mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Hedstrom Ingrid - Martine Poirot 3 - Pod ziemią w Villette

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Hedstrom Ingrid - Martine Poirot 3 - Pod ziemią w Villette.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 271 stron)

Piętnastoletni a już wyniszczeni Zamiast wiosny życia wieczna zima Niekończący się grudzień Jacques Brel, Jaurès

Akcja powieści rozgrywa się w Villette-sur-Meuse, belgijskim mieście, które nie istnieje w rzeczywistości. Żeby usytuować je nad Mozą, gdzieś między Namurem i Dinant, pozwoliłam sobie na pewną dowolność w traktowaniu geografii, topografii i geo- logii tej części Belgii. Wydarzenia i postaci są fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do prawdziwych – całkowicie nieza- mierzone. Ingrid Hedström

OSOBY Martine Poirot, sędzia śledcza w Villette-sur-Meuse Thomas Héger, jej mąż, profesor historii Philippe Poirot, brat Martine Sophie Lind, siostra Thomasa, reżyserka i aktorka Julie Wastia, kancelistka Martine Christian de Jonge, komisarz kryminalny Annick Dardenne, inspektorka kryminalna Serge Boissard, inspektor kryminalny Etienne Vandenberghe, prokurator rejonowy Clara Carvalho, prokurator Alice Verhoeven, profesorka i lekarka sądowa Dominic di Bartolo, szef kancelarii na zwolnieniu choro- bowym Jean-Paul Debacker, komisarz lokalnej policji w Villette Corinne Galland, inspektorka, dzielnicowa lokalnej policji Tony Deblauwe, właściciel restauracji Jean-Claude Becker, przewodniczący związku zawodowe- go pracowników Forvilu Michel Pirot, zastępca dyrektora naczelnego Forvilu Arnaud Morel, prezes zarządu Forvilu Stéphane Berger, biznesmen Louis Victor, dyrektor Berger Rebar Caroline Dubois, jego sekretarka Nathalie Bonnaire, dziennikarka „Gazette de Villette” Fabien Lenormand, jej kuzyn, dziennikarz niezależny Guy Dolhet, emerytowany polityk Alfredo Mazzeri, zatrudniony w firmie Mazzeri Sprzątanie & Czyszczenie Justin Willemart, adwokat Nunzia Paolini, urlopowana nauczycielka, sekretarz Towa- rzystwa Pamięci Foch-les-Eaux

Annalisa Paolini, wiceburmistrzyni Villette Jean-Louis Lemaire, przewodniczący komisji parlamen- tarnej Denise van Espen, antykwariuszka z Brukseli Henri Gaumont, francuski podpułkownik Greta Lidelius, biskupowa, babcia Thomasa i Sophie Daniel Lind, syn Sophie, pracownik wydziału ochrony śro- dowiska urzędu wojewódzkiego w Falun Birgitta Matsson, przewodnicząca rady gminy w Ham- marås Maria Matsson, jej córka Saris Christer Matsson, krawiec skórzany, były mąż Bir- gitty

PROLOG 7 sierpnia 1956 Foch-les-Eaux & Villette Ledwie otworzył oczy, wiedział, że ma przechlapane. Kiedy o tej porze oślepiały go promienie słońca wpadające przez brudne szyby, powinien pedałować co sił do roboty, ba, powi- nien siedzieć w szatni i sznurować buty. Sturlał się z łóżka, błyskawicznie sięgnął po ubranie leżące na podłodze, w rekordowym tempie jedną ręką włożył przez głowę najgorszą z trzech koszul, drugą wciągnął spodnie i wybiegł. Za drzwiami zatrzymał się jeszcze przez ułamek sekundy na kamieniu, który służył jako schodek, nie po to, żeby w czystym powietrzu poranka podziwiać widok nad doliną, ale żeby, mrużąc oczy, spojrzeć na wieżę zegarową wiejskiego kościoła. Za dwadzieścia pięć szósta. Masakra! Na podwórku przed barakiem bawiła się samotnie Annunzia- ta Paolini, najstarsza latorośl z trójki rodzeństwa, usiłując ska- kać przez za krótką skakankę. – Ti sei svegliato in ritardo? – spytała, patrząc na niego ze współczuciem zza firanki gęstych ciemnych włosów, jeszcze niezebranych z twarzy spinką, czego zawsze pilnowała jej mama Giovanna. – Mów po francusku, Nunzi – upomniał ją i przerzucił nogę przez ramę roweru. – Tak, jasne, że zaspałem! Droga do wsi opadała tak stromo, że praktycznie nie musiał nic robić, żeby się rozpędzić, ale mimo to uniósł się na siodełku i jak szalony naciskał na pedały aż do kawiarni, przed którą gwałtownie zahamował i zapukał w szybę. Suzanne otworzyła natychmiast. Mimo że bardzo się spieszył, nie mógł się powstrzymać, żeby na nią nie zerknąć. Fartuszek mocno ściągnięty w pasie, talia osy, płaski brzuch. Może się po- myliła? Nigdy nie trzeba tracić nadziei.

