mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Hamilton Laurell K - Meredith Gentry 5 - Pocałunek Mistrala

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Hamilton Laurell K - Meredith Gentry 5 - Pocałunek Mistrala.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

LAURELL K. HAMILTON POCAŁUNEK MISTRALA Tłumaczenie: Rissaya Beta: Averil www.chomikuj.pl/Rissaya

Nadszedł czas dla Meredith Gentry, by odłożyła na bok swoją pracę detektywa i zajęła się ostatecznie swoimi obowiązkami w świecie Faerie – gdzie jej wysiłki by zajść w ciążę, żeby zostać następczynią tronu Unseelie, wpływają na odbudowanie magii, samego życia i królestwa istot magicznych. Mimo, że jej poszukiwania są pełne przyjemności, cienie intryg nadal wypełniają dwór królewski… a sabotaż może czaić się wszędzie. Kiedy w Kopcu Unseelie odrodziły się martwe ogrody, do głosu dochodzi potężna magia. Wujek Merry, Król Światła i Iluzji, spiskuje, by obwinić jej nieśmiertelnych strażników o zbrodnie. Magiczne siły, które opanowała Merry i którymi włada samodzielnie, obracają się w coś gwałtownego i niebezpiecznie nieprzewidywalnego. Wylęgają się spiski i kontrspiski. Obmyśla się strategie i podstępy. Przeznaczenie całego świata łączy się z pomyślnością Merry Gentry: obiektu obsesji, celu zdrady, pionka niepewnego losu.

Rozdział 1 Śniły mi się ciepłe ciała i ciasteczka. Rozumiem seks, ale ciasteczka… Dlaczego ciasteczka? Dlaczego nie ciasto czy mięso? Ale właśnie to moja podświadomość wybrała na sen. Jedliśmy siedząc w małej kuchni, w moim mieszkaniu w Los Angeles – w mieszkaniu w którym w rzeczywistości już nie mieszkaliśmy. Mówiąc my mam na myśli siebie, Księżniczkę Meredith, jedyną księżniczkę faerie urodzoną kiedykolwiek na amerykańskiej ziemi, oraz ponad tuzin moich królewskich strażników. Poruszali się dookoła mnie, ze skórą w kolorze najciemniejszej nocy, najbielszego śniegu, jasnych, świeżo wyrosłych liści, brązowych liści, które opadają uschłe na leśną ziemię, tęcza mężczyzn poruszających się nago dookoła kuchni. W rzeczywistości kuchnia w mieszkaniu była tak mała, że ledwie mieściło się w niej troje z nas, ale we śnie każdy szedł przez tą wąską przestrzeń pomiędzy zlewem, kuchenką i szafkami, jakby było tu dostępne całe miejsce na świecie. Jedliśmy ciasteczka, ponieważ przed chwilą kochaliśmy się, a to wyczerpujące zajęcie, czy coś w tym rodzaju. Mężczyźni przesuwali się dookoła mnie z gracją, idealnie nadzy. Kilku z tych mężczyzn nigdy nie widziałam nago. Przesuwali się ze skórą w kolorze letniego światła słonecznego, przeźroczystego białego kryształu, w kolorach, dla których nie miałam nazwy, kolorach, jakich nie ma poza faerie. To powinien być dobry sen, ale nie był. Wiedziałam, że coś było źle, czułam to uczucie niepokoju, które doświadczasz w snach, kiedy wiesz, że szczęśliwe znaki są tylko przebraniem, iluzją, która ma ukryć nadchodzącą brzydotę. Talerz ciasteczek był tak nieszkodliwy, tak pospolity, że aż mnie to martwiło. Starałam się przyciągnąć do siebie uwagę mężczyzn, dotykając ich ciał, przytrzymując je, ale każdy z nich po kolei brał ciasteczko i gryzł je, jakby mnie tam nie było. Galen, z jego bladą, bladozieloną skórą i zieleńszymi oczami, ugryzł ciasteczko i coś trysnęło z jednej strony. Coś gęstego i ciemnego. Ciemny płyn spływał kroplami po krańcu jego stworzonych do pocałunku ust, opadając na biały blat szafek. Pojedyncza kropla rozprysła się i była czerwona, tak czerwona, tak świeża. Ciasteczka krwawiły. Wytrąciłam je z ręki Galena. Porwałam tacę starając się powstrzymać mężczyzn od dalszego jedzenia. Taca była pełna krwi. Krew spłynęła przez kraj tacy, plamiąc moje ręce. Rzuciłam tacę, która rozbiła się, mężczyźni pochylili się, jakby chcieli jeść z podłogi i potłuczonego szkła. Odepchnęłam ich krzycząc: Nie!

Doyle spojrzał na mnie swoimi czarnymi oczami i powiedział: Ale to wszystko co mieliśmy do jedzenia od tak dawna. Sen zmienił się, tak jak robią to sny. Stałam na otwartym polu, które w dali otaczały drzewa. Za drzewami widać było wzgórze, widoczne w bladości oświetlonej księżycem zimowej nocy. Śnieg leżał na ziemi jak gładki koc. Stałam po kostki w głębokim śniegu. Miałam na sobie luźną, szeroką togę, tak białą jak śnieg. Miałam nagie ramiona w tę zimną noc. Powinnam zamarzać, ale tak nie było. To był sen, tylko sen. Wtem zdałam sobie sprawę, że jest coś pośrodku polanki. To było zwierzę, małe, białe zwierzę i pomyślałam to dlatego go nie widziałam, był biały, bielszy niż śnieg. Bielszy niż moja toga, bielszy niż moja skóra, tak biały, że wydawał się lśnić. Zwierzę podniosło głowę, wąchając powietrze. To była mała świnia, ale jej pysk był dłuższy, a nogi wyższe, niż u jakiejkolwiek świni, jaką widziałam. Chociaż stała pośrodku śnieżnego pola, nie było żadnych śladów na śniegu, żadnego sposobu, żeby warchlaczek przeszedł przez środek polany. Jakby zwierzę po prostu się pojawiło. Spojrzałam na okrąg drzew, tylko przez moment, a kiedy znów zwróciłam wzrok na warchlaka, był większy. Setki funtów cięższy i sięgał mi ponad kolana. Nie odwracałam znów wzroku, ale świnia znów stała się większa. Ramiona miała tak długie, jak mój obwód w pasie, długie, szerokie i puszyste. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej futrzastej świni, jakby miała na sobie gruby, zimowy płaszcz. To futro wyglądało na całkowicie zwierzęce. Podniósł tą dziwnie długopyską twarz w moją stronę, widziałam kły wyglądające z jego ust, małe, zakrzywione kły. W chwili, kiedy je zobaczyłam, blask zwierzęcej kości na śnieżnym świetle, inny szept trwogi przepłynął przeze mnie. Powinnam opuścić to miejsce, pomyślałam. Odwróciłam się, żeby odejść przez okrąg drzew. Krąg drzew wyglądał teraz na zbyt regularny, na za dobrze zaplanowany, żeby być przypadkowym. Za mną stała kobieta, tak blisko, że kiedy wiatr wiał przez martwe drzewa, jej peleryna z kapturem ocierała się rąbkiem o moją togę. Ułożyłam wargi by zapytać, Kto? Ale nie dokończyłam słowa. Wyciągnęła rękę, pomarszczoną i zabarwioną przez wiek. Narosła we mnie mocna wiedza, mądrość rozważeń wielu długich, zimowych nocy. Był tu ktoś, kto posiadał wiedzę całego życia, nie, kilku żywotów. Starowinka, wiedźma, była szkalowana jako brzydka i słaba. Ale nie spodziewaliśmy się po Bogini, że będzie prawdziwą starowinką i to nie było to, co widziałam. Uśmiechnęła się do mnie, a ten uśmiech niósł ciepło, którego zawsze potrzebowaliśmy. To był uśmiech, który niósł w sobie tysiące pogawędek przy ognisku, setki tuziny pytań zadanych i odpowiedzianych. Wiedzy zebranej i

