Przełożyli Anna Krochmal i Robert Kędzierski
Tytuł oryginału Vattenängar
Prolog
Wrzesień 2012
Czarne niebo ukryte jest za jeszcze czarniejszymi chmurami.
Ich samotne formacje próbują bezdźwięcznie zbliżyć się do siebie, lecz im się nie
udaje i na ziemię spada ulewny deszcz. Ciężkie, gęste krople, które uderzają o ziemię i
rozszczepiają się w wiszącą w powietrzu mgiełkę.
Pod ołowianym sklepieniem leży zamarznięte miasto. Jego mieszkańcy użyczają
światła niegościnnemu niebu, w oknach zapalają się i gasną lampy, a ich mruganie staje się
wiadomością nadawaną alfabetem Morse’a. Żyjemy, nie poddajemy się, bez względu na to,
jakie dopadną nas troski.
Otacza ich przyroda.
Słaby wiatr wieje na ściernisku rzepakowego pola. Samotne dęby na równinie skrzypią
cicho i upuszczają na ziemię zmęczone liście.
Niespokojna tafla jeziora Roxen odbija niebo niczym lustro, a fale uderzają ostrożnie o
puste plaże przy Sandvik. Po drugiej stronie jeziora szemrzą ujścia dziesięciu potoków, a w
ciemnych rozlewiskach stojącej wody wylęgają się ostatnie komary, które, spragnione,
szykują się, by wyfrunąć nad równinę Östgöta.
W nocy na polach panuje cisza; są zadowolone z deszczu, który w ostatnim czasie
spadł w tej okolicy. Mokra ziemia oblepiła korzenie ostatnich plonów.
Krowy unoszą głowy ku chmurom na niebie.
Owce chronią się pod koronami dębów.
Lisy wietrzą w lesie zdobycz.
Dziki ryją w zaroślach.
Chmury pozwalają, by wiatr niósł je nad miastem i nad Dzielnicą willową Hjulsbro; na
domy wpływowych ludzi Nad rzeką Stångån spada deszcz.
Krople bębnią o dach jednego z domów, gdzie w tej chwili kłębi się i wiruje cały krzyk
świata, przechodzi w jednostajny, głuchy jęk.
Ktoś uniósł pistolet.
Ręka mu nie drży.
Na zewnątrz, na Stentorpsvägen, nie słychać stłumionych strzałów.
Nagie ciała w jacuzzi rozdzierają kule, nie ma już dla nich ratunku.
Dziewczynka krzyczy w noc. Jej krzyk słyszą niemal wyłącznie martwi.
Ale oni nie mogą jej pomóc.
Krew płynie z ran po kulach i falująca woda w jacuzzi zabarwia się na czerwono.
Nikt już nie oddycha.
Słychać tylko niespokojny szum mieszający się z szelestem tkaniny, krew płynąca we
wciąż jeszcze żywych naczyniach, zimna dłoń na ustach dziewczynki, już dobrze, cicho,
cicho.
W pokoju panuje niemal całkowita ciemność, a na białych kafelkach ścian tańczą słabe
cienie krzewów rosnących w ogrodzie za oknami. W basenie połyskuje czarna mozaika.
Ciała mężczyzny i kobiety leżą blisko siebie, ale martwa dłoń kobiety zsunęła się z
ramienia mężczyzny i spoczywa w czerwonej, syczącej wodzie.
Dziewczynka płacze.
Znika w ciemności.
Nie walczy, próbuje tylko pamiętać, że ma oddychać, ma zaledwie pięć lat i podąża za
obcą siłą.
Mamo, tato. Jak długo będziecie tam leżeć?
Ogród domu opada w stronę Stångån, woda jest tu spokojna, z dala od huku
elektrowni. Rzeka odpływa, jakby chciała uciec od podziurawionych kulami ciał.
Deszcz przestał padać.
Płacz dziewczynki zmienił się w inną wodę, w szeroką rzekę daleko stąd, o wiele
dalej, niż byłaby w stanie zawędrować jakakolwiek chmura.
Z obcej rzeki unosi się para, obejmuje udręczoną tęsknotą twarz kobiety.
Kobieta jest kapsułką słów:
„Siedzę tu nad rzeką, na stromym brzegu, gdzie nie chce rosnąć trawa. Wszyscy
rybacy unikają tego miejsca, bo mówi się, że mieszkają tu duchy, duchy zapomniane od
czasów wojny, duchy, które czekają, aż ich ukochana przyjdzie i je zabierze.
Gdy duchy są niespokojne, mogę je pocieszać, by zapomnieć o własnym niepokoju i
tęsknocie.
Są tu ryby.
Ale jeszcze do dziś czasami rodzą się z dwoma głowami i czterema sercami, które biją
nieregularnie pod ich srebrną łuską.
Pamiętam dotyk ciepłej skóry tuż przy mojej, miękki jak najdroższy jedwab na
bazarze, ale cieplejszy, cieplejszy przy ciele i we mnie.
Wspomnienie jest teraz tęsknotą i dlatego nie pozwalam sobie, by o tobie pamiętać.
Nie pozwalam sobie na nadzieję.
Co mogę zrobić?
Mogę chodzić tu nad rzekę i czekać na duchy, na twarze w chmurach.
Nie widzę w chmurach twojej twarzy.
Zamiast tego patrzę w dół, w letnią wodę rzeki, wyczuwam drobne wiry tam, gdzie
przepływają gigantyczne sumy czyszczące dno.
Widzę węgorze, wiją się, lśnią.
Poruszają się jak ty we mnie. Twoje ruchy w mojej letniej wodzie, i nie chcę pamiętać,
ale pamięć twoich ruchów przed narodzeniem to coś, czego nie mogę wyprzeć z mego serca.
Jest tam jak przekleństwo.
Lecz również jak dar.
Jestem tobą.
Nic nie może tego zmienić.
Żadna potrzeba pieniędzy. Żadna inna miłość. Żadna siła a ziemi. Żadne skargi ani
pragnienia duchów.
Gdzie jesteś? Bo gdzieś musisz być. Wiem to.
Możesz sobie kupić świnię za te pieniądze, powiedział i się roześmiał. Świnia może się
tobą zająć, a na odwrót nie.
Śmiali się, kiedy to powiedział.
Pokłoniłam się.
Odeszłam stamtąd”.
W jednym z najciemniejszych pokojów świata kapie woda z kranu.
Przedsionek tego, co jest piekłem na ziemi. A może pokój jest samym piekłem.
Dzieci tu nie płaczą.
Kwilą, ale nie zaczęły jeszcze wątpić, że są ludzkimi istotami.
A child for a pig.
A child for a pig.
Deszcz leje strugami na blaszany dach, świat jest tak przesycony wilgocią, że płuca
dzieci napełniają się wodą przy każdym oddechu, jest tak wilgotny, że można się utopić,
wcale nie będąc pod powierzchnią wody.
Ale dzieci jednak oddychają.
Śnią o zabawach, o ludziach-potworach, o miłości, której nigdy nie zaznały,
nieświadome cierpienia, jakie je czeka, nieświadome, że wciąż jeszcze istnieje nadzieja dla
ich dusz.
Dziewczynka jest jeszcze daleko, bardzo daleko, ale zmierza ku nim.
Gdzie jestem?
Zastanawia się dziewczynka w swym samotnym śnie.
Nie chcę się obudzić, nie chcę.
Czarne chmury się rozwiewają, nie chcą zobaczyć następnego dnia.
Z wdzięcznością zmierzają ku swojemu upadkowi.
Wolne od dylematów ludzi.
CZĘŚĆ I
SAMOTNA MIŁOŚĆ
1
Środa, jedenasty września
Malin Fors leży skulona w łóżku w swoim mieszkaniu przy Ågatan. Sen trzyma ją w
mocnym uścisku, a dźwięki deszczu bębniącego o parapet nie przenikają do jej snów.
Szepcze:
„Tove, Tove, Tove”.
Jedyne, co jest mi droższe od mojego życia, to twoje życie.
Nigdy ode mnie nie odchodź, bo kto wtedy będzie mnie ratował od koszmarów?
Malin Fors przewraca się w pościeli.
„Chcę się obudzić” – szepcze.
Ale nie może się obudzić. Zamiast tego widzi rzekę Stångån płynącą nocą przez
Linköping, widzi ją, jak uchodzi do jeziora Roxen, a wszystkie utopione słowa niemego
jeziora stają się mgłą, która unosi się nad łąkami.
Twarz we mgle.
Twarz niemowlęcia.
„Kim jesteś?”
Malin krzyczy przez sen. Jej ciało zalewa letnia woda, która kołysze jej duszę na
niekończącej się fali.
Z mroku snu słyszy głos:
„Nigdy nie będziesz mogła urodzić dziecka”.
Dziecko, Malin.
Chcę się teraz obudzić.
Chcę się urodzić z wilgoci tego snu.
Chcę się odrodzić jako człowiek bez pragnień i marzeń, człowiek, który jest wolny i
stworzony według najszczęśliwszych reguł i okoliczności.
Sen z niej drwi.
Odpowiada mu kpiącym śmiechem i przez ten śmiech słyszy płacz dziecka,
dziewczynki.
Czy to ty, Tove?
„To nie ja, mamo”.
To musi być jakieś inne dziecko.
Teraz Malin pragnie pozostać w tym śnie, lecz sen ją opuszcza. Czuje wilgotne,
chłodne prześcieradło dotykające skóry, czuje szorstkie, ciepłe ciało obok siebie, lśniącą
wilgoć osadzającą się w maleńkich, niemal niewidocznych kropelkach na włoskach
pokrywających plecy Petera, i teraz jest rozbudzona, a jej pierwszą myślą jest: to łóżko jest za
małe, musimy kupić większe łóżko.
Myśli o tym, jak się kochali, zanim zasnęli. Oboje jak seks-maszyny. Mechanicznie,
każdy jego najdrobniejszy ruch wydawał się mówić: „Niech tym razem zaskoczy”, coraz
większa desperacja w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, jednak w jego ruchach tego wieczoru
było coś jeszcze, jakby się poddał, jakby miał już dość.
Ich rozmowa sprzed kilku miesięcy, tu, w tym łóżku:
– Muszę zostać ojcem, Malin. Już pora.
– Spróbujemy jeszcze raz.
– Musisz znów iść do lekarza.
– Po co?
– Śrut, który utkwił w ścianie macicy, mógł spowodować uszkodzenia.
Peter nigdy wcześniej nie wspominał o ranie postrzałowej, którą odniosła ubiegłej
wiosny. Była jak niewidzialne wiadro ze żwirem w tle ich nadziei i oczekiwań.
– Lekarz mówił, że jest w porządku.
– Co on może wiedzieć?
– Sam jesteś lekarzem. Powinieneś chyba wiedzieć.
Peter zrezygnował, słysząc jej słowa, umilkł i odwrócił wzrok, jakby w jakiś sposób
próbował przekonać samego siebie, że dziecko ich miłości naprawdę jest możliwe, mimo że
oboje zbliżali się do czterdziestki, mimo śrutu, mimo zwątpienia i wszystkich złych rzeczy, na
jakie narazili swoje ciała.