– Rany, ale jesteś spóźniony – powiedziała, podając mu za- pakowane kanapki i butelkę kawy z mlekiem. – Chyba rozumiesz, że zaspałem. Zrób mi jeszcze jedną ka- napkę, zjem po drodze. Suzanne zniknęła w kawiarni, a on zapalił papierosa. Kiedy wróciła, ślina napłynęła mu do ust na widok chrupiącej bagiet- ki z plasterkami kiełbasy. Trzymając kanapkę w lewej dłoni, ugryzł dwa duże kęsy, prawą dłonią, z papierosem między pal- cem wskazującym i środkowym, chwycił kierownicę i szykował się do odjazdu. – Zaczekaj! – zawołała Suzanne. – Twoje pranie! Przyniosła duży pakunek zawinięty w brązowy papier i włożyła do koszyka, gdzie były już kanapki i kawa. Uśmiechnął się do niej z poczucia obowiązku i popedałował da- lej, wyjeżdżając z wioski zakurzonym gościńcem. Poprzedniego dnia posprzeczał się ze stryjem i dlatego ten go nie obudził. Potem często będzie myślał o tym, że banalna kłótnia o pompkę do roweru przesądziła o całym jego życiu, i będzie się zastanawiał, czy życiem i śmiercią kieruje ślepy los, czy istnieje jakaś siła wyższa, która pociąga za sznurki i przesu- wa ludzi jak pionki na szachownicy. Jedno pytanie dziecka, jedno spotkanie przy barze, jeden spóźniony pociąg – nigdy wcześniej, zawsze później okazywało się, że człowiek jest na rozstaju dróg swojego życia. Nie miał żadnych przeczuć, że zbliża się do takiego rozstaju, kiedy przemknął przez bramę. Rzucił zardzewiały rower, wbiegł po schodach, minął prysznice, wpadł do szatni, błyskawicznie włożył kombinezon, podciągnął swoje ubranie wysoko pod su- fit, gdzie wisiały koszule, spodnie i marynarki kolegów, kołysząc się makabrycznie jak ciała po masowej egzekucji. Z hełmem zsuniętym na kark pobiegł po lampę, którą mu wydała nadąsana Ginette Marceau. Wieszając na haku jego identyfikator, prychnęła z dezaprobatą. Trzema susami pokonał schody i pognał do wieży szybowej, niemal pewny, że zdąży wsiąść do ostatniej windy. Ale kiedy tam dotarł, zobaczył znikającą w szybie górną część kabiny. Krzyknął co sił, nikt go jednak nie usłyszał, jego głos utonął

w stukocie maszyny wyciągowej i łoskocie silników spalino- wych. Guy Huytgens w ostatniej sekundzie uniósł głowę, zoba- czył go, jak stoi ze zbaraniałą miną, i szyderczo się uśmiechnął. Cały Guy! I co teraz? Gdyby mógł sobie pozwolić na utratę dniówki, chętnie dałby dyla, ale był winien Suzanne i innym duże pie- niądze i nie chciał powiększać długów. Jeszcze nie. Cofnął się o kilka metrów, żeby się zastanowić, oparł o stos drewna na stemple i patrzył na dolinę. Słońce grzało mu twarz. Zamknął powieki i oczyma wyobraźni zobaczył swoją bezna- dziejną przyszłość: niekończący się łańcuch identycznych dni, rower do pracy i z pracy, harówa, ci sami brygadziści, takie same nędzne zarobki. A na domiar wszystkiego wspólne życie z coraz gderliwszą i coraz bardziej brzuchatą Suzanne i ciągły zapieprz, żeby utrzymać rodzinę. Gdzieś musi być inne życie, pomyślał i zadarł głowę do góry. Hen, wysoko pod niebem, krążył duży ptak. Od niechcenia śle- dził go spojrzeniem, kiedy nagle drapieżnik zapikował i jak śmiercionośna strzała pomknął ku upatrzonej zdobyczy. I w tym momencie usłyszał huk, przytłumiony grzmot do- chodzący z wnętrza ziemi, owszem, potężny, ale jego odgłos był niczym w porównaniu z wibracją wprawiającą w drgania wszystkie kości, tak silną, jakby się miały oderwać od mięśni. Jego ciało wydobyło z mrocznych zakamarków pamięci lęki z dzieciństwa. Ostrzeliwane domy, wysadzony most, uciekający ludzie, koń bez głowy... W pierwszym odruchu chciał paść na ziemię i przeturlać się za stos drewna. Dziecinada i wstyd! Przecież to nie ogień arty- leryjski, który usłyszał pewnego słonecznego sierpniowego dnia w kraju, gdzie wojna skończyła się dawno temu. W drugim odruchu chciał biec do szybu, żeby sprawdzić, czy może jakoś pomóc. Myślał o stu siedemdziesięciu mężczyznach w podziemnych korytarzach, o Robercie, Angelu, Pierze i in- nych. Ale zobaczył ludzi nadbiegających ze wszystkich stron, z sortowni, warsztatów i biura, i nie bardzo wiedział, do czego mógłby się przydać w takim tłumie. W trzecim odruchu uświadomił sobie, że to, co pół godziny

wcześniej uznał za wyjątkowy pech, było wręcz niewiarygod- nym szczęściem, porównywalnym z najwyższą wygraną na lote- rii, i że powinien to wykorzystać. I nagle objawił mu się plan, równie perfekcyjny jak atak drapieżnego ptaka na zdobycz. Trzymając się blisko stosu drewna, ostrożnie odszedł od wieży. Nikt go nie zauważył. Wszyscy patrzyli na szyb, z którego zaczęła się wydobywać smużka dymu. W biurze nie było nikogo. Wziął to, co zamierzał, ruszył po- chylony wzdłuż ogrodzenia do roweru i wyjął z koszyka paku- nek, który zostawił, kiedy pędził do szatni. Oby tylko udało mu się niepostrzeżenie opuścić teren kopal- ni... Udało się bez najmniejszych problemów. Wartownia przy tylnej bramie ziała pustką, spokojnie wyszedł przez kołowrót i z pakunkiem pod pachą skierował się ku leśnej ścieżce. Wtedy zawyła syrena. Tym razem pozostał obojętny na ten dźwięk, mimo że przypominał mu piekielny ryk syren przeciwlotni- czych. To był jeden z tych momentów w życiu, kiedy znalazł się na rozstaju dróg. Z biegiem lat niemal ani razu nie miał wątpli- wości, że dokonał słusznego wyboru. Niemal.