zapamiętanej podczas niekończącego się życia. Nie było nic, czego by nie wiedziała, gdybym tylko mogła wymyśleć pytanie, które mogłabym zadać. Wzięłam jej rękę, na której skóra była tak delikatna, jak u dziecka. Była pomarszczona, ale gładkość nie zawsze jest najlepsza, w wieku jest piękno, którego młodzi nie znają. Trzymałam rękę starowinki i poczułam bezpieczeństwo, całkowite i zupełne bezpieczeństwo, jakby nic, nigdy nie mogło naruszyć tego poczucia cichego spokoju. Uśmiechnęła się do mnie, reszta jej twarzy ginęła w cieniu jej kaptura. Wyciągnęła swoją rękę z mojej, starałam się ją przytrzymać, ale potrząsnęła głową i powiedziała, chociaż jej usta się nie poruszały: Masz pracę do wykonania. - Nie rozumiem – powiedziałam, a mój oddech unosił się mgiełką w zimnej nocy, chociaż jej tak nie robił. - Daj im inne jedzenie do zjedzenia. Zmarszczyłam brwi. - Nie rozumiem. - Odwróć się – powiedziała, a tym razem jej usta poruszyły się, ale nadal jej oddech nie barwił nocy. Wydawało się, że mówiła, ale nie oddychała, lub jakby jej oddech był tak zimny jak zimowa noc. Starałam się przypomnieć sobie, czy jej ręka była ciepła, czy zimna, ale nie mogłam. Wszystko, co pamiętałam, to poczucie spokoju i słuszności. – Odwróć się – powiedziała znów i tym razem posłuchałam. Biały byk stał na środku polany – przynajmniej na to wyglądał na pierwszy rzut oka. Jego ramiona stały się tak wysokie, jak ja byłam wysoka. Musiał mieć więcej niż dziewięć stóp1 długości. Jego ramiona były ogromnie szerokie, pokryte muskułami wyginającymi się za jego pochyloną głową. Podniósł ją, ujawniając pysk wypełniony długimi, ostrymi kłami. To nie był byk, ale ogromny dzik, to, co zaczęło się od małej świnki. Kły, jak ostrza z kości słoniowej, lśniły, jakby patrzyły na mnie. Spojrzałam do tyłu, ale wiedziałam, że starowinka odeszła. Byłam sama w zimowej nocy. No dobrze, może nie tak sama, jak chciałam być. Spojrzałam do tyłu i zorientowałam się, że olbrzymi dzik nadal tam stoi, nadal patrzy na mnie. Teraz śnieg pod moimi nagimi nogami był zimny. Moje ramiona pokryła gęsia skórka i nie byłam pewna, czy drżę z zimna, czy ze strachu. Zauważyłam teraz na dziku białe, grube włosy. Nadal wyglądały tak miękko. Ale jego ogon odstawał wyprostowany od ciała, a swój długi pysk wyciągnął ku niebu. Kiedy oddychał, jego oddech zamieniał się w mgiełkę w powietrzu. To było 1 Ok. 2,74 m

złe. To znaczyło, że był rzeczywisty, w każdym razie wystarczająco rzeczywisty, by mnie skrzywdzić. Stałam tak nieruchomo, jak tylko mogłam. Nie wydaje mi się, żebym poruszyła się chociaż trochę, ale nagle zaatakował. Śnieg trysnął spod jego kopyt, kiedy ruszył na mnie. To było jak obserwowanie jakiejś ogromnej maszyny staczającej się w dół. Był za wielki, by być rzeczywisty, za wielki, żeby to było możliwe. Nie miałam broni. Odwróciłam się i pobiegłam. Słyszałam dzika za sobą. Jego kopyta ślizgały się po zamarzniętej ziemi. Dobiegł mnie dźwięk, który był niemalże krzykiem. Obejrzałam się, nic nie mogłam na to poradzić. Moje nogi zaplątały się w togę i upadłam. Przetoczyłam się po śniegu, starając się stanąć na nogi, ale toga owinęła mi się dookoła nóg. Nie mogłam się uwolnić. Nie mogłam stanąć. Nie mogłam biec. Dzik był prawie na mnie. Jego oddech zamieniał się w obłok. Rozrzucał śnieg dookoła nóg, kawałki zamarzniętej ziemi odrzucane były razem z całą tą bielą. To była jedna z tych niekończących się chwil, kiedy czas zatrzymuje się, a ty patrzysz jak śmierć podchodzi do ciebie. Biały dzik, biały śnieg, białe kły, całe błyszczące w świetle księżyca, poza czarną ziemią, która psuła bezkresną biel ciemnymi bliznami. Dzik znów wydał z siebie ten okropny, krzyczący kwik. Ta gruba zimowa sierść wyglądała na tak delikatną. Będzie wyglądał delikatnie, kiedy przeszyje mnie śmiertelnie i wdepta w śnieg! Sięgnęłam za siebie, czując konar drzewa, cokolwiek, by wyciągnąć się ze śniegu. Coś dotknęło mojej ręki i chwyciłam to. Ciernie przecięły moją rękę. Winorośl pokryta cierniami wypełniała przestrzeń pomiędzy drzewami. Wykorzystałam winorośl, by podciągnąć się na nogi. Ciernie wbiły się w moje ręce, moje nogi, ale tylko tego mogłam się chwycić. Dzik był tak blisko, że mogłam poczuć jego zapach, ostry i cierpki w zimnym powietrzu. Nie chciałam umierać leżąc na śniegu. Krwawiłam przez ciernie, splamiłam białą togę krwią, śnieg w ciągu minuty pokrył się karmazynowymi kroplami. Winorośl poruszyła się pod moją ręką jak coś bardziej żywego niż roślina. Poczułam oddech dzika jak gorąco na moich plecach, a cierniowa winorośl otworzyła się jak drzwi. Świat wydawał się obracać, a kiedy znów mogłam widzieć, żeby upewnić się, gdzie znów się znalazłam, stałam po drugiej stronie cierni. Biały dzik uderzył w winorośl mocno i szybko, jakby spodziewał się rozerwać ją na wylot. Przez chwilę myślałam, że tak zrobi, potem, kiedy uderzył w ciernie, zwolnił. Przestał uderzać, zaczął ciąć winorośl wielkim pyskiem i kłami. Tak mógł się przedrzeć, stratować nogami, ale jego biała sierść była przyozdobiona cienkimi krwawymi zadrapaniami. Mógł się przedrzeć, ale ciernie go raniły.

Nigdy nie używałam własnej magii we śnie czy wizji, tak jak robiłam to w życiu. Ale teraz miałam magię. Dzierżyłam rękę krwi. Wyciągnęłam moją rękę w kierunku dzika i pomyślałam, Krwaw. Sprawiłam, że te wszystkie małe zadrapania zaczęły krwawić. Ale bestia nadal walczyła, żeby przedrzeć się przez ciernie. Winorośl odrywała się od ziemi. Pomyślałam Więcej. Zacisnęłam rękę w pięść, ale kiedy ją otworzyłam, zadrapania rozszerzyły się. Setki czerwonych ust, rozszerzających białą skórę. Krew płynęła w dół po boku i teraz kwik nie był krzykiem złości, czy wyzwania. Był kwikiem bólu. Winorośl sama zacisnęła się dookoła dzika. Jego nogi wykrzywiły się, a winorośl związała go na zamarzniętej ziemi. To nie był już dłużej biały dzik, ale czerwony. Czerwony od krwi. W ręce miałam nóż. To było lśniące, białe ostrze, które świeciło jak gwiazda. Wiedziałam, co powinnam zrobić. Przeszłam przez spryskany krwią śnieg. Dzik zwrócił oczy na mnie, ale wiedziałam, że jeżeli mógłby, nawet teraz zabiłby mnie. Wbiłam nóż w jego gardło, a kiedy ostrze wyszło, krew trysnęła na śnieg, ponad moją togę, na moją skórę. Krew była gorąca. Karmazynowa fontanna gorąca i życia. Krew rozpuściła śnieg aż do żyznej, czarnej ziemi. Z ziemi wyszedł mały warchlaczek, ale tym razem nie biały, ale brązowawy ze złotymi paskami. Był ubarwiony jak jelonek. Warchlaczek zapłakał, ale wiedziałam, że nikt nie odpowie. Schyliłam się i wzięłam go na ręce, jak szczeniaczka. Był taki ciepły, taki żywy. Owinęłam nas oboje w pelerynę z kapturem, którą miałam teraz na sobie. Moja toga była teraz czarna, nie czarna od krwi, ale po prostu czarna. Warchlaczek usadowił się w delikatnym, ciepłym ubraniu. Miałam na sobie buty ocieplane futerkiem, delikatne i ciepłe. W ręce nadal miałam nóż, ale był czysty, jakby krew wypaliła się. Poczułam zapach róż. Odwróciłam się i zorientowałam się, że ciało białego dzika zniknęło. Ciernista winorośl pokryła się zielonymi liśćmi i kwiatami. Kwiaty były białe i różowe, od bladoróżowego do ciemnego, łososiowego. Niektóre róże były ciemnoróżowe, prawie purpurowe. Wspaniały słodki zapach dzikich róż wypełniał powietrze. Martwe drzewa w kręgu już nie były dłużej martwe, ale kiedy patrzyłam na nie, zaczęły wypuszczać liście i pączki. Od ciała dzika i rozlanej krwi rozciągała się ziemia pokryta roztopami. Malutki warchlaczek był coraz cięższy. Spojrzałam w dół i zorientowałam się, że jest dwa razy większy. Położyłam go na roztapiający się śnieg i tak jak dzik stawał się cięższy, teraz rósł warchlaczek. Znów. Nie widziałam zmiany, ale jak kwiaty rozwijają się niedostrzegalnie, tak on również zmieniał się.

