu to ja powinienem tam być, nie ty. Dziękuję. Już niedługo będzie zmierzch, więc proponuje odjechać kawałek od tego przeklętego miejsca. − Po czym wsiedli na konie i odjechali od Jeziora Łez. Avea jeszcze przez długi czas zastanawiała się, jaki jest prawdziwy powód ulewy nad jeziorem. Od ostatniego postoju, który zrobili za Jeziorem Łez, cel podróży ciągle się przybliżał. Szacując drogę, jaka im pozostała do rozstai Elvora, wyliczyli, że dotrą w południe. Tam Avea miała oficjalnie zostać przyjęta do trzynastego oddziału i dostać swoje mieszkanie w koszarach. Krasnoludy zapewniały, że we wszystkim jej pomogą. Avea, mając nowych przyjaciół, już się nie martwiła o przyszłość. Cokolwiek się stanie, wie, że krasnoludy jej pomogą. Cała sześciogodzinna podróż w stronę miasta minęła przyjemnie i bez nieprzewidzianych niespodzianek. Podczas wieczornego postoju Avea doczyściła swoją zbroję i tunikę, więc teraz wyglądała przyzwoicie. Ciężko byłoby zrobić dobre pierwsze wrażenie, będąc oblepioną krwią potwora. Avea zastanawiała się nad swoimi przyjaciółmi z puszczy, jak im się wiedzie… * * * Grass siedzi na koniu i czeka, kiedy Elder skończy przemowę. Patrząc na otaczających go ludzi, których zna całe życie, pomyślał:
− Nie lubię się żegnać, zwłaszcza że to mnie żegnają. Avea miała lepiej, wyjechała dumnie, po bohatersku w nieznane, nie mając czasu nawet się pożegnać. On musi jednak mieć imprezę i mnóstwo miłych ludzi, którzy na szczęście wciskają mu bezużyteczne amulety. Czemu ja muszę się ze wszystkimi żegnać? Avea nie musiała się tak męczyć. Ciekawe, co teraz robi? Pewnie pije z jakimiś krasnoludami albo stoi na warcie… Same nudy… Elder skończył właśnie przemawiać. Cała wioska zaczęła klaskać i sypać kwiatami na odjeżdżających. Grass pełen ufności pojechał główną drogą z dwoma druidami do Alumiru, zastanawiając się, jak bardzo Avea teraz się nudzi…