ROZDZIAŁ 1 Środa 21 września 1994 Villette Słońce schowało się za horyzontem. Barkę zacumowaną przy kei oświetlały pomarańczowe halogeny. Wokół gęstniały ciem- ności, rzeka przybrała czarny kolor. Opary wilgoci unosiły się nad wodą, tworząc mgielne welony, z których wyłaniały się ma- giczne palce połyskujące nad ładunkiem rudy żelaza odcienia- mi pomarańczy. Jérôme Vandermeel lubił pracować wieczorami. Mógł się wy- spać do woli, a kiedy kończył zmianę, nie było jeszcze za późno na spotkanie z kumplami. Szybki prysznic, jeden ruch grzebie- niem, może trochę żelu, telefon do któregoś z chłopaków i w miasto! Wrzesień był w porządku, nie to co miesiące letnie, kiedy chodzenie w kasku i kombinezonie bywało prawdziwą męką. Patrzył na barkę. Na tle czarnej rzeki wydawała się ogromna, rufa niknęła we mgle. Długa na blisko sto metrów, o ładow- ności dwóch tysięcy ton, była jedną z największych jednostek kursujących na tym odcinku Mozy. Tego wieczoru nie czekała go na tyle ciężka praca, żeby nie miał siły przetańczyć pół nocy w Le Garage, jeśli kumple nie zmienili zdania i wciąż chcieli tam iść. Rozładunek rudy żelaza był niemal całkowicie zautomatyzowany. Jérôme miał jedynie pilnować, czy wszystko odbywa się płynnie, czy nie ma prze- stojów, czy wagony transportujące rudę do spiekalni przesu- wają się zaraz po załadunku, ustępując miejsca następnym. Gdyby doszło do awarii, oczywiście musiałby interweniować, ale to się rzadko zdarzało. Do załadunku podjechał pusty wagon. Jérôme dał znak Gu- idowi Leone, stojącemu na końcu składu, i zaczął gwizdać Mr. Vain, ulubioną piosenkę szpanerskich małolatów i jego szesna-

stoletniej siostry. Ilekroć ją słyszał w przepełnionym, zadymio- nym lokalu, nogi same rwały się do tańca. Nagle coś go przystopowało, przestał gwizdać w połowie tak- tu. Czerpak wsypał do wagonu pierwszą porcję zmielonej rudy, która jak zwykle uderzyła o dno z głuchym łoskotem. Ale oprócz rudy wpadło tam coś jeszcze, co wydało zupełnie inny dźwięk... Przeleciało mu przez głowę, że ma przywidzenia, chociaż wie- dział, że słuch go nie myli. Tak czy inaczej, musi natychmiast wstrzymać załadunek. Czerpak już dwukrotnie zdążył opróżnić zawartość na To Coś. Naciskając wyłącznik czerpaka, drugą ręką pokazał znak stop holenderskim załogantom, którzy stali na pokładzie i palili pa- pierosy. – Stop! – wrzasnął na wypadek, gdyby tego nie zauważyli. – Wat gebeurt? – zdziwił się jeden z nich i wyłączył maszynę. Jérôme zdał sobie sprawę, że jego niderlandzki jest zbyt ubo- gi, żeby to wytłumaczyć. – Chyba widziałem zwłoki – powiedział po francusku. – Wijalem sflojki? – powtórzył z niedowierzaniem starszy członek załogi. Młodszy pokręcił głową i parsknął śmiechem. – Czegoś ty się najarał, chłopaku! Jérôme darował sobie odpowiedź i wspiął się na wagon. Kie- dy zerknął w dół, nadbiegł Guido Leone i coś wykrzykiwał. Dolną część wagonu spowijał cień, ładunek na dnie tworzył intensywnie czarną plamę, którą znaczył jasny biały punkt. Z pryzmy zmielonej rudy wystawała dłoń i kawałek przedra- mienia w dżinsowej koszuli. Jak wołanie tonącego o pomoc. Jérôme poczuł, że krew odpływa mu z mózgu, i chwycił się kurczowo burty wagonu, żeby nie spaść. Holendrzy zeszli na ląd i patrzyli na niego razem z Guidem. – Niczego się nie najarałem – powiedział i zeskoczył na zie- mię. Chwilę później Jérôme siedział na krześle w pomieszczeniu

wypoczynkowym, owinięty kocem, który Guido wyjął z szafy, gdzie była apteczka i inne wyposażenie przydatne w nagłych wypadkach. Guido nalał mu z termosu kubek gorącej kawy z mlekiem. – Posłodź porządnie – poradził. – Tak trzeba, kiedy człowiek jest w szoku. – Bez przesady – zaprotestował Jérôme, ale raczej pro forma, bo ledwie pomyślał o tym, co czuł, dotykając zimnej, sztywnej, martwej dłoni, zakręciło mu się w głowie. Ktoś musiał przecież wejść do wagonu, żeby sprawdzić, czy człowiek, który leży w pryzmie rudy, na pewno nie żyje. Bo a nuż żyje i można go uratować? A ponieważ Jérôme był najmłodszy i najzwinniejszy, oczywiście padło na niego. Zesko- czył i ostrożnie stawiając stopy na wilgotnej połyskliwej drob- noziarnistej rudzie, podszedł do tego okropieństwa. Musiał się przemóc, żeby go dotknąć. To była lewa ręka, ze swatchem na nadgarstku, nowy topowy model. Całkiem nie- dawno się zastanawiał, czyby sobie takiego nie kupić. Delikat- nie ujął dłoń, przyłożył kciuk tam, gdzie powinien wyczuć puls, gdyby w ciele pod rudą wciąż biło serce, spojrzał na zegarek i odczekał trzy nieskończenie długie minuty, wiedząc, że to na nic. Dłoń była lodowata i sztywna, i bez cienia wątpliwości bar- dzo, bardzo martwa. – Musisz zadzwonić na policję – powiedział Guido, kiedy Jérôme mieszał kawę, żeby rozpuścić trzecią łyżeczkę cukru. – Sam zadzwoń. Jesteś najstarszy. – Nie. Ty znalazłeś zwłoki, ty dzwonisz. Jérôme rzucił okiem na przedpotopowy bakelitowy aparat w kącie pokoju. – Czy z czegoś takiego jest wyjście na miasto? Teraz można się pewnie połączyć tylko z wartownią przy zachodniej bramie. – No to się połącz, powiedz, co i jak, i niech oni zawiadomią policję. To bardziej mu odpowiadało, bo kto inny weźmie na siebie odpowiedzialność. Jérôme podniósł słuchawkę i wybrał dwie jedynki, numer na wartownię, bo telefonistki z centrali skończyły dyżur. Nocny stróż serdecznie, po ojcowsku obiecał