Zaczęłam iść przez śnieg, a szybko rosnący dzik szedł za mną jak posłuszny pies. Szliśmy przez roztapiający się śnieg, a życie wracało na ziemię. Dzik stracił dziecięce paski i wyrósł czarny i szeroki w ramionach, jak ja w pasie, i nadal rósł. Dotknęłam jego pleców, a jego sierść nie była miękka, ale szorstka. Dotknęłam jego boku i skulił się obok mnie. Szliśmy przez ziemię, a gdzie przeszliśmy, świat stawał się zielony. Doszliśmy do szczytu małego wzgórza, którego podstawą były kamienie, szare i zimne w rozjaśniającym się świetle. Nadchodził świt, pojawiając się jak karmazynowa rana na wschodnim krańcu nieba. Słońce powracało we krwi i umierało we krwi. Dzik miał teraz kły, małe i zakrzywione, ale się nie bałam. Trącał nosem moją dłoń, a jego pysk był miększy i bardziej zwinny, bardziej jak wielki palec, niż jakikolwiek ryjek dzika, jaki kiedykolwiek dotykałam. Wydał dźwięk, który pozwalał domyśleć się, że to przyjemne. To sprawiło, że się uśmiechnęłam. Potem odwrócił się i zbiegł w dół drugiego zbocza wzgórza, a jego ogon sterczał za nim jak flaga. Tam, gdzie uderzyły jego kopyta, ziemia tryskała zielenią. Obok mnie na wzgórzu stała postać w todze, ale to nie była postać szaro odzianej starowinki, jaką Bogini była w zimie. To była męska postać, wyższa niż ja, szeroka w ramionach, z naciągniętym kapturem, tak czarnym jak dzik, który stawał się coraz mniejszy w oddali. Bóg wyciągnął rękę, a w niej miał róg. Zakrzywiony kieł wielkiego dzika. Kieł biały i świeży, nadal zakrwawiony, jakby przed chwilą odciął go białemu dzikowi. Ale kiedy ruszyłam w jego stronę, róg stał się czysty i lśniący, jakby używany od wielu lat, jakby wiele rąk go dotknęło. Róg nie był już dłużej biały, ale w kolorze bursztynu, którego nabiera z wiekiem. Tuż zanim go dotknęłam, zorientowałam się, że róg wymodelował się w złoto, uformowane w kielich. Położyłam rękę po jego drugiej stronie i zobaczyłam, że ręce Boga były czarne, jak jego peleryna, ale wiedziałam, że to nie mój Doyle, moja Ciemność. On był Bogiem. Spojrzałam pod jego kaptur i zobaczyłam przez chwilę głowę dzika, potem zobaczyłam ludzkie usta, które uśmiechnęły się do mnie. Jego twarz, jak twarz Bogini, była ukryta w cieniu, twarz bóstwa zawsze była tajemnicą. Owinął moje ręce dookoła gładkiego kielicha z rogu, rzeźbionego złotem, prawie delikatnego pod moimi palcami. Przycisnął moje ręce do kielicha. Zastawiałam się, gdzie zniknął biały nóż. Głęboki głos nie był głosem konkretnego mężczyzny, ale każdego mężczyzny. - Oto gdzie należy – Nóż pojawił się w kielichu, ostrzem w dół i znów był błyszczący, jakby gwiazda upadła do kielicha ze złota i rogu. – Pij i bądź

szczęśliwa – zaśmiał się ze swojego własnego kalamburu2. Podniósł lśniący kielich do moich ust i zniknął, pozostawiając tylko ciepły dźwięk swojego śmiechu. Wypiłam z rogu i zorientowałam się, że słodszego napoju nigdy nie piłam, był gęsty od miodu i ciepły, jakby samo gorąco lata prześlizgnęło się przez mój język, pieszcząc moje gardło. Przełknęłam i poczułam, że był bardziej wyskokowy, niż jakikolwiek zwykły alkoholowy koktajl. Moc jest najbardziej wyskokowym drinkiem ze wszystkich. 2 Gra słów: Merry po angielsku jest zdrobnieniem imienia Meredith, a także znaczy „szczęśliwy”. Powiedział „Drink and be merry”, co może znaczyć „pij i bądź szczęśliwa”, lub „Pij i bądź Merry” (np. bądź kimś kto należy do Merry) 

Rozdział 2 Obudziłam się otoczona kręgiem twarzy, w łóżku, które nie było moje. Twarze w kolorze najciemniejszej nocy, najbielszego śniegu, bladej zieleni młodych liści, złota słonecznego światła, brązowych liści szeleszczących pod stopami, które użyźnią ziemię. Ale nie było bladej skóry, która zawierała w sobie wszystkie kolory brylantowego kryształu, jakby diament wyrzeźbiony jak ciało. Zamrugałam patrząc na nich o zastanawiałam się, pamiętając o swoim śnie, gdzie były ciasteczka? Rozległ się głos Doyle’a, głęboki i gruby, jakby dochodził do mnie z dużej odległości. - Księżniczko Meredith, dobrze się czujesz? Usiadłam naga, w łóżku z czarnymi, jedwabnymi prześcieradłami, zimnymi przy mojej skórze. Królowa ulokowała nas na noc w swoim pokoju. Prawdziwe futro, delikatne i prawie żywe, dotykało mojego biodra. Futro poruszyło się i wyjrzała spod niego twarz Kitto. Jego wielkie niebieskie oczy dominowały na jego twarzy i nie miały w sobie białego. Kolor był jak u Seelie sidhe, ale same oczy były goblińskie. Był dzieckiem ostatniej wielkiej wojny pomiędzy gobelinami, a sidhe. Jego blade, idealne ciało miało ledwie cztery stopy wzrostu, delikatny mężczyzna, tylko on spośród moich mężczyzn był niższy niż ja. Wyglądał dziecięco, przytulony do futra, otaczającego jego twarz jak u jakiegoś cherubinka na walentynkowej kartce. Urodził się tysiąc lat wcześniej, nim chrześcijaństwo pojawiło się na świecie. Był częścią mojego sojuszu z goblinami. Byli moimi sojusznikami, ponieważ dzielił ze mną łóżko. Jego ręka odnalazła moje ramię, przesunął dłonią po mojej skórze, starając się pocieszyć mnie w sposób, w jaki postępujemy, kiedy się denerwujemy. Nie podobało mu się, że patrzę na niego nic nie mówiąc. Przyturlał się bliżej mnie, moc Bogini i Boga z mojego snu ześlizgnęła się na jego skórę. Twarze piętnastu mężczyzn stojących w kole dookoła łóżka pokazały jasno, że oni również coś poczuli. Doyle powtórzył swoje pytanie. - Księżniczko Meredith, dobrze się czujesz? Spojrzałam na mojego kapitana straży, mojego kochanka, jego twarz była czarna jak peleryna, jaką miałam w wizji, czy jak futro dzika, który biegł przez śnieg i sprowadził wiosnę z powrotem na ziemię. Musiałam zamknąć oczy i głęboko odetchnęłam, starając się pozbyć ostatnich pozostałości wizji i snu. Starałam się być tutaj i teraz.

