mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Kallentoft Mons - Komisarz Malin Fors 7 - Duchy wiatru

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Kallentoft Mons - Komisarz Malin Fors 7 - Duchy wiatru.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 290 stron)

PROLOG [WIATR] Palce na szyi. Ręce. Naciskają. Mocno, mocniej, najmocniej. Strumienie powietrza poruszają się po niebie i gromadzą wśród gwiazd, tworzą zimny, ostry wiatr, który opada ku ziemi i rozpędza wielkie płaty zapomnianego życia. Wdziera się między świerki i sosny, między czarno-białe brzozy. Szarpie mech, zrywa korę z pni, a drzewa zastanawiają się: To chyba jednak lato? Wiatr lekko słabnie. Marszczy taflę jeziora Roxen, pędzi przez pola i łąki, omiata palące się latarnie przy szosie, wdziera się w szczeliny wielkich marketów i budynków programu „milion mieszkań", mknie nad torami kolejowymi i kamienicami ku światłom miasta i brukowanym uliczkom, gdzie nieliczni wędrowcy przemierzają ciepłą noc. Park, dom z czerwoną ceglaną fasadą, zimny wiatr wdziera się do pokoju, jest teraz bardzo mały, wślizguje się przez szczelinę w oknie, przez chwilę czeka. W pokoju unosi się woń śmierci, życia, które zostało przeżyte i wkrótce dobiegnie końca. Usta łapią powietrze mimo zmęczenia, mimo palców zaciskających się coraz mocniej na szyi. I wiatr, który dopiero co narodził się na rozgwieżdżonym niebie, zbiera siły. Pozwala się wessać płucom obcego ciała, staje się ostatnim oddechem, który je wypełnia. Staje się wspomnieniami, przemocą i pieszczotą, i sercem, które przestaje bić, i świadomością, która szybuje w czerń zmieniającą się w jasną, lśniącą biel.

Palce na szyi zbielały. Rozluźniają się. Teraz oddycha tylko śmierć. Nie ma już strachu. To nie przypadek. Wiatr słucha głosu, który słyszeć może tylko on: To ja tam leżę. Czy to już koniec? Było tak wiele słów. Byłem nimi zmęczony. A jednak chcę je odzyskać. Słońce powoli wypełza nad horyzont, budzi miasto, daje życie zapachom umierającego lata. Cuchnącym resztkom w koszach na śmieci, chlorowi w basenach, tysiącom kwitnących kwiatów. Budzi się burza. Palce, które zaciskały się na szyi. Czyje palce? Na czyjej szyi? Gwałtowny wiatr cichnie, a ranek jest bezwietrzny i nieruchomy. Młoda kobieta zmierza w stronę domu i parku, idzie powoli przez wstający dzień.

CZĘŚĆ PIERWSZA PRZYZWOITA MIŁOŚĆ 1 WTOREK, DZIESIĄTY SIERPNIA Tove oddycha. Idzie Drottninggatan. Rozkoszuje się ciepłym powietrzem lata, które napełnia jej płuca. W świetle słońca, które dopiero co wstało, fasady dziewiętnastowiecznych domów wyglądają jak zasłony z piasku. Jest dopiero kwadrans po szóstej. Powinna być zmęczona, ale nie jest. Ciało jest rozbudzone, głowa też, mięśnie zdrowe i wypoczęte, jakby całą sobą miała apetyt na ten dzień, głód, który człowiek czuje tylko wtedy, gdy wie, że będzie robił coś, co ma znaczenie dla kogoś innego. W powietrzu nie ma chłodu, więc nie marznie, choć ma na sobie tylko cienką, lekką sukienkę. Tego lata było ciepło. I słonecznie. Ale nie tak potwornie gorąco jak wtedy, kilka lat temu. Nie jest w stanie myśleć o tym, co zdarzyło się tamtego lata. Zostawiła to za sobą. Gdy niedawno Tove wychodziła z domu do swojej wakacyjnej pracy w domu starców Keruben, mama jeszcze spała. Z początku Tove nie chciała tej pracy, tak właściwie to miała ochotę pracować w jakimś sklepie z odzieżą albo w księgarni. Ale w końcu Keruben okazał się jedynym wyjściem, jakie jej pozostało. Już pierwszego dnia Tove zdała sobie sprawę, że dobrze trafiła, że lubi starych ludzi, choć niektórzy potrafią być złośliwi i wymagający. Fizyczny kontakt z początku wydawał jej się