mu, że natychmiast poinformuje policję i prokuratora. – No dobrze – skomentował Guido. – A teraz dzwoń do bry- gadzisty, powiedz, co się stało, że wstrzymaliśmy przeładunek i że pewnie nieprędko go wznowimy. Jérôme popatrzył na niego błagalnie. – Czy przynajmniej tego nie mógłbyś zrobić? Dzisiaj na zmia- nie jest Polese, znasz go, jak ja mu zacznę tłumaczyć, może pomyśleć, że to moja wina. Guido coś tam burknął pod nosem, ale wybrał numer do kan- toru brygadzistów, skontaktował się z Tonym Polesem i zwięźle wyjaśnił sytuację. – No to zostało już tylko jedno – powiedział, odkładając słuchawkę. – Musisz zadzwonić do Beckera! – Do Beckera...? A po co go w to mieszać? Przecież ja nic złego nie zrobiłem. Jérôme zadygotał z zimna. Mimo że siedział okręcony kocem, zęby mu szczękały i miał mokre od potu dłonie. Pomyślał o kumplach, którzy zaczynali ściągać do baru, żeby przed północą ruszyć do Le Garage. Podejrzewał, że tego wieczoru ra- czej nie potańczy, i zrobiło mu się żal samego siebie. Ale kiedy pomyślał o nieboszczyku, zawstydził się. Nie miał wątpliwości, że dotykał ręki młodego mężczyzny, gładkiej i umięśnionej, ręki jego rówieśnika, który już nigdy nie zatańczy, nie strzeli sobie piwa i nie prześpi się z żadną panienką. – Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. – Guido nie krył iryta- cji. – To przecież oczywiste, że musisz poprosić Beckera, żeby tu przyszedł. Jak się wdepnie w coś paskudnego, trzeba mieć za sobą związek, a coś paskudniejszego trudno sobie wyobrazić. Klasa wyższa ma swoich adwokatów, a my mamy związki. Sam powiedziałeś, że ktoś mógłby cię obarczyć winą. Dzwoń do biu- ra związku, wiem, że są pod telefonem. Czekali przeszło pół godziny, konkretnie trzydzieści trzy mi- nuty, które w odczuciu Jérôme’a ciągnęły się w nieskończo- ność. On i Guido nie mieli ze sobą innych tematów do rozmowy oprócz pracy. Było między nim czterdzieści lat różnicy i czasa- mi Jérôme miał wrażenie, że pochodzą z różnych planet. Kiedy Guido opowiadał o swoim dzieciństwie w jakiejś zapomnianej

przez Boga włoskiej dziurze podczas wojny, mogło się wyda- wać, że przywołuje wspomnienia z Trzeciego Świata. Po dwudziestu siedmiu minutach Jérôme odłożył koc i wy- szedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Stanął plecami do wago- nu, żeby nie myśleć, co tam jest, i zapalił papierosa coraz trud- niej dostępnej marki. Bardzo poważnie zastanawiał się nad rzuceniem palenia. Na wprost, w głębi ogromnego terenu Forvilu, na tle wieczor- nego nieba migotał niebieski płomień wydobywający się z ko- mina wielkiego pieca. Wypalił pół papierosa, kiedy nagle zaczęło się dziać wszystko naraz. Wzdłuż torów jechały trzy radiowozy z włączonymi ko- gutami, ale nie na sygnale, z prawej, chyba od południowej bra- my, nadchodził długimi krokami przewodniczący związku za- wodowego Jean-Claude Becker, a pięćdziesiąt metrów za ko- lumną radiowozów niemal bezszelestnie toczyło się czarne bmw. Bmw zatrzymało się pierwsze. Od strony pasażera wysiadł mężczyzna w jasnym płaszczu i niebieskim kasku ochronnym. Jérôme wiedział, kto to jest. Michel Pirot, zastępca dyrektora naczelnego Forvilu, znany z tego, że on jeden z całego kierow- nictwa przyjeżdżał rozwiązywać nieoczekiwane problemy. Mi- chel Pirot i Jean-Claude Becker jednocześnie podeszli do wa- gonów i uścisnęli sobie dłonie. W tym momencie zaczęli wysiadać ludzie z radiowozów. – Zaczekajcie! – zawołał Pirot, ruszając w ich stronę. – Niko- mu nie wolno przebywać na tym terenie bez kasków ochron- nych. Mam je ze sobą, wystarczy dla wszystkich! Kierowca Pirota przydźwigał duże pudło, Pirot przyniósł z sa- mochodu następne. W tym czasie Jean-Claude Becker podszedł do Jérôme’a, na którego nikt dotąd nie zwrócił uwagi. – Cześć, Jérôme, rozumiem, że to nie było zbyt miłe – zagaił uprzejmie. – Jak się czujesz? Musiałeś przeżyć szok. Miał na sobie dżinsy i wyświechtaną brązową kurtkę za- mszową. Na jego kasku było pełno związkowych nalepek, a pod nimi rządek smerfów. Na identyfikatorze, nad imieniem i na- zwiskiem, królował siwobrody Papa Smerf w czerwonych port-