Wyciągnęłam ręce spod plątaniny prześcieradeł. W swojej prawej ręce miałam kielich uformowany z rogu, ze starego i pożółkłego rogu, oprawionego w złoto. Wyryto w nim symbole, które tylko kilkoro w faerie mogło teraz odczytać. W lewej ręce spodziewałam się znaleźć biały nóż, ale nie było go tam. Moja lewa ręka była pusta. Wpatrywałam się w nią przez chwilę, potem chwyciłam kielich obiema rękami. - Mój Boże – wyszeptał Rhys, chociaż jego szept był dziwnie głośny. - Tak – odrzekł Doyle - to dokładnie tym jest. - Co powiedział, kiedy dawał ci rogowy kielich? – to Abe zapytał. Abe, o włosach w paskach różnych odcieni, jasnoszarym, ciemnoszarym, czarnym i białym, idealne kosmyki w różnych kolorach. Jego oczy były o kilka odcieni ciemniejsze niż większość ludzkich oczu, ale wyglądały inaczej, były nierzeczywiste. Gdyby ubrać go jak nowoczesnego Gotha, byłby przebojem niejednej sceny klubowej. Jego oczy były dziwnie poważne. Był pijakiem i pośmiewiskiem dworu przez więcej lat, niż mogłam spamiętać. Ale teraz zupełnie inna osoba spoglądała z jego twarzy, przelotnie można było zobaczyć, kim kiedyś był. Kimś, kto pomyślał, zanim przemówił. Kimś, kto miał inne zajęcia, niż tylko wypić tak szybko i tak często, jak tylko mógł. Abe przełknął głośno i zapytał znów. - Co powiedział? Tym razem odpowiedziałam. - Pij i bądź szczęśliwa. Abe uśmiechnął się, smutno z cierpieniem. - To podobne do niego. - Do kogo? – zapytałam. - Ten kielich był kiedyś mój. To mój symbol. Podpełzłam do brzegu łóżka i klęknęłam na nim. Wyciągnęłam kielich w jego stronę, trzymając go w obu rękach. - Pij i bądź szczęśliwy, Abeloec. Potrząsnął głową. - Nie zasługuję na względy Boga, Księżniczko. Nie zasługuję na niczyje względy. Nagle wiedziałam, nie z wizji, po prostu nagle posiadałam wiedzę.

- Nie zostałeś wygnany z Dworu Seelie za uwiedzenie niewłaściwej kobiety, jak wszyscy wierzą. Zostałeś wygnany, ponieważ straciłeś swoją moc. Więc kiedy nie mogłeś już dłużej uszczęśliwiać dworzan piciem i hulanką, Taranis wykopał cię ze złotego dworu. W jednym jego oku pojawiła się łza, zatrzymując się na krawędzi. Abeloec stał tam, prosty i dumny w taki sposób, jakiego nigdy u niego nie widziałam. Nigdy nie widziałam go trzeźwego, jakim wydawał się być teraz. Zazwyczaj pił do nieprzytomności, ale ponieważ był nieśmiertelnym sidhe, oznaczało to, że żadne narkotyki, żaden alkohol nigdy naprawdę nie pomogły mu odnaleźć zapomnienia. Mógł był otumaniony, ale nigdy tak naprawdę nie poznał odurzenia żadnym narkotykiem. W końcu skinął głową i to wystarczyło, żeby łza spłynęła po jego policzku. Złapałam tę łzę krawędzią rogowego kielicha. Ta maleńka kropelka wydawała się spływać do wnętrza kielicha szybciej, niż mogła tego dokonać grawitacja. Nie widziałam, czy inni zauważyli, co się stało, ale Abe i ja patrzeliśmy, jak łza spływa od brzegu do dna kielicha. Łza prześliznęła się po krzywiźnie i nagle do góry wypływał płyn, bulgocząc jak źródło w ciemnej, wewnętrznej krzywiźnie kielicha. Ciemnozłoty płyn wypełniał kielich aż po brzegi, pachniał miodem i jagodami, a ostry zapach alkoholu wypełnił pokój. Ręce Abe objęły moje w taki sam sposób, w jaki ja trzymałam kielich w mojej wizji z Bogiem. Podniosłam go i usta Abeloec’a dotknęły brzegu. - Pij i bądź szczęśliwy. Pij i bądź mój. – Powiedziałam. Zawahał się, zanim wypił i patrzyłam na inteligencję, jakiej nigdy nie wiedziałam wcześniej w tych szarych oczach. Przemówił z ustami dotykającymi brzegu kielicha. Chciał wypić. Mogłam poczuć niecierpliwe drżenie w jego rękach, które pokrywały moje. - Należałem kiedyś do króla. A kiedy nie byłem już dłużej błaznem na jego dworze, wyrzucił mnie – drżenie jego rąk zelżało, jakby z każdym słowem odzyskiwał stabilność. – Kiedyś należałem do królowej. Nienawidziła mnie, zawsze. I upewniła się, swoimi słowami i czynami, że wiem, jak bardzo mnie nienawidzi – jego ręce były ciepłe i mocne, oparte o moje. Jego oczy były poważne, ciemnoszare, grafitowoszare, z cieniem czerni gdzieś w środku. – Nigdy nie należałem do księżniczki, ale boję się ciebie. Boję się tego, co mi zrobisz. Co pozwolisz, żeby zrobili mi inni. Boję się to wypić i związać siebie z twoim losem. Potrząsnęłam głową, ale nie straciłam kontaktu z jego oczami. - Nie związuję ciebie ze swoim losem, Abeloec, ani też siebie do twojego. Jedynie mówię, napij się mocy, którą kiedyś dzierżyłeś. Bądź tym, czym byłeś kiedyś. To, co ci daję, to nie mój dar. Ten kielich należał do Boga, Małżonka. Dał go mnie i poprosił, żebym podzieliła się z tobą.

- Mówił o mnie? - Nie, nie dokładnie, ale poprosił, żebym podzieliła się z innymi. Bogini powiedziała mi, żebym dała wam coś innego do jedzenia – zmarszczyłam brwi, niepewna jak wytłumaczyć wszystko, co widziałam, lub zrobiłam. Wizja zawsze wydaje się być bardziej sensowna w twojej głowie niż na języku. Starałam się ubrać w słowa to, co czułam w sercu. - Pierwszy napój jest twój, ale nie ostatni. Pij i zobaczymy, co się zdarzy. - Boję się – wyszeptał. - Bój się, ale wypij, Abeloec. - Nie myślisz o mnie gorzej, dlatego, że się boję? - Tylko ci, którzy nigdy nie zaznali strachu, myślą gorzej o innych, którzy się boją. Szczerze mówiąc, myślę, że ten, kto nigdy nie bał się czegokolwiek w życiu, jest kłamcą, lub nie ma wyobraźni. To sprawiło, że uśmiechnął się, a potem zaśmiał. W tym śmiechu słyszałam echo Boga. Jakaś część starej boskości Abeloeca zachowała się w tym kielichu przez wieki. Jakiś cień jego dawnej mocy czekał i czuwał. Czekał na kogoś, kto mógł odnaleźć drogę przez wizję na wzgórze, na brzegu zimy i wiosny, na krańcu ciemności i świata, w miejscu pomiędzy, gdzie śmiertelny i nieśmiertelny może się dotknąć. Jego śmiech sprawił, że się uśmiechnęłam, w odpowiedzi chichoty przeszły przez pokój. To był zaraźliwy rodzaj śmiechu. Śmiał się, a ty musiałaś śmiać się z nim. - Tylko trzymałeś kielich w dłoni – powiedział Rhys – a twój śmiech sprawił, że uśmiechnąłem się. Nie byłeś tak zabawny od wieków – odwrócił swoją chłopięco przystojną twarz do nas, blizny pokrywały miejsce, gdzie powinno być jego drugie trójkolorowe oko. – Pij i zobaczymy, czy staniesz się tym, kim byłeś. Lub nie pij i pozostań cieniem i pośmiewiskiem. - Kiepski dowcip – odrzekł Abeloec. Rhys skinął głową i podszedł bliżej do nas. Jego białe loki opadały do pasa. Otaczały najbardziej umięśnione ciało ze wszystkich strażników. Był równocześnie najniższym z nich, sidhe pełnej krwi, który miał tylko sześć stóp, coś niespotykanego. – Co masz do stracenia? - Musiałbym znów próbować. Musiałoby mi znów zależeć – powiedział Abe. Spojrzał na Rhysa z takim skupieniem, z jakim patrzył na mnie, jakby to, co mówimy, znaczyło wszystko.