Mimo wszystko.
Malin przysuwa się bliżej Petera, przytula do jego spoconego ciała i teraz całe łóżko
jest jak morze ciepła, morze, którego nigdy nie chce opuszczać, i pragnie dać mu to dziecko,
boi się iść do jakiegoś pieprzonego lekarza, bo co będzie, jeśli powie, że to niemożliwe?
Jeśli powie to wprost.
A może już to powiedział?
Opuścisz mnie wtedy, Peter?
Lepiej nie wiedzieć.
Mieć nadzieję.
Bo chyba mam nadzieję?
Nie możesz mnie opuścić, Peter. I Malin czuje, że życie z nim jest możliwe na
wszystkie sposoby, z dzieckiem czy bez dziecka, teraz, gdy Tove wyprowadziła się z domu,
by zapewne już nigdy nie wrócić.
Musimy mieć dziecko?
Nie wystarczy nas dwoje?
Odpowiedzialność za naszą miłość.
Wstawać rano, iść do pracy, razem robić obiad, jeść, zmywać, spać wtuleni w siebie na
łyżeczkę, robić zakupy, wyjeżdżać na urlop, myć zęby, narzekać, że jedno z nich nie zakręciło
tubki z pastą albo że drugie nie wrzuca brudnych ubrań do kosza na pranie.
Malin wstaje i zostawia go samego w łóżku. Wlecze swe zmęczone snem nagie ciało,
wychodzi z sypialni i idzie do okna w dużym pokoju. Światło świtu zaczyna się powoli
unosić nad czarną wieżą S:t Larskyrkan.
Tego ranka świat wydaje się Malin gęsty i wilgotny; jej skóry dotyka dziwny chłód,
owiewa jej piersi. Malin otwiera okno, a zimny jesienny poranek jest jak znajomy oddech, i
ona też oddycha, czuje jak młody dzień ją wypełnia.
Dotyka małych, okrągłych, wściekle czerwonych blizn na brzuchu – w miejscach,
gdzie została trafiona śrutem.
Cokolwiek się stanie, wszystko się jakoś ułoży, myśli Malin.
Czuje, że na jej ustach pojawia się cyniczny uśmiech i nienawidzi tego nowego
uśmiechu. Nie chce być jedną z tych, którzy uważają, że wszystko już widzieli i słyszeli, że
doświadczyli już wszystkiego, co dotyczy ludzkiej natury, a potem stracili nadzieję i zaczęli
okłamywać samych siebie.
Bo nawet jeśli cynicy mają rację, nie da się przecież tak żyć.
Bez prawdziwej miłości, nic nie czując.
Bez wiary, jeśli można tak to ująć, myśli Malin. Bez marzeń. I prycha na tę myśl.
Gdy Conny Nygren zginął ubiegłej wiosny, zaproponowano jej świetną posadę w
sztokholmskiej policji kryminalnej, ale odmówiła, choć zawsze chciała tam pracować.
To Peter nie chciał się przeprowadzić, choć z łatwością mógłby tam znaleźć pracę w
Karolinska lub w Danderyd.
A więc chyba chce żyć ze mną tutaj, myśli Malin. Bez względu na to, jak wyjdzie z
dzieckiem. Może jednak nasza miłość mu wystarczy?
Postrzępione chmury zbliżają się do siebie nad dachem kościoła, a potem płyną dalej
po niebie. Te chmury, myśli Malin, mogły przywędrować skądkolwiek, i jej myśli biegną
teraz do Karin Johannison, zastanawia się, co Karin teraz robi i co porabia to jej małe
wietnamskie cudeńko.
Bo chyba nie może spać w nocy? Tess nie może spać, prawda?
Zupełnie jakby jej wietnamskiego rytmu dnia nie dało się do końca dopasować do
naszego, jakby serce cudzoziemskiego dziecka biło zupełnie inaczej.
Karin Johannison, technik kryminalistyki i medyk sądowy, koleżanka Malin Fors,
przytula swoją córeczkę Yin Sao Dao, szepcze:
– Już dobrze, Tess. Teraz zaśniesz, już dobrze.
Rozgląda się po dużym pokoju mieszkania przy Drottninggatan, widzi, jak jego
wystrój się zmienił. Starała się wypełnić je rzeczami z ojczyzny Tess jedynie po to, by
dziewczynka je widziała i być może przypomniała sobie coś dobrego, jeżeli w ogóle ma
jakieś dobre wspomnienia.
Na pewno ma.
Choć są takie noce, gdy Karin w to wątpi.
Kiedy trzyma płaczącą trzylatkę na rękach i próbuje ją uspokoić, i czuje, że miłość nie
wystarcza, tak jakby dziewczynce stało się coś, co nie chce opuścić jej ciała.
I w tym krzyku Karin niemal wątpi, że Tess rzeczywiście jest razem z nią.
Że w końcu się udało.
Że to było możliwe, mimo wszystko.
W oknie wiszą dwa czerwone lampiony kupione dziesięć lat temu w Hoi An. Na długo
zanim się dowiedziałam, że będziesz stamtąd, myśli Karin.
Wojenny plakat propagandowy ze stylizowanym, czerwono-niebieskim czołgiem.
Kadzidełka. Sum wyrzeźbiony w poszarzałym modrzewiowym drewnie.
Lśniąca niebieska narzuta z jedwabiu w faliste wzory na fotelu w stylu Josefa Franka.
Teraz Tess jest spokojna w ramionach Karin. Patrzy wielkimi brązowymi oczami w
półmrok panujący w pokoju.
Jest za piętnaście szósta i mogą jeszcze godzinę pospać. Karin tego chce, chce spać,
przez ostatni miesiąc czuła się wyczerpana, jakby bezsenność w końcu ją dopadła.
Ciepłe, miękkie ciałko. Maleńka w jej ramionach.
Przytula ją mocniej do siebie, chce przekazać dziecku spokojny rytm swojego serca.
Niecały rok temu siedziała w samolocie lecącym do Ho Chi Minh, czyli do Sajgonu,
jak woli myśleć, bo to brzmi jakby romantyczniej, i przepełniał ją strach, wściekła
determinacja i oczekiwanie, i miłość do okrągłej, dziecięcej buzi z czarno-białego zdjęcia,
które dostała e-mailem.
Yin Sao Dao.
Bez rodziców.
Ojciec zginął, gdy stary niewybuch z czasów wojny eksplodował na polu ryżowym.
Matka utonęła podczas powodzi.
Wojna i zmiany klimatu.
A teraz mogę zostać twoją mamą.
Tak było. Właśnie tak.
Będę mogła zostać twoją mamą, myślałam.
Przewieźli cię z Hoi An do Sajgonu. Do obskurnego, wilgotnego sierocińca na
zachodnich obrzeżach miasta.
Z początku byłaś pełna wątpliwości. Niepewnym kroczkiem odsuwałaś się ode mnie
na brudnej betonowej podłodze, ale dokąd miałaś pójść?
W stronę woni moczu. Śmieci na podwórzu. Okratowanych okien.
Więc w końcu przyjęłaś moje uściski, wspięłaś się z zimnego betonu na moje kolano.
Nigdzie nie pójdę, szeptałam ci do ucha.
Nauczyłam się słów po wietnamsku.
Szeptałam ci je raz za razem.
W obskurnym pokoju hotelu Majestic z widokiem na rzekę Sajgon po drugiej stronie
bulwaru. W recepcji, gdy miałyśmy się wymeldować, a obok nas stała dziwna, zimna kobieta,
z wyglądu Europejka i zachowywała się tak, jakby cię znała, próbowała zwrócić twoją uwagę,
ale tobie tylko zrobiło się smutno.
Szeptałam te słowa w samolocie.
Szepczę je teraz.
Mama tu jest. Mama tu jest.
Oddechy. Ciepło. Spokój.
Sen nie nadchodzi.
Ale spokój.
Krzyki ucichły.
Koszmary odeszły, prawda? A teraz chcesz się tylko wyrwać z mroku snów, bo to coś
wciąż w tobie jest i czujesz to we śnie.
Nie chcesz się bawić, siedzisz mi tylko na kolanach w dużym pokoju, siedzisz
nieruchomo, a gdy próbuję cię położyć, krzyczysz.
– Nie, nie, nie.
Karin Johannison kołysze Tess, głaszcze jej szorstkie czarne włosy, czuje bicie jej
serca, wyraźne przez białą piżamkę.
Śpiewa.
– Teraz Tess zaśnie, słodko zaśnie, bo to Tess jest senna, tak senna, i słodko zaśnie, o
właśnie...
Wietnam.
Budząca szacunek nieugiętość ludzi, urzekająca surowość.
Bieda, rozpacz i korupcja, z którymi się tam zderzyła.
Opary unoszące się z kadzi z makaronem, zapachy skwierczącego oleju palmowego,
smażonego czosnku i mięty rozdrabnianej w stuletnich moździerzach, mrugające światła i
dźwięki tysięcy motocykli.
Molestowanie seksualne.
I to, jak się później dowiedziała, że dzieci z tego kraju sprzedawane są pedofilom.
Niedawno w Australii znaleziono szóstkę wietnamskich dzieci w jakiejś piwnicy w
Melbourne, kolejnych czworo w piwnicy w Darlinghurst, w Sydney.
Niewolnicy.
Krótka wiadomość, a potem już żadnych wiadomości.
Pięcioletnia dziewczynka, trzyletni chłopczyk.
Niewolnicy seksualni.
Moja miłość, nasza miłość, cała miłość na świecie uratowała cię przed tym, Tess.
Tak było. I tak jest.
Jesteś senna.
Mama jest senna.
Będziemy sobie słodko spać.
Jest dwadzieścia po siódmej rano. Malin Fors stoi w przedpokoju swojego mieszkania,
nie może się oderwać od słuchania radia. Program pierwszy nadaje wywiad z psychologiem
dziecięcym z kliniki Elefanten w Linköpingu. Mężczyzna opowiada o swej tłumionej
wściekłości, ponieważ tak niewielu ludzi chce dostrzec ofiary, dzieci, które doświadczyły
molestowania seksualnego, dzieci, które spotyka w swojej pracy.
I opowiada o filmie z jednym z dzieci, które spotkał, o piętnastoletnim chłopcu, który
jest raz za razem gwałcony przez jakiegoś mężczyznę.
Podczas gwałtu chłopiec patrzy w kamerę, mówi:
– Czym ja jestem? Jestem człowiekiem? Jestem?
Lekarz wyraża zdumienie, że taki mały chłopiec potrafi tak przenikliwie wyrazić
swoje myśli – jakby zadawał najbardziej podstawowe pytanie egzystencjalne.
Potem program się kończy, ale słowa chłopca wciąż krążą w jej myślach, gdy schodzi
po schodach do wyjścia.
„Jestem człowiekiem?”
Jesteś człowiekiem.