niesmaczny, ale szybko się przyzwyczaiła. Nauczyła się wyłączać uczucie wstrętu i po prostu wytrzeć gówno, a jeśli za mocno cuchnęło, wstrzymywała oddech albo oddychała przez usta. Wszyscy, którzy mieszkają w Keruben, są w jakiś sposób fizycznie niepełnosprawni, ale mają mniej lub bardziej sprawny umysł. Wstydzą się swojej fizycznej bezradności, widać to w ich spojrzeniach, i to jest o wiele gorsze dla nich niż dla mnie, myśli. Starzy ludzie potrzebują pomocy, zasługują na nią, i postaram się im to jak najbardziej ułatwić, by mogli ją przyjmować i żyć dalej. Właściwie to jest aż takie proste. Rozumie, że pewnego dnia też będzie tak leżeć, w podobnym łóżku, i tak samo będzie potrzebować pomocy, jeżeli będzie żyć dostatecznie długo. Tak leży wujek Stefan w domu opieki w Hälsingland. Nie dalej jak wczoraj wieczorem prosiła mamę, żeby go odwiedziły, ale mama nie chciała powiedzieć kiedy. Nigdy tego nie wie. Tove idzie teraz wzdłuż budynków przy Drottninggatan, odsuwa się od jezdni, którą z hałasem przejeżdża jakiś wczesny autobus zmierzający do Szpitala Uniwersyteckiego. Czuje ciepłe słońce na nagich nogach i przypomina sobie, jak była mała. Na jakimś kąpielisku. Krzyki, śmiechy i ciało, które tęskniło za promieniami słońca po wyjściu z zimnej wody. Tove myśli o mieszkańcach domu starców. Tyra Torstensson. Osiemdziesiąt dziewięć lat. Kręci jej się w głowie, ale jest czarująca, na wpół niewidoma i właściwie zupełnie głucha. Ledwie trzyma się na nogach, jest miła i wdzięczna, niemal uniżona. Gdy pracowała, była sekretarką jakiegoś adwokata, z biegiem lat dotknęło ją wiele nieszczęść, ale za każdym razem umiała się z nich podnieść. „Czy Tyra nie śpi?" – musi krzyczeć Tove za każdym razem, gdy codziennie budzi starszą panią po popołudniowej drzemce. Weine Andersson. Rolnik. Stary i zmęczony, każdy staw w ciele jest zniszczony. A jednak nigdy się nie uskarża. Nawet na jedzenie. Dzieci

traktują go z szacunkiem, gdy przychodzą go odwiedzić, a robią to często. Viveka Dahlgren. Żona pastora. Ma w swoim pokoju piękne obrazy Krouthéna i porto w szafce przy łóżku. Wdowa po byłym biskupie, opuszczona przez trójkę swoich dzieci, wszystkie wyprowadziły się daleko od Linköpingu. Była wolontariuszką w miejskiej misji, dopóki ciało nie powiedziało stop. Dopóki zmysł równowagi nie postanowił przestać działać. Pani Dahlgren potrafi dziwnie się zachowywać, patrzeć z góry na mnie i na innych, komenderować i domagać się obsługi, na którą nie ma czasu, ale myślę, że po prostu czuje się samotna. Jak człowiek może być tak samotny, chociaż ma dzieci? Co sprawia, że dzieci go opuszczają? Że znikają? Viveka Dahlgren ma teraz dziewięćdziesiąt dwa lata. Większość jej przyjaciół nie żyje. Nie ma nikogo, kto mógłby ją trzymać za pokrytą cienką skórą rękę, my, personel, nie mamy na to czasu. Czy mogłabym opuścić mamę? – myśli Tove, przechodząc na drugą stronę Drottninggatan. Może to właśnie zrobiłam, kiedy zaczęłam się uczyć w Lundsbergu. Kiedy latem jest w domu, chce mieszkać u mamy. Kiepsko się dogaduje z młodą przyjaciółką taty. A poza tym on mieszka za daleko od miasta. Spośród mieszkańców Keruben Tove najbardziej lubi Konrada Karlssona. To prawdziwy wojownik. Oczytany. Robotnik, który kształcił się na własną rękę. I kiedy już miał się cieszyć emeryturą, przeszedł poważny udar i teraz połowa jego ciała jest sparaliżowana. Ale paraliż nie dotknął umysłu. Ma przed oczami jego pobrużdżoną twarz. Chce przy nim siedzieć, chociaż o wiele za rzadko ma na to czas. Chce z nim rozmawiać, widzieć, jak słucha wszystkiego, co ma mu do powiedzenia, jak zdaje się mieć cały czas tego świata tylko i wyłącznie dla niej. Chce widzieć, jak kiwa głową, zastanawia