- Jeżeli chcesz odczołgać się do następnej butelki, czy następnej torebeczki proszku, zrób to. Odsuń się od kielicha i pozwól wypić komuś innemu – powiedział Rhys. Ból przemknął przez twarz Abeloeca. - To jest moje. Jest częścią tego, czym byłem. - Bóg nie wymienił twojego imienia, Abe – powiedział Rhys. – Powiedział jej, by podzieliła się, ale nie powiedział z kim. - Ale to jest moje. - Tylko jeżeli to weźmiesz – stwierdził Rhys, a jego głos był niski i czysty, w jakiś sposób delikatny, jakby rozumiał bardziej, dlaczego Abe się boi. - Jest mój – znów powtórzył Abe. - Więc pij – powiedział Rhys, - pij i bądź szczęśliwy. - Pij i bądź przeklęty – dodał Abeloec. Rhys dotknął jego ramienia. - Nie, Abe, powiedz to i zrób, co możesz, żeby w to uwierzyć. Pij i bądź szczęśliwy. Widziałem więcej z nas, którzy doszli do swoich mocy, niż ty widziałeś. Postawa ma na to wpływ, lub może mieć. Abeloec zaczął odsuwać się od kielicha, ale zeszłam z łóżka i podeszłam, by stanąć przed nim. - Wszystko, czegokolwiek nauczyłeś się tym długim smutnym czasie, pozostanie z tobą. Ale ty nadal będziesz sobą. Będziesz tym, kim byłeś, tylko starszy i mądrzejszy. Mądrość wiele kosztuje i nie należy tego żałować. Spojrzał na mnie na dół, swoimi oczami, ciemnymi i idealnie szarymi. - Prosisz mnie, żebym wypił. Potrząsnęłam głową. - Nie. To musi być twój wybór. - Nie rozkażesz mi tego? Znów potrząsnęłam głową. - Księżniczka ma bardzo amerykańskie wyobrażenie wolnej woli – powiedział Rhys. - Przyjmuję to jako komplement – odrzekłam. - Ale… - powiedział miękko Abe.

- Tak – stwierdził Rhys – to znaczy, że wszystko zależy od ciebie. Twój wybór. Twój los. Wszystko w twoich rękach. Jak mówią, wystarczy liny, żeby się powiesić. - Lub się ocalić – wtrącił się Doyle i podszedł, by stanąć po drugiej stronie, jak wysoka ciemność obok bieli Rhysa. Abeloec i ja staliśmy z bielą po jednej stronie, czerń po drugiej. Rhys był kiedyś Cromm Cruach, bogiem śmierci i życia. Doyle był głównym zabójcą królowej, ale kiedyś był Nodons3, bogiem uzdrawiania. Staliśmy pomiędzy nimi i kiedy spojrzałam na Abeloeca, coś poruszyło się w jego oczach, jakiś cień osoby, którą przelotnie ujrzałam na wzgórzu, pod kapturem peleryny. Abeloec wziął kielich, biorąc razem z nim moje ręce. Razem trzymaliśmy kielich, a on pochylił głowę. Jego wargi zawahały się na chwilę nad krawędzią gładkiego rogu, potem wypił. Odsunął ręce od kielicha, zanim upadł na kolana, więc tylko moje dłonie trzymały kielich. Wypił jednym długim łykiem. Nadal klęcząc puścił kielich i odchylił głowę do tyłu, zamykając oczy. Jego ciało odchyliło się, aż położył się w kałuży swoich własnych paskowanych włosów, z kolanami nadal zgiętymi pod siebie. Leżał przez chwilę nieruchomo, bardzo nieruchomo, tak że zaczęłam się bać o niego. Czekałam, aż jego pierś będzie podnosić się i opadać. Patrzyłam, czy oddycha, ale tego nie robił. Leżał jak ktoś śpiący, poza dziwnym kątem, pod którym zginały się jego nogi, nikt tak nie śpi. Jego twarz była gładka i zorientowałam się, że Abe był jedynym z kilku sidhe, którzy mieli na stałe małe zmarszczki dookoła oczu i ust. Wygładziły się, kiedy spał, o ile to był sen. Uklęknęłam obok niego, trzymając kielich nadal w rękach. Pochyliłam się nad nim i dotknęłam jego policzka. Nie poruszył się. Położyłam rękę na jego policzku i wyszeptałam. - Abeloec. Jego oczy otworzyły się szeroko. Spojrzał na mnie. Westchnęłam delikatnie. Chwycił mój nadgarstek na swoim policzku, a drugą rękę owinął dookoła mojego pasa. Usiadł, czy klęknął, jednym potężnym ruchem, ze mną w ramionach. Zaśmiał się, a to nie było wyłącznie echo tego śmiechu, który słyszałam w wizji. Śmiech wypełnił pokój, a inni mężczyźni zaśmiali się z nim. W pokoju zabrzmiał szczęśliwy męski śmiech. Zaśmiałam się więc z nimi. To było niemożliwe, nie śmiać się z czystej radości na jego twarzy, tak blisko mojej. Pochylił się, zmniejszając te ostatnie cale 3 Nodons - bóstwo lecznicze, jego psy również posiadały zdolności leczenia, za pomocą lizania ran.

pomiędzy naszymi wargami. Wiedziałam, że zamierza mnie pocałować i chciałam tego. Chciałam poczuć ten śmiech wewnątrz mnie. Jego wargi przycisnęły się do moich. Głośny szloch przeszedł pomiędzy mężczyznami, szczęśliwymi i rozbawionymi. Jego język polizał moje wargi i otworzyłam dla niego usta. Szedł do moich ust i nagle mogłam posmakować miodu, owoców i słodu. To nie był tylko jego symbol. To on był kielichem czy naczyniem. Jego język przesuwał się we mnie, aż otwarłam usta szeroko i zassałam. To było jak łyk gęstego, złotego, miodowego słodu. Był alkoholowym kielichem. Leżałam na podłodze z nim na mnie, ale był za wysoki, by całować mnie głęboko i równocześnie przyciskać się do mojego nagiego ciała. Pod nami było futro położone na kamiennej podłodze. Łaskotało moją skórę, wspomagając każdy ruch, który dzięki niemu stawał się czymś więcej, jakby futro pomagało mnie pieścić. Nasza skóra zaczęła lśnić, jakbyśmy połknęli księżyc w pełni i jego światło lśniło przez naszą skórę. Białe pasma w jego włosach lśniły bladoniebieskim blaskiem. Jego grafitowoszare oczy stały się dziwnie ciemne. Wiedziałam, że moje oczy lśnią, każdy okrąg koloru, zieleń trawy, jasna zieleń jadeitu i ten w kolorze płynnego złota. Wiedziałam, że każdy okrąg dookoła mojej źrenicy lśni. Moje włosy stały się czerwonawym światłem, które widziałam kątem oka. Lśniły jak wirujący granat z ogniem wewnątrz, kiedy jaśniałam. Jego oczy były jak głęboka, ciemna pieczara, do której nie dochodzi światło. Nagle zorientowałam się, że od dłuższej chwili nie całujemy się. Po prostu wpatrywaliśmy się nawzajem w swoje twarze. Pochyliłam się do niego, obejmując go rękami. Zapomniałam, że nadal w jednej ręce trzymałam kielich, który dotknął jego nagich pleców. Jego kręgosłup wygiął się, a płyn rozlał się na jego skórę, bo chociaż kielich był wcześniej opróżniony, teraz znów był pełen. Gęsty, zimny płyn spłynął w dół jego ciała i na moje, mocząc nas tym gęstym, złotym strumieniem. Jasnoniebieskie linie tańczyły po skórze Abe. Nie mogłam stwierdzić, czy były pod jego skórą, wewnątrz jego ciała, czy na powierzchni jego lśniącego torsu. Pocałował mnie. Pocałował mnie głęboko i długo, a tym razem nie smakował jak słód. Smakował ciałem, wargami, ustami, językiem i muśnięciem zębów na mojej dolnej wardze. Słód nadal spływał w dół naszych ciał, pokrywając nas, spływając złotą kałużą. Futro pod nami pokleiło się od niego. Przesunął swoje usta i ręce w dół mojego ciała, na moje piersi. Chwycił je w swoje dłonie, delikatnie pieścił moje sutki swoimi wargami i językiem, aż zapłakałam i poczułam, że moje ciało stało się wilgotne, ale nie od pokrywającej mnie złotej kałuży słodu.