Odsuwa od siebie myśli o chłopcu, zmusza je, by zniknęły.
Peter spieszył się rano do szpitala. Dziś w nocy ma dyżur, więc będzie musiała spać
sama.
Wciąż zachował mieszkanie przy Linnégatan, nie chce się pozbywać tak dobrego
mieszkania, ale mieszka u niej, przy Ågatan. Rozmawiali o tym, czy kupić coś wspólnie, ale
jakoś nigdy niczego nie ustalili i w ostatnim miesiącu te rozmowy się urwały.
Niebo grozi deszczem. Po chwili wahania Malin nałożyła na siebie czarny olejowany
płaszcz marki Barbour, który dostała od Petera na urodziny.
Płaszcz ją uwiera, źle leży, sztywna, olejowana tkanina krępuje jej ciało jak kaftan
bezpieczeństwa.
Malin otwiera drzwi.
Myśli: Co mnie dzisiaj czeka?
Coś się zdarzyło, coś się stanie. Teraz to czuje.
Kilkaset metrów dalej Karin Johannison idzie wzdłuż ścian budynków przy
Klostergatan. Zmierza do przedszkola w parku Trädgårdsföreningen.
Popycha wózek z córeczką w stronę parku i myśli:
Co się dzisiaj stanie? Żeby tylko nie wyskoczyło coś dużego. Jestem na to o wiele za
bardzo zmęczona. Jak to możliwe, że to, czego człowiek najbardziej pragnie, tak strasznie go
męczy?
Nie śnimy.
Więc gdzie jesteśmy? Co się stało?
Nie wiem.
Nie powinniśmy tu być, coś jest nie tak. Ktoś nam musi pomóc.
Czy to my leżymy tam w dole? Czy to my?
Ona wygląda jak ty, kochanie.
To ja. Nie śmiem, nie chcę bardziej się zbliżyć.
Woda jest czerwona.
Jestem nagi.
To ja obok ciebie. Też jestem naga.
Widzisz nasze ciała? Te ciemne plamy.
Widzę je. Nie chcę ich widzieć. Nie chcę, nie...
Gdzie jest Ella? Nie ma jej tu z nami, nie ma jej na dole. Gdzie ona jest, Boże, gdzie
ona jest? Gdzie jesteś?
Pokaż się!
Gdzie mamy szukać? Nie widzę jej.
Powinna być tu z nami.
Pokaż się. Chodź do nas. Nie możesz tak zniknąć.
A jeśli to my zniknęliśmy?
Wołają ją raz za razem, a ich głosy połyka biel, która jest ciepła i zimna równocześnie,
biel, która jest ich światem.
2
Ranek nie mógłby być bardziej szary i wrześniowy, myśli Malin. Dentystyczna
pogoda, cytując wielkiego syna tego miasta, Larsa Winnerbäcka.
Gdy tylko wyszła za próg, zaczął padać drobny, ale uporczywy deszcz; ludzie na
chodniku kulili się pod wielkimi parasolami i kryli pod kapturami płaszczy.
Przy Trädgårdsföreningen wydawało jej się, że widzi z daleka Karin Johannison i w
pierwszej chwili chciała za nią pobiec. Pomyślała, że mogłyby razem odprowadzić Tess do
przedszkola, ale potem zmieniła zdanie, poczuła, że pragnie być sama.
Teraz idzie Djurgårdsgatan w stronę posterunku.
Myśli z podziwem o Karin.
Rzuciła swojego bogatego męża, bo już go nie kochała. Sama adoptowała dziecko, gdy
nie natrafiła na mężczyznę, który by jej pasował, i gdy ten, którego znalazła, nie chciał dla
niej odejść od żony.
W ciągu niewielu lat Karin urosła w oczach Malin z rozpieszczonej lali z klasy
średniej do silnej i godnej szacunku kobiety.
Jesteśmy prawie przyjaciółkami, myśli Malin i żałuje, że sama nie jest w stanie okazać
takiej samej siły w działaniu jak Karin.
Chyba jesteśmy przyjaciółkami, prawda?
Obok przejeżdża czerwono-pomarańczowy autobus, rozchlapuje wodę na chodnik i
Malin musi szybko uskoczyć na bok, żeby jej nie opryskał.
Stawia jedną stopę przed drugą. Wdeptuje w kałużę, ale solidne buty mają
wystarczająco wysoką podeszwę.
Ma ochotę zamknąć oczy, gdy mija Barnhemsgatan, gdzie mieszkali kiedyś matka i
ojciec. Parkowe ławki pod koroną dębu na niewielkim wzgórzu przy Infektionsparken są
pokrzywione i przydałoby się je przemalować, a Malin do dziś czuje zatęchłą woń w
mieszkaniu, pamięta, jak oczekiwali od niej, żeby podlewała kwiaty, utrzymała je przy życiu i
jak jej się to nie udało.
Wszystko w tym mieszkaniu jest wspomnieniem, przed którym chce uciec.
Upłynęły ponad dwa lata, odkąd po raz ostatni spotkała się z ojcem.
Pamięta, jak wyglądała wtedy jego twarz.
Ta nonszalancka mina, spojrzenie, które zdradzało, że najbardziej mu żal samego
siebie. Wciąż nie wybaczyła mu, że tak ją zawiódł, że zataił przed nią, iż miała brata.
Stefan.
Samotny w domu opieki.
Malin spuszcza wzrok, patrzy w chodnik.
Pięć miesięcy temu odwiedziła go w Hälsingland.
Był przytomny zaledwie przez jakąś godzinę i w żaden sposób nie okazywał, że ją
poznaje albo że cieszy się z jej obecności. Usilnie próbowała, ale wyglądało na to, że jej brat
żyje we własnej rzeczywistości, w krainie, do której nie chce i nie potrafi dać jej dostępu.
Jestem twoją przyrodnią siostrą. Zobacz mnie. Jestem.
Ciało na wózku inwalidzkim, puste spojrzenie wbite w okno, zieleń drzew gdzieś w
oddali.
Tess chciało adoptować wielu ludzi. Ciebie, Stefan, nie chciał nikt.
Czy ja też cię opuszczam? Tak jak opuścili cię wszyscy?
Chcę pojechać do domu opieki we wsi Sjöplogen.
Twoje nieruchome ciało.
Spojrzenie, które wydaje się całkowicie puste.
Nie chcę tam jechać.
Malin wie, że Tove jeździ tam czasami w weekendy. Wsiada do autobusu w
Lundsbergu i siedzi u Stefana, wyprowadza go do parku przy domu opieki, jakby był
staruszkiem.
„Chyba jest zadowolony”.
Jak ty się teraz ubierasz, Tove? Nosisz mokasyny od Todsa, które kosztowały jedną
trzecią tego, co zarobiłaś w wakacje, obcisłe dżinsy, tenisowe bluzeczki z małymi graczami
polo na piersi. I inaczej mówisz, chociaż sama tego nie zauważasz, te twoje długie nosowe
„iiii”, które czasami tak wyraźnie słychać.
Bogata rodzina Toma, twojego chłopaka, właściciele fabryki w Östermalmie... Są
dokładnie tacy nieznośni i nadęci, jak sobie wyobrażałam. Co znaczy jakaś cholerna fabryka
materiałów podłogowych? Kto dba o górę pieniędzy na koncie w banku?
Malin wybiera dziś dłuższą drogę.
Mija dawną kantynę pułku artylerii, w której obecnie mieści się chrześcijańskie
centrum konferencyjne. Stare lipy pochylają się w zadumie mad pomalowanymi na żółto
drewnianymi budynkami, jakby chciały chronić dobrą wolę ukrytą w ich ścianach, w
pokojach, gdzie zupełnie na poważnie ludzie wykrzykują „alleluja” i przysięgają swojemu
Bogu wieczną wierność.
Nie istnieje coś takiego.
Janne.
Jej były mąż. Znów swobodnie ze sobą rozmawiają, a on chyba się cieszy, że udaje jej
się trzymać z dala od picia.
Gdyby tylko wiedział, jak cholernie czasem chce mi się pić.
Tak strasznie, że aż się trzęsę.
Tak strasznie, że niemal wolałabym umrzeć, niż już nigdy więcej nie pić.
Wciąż jest z tą swoją lalunią.
Bo to jest lalunia.
Ale w porządku. Nie da się zaprzeczyć, że jest miła, kiedy jestem zmuszona z nią
rozmawiać.
Malin widzi między drzewami brązowo-żółtą blaszaną fasadę Szpitala
Uniwersyteckiego i myśli o Peterze. O jego twarzy. Ostrej twarzy z dołeczkiem w podbródku
i nieco głębszymi zmarszczkami na czole niż wtedy, gdy się poznali.
Zatroskane spojrzenie.
To coś nowego.
Malin nie chce myśleć o tym spojrzeniu.
Czuje, jak krople deszczu spadają na jej cholernie drogi olejowany płaszcz, i myśli o
tym, że pieniądze mogą ochronić przed deszczem, że mogą ochronić niemal przed wszystkim.
Ale czy można wszystko za nie kupić?
Czy można kupić miłość za pieniądze?
I znów pojawia się na jej ustach. Ten wstrętny cyniczny uśmiech.
Kim jest ta kobieta, która idzie tam w dole i tak dziwnie się uśmiecha?
Czego ona od nas chce? Dlaczego ją widzimy?
Widzisz teraz samolot?
Widzę.
Jak możemy tu być? To przecież tak wysoko, tu przecież nie ma tlenu i jest dziesięć
tysięcy stopni poniżej zera.
Widzisz smugę kondensacyjną?
Widzę, jak jej dotykasz, możesz też dotykać chmur.
Nie możesz zwątpić. Musi nam wystarczyć to, że tu jesteśmy.
Wołają ją, wykrzykują wszystkie imiona swojej córki, a potem samolot znika na
lodowato błękitnym niebie, pozostawia po sobie tylko cztery białe smugi w atmosferze.
Po chwili znów są na dole, przy kobiecie, która idzie energicznym krokiem.
Widzą, jak znika za automatycznymi drzwiami.
Możesz nam pomóc ją odnaleźć? – pytają równocześnie. A potem razem szepczą:
Możesz zrobić tak, żebyśmy znów byli razem?
Możesz sprawić, by nasza rodzina się połączyła?
Musisz nam pomóc.
3
Rak prostaty.
Lekarze byli w stanie pomóc Svenowi Sjömanowi. Uratowali mu życie, bo tylko
niewielka część guza była złośliwa.
Wrócił. Poczuł zimny powiew śmierci, ale wrócił.
Po operacji wszystko działa jak trzeba, a potencję, jeśliby jej potrzebował, można
poprawić Viagrą, dokładnie tak, jak powiedział mu lekarz.
Sven Sjöman to sprawdził, zamknięty w toalecie w domu, w otoczeniu brązowej
glazury, w wibrującym świetle plafonu, który kupili z Ullą, kiedy się pobrali.
Upłynęło wiele czasu, odkąd Ulla czy on sam interesowali się tego rodzaju testem
sprawności fizycznej. Czegóż innego można by się spodziewać po ponad czterdziestu latach
małżeństwa?