się, a potem słuchać jego dobrych rad na jakikolwiek temat. W odróżnieniu od mamy on naprawdę słucha. To miłe, myśli Tove, znać starego człowieka, któremu można się zwierzać. Konrad Karlsson. Nadal potrafi nieźle dogryźć, mimo że jego ciało jest słabe. To on napisał ten list do redakcji „Corren", o który było tyle zamieszania. W dziesięciu punktach opisał złe warunki panujące w Keruben, to, jak cięcia kosztów doprowadziły do zaniedbań tylko dlatego, że firma Merapi chciała mieć większe zyski. W ostatnim tygodniu Konrad wydawał się zmęczony, jakby upał powoli go zjadał. Nie pozwolę, żeby zabrał go upał. Dom opieki, w którym mieszka Stefan, też jest teraz prowadzony przez Merapi. Opieka znacznie się tam pogorszyła. Wszyscy dobrzy pracownicy złożyli wymówienia. Tove nie chce o tym myśleć. Sama teraz pracuje dla Merapi, chociaż wcale się tak nie czuje. Pracuje dla siebie. A jednak stanowi część tej złej opieki, czy jej się to podoba czy nie. Tove jest już blisko parku, może rozróżnić korony brzóz i czuć zapach letniego Linköpingu. Rośnie, żyje. Jakby wszystko, co żyje w mieście, cieszyło się ciepłem i słońcem. Ale od czasu do czasu czuje w nozdrzach woń rozkładu, dowód na to, że mieszkańcom miasta nie udaje się trzymać brudu z daleka, że nie tylko życie toczy się bezustannie, lecz zdarza się także śmierć. Coś śmierdzi w domu, u mamy w mieszkaniu. Najpierw śmierdziało tylko czasami, ale teraz w mieszkaniu ciągle czuć wyraźny smród. Jakby coś umarło. Słodkawy, mdlący odór. Próbowały zlokalizować ten smród, ale nie da się stwierdzić, skąd pochodzi. Kiedy myślały, że to ze zlewu i przysunęły do niego nosy, nic nie było czuć; to samo pod prysznicem. Próbowały też zamykać okna, więc ten smród nie może pochodzić z zewnątrz. Czasem jest silniejszy, czasem słabszy, ale zawsze jest. Po jakimś czasie mózg się do tego przyzwyczaja, ale wiedza

o tym pozostaje i tkwi gdzieś w świadomości. Jak pachnie w dżungli? Ubiegała się o pracę jako wolontariuszka, kiedy lato się skończy. W Ruandzie. Oprócz tego jeszcze masa rzeczy na uniwersytecie. Tove ma nadzieję na Ruandę, ale nic nie wspominała mamie o swoich planach. Wie, że mama się zastanawia. Na pewno byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała. Mama. Obudziła się już? Nie pije od niemal roku. Od czasu, kiedy skończyła z Peterem. Od tamtej pory jest sama, wydaje się spokojna, tak jakby coś się z nią stało, kiedy była w Wietnamie i rozwiązała sprawę tej zaginionej dziewczynki. Jakby coś ją znieczuliło. Trenuje, pracuje i nie wydaje się ani sfrustrowana, ani zadowolona. Po prostu jest, a to do niej niepodobne. Przeraża mnie, mamo, że chyba postanowiłaś zadowolić się niczym.