kach. – Ze mną wszystko w porządku, czego nie da się powiedzieć o tym tam – odparł, wskazując głową na wagon. – Domyślasz się, kto to może być? – Przewodniczący ściszył głos. – Czy to ktoś z naszych? – Nie wiem... Wystaje tylko ręka, ręka mężczyzny, chyba dość młodego. – Nie widać nic z ubrania? Kombinezon albo... – Widziałem tylko rozpięty mankiet dżinsowej koszuli. – A dłoń? – Becker drążył dalej. – Gdybyś musiał wybierać między dłonią poety i dokera...? Jérôme wzdrygnął się. Miał okazję przyglądać się dłoni przez trzy stanowczo za długie minuty, kiedy próbował wyczuć puls. – Nie jest robotnikiem – odrzekł powoli. – Ma równe czyste paznokcie, gładką skórę i chyba plamę z atramentu na palcu wskazującym, ale to może być coś innego. W szarych oczach Beckera pojawiła się zaduma. – Chłopak około dwudziestki... pismak... luźno ubrany, kogo mi to przypomina? Wyglądało na to, że raczej głośno myśli, niż dialoguje, i Jérôme nie zamierzał odpowiadać. – Jean-Claude! – odezwał się za jego plecami kobiecy głos. – Czyżbyś przesłuchiwał mojego świadka? Jérôme odwrócił się i zobaczył szczupłą blondynkę zmie- rzającą w ich stronę szybkim krokiem. Sędzia śledcza Martine Poirot, postać znana w Villette po dwóch spektakularnych sprawach o morderstwa, które prowadziła w ostatnim półro- czu. Patrzył na nią z niekłamaną ciekawością. Nie wiedzieć cze- mu miał słabość do ciut starszych kobiet. Kiedy oglądał ją w te- lewizji, uważał, że jest całkiem niezła i trochę podobna do Deb- bie Harry, którą lubił. Teraz, z bliska, wydawała się mniej atrakcyjna, niż ją sobie wyobrażał, ale równie ładna jak w tele- wizji, mimo zbyt dużego kasku przykrywającego jasne włosy. Była w drogich czarnych botkach i drogiej czarnej skórzanej marynarce narzuconej na ciemnozieloną sukienkę. I najwyraźniej znała przewodniczącego. – Cześć, Martine! – odparł Jean-Claude Becker. – Kopę lat!

Jestem tutaj, żeby spytać naszych członków, czy nie potrzebują wsparcia po takim traumatycznym zdarzeniu. Odpowiedziała mu lekkim uśmiechem i zwróciła się do Jérôme’a: – Jak mniemam, Jérôme Vandermeel? – Wyciągnęła dłoń na powitanie. – To pan zauważył zwłoki, prawda? Nazywam się Martine Poirot, jestem sędzią śledczą i poprowadzę tę sprawę. Za chwilę o wszystkim spokojnie porozmawiamy, ale najpierw chciałabym usłyszeć pobieżną wersję, żebyśmy wiedzieli, jakiej wielkości teren trzeba odgrodzić. Jérôme opowiedział pokrótce, jak zauważył ciało, które wy- padło z czerpaka razem z rudą. Martine Poirot spojrzała ku rzece. – Hmm... czyli denat był na tamtej barce... – „Dafne 3”, port macierzysty Dordrecht – poinformował Mi- chel Poirot, podchodząc do nich z plastikową teczką w dłoni. – We wtorek opuściła port w Antwerpii z ładunkiem rudy żelaza ze szwedzkiej kopalni w Hanaberget, ostatnim ładunkiem stamtąd, i dzisiaj około trzeciej po południu przycumowała do naszej kei. Wystarczy odgrodzić barkę i trefny wagon, a my będziemy mogli kontynuować pracę. Uśmiechnął się zadowolony do Martine, jakby do niego należało ostatnie słowo i klamka zapadła. Jean-Claude Becker wyszczerzył zęby i popatrzył na niego z uznaniem. – Nie tak szybko, monsieur Pirot – powiedziała Martine. – To nie takie proste. Barka jest tu od kilku godzin i nie wiemy, czy zwłoki znalazły się na niej tutaj, na trasie czy może w An- twerpii. Gdzie są członkowie załogi? – Niedawno tu byli – odparł Jérôme. – Pewnie wrócili na pokład. Martine skinęła głową i podeszła do policjantów i techników kryminalistyki, którzy stali przy wagonach i ostro gardłowali. Jérôme poczuł się nieswojo w towarzystwie szefa związku i człowieka z dyrekcji. Pieprzony Guido w ogóle nie wyściubił nosa z kanciapy. – No tak – zaczął Pirot, zwracając się do Beckera. – W intere- sie nas wszystkich leży jak najszybsze wyjaśnienie tej sprawy.