Patrzyłam jak bladoniebieskie linie na jego ramionach przepłynęły w figury, kwiaty i winorośle. Przesunęły się w dół jego ręki na moją skórę. Poczułam, jakby coś przesuwało piórem po mojej skórze. Jakiś głos załkał, ale to nie byłam ja i nie był to Abeloec. Brii opadł na ręce i kolana, jego długie żółte włosy spływały w dół do powiększającej się kałuży słodu. Abeloec zassał mocniej moją pierś, przyciągając moją uwagę z powrotem do niego. Jego oczy nadal nie lśniły, ale była w nich jakaś intensywność, będąca jakimś rodzajem magii, rodzajem mocy. Mocy, jaką mają wszyscy mężczyźni, kiedy spływają w dół twojego ciała zręcznymi dłońmi i ustami. Przesunął swoje usta po mnie, pijąc słód, który zebrał się we wgłębieniach mojego brzucha. Lizał delikatną skórę tuż ponad kręconymi włoskami pomiędzy moimi nogami. Jego język przesuwał się pewnymi liźnięciami przez tą niewinną skórę. To sprawiło, że zastanowiłam się, jak byłoby, gdyby obniżył się do tych miejsc w moim ciele, które nie były niewinne. Zduszony męski płacz sprawił, że odwróciłam wzrok od ciemnych oczy Abeloeca. Znałam ten głos. Galen opadł na kolana. Jego skóra była zielona, tak blada, że wydawała się biała, ale teraz zielone linie przesuwały się po jego skórze, lśniąc, skręcając się pod jego skórą. Formując się w winorośl, kwiaty, obrazy. Inne szlochy przyciągnęły moją uwagę do pozostałych w pokoju. Z piętnastu strażników, większość była na kolanach, a nawet gorzej. Niektórzy leżeli na podłodze, trzymając się z brzuchy, jakby byli uwięzieni w płynącym, złotym płynie. Jakby płyn był płynnym bursztynem, a oni owadami, które zostały uwięzione w nim na wieczność, a teraz walczyły ze swoim przeznaczeniem. Niebieskie, zielone i czerwone linie przesuwały się po ich ciałach. Dojrzałam zarysy zwierząt, winorośli, wizerunki narysowane na ich skórach, jak tatuaże, które były żywe i rosły. Doyle i Rhys stali w narastającym przypływie i wydawali się nieporuszeni. Ale Doyle spoglądał na swoje ręce i ramiona, na linie przesuwające się po tych mocnych ramionach, karmazynowe przy całej jego czerni. Ciało Rhysa było pomalowane bladoniebieskim, ale nie patrzył na te linie, patrzył na mnie i Abeloeca. Mróz również stał w wijących się, płynących liniach, ale, tak jak Doyle, patrzył na przesuwające się linie, które lśniły na jego skórze. Nicca stał wysoki i prosty ze swoimi brązowymi włosami, skrzydłami spływającymi brylantami, jak żagle w niektórych żaglowcach faerie, ale żadne linie nie pokrywały jego ciała, pozostawał nietknięty. To Barinthus, najwyższy z sidhe, ruszył w kierunku drzwi. Stał przyciśnięty do nich, unikając wpływającego słodu, który wydawał się podpełzać przez podłogę jak coś żywego. Trzymał dłoń na klamce, ale nie mógł otworzyć drzwi. Jakbyśmy byli uwięzieni, dopóki działa na nas magia.

Cichy dźwięk przyciągnął moje spojrzenie do łóżka, gdzie Kitto nadal siedział, bezpieczny, ponad płynącym słodem. Jego oczy były rozszerzone, jakby mimo to bał się. Bał się tak wielu rzeczy. Abeloec przesunął policzkiem po moim udzie. Odwróciłam się do niego, wracając spojrzeniem do tych ciemnych, prawie ludzkich oczu. Blask jego i mojej skóry osłabł. Zorientowałam się, że zrobił przerwę, żeby pozwolić mi rozejrzeć się po pokoju. Teraz jego ręka prześlizgnęła się po moim udzie, obniżył twarz, zawahał się, jakby chciał złożyć cnotliwy pocałunek. Ale to, co robił swoimi ustami, nie było cnotliwe. Pogrążył swój język głęboko i pewnie we mnie. Uczucie odchyliło mi głowę do tyłu i wygięło plecy. Odwróciłam głowę, zobaczyłam, że drzwi otwierają się, zobaczyłam wyraz zdziwienia na twarzy Barinthusa, kiedy wszedł Mistral, nowy kapitan straży królowej. Jego włosy były szare jak deszczowe chmury. Kiedyś był panem burz, bogiem nieba. Teraz wszedł do pokoju, poślizgnął się na słodzie i zaczął upadać. Potem jakby świat zamrugał. W jednej chwili Mistral upadał koło drzwi, w następnej był przy mnie, opadając koło mnie. Wyciągnął rękę, by się podeprzeć, a ja wyciągnęłam swoją, by powstrzymać go od upadku na mnie. Jego ręka podparła się podłogi, ale moja dotknęła jego piersi. Zadrżał obok mnie, klęcząc i podpierając się jedną ręką, jakby jego serce zgubiło rytm. Dotknęłam go przez gładkość jego skórzanego pancerza. Był w nim bezpieczny, ale wyraz jego twarzy był taki, jak u innych zauroczonych mężczyzn, jego oczy były rozszerzone. Był wystarczająco blisko, żebym mogła zobaczyć jego oczy płynące zielenią nieba przed wielką burzą, która niszczy wszystko na swojej drodze. Tylko wielkie pożądanie mogło zmienić jego oczy na ten kolor, lub wielki gniew. Kiedyś samo niebo zmieniało się, tak jak oczy Mistrala. Moja skóra ożyła, świecąc jak gorąca, biała gwiazda. Abeloec lśnił wraz ze mną. Po raz pierwszy zobaczyłam linie na mojej własnej skórze, wijące się linie koloru przesuwającego się po nas, lśniącego neonowo niebieskiego. Patrzyłam jak cierniste pnącze pełza, niebieskie i żywe na mojej ręce, żeby rozpostrzeć się na bladej skórze Mistrala. Ciało Mistrala owinęło się wokół mnie, jakby to te kolorowe linie pociągnęły go do mnie, jakby były linami, które ciągną je w dół, i w dół. Jego oczy pozostały niechętne, jego ciało walczyło muskułami i mocą. Dopiero kiedy był prawie na mnie i Abeloecu, kiedy tylko siłą swoich ramion utrzymywał swoją twarz nade mną, dopiero wtedy jego oczy zmieniły się. Patrzyłam jak ten przerażający, zielony kolor blaknie w jego oczach, zastąpiony przez błękit czysty jak letnie niebo. Nie wiedziałam, że jego oczy mogą być tak niebieskie.