2 Malin Fors przeciąga się w łóżku. Unosi ręce w stronę ściany, wygina palce u nóg, wyobraża sobie, że konie szarpią łańcuchy umocowane do jej kończyn. Ale nic się nie dzieje. Ciało jest sztywne. Niedawno słyszała, jak Tove wychodzi, ale udawała, że śpi; nie miała siły rozmawiać z nią tak wcześnie rano. Miło mieć ją w domu, choćby tylko na lato. Rzucił ją chłopak, Tom, który w końcu chyba zrozumiał, że to nie uchodzi, żeby taki wspaniały chłopak z Östermalm był z jedyną stypendystką w szkole z internatem. A poza tym, co by z nią począł teraz, gdy nauka w Lundsbergu dobiegła końca i nie jest już zamknięty na całe tygodnie w szkole, w środku lasu. Wygląda na to, że Tove dobrze to zniosła, chociaż nie chce o tym mówić. Może oboje się wykorzystywali, po to żeby życie w szkole było do zniesienia. Nie marudzi już o markowych butach, torebkach czy sukienkach. Wygląda na to, że odnalazła swoje dawne ja, tego mądrego, wrażliwego człowieka, którym zawsze była, mimo chaosu, w jakim żyła przez większość czasu w okresie dorastania. Jestem dumna z tego, co teraz robi. Opiekuje się starymi ludźmi. Bez protestów, niemal z radością. Dla większości ludzi to zasrana robota, ale nie dla Tove. Malin naciąga kołdrę na głowę. Próbuje schować się przed światłem sączącym się przez żaluzje. Ale kołdra nie odcina światła, nie daje jej ciemności, tylko sprawia, że świat wydaje się bezsensowny i płaski. Tak jakby cały jej świat był mały, a niebo składało się z bawełny, którą przydałoby się wyprać. Tove. Jej spojrzenia przy śniadaniu. Wieczorem na sofie. Gardzisz mną, myśli Malin. A ja cię rozumiem. Wdycha zatęchłe powietrze pod kołdrą, czuje smród

w mieszkaniu, ale jest słaby i ledwie drażni powonienie. Nie ma siły myśleć o dorastaniu i chaosie, nie ma siły czuć, jak ogarnia ją niepokój na myśl o tym, że opuściła córkę. Teraz i tak jest za późno, i Malin zmusza się, by powrócić do czegoś w rodzaju pozycji zerowej, do stanu, kiedy to ona kieruje swoimi uczuciami, a nie na odwrót. Stanu, w którym powietrze wypełnia płuca, chociaż nie trzeba świadomie oddychać. Stanu, w którym znajduje się od powrotu z Wietnamu. Ale nie mogę tu dłużej leżeć. W mojej grocie. Pod niebem z bawełny. Muszę wstać. Iść na posterunek. Najlepiej przed tym trochę pobiegać. Wybiegać z siebie nocne sny. Obudzić siebie, moje ciało do życia. Tove otwiera żelazną furtkę do Trädgårdsföreningen. Wchodzi do parku, przez chwilę myśli o tym, jakie zadbane są rabaty, jak bujne i zielone wydają się trawniki. Patrzy przez gęstwinę drzew i krzewów w stronę dużego placu pod sceną. Wie, że wszyscy jej dawni koledzy, z którymi chodziła do gimnazjum w mieście, imprezowali tu z okazji zakończenia szkoły, że na pewno palili trawkę i pieprzyli się wśród drzew na wzgórzu, na którym stoi obserwatorium. Pili letnie piwo. I zapamiętali je jako zimne i smaczne. Skręca, słyszy skrzypienie żwiru pod stopami. Na placu zabaw nie ma jeszcze dzieci, ale na pewno zjawią się później, boiska do siatkówki plażowej za placem zabaw też są puste. Staruszkowie uwielbiają siedzieć na wielkim balkonie w Keruben i patrzeć na bawiące się dzieci. Słuchać wrzawy z boiska. Kiedy tylko pogoda na to pozwala, potrafią tak siedzieć godzinami, przyglądać się temu zamieszaniu, cieszyć się gwarem i radosnymi, pełnymi życia krzykami. Keruben zbudowano w latach osiemdziesiątych. Trzy piętra z ciężkiej czerwonej cegły, z jasnoczerwonymi, niebieskimi i żółtymi framugami aluminiowych drzwi i okien.