Sven rozgląda się po biurowym krajobrazie posterunku. Dochodzi godzina ósma i
wszyscy z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego policji w Linköpingu dotarli już do pracy, z
wyjątkiem Malin Fors.
Zamierzał przejść na emeryturę, złożył nawet podanie, w którym wnioskował o
zakończenie służby w wieku sześćdziesięciu trzech lat, jednak gdy się dowiedział, że rak jest
wyleczony, wycofał swój wniosek. Ku wielkiej uldze Malin. Chciał, by to ona była jego
następczynią, ale wyglądało na to, że na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze. A jednak
jest pewien, że Malin byłaby właściwą osobą do tej roboty.
Operacja przebiegła pomyślnie.
Jakaś maszyna z kosmosu przeprowadziła ją z dokładnością do jednej tysięcznej
milimetra. Ale sikanie było potem strasznie upierdliwe.
Raz chciało mu się sikać, ale nie mógł, innym razem nie chciało mu się ani trochę i
nagle posikał się w spodnie.
Ale teraz wszystko w tych sprawach jest już w porządku.
Tylko czy z Malin też jest w porządku?
Poranne spotkanie rozpoczyna się za pięć minut i pozostali są do niego przygotowani,
widzi to ze swojego miejsca w pokoju socjalnym przy ekspresie do kawy. Ich spojrzenia,
postawa ciała świadczą o koncentracji.
Zeke Martinsson. Prawdziwy twardziel o szorstkiej powierzchowności, wieloletni
partner Malin. Człowiek, który potrafi zachować spokój w każdej sytuacji, wystarczy tylko,
że przesunie ręką po ogolonej głowie, której kształt świetnie pasuje do jego szczupłej,
przypominającej trupią czaszkę twarzy.
Prywatnie też jest spokojny. Może nawet za spokojny.
Sven wie, że małżeństwo Zekego trzyma się jeszcze tylko ze względu na wnuki i na
rodzinę. Zupełnie inaczej niż u Svena, którego małżeństwo wciąż opiera się na wzajemnej
miłości.
W każdym razie chce wierzyć, że tak jest.
Börje Svärd stoi pochylony nad gazetą, którą rozłożył sobie na szafce z aktami.
Wygląda na to, że całkiem doszedł do siebie po śmieci swojej żony Anny, która zmarła na
stwardnienie rozsiane, i podobno jest bardzo gorącym kąskiem na rynku nieco starszych singli
w Linköpingu. Na posterunku chodzą plotki, że umawia się na randki przez Internet. Może te
swoje sukcesy u płci przeciwnej zawdzięcza jowialnemu wyglądowi i statecznym wąsom?
Waldemar Ekenberg siedzi przy swoim biurku. Zaciąga się e-papierosem Nicorette i
nerwowo bębni palcami w blat. Wygląda, jakby próbował wywęszyć jakieś kłopoty, które
dałyby mu pretekst do przemocy, do której tak chętnie się ucieka. Jak zawsze wygląda na
wymęczonego; zmarszczki na twarzy pięćdziesięciolatka są głębokie, a brązowe spodnie i
beżowa marynarka pogniecione i na pewno kupione w jakiejś taniej sieci. Całkowite
przeciwieństwo naczelnika policji Karima Akbara i jego ostrożnego, nieco przesadnego stylu.
Sam krawat potrafi kosztować cztery tysiące koron.
Skąd Karim bierze na to pieniądze?
Sven wie, że zrobił duże postępy ze swoją nową książką o problemach imigrantów,
która ma się ukazać na wiosnę w renomowanym wydawnictwie.
I wygląda na to, że dobrze mu się układa z prokurator Vivianne Södergran.
Johan Jakobsson.
Jak zwykle siedzi przy laptopie, jak przyklejony. Nie ma takiej rzeczy, której nie byłby
w stanie wygrzebać za pomocą tego ustrojstwa. Teraz, gdy jego dzieci są starsze, może więcej
pracować i uwielbia to.
Ale to nie jest materiał na szefa, nawet jeśli Malin chciała mu to wmówić, gdy
rozmawiali o tym, że powinna przejąć jego robotę.
Johan lepiej się nadaje, powiedziała.
Ale teraz zostanę jeszcze co najmniej dwa lata, myśli Sven, upijając łyk kawy i
wchodząc do biura.
Od jutra będą mieli w grupie nowego śledczego. Wschodzącą gwiazdę, niejaką Elin
Sand, która zrobiła karierę w Malmö i została śledczym w ciągu zaledwie kilku lat. Podobno
grała w siatkówkę w kadrze narodowej, ale doznała kontuzji i musiała przedwcześnie
zakończyć karierę. Zgłosiła się do szkoły policyjnej i zdała egzaminy jako najlepsza na
kursie.
Jak Malin się dogada z taką dziewczyną?
Dwie uparte kocice, które wydrapią sobie nawzajem oczy. A może dwie gwiazdy,
które razem będą świecić jeszcze jaśniej? Czas pokaże. Sven ma nadzieję, że dziś nie
wyskoczy żadna duża sprawa. Że spokój, jaki mieli w ostatnim czasie, utrzyma się jeszcze
przez kilka dni, tak by Elin Sand miała szansę bez pośpiechu i presji poznać pozostałych
członków grupy.
Sven przełyka kolejny łyk kawy.
Wychodzi na środek pokoju.
Nabiera powietrza do płuc, zniża głos i oświadcza:
– Już czas!
Wszyscy śledczy zatrzymują się w pół ruchu i patrzą w jego stronę, gotowi słuchać
jego rozkazów.
Wciąż jeszcze mam autorytet, myśli Sven. I dziwią go własne myśli. Upłynęły całe
lata, odkąd po raz ostatni troszczył się o coś tak trywialnego jak autorytet.
Gdy Zeke wstaje, by przejść do salki konferencyjnej, widzi, jak Malin przechodzi
przez szklane drzwi dzielące recepcję od biura.
Czarny płaszcz jest pokryty kroplami deszczu.
Jej blond fryzura na pazia przykleiła się do głowy, a także wysokie kości policzkowe
widać wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Ciało ma szczupłe i umięśnione dzięki
wszystkim tym godzinom spędzonym na siłowni posterunku i długim joggingom wzdłuż
Stångån.
Trenuje jak facet, myśli Zeke. Zdaje sobie sprawę, jakie siły Malin próbuje pokonać
dzięki temu treningowi, i jest zdumiony, że jej się udaje; widział, jak z wykrzywioną twarzą
walczyła z pragnieniem, by się napić, gdy wieczorem po wyjściu z pracy mijali otwarte puby.
Wydaje się szczęśliwa z Peterem. I Zeke wyczuwa, że starają się o dziecko, wyraźnie
czuje, że Malin ma mieszane uczucia w tej kwestii, ale że sama przed sobą nigdy by się do
tego nie przyznała.
Ale wygląda rześko.
Idzie sprężystym krokiem, zbliżając się do niego, jakby przyspiesza, gotowa rzucić się
w wir dnia pracy po nudnym poniedziałku i wtorku wypełnionym papierkową robotą.
Zeke patrzy na swoją partnerkę.
Życzy jej wszystkiego dobrego, ale wyczuwa też, że w pewnym sensie nad Malin Fors
wisi jakaś klątwa. Nienawidzi samego siebie za to, że tak myśli, a raczej że tak czuje, ale nic
nie może na to poradzić. Wybitna śledcza z policji w Linköpingu posiada rzadką umiejętność,
która polega na tym, że potrafi spierdolić sobie prywatne życie albo sprawić, by ktoś
spierdolił je za nią.
Dokładnie tak jak ja, myśli Zeke.
Gunilla, żona.
Karin, to coś innego.
Czy to, że zostałem w domu, było największym błędem w moim życiu?
Powinienem był zostawić Gunillę, powinienem był iść do Karin, kiedy jeszcze mnie
chciała.
Teraz na pewno mnie już nie chce.
Jaka jest cena za emocjonalne tchórzostwo?
Samotność. Zgorzkniałość.
– Dzień dobry.
Słyszy, że jego głos brzmi jak zwykle ochryple.
– Ale cholernie mokry – odpowiada Malin, uśmiecha się do niego i zdejmuje płaszcz,
który kompletnie do niej nie pasuje.
Poranne spotkanie. Kolejne z serii bezsensownych posiedzeń.
Malin omiata wzrokiem pozostałych.
Börje, Johan, Waldemar, Zeke. Wszyscy są równie wynudzeni jak ona, chociaż
próbują udawać zaangażowanie przed Svenem i jedyną pociechą jest to, że spotkanie szybko
się skończy, bo nic się nie wydarzyło.
Karim przedstawia ustalenia budżetowe na ten miesiąc.
Ledwie im się udało wypełnić założenia, a wszystkie wnioski o nowocześniejszy
sprzęt zostały odrzucone.
Na te słowa Johan kręci głową, ale nic nie mówi, wie, że na tej sali niezadowolenie i
protesty nie mają sensu, bo wszyscy są przecież po tej samej stronie.
Po czyjej stronie?
Po stronie dobra, w jego walce ze złem.
Czarne przeciw białemu.
I nieskończone szare strefy pomiędzy.
Sven mówi coś o nowej śledczej, Elin Sand, która ma jutro zacząć pracę, ale Malin nie
daje rady tego słuchać, chociaż wie, że powinna. Albo przynajmniej powinna chcieć.
Tylko Waldemar wydaje się autentycznie zainteresowany.
Może widzi nową potencjalną ofiarę dla swoich obleśnych szowinistycznych
docinków, z którymi naprzykrzał się Malin, gdy kilka lat temu dołączył do grupy.
Ale bardzo szybko przestał.
Malin uśmiecha się teraz na to wspomnienie. Sven pisze coś nieistotnego na białej
tablicy, a świetlówka jest o wiele za mocna, w jej świetle skóra kolegów wygląda trupio.
Malin patrzy przez okno na przedszkole. Na placu zabaw dziesięcioro dzieci ubranych w
kolorowe stroje przeciwdeszczowe bawi się tak, jakby wcale nie lało jak z cebra.
Dźwięki ich zabawy nie docierają do sali konferencyjnej.
Przygląda się pełnym zapału ruchom dzieci i myśli, że wygląda to tak, jakby jeden ze
starszych chłopców udawał meduzę, która poluje na pływających w spokojnym morzu ludzi.
Jedno z dzieci niesie pomarańczowe wiaderko do piaskownicy.
O czym mówi Sven?
Nie chcę cię!
Tak mówi?
Nie, ten głos jest tylko w mojej głowie.
Znikaj.
Mama tak musiała mówić o Stefanie.
Zamienię cię na psa.
Albo na ładny dywan.
Na serwis do kawy z Rörstrand.
I Malin chwyta za siedzenie krzesła, wpija w nie palce tak, że aż robią się białe, i chce
wyrzucić te głosy z głowy, zanim zdobędą nad nią władzę, chce je zapić, teraz, gdy kochanie
się z Peterem nie powstrzymuje już tego czegoś, i tylko sprawia, że jest smutna i chce jej się
pić, pić, pić.