Niebieskie linie na jego skórze, namalowana błyskawica, przeszły na jego policzek, potem jego twarz była już za blisko mojej, żebym mogła widzieć szczegóły. Jego usta były na moich i pocałowałam Mistrala po raz drugi w życiu. Pocałował mnie, jakby powietrze, którego potrzebował do życia, znajdowało się w moich ustach, jakby mógł zginąć, gdyby jego usta nie dotknęły moich. Jego ręce ześlizgnęły się w dół mojego ciała i kiedy dotknął moich piersi z jego gardła wydobył się dźwięk pełen pożądania, prawie pełen bólu. Abeloec wybrał tę chwilę, by przypomnieć mi, że przy moim ciele są więcej niż jedne usta. Dostał się pomiędzy moje uda językiem, wargami i delikatnie zębami, więc wydałam swój własny spragniony dźwięk prosto w usta Mistrala. Wyciągnęłam z niego następny taki dźwięk, który był równocześnie pełen pożądania i bólu, jakby chciał tego tak bardzo, że to aż bolało. Jego ręka zacisnęła się na moich piersiach. Wystarczająco mocno, żeby to zabolało, ale w pewien sposób ten ból przechodził w przyjemność. Wiłam się pod ustami ich obu, przyciskając wargi do Mistrala, a biodra do Abeloeca. To była taka chwila, w której świat kręcił się przed oczami. Najpierw pomyślałam, że wszystko dzieje się w mojej głowie, usidlonej przyjemnością. Potem zorientowałam się, że nie czuję już pod sobą futrzanego dywanika, ciężkiego od słodu. Zamiast tego leżałam na suchych gałązkach, które dźgały i szturchały moje nagie ciało. Zmiana otoczenia była wystarczająca, żeby odciągnąć naszą uwagę od dotyku ust i rąk. Byliśmy w ciemnym miejscu, jedynym światłem był blask naszych ciał. Ale ten blask był jaśniejszy niż tylko od naszej trójki. To sprawiło, że spojrzałam ponad dotykającymi mnie mężczyznami. Mróz, Rhys i Galen sami byli jak jasne duchy. Doyle był prawie niewidoczny, poza liniami mocy. Byli też inni, jarzący się w ciemności, prawie wszystkie bóstwa roślinne i Nicca, stojący ze swoimi skrzydłami, lśniącymi dookoła niego. Wróciły dzisiejszej nocy do postaci tatuażu na jego plecach. Nie pamiętałam, żeby Nicca dotykał słodu. Spojrzałam na Barinthusa i Kitto, ale ich nie było. Wydawało się, że to magia zabrała wybranych spośród moich mężczyzn. Przez blask naszych ciał widziałam uschłe rośliny. Zwiędłe. Byliśmy w martwych ogrodach, w magicznych kiedyś terenach pod ziemią, o których legendy opowiadały, że faerie miało własne słońce i księżyc, deszcz i pogodę. Nigdy niczego z tego nie widziałam. Moc sidhe opadła na długo, zanim się urodziłam. Teraz ogrody były po prostu martwe, a niebo ponad nami było tylko nagimi, pustymi skałami. - Jak? – usłyszałam czyjś głos. Linie kolorów zalśniły mocniej w ciemności: karmazyn, neonowy niebieski, szmaragdowozielony. To sprawiło, że w ciemności rozległ się płacz i posłało usta Abeloeca z powrotem pomiędzy moje nogi. Usta Mistrala przyciskały się do moich, jego ręce były spragnione mojego ciała. To była słodka pułapka, ale jednak to była pułapka. Zastawiona na nas przez coś, co troszczyło się niewiele o to, czego

pragnęliśmy. Magia faerie trzymała nas i nie uwolni, aż będzie usatysfakcjonowana. Starałam się obawiać tego, ale nie mogłam. Nie było nic poza dotykiem ciał Abeloeca i Mistrala na moim oraz martwą ziemią pode mną.

Rozdział 3 Język Abeloeca przejechał długim, pewnym liźnięciem dookoła brzegu wejścia do mojego ciała, potem pieścił mnie, co jakiś czas zapuszczając się znów do środka. Ręka Mistrala bawiła się moimi piersiami w taki sam sposób, w jaki mnie całował, jakby nie miał dosyć mojego ciała, jakby te doznania były czymś, co musiał mieć. Pieścił moje sutki palcami, a w końcu odsunął usta od moich, żeby dołączyły do rąk na piersiach. Wciągnął jedną pierś do swoich ust tak głęboko, jak tylko mógł, jakby naprawdę chciał zjeść moje ciało. Ssał mocno, coraz mocniej, aż jego zęby zaczęły naciskać na mnie. Abeloec przesunął się do tego słodkiego miejsca i zaczął pieścić je językiem na wierzchu i dookoła. Zęby Mistrala naciskały powoli, jakby czekał, kiedy powiem stop, ale tego nie zrobiłam. Połączenie ust Abeloeca, pewnych i delikatnych między moimi udami i nieubłaganego nacisku ust Mistrala na moich piersiach, coraz mocniejszego, to było coś wspaniałego. Delikatny wietrzyk tańczył na mojej skórze. Podmuch wiatru pchnął kosmyki włosów Mistrala na moje ciało, uwalniając je z długiego końskiego ogona. Jego zęby nadal bezwzględnie naciskały. Miażdżył moje piersi swoimi zębami i to było cudowne uczucie. Język Abeloeca trzepotał coraz szybciej ponad tym jednym słodkim punktem. Wiatr wiał mocniej, zawiewając uschłe liście na nasze ciała. Zęby Mistrala prawie spotkały cię na mojej piersi i to bolało. Otworzyłam usta, by powiedzieć mu żeby przestał, ale w tej chwili Abeloec musnął ten ostatni raz, którego potrzebowałam. Doprowadził mnie do krzyku, moje ręce rozrzuciły się do góry, szukając czegoś, czego mogłabym się przytrzymać, kiedy Abeloec tworzył orgazm językiem i ustami. Moje ręce odnalazły Mistrala. Wbiłam paznokcie w jego nagie ramię, kiedy jedna z moich rąk sięgnęła jego uda, chwycił moje nadgarstki. By to zrobić, uwolnił moją pierś z więzienia swoich zębów. Przyszpilił moje ręce do suchej ziemi, kiedy krzyknęłam i napięłam się, sięgając po niego paznokciami i zębami. Podpierał się tuż nade mną, przyciskając moje nadgarstki do ziemi. Spojrzał w dół na mnie oczami, w których migotało światło. Ostatnie, co dostrzegłam w jego oczach, zanim Abeloec sprawił, że poruszałam głową na boki walcząc z narastająca przyjemnością, to to, że były pełne błyskawic, uderzających, tańczących i tak jasnych, że rzucały cienie na blask mojej skóry. Ręce Abeloeca wbiły się w moje ciało, przytrzymując mnie na miejscu, kiedy szarpałam się, żeby się uwolnić. Czułam się tak dobrze, tak cudownie. Myślałam, że zaraz oszaleję, jeżeli nie przestanie. Tak cudownie, że chciałam równocześnie, by przestał i żeby nigdy nie przestawał.

Wiatr wiał mocniej. Suche gałązki pnączy szumiały w narastającym wietrze, drzewa trzeszczały w proteście, jakby ich martwe konary mogły nie przetrwać ostatniego wiatru. Linie kolorów, które pochodziły od Abeloeca, czerwone, niebieskie i zielone stawały się mocniejsze w podmuchach wiatru. Kolor pulsował coraz jaśniej. Może dlatego, że światło było tak intensywnie kolorowe, nie tyle rozpraszało ciemność, ile sprawiało, że lśniła ona– jakby bezkresna noc muśnięta światłem neonów. Abeloec odsunął się od moich ud i w chwili, kiedy to zrobił, światło nieco przygasło, troszeczkę. Klęknął pomiędzy moimi nogami i zaczął rozsznurowywać spodnie. Jego nowoczesne ubranie zostało zniszczone ostatniej nocy podczas próby zamachu. Tak jak większość mężczyzn, którzy rzadko opuszczali faerie, miał tylko kilka rzeczy z zamkami i metalowymi guzikami. Zaczęłam mówić nie, ponieważ nie zapytał i dlatego, że magia opadła. Znów mogłam myśleć, jakby orgazm oczyścił mi umysł. Zamierzałam mieć tak wiele seksu, ile tylko mogłam, dlatego, że jeżeli szybko nie zajdę w ciążę, nie tylko nie zostanę królową, ale najprawdopodobniej umrę. Jeżeli mój kuzyn Cel zapłodni kogoś, zanim ja zajdę w ciążę, będzie królem i zabije mnie, a także wszystkich, którzy są lojalni względem mnie. To była taka zachęta do seksu, jakiej nie mógł zapewnić żaden afrodyzjak. Ale coś ostrego było pod moimi plecami, a coś mniejszego raniło mnie w niższe części ciała. Uschłe konary, kawałki roślin poszturchiwały i uderzały we mnie. Nie zauważałam ich wcześniej, przed orgazmem, kiedy endorfiny znieczuliły mój organizm. Nie było prawie żadnej poświaty, kiedy opadły uczucia przyniesione przez orgazm i poczułam każdą niedogodność. Jeżeli Abeloec chciał pozycji misjonarskiej, potrzebowaliśmy koca. To było niepodobne do mnie, by tak szybko stracić zainteresowanie. Jeżeli Abeloec był tak utalentowany w innych rzeczach, jak utalentowane były jego usta, to chciałam mieć go w swoim łóżku, tylko dla zwykłej przyjemności. Dlaczego więc nagle nie interesowałam się swoimi wargami i pożądaniem, ale tym, co leżało na ziemi? Wtem w ciemności narastającej po tym, jak zgasły linie kolorów, rozległ się głos, który zmroził nas wszystkich i sprawił, że poczułam puls w gardle. - Proszę, proszę, proszę. Wzywałam mojego kapitana straży, Mistrala i nie można było go nigdzie znaleźć. Moi uzdrowiciele powiedzieli mi, że wszyscy zniknęliście z sypialni. Szukałam was w ciemności i oto jesteście. – Andais, Królowa Powietrza i Ciemności wyszła z odległej ściany. Jej blada skóra jaśniała w narastającej ciemności, ale koło niej było światło, jakby ciemność mogła być ogniem i dawać poświatę.