Wszystkie karty na stół, żadnej obstrukcji, pełna współpraca z policją, żebyśmy się ich czym prędzej pozbyli. – Oczywiście – przytaknął przewodniczący. – Mam tylko jedną uwagę, Pirot. Zakładam, że Vandermeel i Leone nie ucierpią na tym finansowo. To nie z ich winy wstrzymano pracę. Jérôme’owi nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby stracić pieniądze, dlatego że znalazł trupa. – Zgodnie z umową przestojowe wypłaca się wtedy, kiedy do- chodzi do przestoju w pracy – oznajmił Pirot. – Niezależnie od przyczyny. Przerwa w dostawie energii elektrycznej, brak zamówień, nieboszczyk, szarańcza – to bez znaczenia. – Ale to dotyczy tylko dwóch osób... Czy pomyślałeś o tym, że Vandermeel mógł machnąć ręką na zwłoki, byle mu nie prze- padła stawka akordowa? Przy niefarcie trafiłyby do pieca i ka- mień w wodę. Poza tym wiesz, co chłopcy sądzą o policji, przy- najmniej ci starsi. Trochę dobrej woli ze strony kierownictwa na pewno pozytywnie wpłynęłoby na współpracę. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się – szare Beckera i ciemnoniebieskie Pirota. Jérôme zauważył, że panowie darzą się szacunkiem. Pirot pierwszy odwrócił wzrok i lekko się uśmiechnął. – Ciało ludzkie składa się z różnych związków węgla, azotu i wodoru. Ciekawe, jaki miałoby wpływ na wytop. Tej domiesz- ki nie brałem pod uwagę w mojej pracy doktorskiej. Dobrze, dopilnuję, żeby brygadzista otrzymał stosowne dyspozycje odnośnie do Vandermeela i Leone. Liczy się wspólny front. Wokół wagonu policja zamontowała reflektory, które rzucały silne białe światło na ładunek. Ktoś przywarł do górnej krawędzi burty i spojrzał w dół na wystającą rękę, tak jak Jérôme, ale w lepszych warunkach, bo więcej widział. – Coś zaciska w dłoni! – krzyknął. – Chyba strzępek papieru! Dajcie mi pęsetę i kopertę, trzeba to zabezpieczyć, zanim wszystko rozgrzebiemy. Jérôme, gnany ciekawością, ruszył do wagonu. Becker i Pirot deptali mu po piętach. Kiedy dotarł na miejsce, jakiś człowiek w ubraniu ochronnym zeskoczył z wagonu i wręczył Martine

Poirot przezroczystą, celofanową kopertę. – Wygląda jak poplamiony krwią papier gazetowy. Dwa słowa są czytelne, ale diabli wiedzą, co znaczą, bo nie znam tego języka. Martine rozpłaszczyła kopertę na dłoni i stanęła pod reflekto- rem. – Ja chyba znam – powiedziała. – Spójrzcie, „a” z dwiema kropkami nie jest niczym niezwykłym, ale nie „a” z kółkiem. Często miałam okazję je widzieć, bo mój mąż czyta szwedzkie gazety. – Zmarszczyła czoło. – Powiedział pan, monsieur Pirot, że ruda pochodzi ze Szwecji? Może to zbieg okoliczności, ale wydaje mi się, że martwy mężczyzna w wagonie zmielonej rudy trzymał w dłoni skrawek szwedzkiej gazety.

ROZDZIAŁ 2 Środa 21 września 1994 Granåker – Musisz wiedzieć, że w moim życiu było wielu mężczyzn – wymamrotała wdowa po biskupie. Opadła na poduszki, zamknęła oczy i zasnęła. Oddychała szybko i płytko jak malutkie dziecko. Thomas Héger ujął jej dłoń. Była delikatna i krucha, pokryta pomarszczoną skórą, przypominała w dotyku zamszową rękawiczkę. Delikatnie ją uścisnął. Otworzyła oczy i lekko się uniosła. – Aron, to ty? – spytała zdumiona. – Nie, babciu, Thomas, syn Evy – odparł łagodnie. Wiedział, że jest podobny do dziadka, biskupa Arona Lideliu- sa, który umarł przeszło dwadzieścia lat temu, zostawiając żonę Gretę, żwawą wdówkę, która po jego śmierci ukończyła angli- stykę, prowadziła kółka językowe i objechała pół świata. Dzie- więćdziesiąte urodziny obchodziła w Paryżu. Teraz miała dzie- więćdziesiąt pięć lat. Zimą nabawiła się zapalenia płuc, które mocno ją osłabiło. Jakby była pozbawiona materii, pomyślał Thomas, jak ledwie tlące się, gasnące światełko. – Wiesz, że Eva będzie malarką? – Tak, babciu. Matka Thomasa, Eva Lidelius, była od czterdziestu lat uznaną na świecie artystką, której obrazy wisiały w muzeach nowojorskich, tokijskich i europejskich. – À Paris on m’appelait Margot – wymruczała biskupowa i znów opadła na poduszki z rozmarzonym uśmiechem. W młodości Greta Lidelius, z domu Herou, uczyła się malar- stwa w szkole André Lhote’a w Paryżu, ale po zaręczynach z Aronem Lideliusem zrezygnowała ze swoich artystycznych ambicji. Poznała go, kiedy był pastorem w szwedzkiej kolonii