Ale przecież dobrze nam ze sobą, prawda?
Teraz, gdy jesteśmy tylko ja i ty.
Nie słychać tu nawet deszczu.
Słychać jedynie ględzenie Svena i Malin wyobraża sobie, że staje się każdą kroplą
deszczu, która musi uderzyć w dach posterunku, że od dźwięku tych dzikich kropel wibrują
jej bębenki w uszach i wie, że spokój w mieście musi się niedługo skończyć, bo teraz
pojawiło się coś w jej snach i to coś wkrótce pokaże swoją prawdziwą twarz.
MONS KALLENTOFT Wodne Anioły
Przełożyli Anna Krochmal i Robert Kędzierski Tytuł oryginału Vattenängar
Prolog Wrzesień 2012 Czarne niebo ukryte jest za jeszcze czarniejszymi chmurami. Ich samotne formacje próbują bezdźwięcznie zbliżyć się do siebie, lecz im się nie udaje i na ziemię spada ulewny deszcz. Ciężkie, gęste krople, które uderzają o ziemię i rozszczepiają się w wiszącą w powietrzu mgiełkę. Pod ołowianym sklepieniem leży zamarznięte miasto. Jego mieszkańcy użyczają światła niegościnnemu niebu, w oknach zapalają się i gasną lampy, a ich mruganie staje się wiadomością nadawaną alfabetem Morse’a. Żyjemy, nie poddajemy się, bez względu na to, jakie dopadną nas troski. Otacza ich przyroda. Słaby wiatr wieje na ściernisku rzepakowego pola. Samotne dęby na równinie skrzypią cicho i upuszczają na ziemię zmęczone liście. Niespokojna tafla jeziora Roxen odbija niebo niczym lustro, a fale uderzają ostrożnie o puste plaże przy Sandvik. Po drugiej stronie jeziora szemrzą ujścia dziesięciu potoków, a w ciemnych rozlewiskach stojącej wody wylęgają się ostatnie komary, które, spragnione, szykują się, by wyfrunąć nad równinę Östgöta. W nocy na polach panuje cisza; są zadowolone z deszczu, który w ostatnim czasie spadł w tej okolicy. Mokra ziemia oblepiła korzenie ostatnich plonów. Krowy unoszą głowy ku chmurom na niebie. Owce chronią się pod koronami dębów. Lisy wietrzą w lesie zdobycz. Dziki ryją w zaroślach. Chmury pozwalają, by wiatr niósł je nad miastem i nad Dzielnicą willową Hjulsbro; na domy wpływowych ludzi Nad rzeką Stångån spada deszcz. Krople bębnią o dach jednego z domów, gdzie w tej chwili kłębi się i wiruje cały krzyk świata, przechodzi w jednostajny, głuchy jęk. Ktoś uniósł pistolet. Ręka mu nie drży.
Na zewnątrz, na Stentorpsvägen, nie słychać stłumionych strzałów. Nagie ciała w jacuzzi rozdzierają kule, nie ma już dla nich ratunku. Dziewczynka krzyczy w noc. Jej krzyk słyszą niemal wyłącznie martwi. Ale oni nie mogą jej pomóc. Krew płynie z ran po kulach i falująca woda w jacuzzi zabarwia się na czerwono. Nikt już nie oddycha. Słychać tylko niespokojny szum mieszający się z szelestem tkaniny, krew płynąca we wciąż jeszcze żywych naczyniach, zimna dłoń na ustach dziewczynki, już dobrze, cicho, cicho. W pokoju panuje niemal całkowita ciemność, a na białych kafelkach ścian tańczą słabe cienie krzewów rosnących w ogrodzie za oknami. W basenie połyskuje czarna mozaika. Ciała mężczyzny i kobiety leżą blisko siebie, ale martwa dłoń kobiety zsunęła się z ramienia mężczyzny i spoczywa w czerwonej, syczącej wodzie. Dziewczynka płacze. Znika w ciemności. Nie walczy, próbuje tylko pamiętać, że ma oddychać, ma zaledwie pięć lat i podąża za obcą siłą. Mamo, tato. Jak długo będziecie tam leżeć? Ogród domu opada w stronę Stångån, woda jest tu spokojna, z dala od huku elektrowni. Rzeka odpływa, jakby chciała uciec od podziurawionych kulami ciał. Deszcz przestał padać. Płacz dziewczynki zmienił się w inną wodę, w szeroką rzekę daleko stąd, o wiele dalej, niż byłaby w stanie zawędrować jakakolwiek chmura. Z obcej rzeki unosi się para, obejmuje udręczoną tęsknotą twarz kobiety. Kobieta jest kapsułką słów: „Siedzę tu nad rzeką, na stromym brzegu, gdzie nie chce rosnąć trawa. Wszyscy rybacy unikają tego miejsca, bo mówi się, że mieszkają tu duchy, duchy zapomniane od czasów wojny, duchy, które czekają, aż ich ukochana przyjdzie i je zabierze. Gdy duchy są niespokojne, mogę je pocieszać, by zapomnieć o własnym niepokoju i tęsknocie. Są tu ryby. Ale jeszcze do dziś czasami rodzą się z dwoma głowami i czterema sercami, które biją nieregularnie pod ich srebrną łuską. Pamiętam dotyk ciepłej skóry tuż przy mojej, miękki jak najdroższy jedwab na
bazarze, ale cieplejszy, cieplejszy przy ciele i we mnie. Wspomnienie jest teraz tęsknotą i dlatego nie pozwalam sobie, by o tobie pamiętać. Nie pozwalam sobie na nadzieję. Co mogę zrobić? Mogę chodzić tu nad rzekę i czekać na duchy, na twarze w chmurach. Nie widzę w chmurach twojej twarzy. Zamiast tego patrzę w dół, w letnią wodę rzeki, wyczuwam drobne wiry tam, gdzie przepływają gigantyczne sumy czyszczące dno. Widzę węgorze, wiją się, lśnią. Poruszają się jak ty we mnie. Twoje ruchy w mojej letniej wodzie, i nie chcę pamiętać, ale pamięć twoich ruchów przed narodzeniem to coś, czego nie mogę wyprzeć z mego serca. Jest tam jak przekleństwo. Lecz również jak dar. Jestem tobą. Nic nie może tego zmienić. Żadna potrzeba pieniędzy. Żadna inna miłość. Żadna siła a ziemi. Żadne skargi ani pragnienia duchów. Gdzie jesteś? Bo gdzieś musisz być. Wiem to. Możesz sobie kupić świnię za te pieniądze, powiedział i się roześmiał. Świnia może się tobą zająć, a na odwrót nie. Śmiali się, kiedy to powiedział. Pokłoniłam się. Odeszłam stamtąd”. W jednym z najciemniejszych pokojów świata kapie woda z kranu. Przedsionek tego, co jest piekłem na ziemi. A może pokój jest samym piekłem. Dzieci tu nie płaczą. Kwilą, ale nie zaczęły jeszcze wątpić, że są ludzkimi istotami. A child for a pig. A child for a pig. Deszcz leje strugami na blaszany dach, świat jest tak przesycony wilgocią, że płuca dzieci napełniają się wodą przy każdym oddechu, jest tak wilgotny, że można się utopić, wcale nie będąc pod powierzchnią wody.
Ale dzieci jednak oddychają. Śnią o zabawach, o ludziach-potworach, o miłości, której nigdy nie zaznały, nieświadome cierpienia, jakie je czeka, nieświadome, że wciąż jeszcze istnieje nadzieja dla ich dusz. Dziewczynka jest jeszcze daleko, bardzo daleko, ale zmierza ku nim. Gdzie jestem? Zastanawia się dziewczynka w swym samotnym śnie. Nie chcę się obudzić, nie chcę. Czarne chmury się rozwiewają, nie chcą zobaczyć następnego dnia. Z wdzięcznością zmierzają ku swojemu upadkowi. Wolne od dylematów ludzi.
CZĘŚĆ I SAMOTNA MIŁOŚĆ
1 Środa, jedenasty września Malin Fors leży skulona w łóżku w swoim mieszkaniu przy Ågatan. Sen trzyma ją w mocnym uścisku, a dźwięki deszczu bębniącego o parapet nie przenikają do jej snów. Szepcze: „Tove, Tove, Tove”. Jedyne, co jest mi droższe od mojego życia, to twoje życie. Nigdy ode mnie nie odchodź, bo kto wtedy będzie mnie ratował od koszmarów? Malin Fors przewraca się w pościeli. „Chcę się obudzić” – szepcze. Ale nie może się obudzić. Zamiast tego widzi rzekę Stångån płynącą nocą przez Linköping, widzi ją, jak uchodzi do jeziora Roxen, a wszystkie utopione słowa niemego jeziora stają się mgłą, która unosi się nad łąkami. Twarz we mgle. Twarz niemowlęcia. „Kim jesteś?” Malin krzyczy przez sen. Jej ciało zalewa letnia woda, która kołysze jej duszę na niekończącej się fali. Z mroku snu słyszy głos: „Nigdy nie będziesz mogła urodzić dziecka”. Dziecko, Malin. Chcę się teraz obudzić. Chcę się urodzić z wilgoci tego snu. Chcę się odrodzić jako człowiek bez pragnień i marzeń, człowiek, który jest wolny i stworzony według najszczęśliwszych reguł i okoliczności. Sen z niej drwi. Odpowiada mu kpiącym śmiechem i przez ten śmiech słyszy płacz dziecka, dziewczynki. Czy to ty, Tove?
„To nie ja, mamo”. To musi być jakieś inne dziecko. Teraz Malin pragnie pozostać w tym śnie, lecz sen ją opuszcza. Czuje wilgotne, chłodne prześcieradło dotykające skóry, czuje szorstkie, ciepłe ciało obok siebie, lśniącą wilgoć osadzającą się w maleńkich, niemal niewidocznych kropelkach na włoskach pokrywających plecy Petera, i teraz jest rozbudzona, a jej pierwszą myślą jest: to łóżko jest za małe, musimy kupić większe łóżko. Myśli o tym, jak się kochali, zanim zasnęli. Oboje jak seks-maszyny. Mechanicznie, każdy jego najdrobniejszy ruch wydawał się mówić: „Niech tym razem zaskoczy”, coraz większa desperacja w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, jednak w jego ruchach tego wieczoru było coś jeszcze, jakby się poddał, jakby miał już dość. Ich rozmowa sprzed kilku miesięcy, tu, w tym łóżku: – Muszę zostać ojcem, Malin. Już pora. – Spróbujemy jeszcze raz. – Musisz znów iść do lekarza. – Po co? – Śrut, który utkwił w ścianie macicy, mógł spowodować uszkodzenia. Peter nigdy wcześniej nie wspominał o ranie postrzałowej, którą odniosła ubiegłej wiosny. Była jak niewidzialne wiadro ze żwirem w tle ich nadziei i oczekiwań. – Lekarz mówił, że jest w porządku. – Co on może wiedzieć? – Sam jesteś lekarzem. Powinieneś chyba wiedzieć. Peter zrezygnował, słysząc jej słowa, umilkł i odwrócił wzrok, jakby w jakiś sposób próbował przekonać samego siebie, że dziecko ich miłości naprawdę jest możliwe, mimo że oboje zbliżali się do czterdziestki, mimo śrutu, mimo zwątpienia i wszystkich złych rzeczy, na jakie narazili swoje ciała. Mimo wszystko. Malin przysuwa się bliżej Petera, przytula do jego spoconego ciała i teraz całe łóżko jest jak morze ciepła, morze, którego nigdy nie chce opuszczać, i pragnie dać mu to dziecko, boi się iść do jakiegoś pieprzonego lekarza, bo co będzie, jeśli powie, że to niemożliwe? Jeśli powie to wprost. A może już to powiedział? Opuścisz mnie wtedy, Peter? Lepiej nie wiedzieć.