- Gdybyś stał w świetle, może bym cię nie znalazła, ale stoisz w ciemności, głębokiej ciemności martwych ogrodów. Nie możesz się tutaj przede mną ukryć, Mistral. - Nikt się przed tobą nie ukrywa, moja królowo – powiedział Doyle, pierwszy z nas, który odezwał się, od kiedy się tutaj znaleźliśmy. Minęła go w milczeniu i przeszła przez suchą trawę. Wiatr, który wcześniej rozwiewał liście, teraz ucichł, a kolory zgasły. Ostatni podmuch wiatru rozwiał brzeg jej czarnej szaty. - Wiatr? – powiedziała to jak pytanie. – Tutaj nie było wiatru od wieków. Mistral zostawił mnie, by uklęknąć przed nią. Jego skóra straciła blask, kiedy odsunął się ode mnie i Abeloeca. Zastanawiałam się, czy w jego oczach nadal uderzają błyskawice, byłoby lepiej, żeby nie. - Dlaczego odszedłeś od mojego boku, Mistral? – Dotknęła jego brody długim, szpiczastym paznokciem, podnosząc jego twarz tak, że patrzył na nią. - Szukałem porady – powiedział, a jego głos wydawał się równocześnie niski i donośny w narastającej ciemności. Teraz, kiedy Abeloec i ja przestaliśmy się kochać, przygasało światło, blask skóry pozostałych też opadł. Wkrótce znajdziemy się w ciemności tak całkowitej, że można będzie dotknąć własnych gałek ocznych, nie zauważywszy tego wcześniej. Kot byłby tu ślepy, nawet kocie oczy potrzebują trochę światła. Starał się pochylić głowę, ale trzymała go palcami za podbródek. - Szukałeś porady u mojej Ciemności? Abeloec pomógł mi wstać i przytulił mnie, nie dla romantyzmu, ale w sposób, w jaki istoty magiczne dotykają się, kiedy się denerwują. Dotykaliśmy się nawzajem, przytulając się w ciemności, jakby dotyk ręki kogoś drugiego mógł powstrzymać złe rzeczy od zdarzenia się. - Tak – powiedział Mistral. - Kłamca – powiedziała królowa i ostatnią rzeczą, którą zobaczyłam, zanim ciemność ogarnęła świat, był błysk ostrza w jej drugiej ręce. Błysnęło spod jej szaty, gdzie je ukryła. Odezwałam się zanim pomyślałam. - Nie! Jej głos przetoczył się przez ciemność, wydawało się, że pełznął przez moją skórę.

- Meredith, moja bratanico, czy ty właśnie zabraniasz mi ukarać jednego z moich strażników? Nie jednego z twoich, ale moich, moich! Ciemność stała się cięższa, grubsza, musiałam włożyć więcej wysiłku w oddychanie. Wiedziałam, że królowa może sprawić, że powietrze stanie się tak ciężkie, że zgniecie we mnie życie. Mogła uczynić powietrze tak gęstym, że moje śmiertelne płuca nie mogły go wciągnąć. Prawie zabiła mnie zaledwie wczoraj, kiedy wtrąciłam się w jedną z jej „zabaw”. - W martwych ogrodach wieje wiatr – głęboki głos Doyle’a był niski, głęboki, wydawał się wibrować na mojej skórze. – Poczułaś ten wiatr. Sama go skomentowałaś. - Tak, skomentowałam. Ale teraz odszedł. Teraz ogrody są martwe, jak zawsze będą. Jasnozielone światło ukazało się w ciemności. Doyle trzymał malutki zielonkawy płomień w swoich rękach. To była jedna z jego rąk mocy. Widziałam, jak dotyk tego ognia podpełzał na innego sidhe i sprawiał, że pragnął śmierci. Ale jak wiele rzeczy w faerie miał też inne zastosowanie. Był światłem w ciemności. Światło pokazało nam, że to już nie czubkami palców trzymała podbródek Mistrala w górze, ale czubkiem ostrza. Jej mieczem, Śmiertelnym Strachem. Jednym z kilku rzeczy, które mogły sprowadzić prawdziwą śmierć na nieśmiertelnych sidhe. - A co, jeśli ogrody znów ożyją? – zapytał Doyle - Jak ożyły znów róże przy sali tronowej. Uśmiechnęła się nieprzyjemnie. - Czy tu proponujesz przelać więcej drogocennej krwi Meredith? To była cena za odrodzenie się róż. - Są sposoby, żeby dać życie bez przelewania krwi – powiedział. - Myślisz, że możecie pieprzeniem sprawić, by ogród powrócił do życia? – Zapytała. Użyła ostrza, żeby wyprostować klęczącego Mistrala. - Tak – powiedział Doyle. - Chciałabym to zobaczyć – powiedziała. - Nie wydaje mi się, żeby to zadziałało, jeżeli będziesz tutaj - powiedział Rhys. Białe światło pojawiło się ponad jego głową. Małe, okrągłe, świeciło delikatną bielą, kiedy szedł. To było światło, jakie większość sidhe, większość istot magicznych mogło wyczarować, mała magia, którą większość z nas opanowała. Jeżeli ja chciałam światła w ciemności, musiałam znaleźć latarkę lub zapałki.

Rhys przesunął się w swoim delikatnym okręgu światła, idąc powoli w stronę królowej. - Trochę pieprzenia po kilku wiekach celibatu ośmieliło cię, jednooki. - Pieprzenie mnie uszczęśliwiło – powiedział. – To mnie ośmieliło. Podniósł swoją prawą rękę, pokazując jej coś na wewnętrznej stronie. Światło nie było wystarczająco mocne, również kąt nie był właściwy, więc nie widziałam, co było takie interesujące. Skrzywiła się, potem, kiedy podszedł bliżej, jej oczy rozszerzyły się. - Co to jest? Jej dłoń obniżyła się na tyle, żeby Mistral nie musiał wyciągać się, by uchronić się od skaleczenia. - To jest dokładnie to, o czym myślisz, moja królowo – powiedział Doyle. On również przysunął się do niej. - Jesteście wystarczająco blisko, obaj – podkreśliła swoje słowa, zmuszając Mistrala do odchylenia się na kolanach. - Nie chcieliśmy cię skrzywdzić, moja królowo – powiedział Doyle. - Może to ja skrzywdzę ciebie, Ciemności. - To twój przywilej – powiedział. Otworzyłam usta żeby go poprawić, ponieważ był teraz kapitanem mojej straży. Nie mogła go tak po prostu zranić, już nie. Abeloec zacisnął rękę na moim ramieniu. - Jeszcze nie, Księżniczko – wyszeptał w moje włosy. – Ciemność jeszcze nie potrzebuje twojej pomocy. Chciałam się kłócić, ale to brzmiało rozsądnie. Otworzyłam usta, by się kłócić, ale spojrzawszy na jego twarz, zrezygnowałam. Coś uderzyło w moje biodro i zorientowałam się, że trzyma rogowy kielich. On był kielichem, a kielich był nim w jakiś mistyczny sposób, ale kiedy go dotykał, stawał się czymś więcej. Bardziej… rozsądnym. Czy raczej takie były jego rady. Nie byłam pewna, czy podoba mi się to, ale odpuściłam. Mieliśmy wystarczająco problemów bez zawracania sobie głowy błahostkami. - Co jest na ramieniu Rhysa? – wyszeptałam.