w Paryżu i pisał doktorat z teologii na Sorbonie. Oddech starszej pani stał się głębszy, jej drobne ciało roz- luźniło się. Thomas wstał i rozejrzał się po pokoju. Biblioteka o ścianach w kolorze czerwieni angielskiej i wbudowanych regałach w ostatnich tygodniach służyła również jako sypialnia Grety Lidelius, ponieważ dzięki podwójnym drzwiom tylko tu- taj można było wstawić opuszczane łóżko. Od śmierci męża Greta Lidelius mieszkała sama na plebanii w Granåker, którą małżonkowie kupili w roku 1962, kiedy kurczącą się parafię przyłączono do pastoratu Hanaberget, roz- rastającej się społeczności górniczej. W latach trzydziestych Aron Lidelius był proboszczem w Granåker i postanowił tam wrócić po przebytym ataku serca w roku 1955, ponieważ stało się dla niego jasne, że jeśli chce pożyć jeszcze kilka lat i dokończyć swoje wielkie dzieło o wczesnym chrześcijaństwie w świetle Zwojów znad Morza Martwego, musi ustąpić z funkcji biskupa. Już wtedy było wiadomo, że parafii grozi li- kwidacja, i kuria z wielką przyjemnością spełniła zadość życze- niu byłego biskupa, pozwalając mu tam pracować do emerytu- ry. Dla Thomasa i jego trzech starszych sióstr żółta plebania była ich wakacyjnym rajem na ziemi. Zbierali poziomki, jeździli furą z sianem, kąpali się w jeziorku i włóczyli po lesie pachnącym żywicą, gdzie słońce przesiewało się przez korony sosen i świerków zupełnie inaczej niż w liściastych lasach u nich, w Belgii. Eva Lidelius i jej belgijski mąż ustalili, że dzieci na- uczą się płynnie mówić po szwedzku, dlatego cała czwórka spędzała kolejno letnie miesiące u dziadków w Granåker. Thomas z sentymentem patrzył na dwa obszerne fotele usza- ki stojące przed kominkiem. Tutaj, kiedy kurtyny deszczu przesłaniały widok na kościół, babcia i dziadek czytali mu na zmianę Mio, mój Mio. Niemal słyszał mocny, dźwięczny głos dziadka, taki, jakim wygłaszał kazania z ambony i wykłady ka- tedralne: „Greto, kochanie, sądzę, że temu młodzieńcowi zaczy- na doskwierać głód. Byłaby wskazana natychmiastowa dostawa soku malinowego i babki biszkoptowej!”. Nad kominkiem wisiał portret Grety Lidelius, namalowany

przez córkę w roku 1945, na kilka miesięcy przed jej wyjazdem na studia. Eva Lidelius była wtedy bardzo młoda, ale mimo to łatwo można się było dopatrzyć podobieństw między jej wcze- snymi pracami i późniejszymi, dojrzałymi. Thomas wiedział, że do babci wielokrotnie zwracano się z ofertą kupna obrazów Evy, ale nie była tym zainteresowana. Wydawało mu się, że słyszy pukanie, i wyszedł do przedpoko- ju. Tak, dobrze mu się wydawało. Otworzył drzwi przeszklone- go ganku i stanął twarzą w twarz z kobietą około czterdziestki. Niska, szczupła, rude włosy na pazia. Rozpromieniła się na jego widok. – Thomas?! Jaka miła niespodzianka! Boże, wieki cię nie wi- działam. Co najmniej dwadzieścia lat! Po tak entuzjastycznej reakcji zrobiło mu się głupio, że nie ma pojęcia, kto to jest. Zaprosił ją do środka, gorączkowo szu- kając w myślach jakichś skojarzeń z rudymi włosami i zielono- niebieskimi oczami. Zauważyła jego zmieszanie i wybuchnęła śmiechem. – Nie poznałeś mnie, prawda? Birgitta Janols, po mężu Matsson. – Birgitta! Tak, teraz poznaję, zmylił mnie kolor twoich włosów. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, na pewno nie byłaś ruda! Uśmiechnęła się identycznie jak trzydzieści lat temu; cza- rujący szeroki uśmiech odsłaniający dwa krzywawe przednie zęby. – Cóż, natura płata figle – powiedziała, przeczesując włosy dłonią. – Od siedemdziesiątego ósmego robię się na rudo. Thomas spędzał wakacje na plebanii po drugiej klasie pod- stawówki. Kiedy zaczynał już tęsknić za rodzeństwem, rodzica- mi i przyjaciółmi w Belgii, babcia usiadła z nim przy dużym ku- chennym stole i arcypoważnie poinformowała, że zostanie w Granåker przez cały rok szkolny i będzie się uczył w Hana- berget. Nie bardzo wiedział czemu, ale miało to chyba coś wspólnego z długą podróżą rodziców do USA i, jak podejrze- wał, kryzysem w ich małżeństwie, nad którym zapadła zasłona milczenia.

Początki w nowej szkole nie były łatwe. Koledzy patrzyli na niego nieufnie, bo mieszkał na plebanii, był cudzoziemcem i mówił z akademickim uppsalskim akcentem, a nie miejsco- wym dialektem. Dziwnie się czuł, słysząc szwedzki, zastrzeżony dotąd dla najbardziej osobistych rozmów z mamą, w wydaniu małych zawadiaków o krótkich białych blond włosach, ze stru- pami na kolanach. Od razu dał sobie spokój z poprawianiem ślicznej pani Persson, która wyczytywała jego nazwisko, wyma- wiając je „Häger”. Wkrótce poczuł się lepiej z dwóch powodów. Po pierwsze, był najlepszy w skoku wzwyż i nieźle grał w nogę, a po drugie, w miarę szybko opanował dialekt. Przede wszystkim zawdzięczał to Birgitcie Janols. Miała piętnaście lat, skończyła ósmą klasę i zaczęła pracować na ple- banii cztery godziny dziennie jako pomoc domowa. Zastąpiła Thomasowi siostry, których mu brakowało. Promienna dziew- czyna, znająca mnóstwo lokalnych opowieści o duchach i mająca za nic wszelkie autorytety. Bez wahania potrafiła ob- sztorcować Arona, kiedy na to zasłużył. „Biskup znowu nie zdjął kaloszy, gdzie biskup ma rozum?!”. Aron, z miną wino- wajcy, zerkał na mokre ślady, które zostawił na jasnym długowłosym dywanie, i bąkał: „Niech mnie Birgitta zrozumie, zamyśliłem się”. – Ty tutaj? – powiedziała Birgitta. – To dopiero niespodzian- ka. Prędzej bym się spodziewała twojej mamy, kiedy Grecie się pogorszyło. – Mama jest w Japonii. Maluje obraz na ścianie nowego bu- dynku uniwersyteckiego. Nieprędko się stamtąd wyrwie, dlate- go uzgodniliśmy, że ja przyjadę. Napijesz się kawy? Jestem tu od wczoraj i nie bardzo wiem, czym chata bogata, ale na pewno coś się znajdzie w chlebaku albo w zamrażarce. Birgitta wahała się. – Nie mam zbyt dużo czasu. Wpadłam zamienić tylko kilka słów z Gretą. Jak ona się czuje? Słyszałam, że nie najlepiej. – Jest słaba. Jakby gasła. Przed chwilą usnęła, ale ona nie śpi długo. Napijmy się kawy, może się w tym czasie obudzi. – No dobrze, szybka kawa. Zdążymy przez chwilę porozma-