Mieć nadzieję. Bo chyba mam nadzieję? Nie możesz mnie opuścić, Peter. I Malin czuje, że życie z nim jest możliwe na wszystkie sposoby, z dzieckiem czy bez dziecka, teraz, gdy Tove wyprowadziła się z domu, by zapewne już nigdy nie wrócić. Musimy mieć dziecko? Nie wystarczy nas dwoje? Odpowiedzialność za naszą miłość. Wstawać rano, iść do pracy, razem robić obiad, jeść, zmywać, spać wtuleni w siebie na łyżeczkę, robić zakupy, wyjeżdżać na urlop, myć zęby, narzekać, że jedno z nich nie zakręciło tubki z pastą albo że drugie nie wrzuca brudnych ubrań do kosza na pranie. Malin wstaje i zostawia go samego w łóżku. Wlecze swe zmęczone snem nagie ciało, wychodzi z sypialni i idzie do okna w dużym pokoju. Światło świtu zaczyna się powoli unosić nad czarną wieżą S:t Larskyrkan. Tego ranka świat wydaje się Malin gęsty i wilgotny; jej skóry dotyka dziwny chłód, owiewa jej piersi. Malin otwiera okno, a zimny jesienny poranek jest jak znajomy oddech, i ona też oddycha, czuje jak młody dzień ją wypełnia. Dotyka małych, okrągłych, wściekle czerwonych blizn na brzuchu – w miejscach, gdzie została trafiona śrutem. Cokolwiek się stanie, wszystko się jakoś ułoży, myśli Malin. Czuje, że na jej ustach pojawia się cyniczny uśmiech i nienawidzi tego nowego uśmiechu. Nie chce być jedną z tych, którzy uważają, że wszystko już widzieli i słyszeli, że doświadczyli już wszystkiego, co dotyczy ludzkiej natury, a potem stracili nadzieję i zaczęli okłamywać samych siebie. Bo nawet jeśli cynicy mają rację, nie da się przecież tak żyć. Bez prawdziwej miłości, nic nie czując. Bez wiary, jeśli można tak to ująć, myśli Malin. Bez marzeń. I prycha na tę myśl. Gdy Conny Nygren zginął ubiegłej wiosny, zaproponowano jej świetną posadę w sztokholmskiej policji kryminalnej, ale odmówiła, choć zawsze chciała tam pracować. To Peter nie chciał się przeprowadzić, choć z łatwością mógłby tam znaleźć pracę w Karolinska lub w Danderyd. A więc chyba chce żyć ze mną tutaj, myśli Malin. Bez względu na to, jak wyjdzie z dzieckiem. Może jednak nasza miłość mu wystarczy? Postrzępione chmury zbliżają się do siebie nad dachem kościoła, a potem płyną dalej
po niebie. Te chmury, myśli Malin, mogły przywędrować skądkolwiek, i jej myśli biegną teraz do Karin Johannison, zastanawia się, co Karin teraz robi i co porabia to jej małe wietnamskie cudeńko. Bo chyba nie może spać w nocy? Tess nie może spać, prawda? Zupełnie jakby jej wietnamskiego rytmu dnia nie dało się do końca dopasować do naszego, jakby serce cudzoziemskiego dziecka biło zupełnie inaczej. Karin Johannison, technik kryminalistyki i medyk sądowy, koleżanka Malin Fors, przytula swoją córeczkę Yin Sao Dao, szepcze: – Już dobrze, Tess. Teraz zaśniesz, już dobrze. Rozgląda się po dużym pokoju mieszkania przy Drottninggatan, widzi, jak jego wystrój się zmienił. Starała się wypełnić je rzeczami z ojczyzny Tess jedynie po to, by dziewczynka je widziała i być może przypomniała sobie coś dobrego, jeżeli w ogóle ma jakieś dobre wspomnienia. Na pewno ma. Choć są takie noce, gdy Karin w to wątpi. Kiedy trzyma płaczącą trzylatkę na rękach i próbuje ją uspokoić, i czuje, że miłość nie wystarcza, tak jakby dziewczynce stało się coś, co nie chce opuścić jej ciała. I w tym krzyku Karin niemal wątpi, że Tess rzeczywiście jest razem z nią. Że w końcu się udało. Że to było możliwe, mimo wszystko. W oknie wiszą dwa czerwone lampiony kupione dziesięć lat temu w Hoi An. Na długo zanim się dowiedziałam, że będziesz stamtąd, myśli Karin. Wojenny plakat propagandowy ze stylizowanym, czerwono-niebieskim czołgiem. Kadzidełka. Sum wyrzeźbiony w poszarzałym modrzewiowym drewnie. Lśniąca niebieska narzuta z jedwabiu w faliste wzory na fotelu w stylu Josefa Franka. Teraz Tess jest spokojna w ramionach Karin. Patrzy wielkimi brązowymi oczami w półmrok panujący w pokoju. Jest za piętnaście szósta i mogą jeszcze godzinę pospać. Karin tego chce, chce spać, przez ostatni miesiąc czuła się wyczerpana, jakby bezsenność w końcu ją dopadła. Ciepłe, miękkie ciałko. Maleńka w jej ramionach. Przytula ją mocniej do siebie, chce przekazać dziecku spokojny rytm swojego serca. Niecały rok temu siedziała w samolocie lecącym do Ho Chi Minh, czyli do Sajgonu,
jak woli myśleć, bo to brzmi jakby romantyczniej, i przepełniał ją strach, wściekła determinacja i oczekiwanie, i miłość do okrągłej, dziecięcej buzi z czarno-białego zdjęcia, które dostała e-mailem. Yin Sao Dao. Bez rodziców. Ojciec zginął, gdy stary niewybuch z czasów wojny eksplodował na polu ryżowym. Matka utonęła podczas powodzi. Wojna i zmiany klimatu. A teraz mogę zostać twoją mamą. Tak było. Właśnie tak. Będę mogła zostać twoją mamą, myślałam. Przewieźli cię z Hoi An do Sajgonu. Do obskurnego, wilgotnego sierocińca na zachodnich obrzeżach miasta. Z początku byłaś pełna wątpliwości. Niepewnym kroczkiem odsuwałaś się ode mnie na brudnej betonowej podłodze, ale dokąd miałaś pójść? W stronę woni moczu. Śmieci na podwórzu. Okratowanych okien. Więc w końcu przyjęłaś moje uściski, wspięłaś się z zimnego betonu na moje kolano. Nigdzie nie pójdę, szeptałam ci do ucha. Nauczyłam się słów po wietnamsku. Szeptałam ci je raz za razem. W obskurnym pokoju hotelu Majestic z widokiem na rzekę Sajgon po drugiej stronie bulwaru. W recepcji, gdy miałyśmy się wymeldować, a obok nas stała dziwna, zimna kobieta, z wyglądu Europejka i zachowywała się tak, jakby cię znała, próbowała zwrócić twoją uwagę, ale tobie tylko zrobiło się smutno. Szeptałam te słowa w samolocie. Szepczę je teraz. Mama tu jest. Mama tu jest. Oddechy. Ciepło. Spokój. Sen nie nadchodzi. Ale spokój. Krzyki ucichły. Koszmary odeszły, prawda? A teraz chcesz się tylko wyrwać z mroku snów, bo to coś wciąż w tobie jest i czujesz to we śnie. Nie chcesz się bawić, siedzisz mi tylko na kolanach w dużym pokoju, siedzisz
nieruchomo, a gdy próbuję cię położyć, krzyczysz. – Nie, nie, nie. Karin Johannison kołysze Tess, głaszcze jej szorstkie czarne włosy, czuje bicie jej serca, wyraźne przez białą piżamkę. Śpiewa. – Teraz Tess zaśnie, słodko zaśnie, bo to Tess jest senna, tak senna, i słodko zaśnie, o właśnie... Wietnam. Budząca szacunek nieugiętość ludzi, urzekająca surowość. Bieda, rozpacz i korupcja, z którymi się tam zderzyła. Opary unoszące się z kadzi z makaronem, zapachy skwierczącego oleju palmowego, smażonego czosnku i mięty rozdrabnianej w stuletnich moździerzach, mrugające światła i dźwięki tysięcy motocykli. Molestowanie seksualne. I to, jak się później dowiedziała, że dzieci z tego kraju sprzedawane są pedofilom. Niedawno w Australii znaleziono szóstkę wietnamskich dzieci w jakiejś piwnicy w Melbourne, kolejnych czworo w piwnicy w Darlinghurst, w Sydney. Niewolnicy. Krótka wiadomość, a potem już żadnych wiadomości. Pięcioletnia dziewczynka, trzyletni chłopczyk. Niewolnicy seksualni. Moja miłość, nasza miłość, cała miłość na świecie uratowała cię przed tym, Tess. Tak było. I tak jest. Jesteś senna. Mama jest senna. Będziemy sobie słodko spać. Jest dwadzieścia po siódmej rano. Malin Fors stoi w przedpokoju swojego mieszkania, nie może się oderwać od słuchania radia. Program pierwszy nadaje wywiad z psychologiem dziecięcym z kliniki Elefanten w Linköpingu. Mężczyzna opowiada o swej tłumionej wściekłości, ponieważ tak niewielu ludzi chce dostrzec ofiary, dzieci, które doświadczyły molestowania seksualnego, dzieci, które spotyka w swojej pracy. I opowiada o filmie z jednym z dzieci, które spotkał, o piętnastoletnim chłopcu, który
jest raz za razem gwałcony przez jakiegoś mężczyznę. Podczas gwałtu chłopiec patrzy w kamerę, mówi: – Czym ja jestem? Jestem człowiekiem? Jestem? Lekarz wyraża zdumienie, że taki mały chłopiec potrafi tak przenikliwie wyrazić swoje myśli – jakby zadawał najbardziej podstawowe pytanie egzystencjalne. Potem program się kończy, ale słowa chłopca wciąż krążą w jej myślach, gdy schodzi po schodach do wyjścia. „Jestem człowiekiem?” Jesteś człowiekiem. Odsuwa od siebie myśli o chłopcu, zmusza je, by zniknęły. Peter spieszył się rano do szpitala. Dziś w nocy ma dyżur, więc będzie musiała spać sama. Wciąż zachował mieszkanie przy Linnégatan, nie chce się pozbywać tak dobrego mieszkania, ale mieszka u niej, przy Ågatan. Rozmawiali o tym, czy kupić coś wspólnie, ale jakoś nigdy niczego nie ustalili i w ostatnim miesiącu te rozmowy się urwały. Niebo grozi deszczem. Po chwili wahania Malin nałożyła na siebie czarny olejowany płaszcz marki Barbour, który dostała od Petera na urodziny. Płaszcz ją uwiera, źle leży, sztywna, olejowana tkanina krępuje jej ciało jak kaftan bezpieczeństwa. Malin otwiera drzwi. Myśli: Co mnie dzisiaj czeka? Coś się zdarzyło, coś się stanie. Teraz to czuje. Kilkaset metrów dalej Karin Johannison idzie wzdłuż ścian budynków przy Klostergatan. Zmierza do przedszkola w parku Trädgårdsföreningen. Popycha wózek z córeczką w stronę parku i myśli: Co się dzisiaj stanie? Żeby tylko nie wyskoczyło coś dużego. Jestem na to o wiele za bardzo zmęczona. Jak to możliwe, że to, czego człowiek najbardziej pragnie, tak strasznie go męczy?
Nie śnimy. Więc gdzie jesteśmy? Co się stało? Nie wiem. Nie powinniśmy tu być, coś jest nie tak. Ktoś nam musi pomóc. Czy to my leżymy tam w dole? Czy to my? Ona wygląda jak ty, kochanie. To ja. Nie śmiem, nie chcę bardziej się zbliżyć. Woda jest czerwona. Jestem nagi. To ja obok ciebie. Też jestem naga. Widzisz nasze ciała? Te ciemne plamy. Widzę je. Nie chcę ich widzieć. Nie chcę, nie... Gdzie jest Ella? Nie ma jej tu z nami, nie ma jej na dole. Gdzie ona jest, Boże, gdzie ona jest? Gdzie jesteś? Pokaż się! Gdzie mamy szukać? Nie widzę jej. Powinna być tu z nami. Pokaż się. Chodź do nas. Nie możesz tak zniknąć. A jeśli to my zniknęliśmy? Wołają ją raz za razem, a ich głosy połyka biel, która jest ciepła i zimna równocześnie, biel, która jest ich światem.
2 Ranek nie mógłby być bardziej szary i wrześniowy, myśli Malin. Dentystyczna pogoda, cytując wielkiego syna tego miasta, Larsa Winnerbäcka. Gdy tylko wyszła za próg, zaczął padać drobny, ale uporczywy deszcz; ludzie na chodniku kulili się pod wielkimi parasolami i kryli pod kapturami płaszczy. Przy Trädgårdsföreningen wydawało jej się, że widzi z daleka Karin Johannison i w pierwszej chwili chciała za nią pobiec. Pomyślała, że mogłyby razem odprowadzić Tess do przedszkola, ale potem zmieniła zdanie, poczuła, że pragnie być sama. Teraz idzie Djurgårdsgatan w stronę posterunku. Myśli z podziwem o Karin. Rzuciła swojego bogatego męża, bo już go nie kochała. Sama adoptowała dziecko, gdy nie natrafiła na mężczyznę, który by jej pasował, i gdy ten, którego znalazła, nie chciał dla niej odejść od żony. W ciągu niewielu lat Karin urosła w oczach Malin z rozpieszczonej lali z klasy średniej do silnej i godnej szacunku kobiety. Jesteśmy prawie przyjaciółkami, myśli Malin i żałuje, że sama nie jest w stanie okazać takiej samej siły w działaniu jak Karin. Chyba jesteśmy przyjaciółkami, prawda? Obok przejeżdża czerwono-pomarańczowy autobus, rozchlapuje wodę na chodnik i Malin musi szybko uskoczyć na bok, żeby jej nie opryskał. Stawia jedną stopę przed drugą. Wdeptuje w kałużę, ale solidne buty mają wystarczająco wysoką podeszwę. Ma ochotę zamknąć oczy, gdy mija Barnhemsgatan, gdzie mieszkali kiedyś matka i ojciec. Parkowe ławki pod koroną dębu na niewielkim wzgórzu przy Infektionsparken są pokrzywione i przydałoby się je przemalować, a Malin do dziś czuje zatęchłą woń w mieszkaniu, pamięta, jak oczekiwali od niej, żeby podlewała kwiaty, utrzymała je przy życiu i jak jej się to nie udało. Wszystko w tym mieszkaniu jest wspomnieniem, przed którym chce uciec. Upłynęły ponad dwa lata, odkąd po raz ostatni spotkała się z ojcem. Pamięta, jak wyglądała wtedy jego twarz. Ta nonszalancka mina, spojrzenie, które zdradzało, że najbardziej mu żal samego
siebie. Wciąż nie wybaczyła mu, że tak ją zawiódł, że zataił przed nią, iż miała brata. Stefan. Samotny w domu opieki. Malin spuszcza wzrok, patrzy w chodnik. Pięć miesięcy temu odwiedziła go w Hälsingland. Był przytomny zaledwie przez jakąś godzinę i w żaden sposób nie okazywał, że ją poznaje albo że cieszy się z jej obecności. Usilnie próbowała, ale wyglądało na to, że jej brat żyje we własnej rzeczywistości, w krainie, do której nie chce i nie potrafi dać jej dostępu. Jestem twoją przyrodnią siostrą. Zobacz mnie. Jestem. Ciało na wózku inwalidzkim, puste spojrzenie wbite w okno, zieleń drzew gdzieś w oddali. Tess chciało adoptować wielu ludzi. Ciebie, Stefan, nie chciał nikt. Czy ja też cię opuszczam? Tak jak opuścili cię wszyscy? Chcę pojechać do domu opieki we wsi Sjöplogen. Twoje nieruchome ciało. Spojrzenie, które wydaje się całkowicie puste. Nie chcę tam jechać. Malin wie, że Tove jeździ tam czasami w weekendy. Wsiada do autobusu w Lundsbergu i siedzi u Stefana, wyprowadza go do parku przy domu opieki, jakby był staruszkiem. „Chyba jest zadowolony”. Jak ty się teraz ubierasz, Tove? Nosisz mokasyny od Todsa, które kosztowały jedną trzecią tego, co zarobiłaś w wakacje, obcisłe dżinsy, tenisowe bluzeczki z małymi graczami polo na piersi. I inaczej mówisz, chociaż sama tego nie zauważasz, te twoje długie nosowe „iiii”, które czasami tak wyraźnie słychać. Bogata rodzina Toma, twojego chłopaka, właściciele fabryki w Östermalmie... Są dokładnie tacy nieznośni i nadęci, jak sobie wyobrażałam. Co znaczy jakaś cholerna fabryka materiałów podłogowych? Kto dba o górę pieniędzy na koncie w banku? Malin wybiera dziś dłuższą drogę. Mija dawną kantynę pułku artylerii, w której obecnie mieści się chrześcijańskie centrum konferencyjne. Stare lipy pochylają się w zadumie mad pomalowanymi na żółto drewnianymi budynkami, jakby chciały chronić dobrą wolę ukrytą w ich ścianach, w pokojach, gdzie zupełnie na poważnie ludzie wykrzykują „alleluja” i przysięgają swojemu Bogu wieczną wierność.
Nie istnieje coś takiego. Janne. Jej były mąż. Znów swobodnie ze sobą rozmawiają, a on chyba się cieszy, że udaje jej się trzymać z dala od picia. Gdyby tylko wiedział, jak cholernie czasem chce mi się pić. Tak strasznie, że aż się trzęsę. Tak strasznie, że niemal wolałabym umrzeć, niż już nigdy więcej nie pić. Wciąż jest z tą swoją lalunią. Bo to jest lalunia. Ale w porządku. Nie da się zaprzeczyć, że jest miła, kiedy jestem zmuszona z nią rozmawiać. Malin widzi między drzewami brązowo-żółtą blaszaną fasadę Szpitala Uniwersyteckiego i myśli o Peterze. O jego twarzy. Ostrej twarzy z dołeczkiem w podbródku i nieco głębszymi zmarszczkami na czole niż wtedy, gdy się poznali. Zatroskane spojrzenie. To coś nowego. Malin nie chce myśleć o tym spojrzeniu. Czuje, jak krople deszczu spadają na jej cholernie drogi olejowany płaszcz, i myśli o tym, że pieniądze mogą ochronić przed deszczem, że mogą ochronić niemal przed wszystkim. Ale czy można wszystko za nie kupić? Czy można kupić miłość za pieniądze? I znów pojawia się na jej ustach. Ten wstrętny cyniczny uśmiech.
Kim jest ta kobieta, która idzie tam w dole i tak dziwnie się uśmiecha? Czego ona od nas chce? Dlaczego ją widzimy? Widzisz teraz samolot? Widzę. Jak możemy tu być? To przecież tak wysoko, tu przecież nie ma tlenu i jest dziesięć tysięcy stopni poniżej zera. Widzisz smugę kondensacyjną? Widzę, jak jej dotykasz, możesz też dotykać chmur. Nie możesz zwątpić. Musi nam wystarczyć to, że tu jesteśmy. Wołają ją, wykrzykują wszystkie imiona swojej córki, a potem samolot znika na lodowato błękitnym niebie, pozostawia po sobie tylko cztery białe smugi w atmosferze. Po chwili znów są na dole, przy kobiecie, która idzie energicznym krokiem. Widzą, jak znika za automatycznymi drzwiami. Możesz nam pomóc ją odnaleźć? – pytają równocześnie. A potem razem szepczą: Możesz zrobić tak, żebyśmy znów byli razem? Możesz sprawić, by nasza rodzina się połączyła? Musisz nam pomóc.