wiać. Weszli do kuchni, Birgitta usiadła na niebieskiej ławie1 , a Thomas zaparzył kawę i wyjął ciasteczka z chlebaka. – Opowiadaj – powiedział, nalewając kawę. – Czym się zaj- mujesz? – Jestem radną w Hammarås. Zerknęła na Thomasa z taką miną, jakby się po nim spodzie- wała jakiejś reakcji, udając jednocześnie, że jej na tym nie zależy. Kłopot polegał na tym, że to słowo nic mu nie mówiło. Ham- marås było miastem przemysłowym, położonym dwadzieścia kilometrów na południe od Hanaberget. Może Birgitta doradza komuś w zarządzie gminy...? Zauważyła jego zmieszanie. – Tam gdzie mieszkasz, chyba są burmistrzowie. Tutaj nazy- wamy ich radnymi. – Oj! – Thomas był pod wrażeniem. – Moje gratulacje! Od dawna jesteś panią burmistrz? – Prawie od trzech lat. Mój poprzednik zmarł nagle tuż po wyborach, ci, którzy chcieli zająć jego miejsce, stare wygi, wy- kosili się nawzajem i tylko ja zostałam na placu boju, taka kan- dydatka kompromisu. Teraz, w niedzielę, w wyborach sa- morządowych dostaliśmy sześćdziesiąt siedem procent głosów. To najlepszy wynik od powojnia. Uśmiechnęła się do niego, nie kryjąc dumy. I bardzo dobrze. Thomasa zawsze irytowała fałszywa skromność tutejszych mieszkańców, którzy niewyróżnianie się poczytywali za cnotę. Po raz pierwszy przyjrzał się jej dokładniej. Miała na sobie czarne spodnie, ciemną prostą dżersejową tunikę z komino- wym kołnierzem, a w uszach srebrne kolczyki w kształcie sym- bolu kobiety. Obok na ławie leżała liliowa zamszowa kurtka długości trzy czwarte z jakimiś aplikacjami. Jego siostra Sophie na pewno dokonałaby gruntownej analizy Birgitty Matsson wyłącznie na podstawie jej ubrania. Chociaż nie musiałaby, bo przecież się znały. Czy w latach siedemdziesiątych nie miesz- 1 Ława w kolorze charakterystycznym dla Dalarny (wszystkie przypisy tłumaczki).

kały przez pewien czas razem, kiedy Sophie była w niezależnej grupie teatralnej w Hammarås? – To naprawdę imponujące – przyznał. – Chyba niełatwo rządzić taką industrialną gminą jak Hammarås w czasach kry- zysu? Birgitta spuściła wzrok i zamieszała kawę. Kiedy go pod- niosła, linie wokół jej ust pogłębiły się, a zielononiebieskie oczy pociemniały. – Tak, to nie jest praca usłana różami. Na szczęście będzie nowy rząd2 , ale, mówiąc szczerze, nie wiem, czy to w czymś pomoże. W zeszłym tygodniu kopalnia została zamknięta, ostatnia kopalnia w Bergslagen, a huta żelaza od lat ma kłopo- ty. Może uda się załatwić inną formę zatrudnienia w Hanaber- get, ale negocjacje nie są jeszcze dopięte, a w przypadku Ham- ry... – Urwała w połowie zdania i milczała przez chwilę z zamyśloną miną. – Mieszkasz w Villette, prawda...? Co wiesz o Stéphanie Bergerze? Thomas się zdumiał. Stéphane Berger, kontrowersyjny fran- cuski biznesmen, dwa lata temu kupił część Forvilu, dotkniętej kryzysem stalowni w Villette. – Nic szczególnego – odparł. – Wiem tyle samo co inni. – Czyli z pewnością dużo więcej niż my tutaj. Proszę, opo- wiedz mi o nim! – Biznesmen, wzbogacił się na kupowaniu różnych zakładów na skraju bankructwa i sprzedawaniu ich. Tak zrobił między in- nymi z fabryką rowerów i producentem obuwia. Wcześniej był znany jako aktor klasy B, zagrał w bardzo popularnym zwłasz- cza w latach sześćdziesiątych francuskim serialu policyjnym Gliniarze z Saint-Tropez3 . Mówi się o jego ambicjach politycz- nych, o tym, że jest w dobrej komitywie z francuskim rządem, a jednocześnie krążą plotki, że utrzymuje kontakty z gangstera- mi działającymi na Riwierze. Dużo ludzi go uwielbia i tyle samo nienawidzi. 2 18 września 1994 r., dzień po wyborach samorządowych, odbyły się wy- bory parlamentarne, które wygrali socjaldemokraci. 3 Podobieństwo do cyklu sześciu filmów o żandarmie z Saint-Tropez przypadkowe.