3 Rak prostaty. Lekarze byli w stanie pomóc Svenowi Sjömanowi. Uratowali mu życie, bo tylko niewielka część guza była złośliwa. Wrócił. Poczuł zimny powiew śmierci, ale wrócił. Po operacji wszystko działa jak trzeba, a potencję, jeśliby jej potrzebował, można poprawić Viagrą, dokładnie tak, jak powiedział mu lekarz. Sven Sjöman to sprawdził, zamknięty w toalecie w domu, w otoczeniu brązowej glazury, w wibrującym świetle plafonu, który kupili z Ullą, kiedy się pobrali. Upłynęło wiele czasu, odkąd Ulla czy on sam interesowali się tego rodzaju testem sprawności fizycznej. Czegóż innego można by się spodziewać po ponad czterdziestu latach małżeństwa? Sven rozgląda się po biurowym krajobrazie posterunku. Dochodzi godzina ósma i wszyscy z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego policji w Linköpingu dotarli już do pracy, z wyjątkiem Malin Fors. Zamierzał przejść na emeryturę, złożył nawet podanie, w którym wnioskował o zakończenie służby w wieku sześćdziesięciu trzech lat, jednak gdy się dowiedział, że rak jest wyleczony, wycofał swój wniosek. Ku wielkiej uldze Malin. Chciał, by to ona była jego następczynią, ale wyglądało na to, że na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze. A jednak jest pewien, że Malin byłaby właściwą osobą do tej roboty. Operacja przebiegła pomyślnie. Jakaś maszyna z kosmosu przeprowadziła ją z dokładnością do jednej tysięcznej milimetra. Ale sikanie było potem strasznie upierdliwe. Raz chciało mu się sikać, ale nie mógł, innym razem nie chciało mu się ani trochę i nagle posikał się w spodnie. Ale teraz wszystko w tych sprawach jest już w porządku. Tylko czy z Malin też jest w porządku? Poranne spotkanie rozpoczyna się za pięć minut i pozostali są do niego przygotowani, widzi to ze swojego miejsca w pokoju socjalnym przy ekspresie do kawy. Ich spojrzenia, postawa ciała świadczą o koncentracji. Zeke Martinsson. Prawdziwy twardziel o szorstkiej powierzchowności, wieloletni
partner Malin. Człowiek, który potrafi zachować spokój w każdej sytuacji, wystarczy tylko, że przesunie ręką po ogolonej głowie, której kształt świetnie pasuje do jego szczupłej, przypominającej trupią czaszkę twarzy. Prywatnie też jest spokojny. Może nawet za spokojny. Sven wie, że małżeństwo Zekego trzyma się jeszcze tylko ze względu na wnuki i na rodzinę. Zupełnie inaczej niż u Svena, którego małżeństwo wciąż opiera się na wzajemnej miłości. W każdym razie chce wierzyć, że tak jest. Börje Svärd stoi pochylony nad gazetą, którą rozłożył sobie na szafce z aktami. Wygląda na to, że całkiem doszedł do siebie po śmieci swojej żony Anny, która zmarła na stwardnienie rozsiane, i podobno jest bardzo gorącym kąskiem na rynku nieco starszych singli w Linköpingu. Na posterunku chodzą plotki, że umawia się na randki przez Internet. Może te swoje sukcesy u płci przeciwnej zawdzięcza jowialnemu wyglądowi i statecznym wąsom? Waldemar Ekenberg siedzi przy swoim biurku. Zaciąga się e-papierosem Nicorette i nerwowo bębni palcami w blat. Wygląda, jakby próbował wywęszyć jakieś kłopoty, które dałyby mu pretekst do przemocy, do której tak chętnie się ucieka. Jak zawsze wygląda na wymęczonego; zmarszczki na twarzy pięćdziesięciolatka są głębokie, a brązowe spodnie i beżowa marynarka pogniecione i na pewno kupione w jakiejś taniej sieci. Całkowite przeciwieństwo naczelnika policji Karima Akbara i jego ostrożnego, nieco przesadnego stylu. Sam krawat potrafi kosztować cztery tysiące koron. Skąd Karim bierze na to pieniądze? Sven wie, że zrobił duże postępy ze swoją nową książką o problemach imigrantów, która ma się ukazać na wiosnę w renomowanym wydawnictwie. I wygląda na to, że dobrze mu się układa z prokurator Vivianne Södergran. Johan Jakobsson. Jak zwykle siedzi przy laptopie, jak przyklejony. Nie ma takiej rzeczy, której nie byłby w stanie wygrzebać za pomocą tego ustrojstwa. Teraz, gdy jego dzieci są starsze, może więcej pracować i uwielbia to. Ale to nie jest materiał na szefa, nawet jeśli Malin chciała mu to wmówić, gdy rozmawiali o tym, że powinna przejąć jego robotę. Johan lepiej się nadaje, powiedziała. Ale teraz zostanę jeszcze co najmniej dwa lata, myśli Sven, upijając łyk kawy i wchodząc do biura. Od jutra będą mieli w grupie nowego śledczego. Wschodzącą gwiazdę, niejaką Elin
Sand, która zrobiła karierę w Malmö i została śledczym w ciągu zaledwie kilku lat. Podobno grała w siatkówkę w kadrze narodowej, ale doznała kontuzji i musiała przedwcześnie zakończyć karierę. Zgłosiła się do szkoły policyjnej i zdała egzaminy jako najlepsza na kursie. Jak Malin się dogada z taką dziewczyną? Dwie uparte kocice, które wydrapią sobie nawzajem oczy. A może dwie gwiazdy, które razem będą świecić jeszcze jaśniej? Czas pokaże. Sven ma nadzieję, że dziś nie wyskoczy żadna duża sprawa. Że spokój, jaki mieli w ostatnim czasie, utrzyma się jeszcze przez kilka dni, tak by Elin Sand miała szansę bez pośpiechu i presji poznać pozostałych członków grupy. Sven przełyka kolejny łyk kawy. Wychodzi na środek pokoju. Nabiera powietrza do płuc, zniża głos i oświadcza: – Już czas! Wszyscy śledczy zatrzymują się w pół ruchu i patrzą w jego stronę, gotowi słuchać jego rozkazów. Wciąż jeszcze mam autorytet, myśli Sven. I dziwią go własne myśli. Upłynęły całe lata, odkąd po raz ostatni troszczył się o coś tak trywialnego jak autorytet. Gdy Zeke wstaje, by przejść do salki konferencyjnej, widzi, jak Malin przechodzi przez szklane drzwi dzielące recepcję od biura. Czarny płaszcz jest pokryty kroplami deszczu. Jej blond fryzura na pazia przykleiła się do głowy, a także wysokie kości policzkowe widać wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Ciało ma szczupłe i umięśnione dzięki wszystkim tym godzinom spędzonym na siłowni posterunku i długim joggingom wzdłuż Stångån. Trenuje jak facet, myśli Zeke. Zdaje sobie sprawę, jakie siły Malin próbuje pokonać dzięki temu treningowi, i jest zdumiony, że jej się udaje; widział, jak z wykrzywioną twarzą walczyła z pragnieniem, by się napić, gdy wieczorem po wyjściu z pracy mijali otwarte puby. Wydaje się szczęśliwa z Peterem. I Zeke wyczuwa, że starają się o dziecko, wyraźnie czuje, że Malin ma mieszane uczucia w tej kwestii, ale że sama przed sobą nigdy by się do tego nie przyznała. Ale wygląda rześko.
Idzie sprężystym krokiem, zbliżając się do niego, jakby przyspiesza, gotowa rzucić się w wir dnia pracy po nudnym poniedziałku i wtorku wypełnionym papierkową robotą. Zeke patrzy na swoją partnerkę. Życzy jej wszystkiego dobrego, ale wyczuwa też, że w pewnym sensie nad Malin Fors wisi jakaś klątwa. Nienawidzi samego siebie za to, że tak myśli, a raczej że tak czuje, ale nic nie może na to poradzić. Wybitna śledcza z policji w Linköpingu posiada rzadką umiejętność, która polega na tym, że potrafi spierdolić sobie prywatne życie albo sprawić, by ktoś spierdolił je za nią. Dokładnie tak jak ja, myśli Zeke. Gunilla, żona. Karin, to coś innego. Czy to, że zostałem w domu, było największym błędem w moim życiu? Powinienem był zostawić Gunillę, powinienem był iść do Karin, kiedy jeszcze mnie chciała. Teraz na pewno mnie już nie chce. Jaka jest cena za emocjonalne tchórzostwo? Samotność. Zgorzkniałość. – Dzień dobry. Słyszy, że jego głos brzmi jak zwykle ochryple. – Ale cholernie mokry – odpowiada Malin, uśmiecha się do niego i zdejmuje płaszcz, który kompletnie do niej nie pasuje. Poranne spotkanie. Kolejne z serii bezsensownych posiedzeń. Malin omiata wzrokiem pozostałych. Börje, Johan, Waldemar, Zeke. Wszyscy są równie wynudzeni jak ona, chociaż próbują udawać zaangażowanie przed Svenem i jedyną pociechą jest to, że spotkanie szybko się skończy, bo nic się nie wydarzyło. Karim przedstawia ustalenia budżetowe na ten miesiąc. Ledwie im się udało wypełnić założenia, a wszystkie wnioski o nowocześniejszy sprzęt zostały odrzucone. Na te słowa Johan kręci głową, ale nic nie mówi, wie, że na tej sali niezadowolenie i protesty nie mają sensu, bo wszyscy są przecież po tej samej stronie. Po czyjej stronie?
Po stronie dobra, w jego walce ze złem. Czarne przeciw białemu. I nieskończone szare strefy pomiędzy. Sven mówi coś o nowej śledczej, Elin Sand, która ma jutro zacząć pracę, ale Malin nie daje rady tego słuchać, chociaż wie, że powinna. Albo przynajmniej powinna chcieć. Tylko Waldemar wydaje się autentycznie zainteresowany. Może widzi nową potencjalną ofiarę dla swoich obleśnych szowinistycznych docinków, z którymi naprzykrzał się Malin, gdy kilka lat temu dołączył do grupy. Ale bardzo szybko przestał. Malin uśmiecha się teraz na to wspomnienie. Sven pisze coś nieistotnego na białej tablicy, a świetlówka jest o wiele za mocna, w jej świetle skóra kolegów wygląda trupio. Malin patrzy przez okno na przedszkole. Na placu zabaw dziesięcioro dzieci ubranych w kolorowe stroje przeciwdeszczowe bawi się tak, jakby wcale nie lało jak z cebra. Dźwięki ich zabawy nie docierają do sali konferencyjnej. Przygląda się pełnym zapału ruchom dzieci i myśli, że wygląda to tak, jakby jeden ze starszych chłopców udawał meduzę, która poluje na pływających w spokojnym morzu ludzi. Jedno z dzieci niesie pomarańczowe wiaderko do piaskownicy. O czym mówi Sven? Nie chcę cię! Tak mówi? Nie, ten głos jest tylko w mojej głowie. Znikaj. Mama tak musiała mówić o Stefanie. Zamienię cię na psa. Albo na ładny dywan. Na serwis do kawy z Rörstrand. I Malin chwyta za siedzenie krzesła, wpija w nie palce tak, że aż robią się białe, i chce wyrzucić te głosy z głowy, zanim zdobędą nad nią władzę, chce je zapić, teraz, gdy kochanie się z Peterem nie powstrzymuje już tego czegoś, i tylko sprawia, że jest smutna i chce jej się pić, pić, pić. Ale przecież dobrze nam ze sobą, prawda? Teraz, gdy jesteśmy tylko ja i ty. Nie słychać tu nawet deszczu. Słychać jedynie ględzenie Svena i Malin wyobraża sobie, że staje się każdą kroplą
deszczu, która musi uderzyć w dach posterunku, że od dźwięku tych dzikich kropel wibrują jej bębenki w uszach i wie, że spokój w mieście musi się niedługo skończyć, bo teraz pojawiło się coś w jej snach i to coś wkrótce pokaże swoją prawdziwą twarz.