Teraz poprzez korony brzóz i zza wysokiego żywopłotu biegnącego wzdłuż wysypanej żwirem ścieżki aż do przeszklo- nej przybudówki przy wejściu Tove wyraźnie widzi fasadę budynku. Praca na pełen etat jest strasznie ciężka, myśli, i wygląda na to, że powinni mieć dwa razy tyle personelu. W każdym razie, kie- dy sprawy się komplikują – a tak jest przecież przez cały czas. Szef firmy zarządzającej placówkami opieki mieszka w mieście. To on to wszystko założył i firma ma tutaj swoją główną siedzibę. Tove wie, że zarabiają kupę kasy. Wykupili znaczną część placówek opieki od samorządu terytorialnego, kiedy zaczęto je prywatyzować. Dostali je tanio. O wiele za tanio, według mamy. „Pieprzona grabież" – wybuchnęła kiedyś, gdy czytała artykuł o przychodni w Berdze, która szybko została odsprzedana dalej przez personel za dwudziestokrotnie wyższą cenę niż ta, za którą sprzedał ją samorząd. To, że artykuł napisał jej były, Daniel Högfeldt, też nie poprawiało sprawy. Ile lat może mieć ten szef? Czterdzieści pięć. Ale wygląda na pięćdziesiąt. Co najmniej. Był raz kiedyś w Keruben, akurat kiedy zaczynałam pracę. Jak on się nazywa? Nie pamięta. Ale chodził w lśniącym szarym garniturze i udawał, że kontroluje działalność placówki. To było w związku z którymś listem Konrada do gazety i miał ze sobą uroczą babkę od PR-u, która robiła zdjęcia iPhone'em. Było oczywiste, że nie ma zielonego pojęcia o tym, jak działa dom starców, a w korytarzu na piętrze objął Tove ramieniem i powiedział: „Chyba dobrze się zajmujesz naszymi staruszkami?". I pojęła, że równie dobrze mógł powiedzieć klientami. Kobieta od PR-u zrobiła zdjęcie, a potem Tove znalazła je na stronie internetowej firmy. Hans Morelia. Tak się nazywa. Pieprzyć go. Tove chwyta zimną klamkę, czuje, jak zapach letniego poranka, rosy schnącej na trawie zmienia się w woń środków czyszczących i życia, które dobiega końca – powoli,

a jednocześnie szybko. Dla Tyry i Viveki, dla Konrada i Weinego. Jeśli może im trochę uprzyjemnić czas, to jest to dobry sposób na spędzenie lata.

3 Wcześnie rano na strzelnicy zawsze jest cicho. Z krematorium przy Lilla Aska, jakiś kilometr dalej, nie unosi się dym. Nie palą jeszcze żadnego ciała, żaden słaby zapach zwęglonego ludzkiego mięsa nie niepokoi mózgu. Słychać tylko ćwierkanie ptaków i głuchy szum ruchu ulicznego w oddali, za polem strzelnicy i gęstym brzozowym zagajnikiem. Miło jest przychodzić tu wcześnie. Zakraść się samotnie, wystrzelać parę magazynków do nieruchomych tarcz, chociaż nie jest się członkiem klubu. Jak byłoby mnie na to stać? Czasem strzelam do ptaków, do wiewiórek, ale nigdy ich nie trafiam. Nie chcę ich trafić. Tylko lekko zranić, nastraszyć, tak jak chcę nastraszyć tego sukinsyna. Trawi mnie gorączka, teraz wystrzeliwuję ją z siebie w samotne poranki, takie jak ten. Naciskam spust. Udaję, że widzę zakrwawioną twarz tam dalej, przy nasypie. Nigdy nikt mnie tutaj nie nakrył. Strzelam. Widzę przestraszone ptaki wzbijające się w niebieskie niebo.

4 Jak bardzo można kochać drugiego człowieka? Tak bardzo, jak kocham Lovę, myśli Hans Morelia, przymykając oczy. Czuje ulotny zapach swojej dziewięcioletniej córki, pachnie jak lepsza, bardziej żywa wersja jego samego. Tak jakby w jej ciele było tylko życie i jakby śmierć była mu całkowicie obca. Lova to czysta miłość. Hans Morelia stoi na tarasie swojej willi w Ramshäll. Dom zbudowano w latach siedemdziesiątych XX wieku w modernistycznym stylu inspirowanym Palm Springs, a w środku na białych ścianach wiszą dzieła sztuki wybrane przez ich konsultanta ze Sztokholmu. Monochromatyczne i fotorealistyczne obrazy budynków w Nowym Jorku. Hans Morelia jest tego ranka zmęczony i nie potrafi sobie przypomnieć nazwisk malarzy; ma beznadziejną pamięć do nazwisk, ale obrazy są ładne i imponują gościom. Chwyta stalową poręcz otaczającą taras i spogląda na Linköping. Stąd, z góry, ma widok na całe miasto, a słońce sprawia, że trawa na stadionie Folkungavallen wydaje się sina. Duży basen pływalni Tinnerbäck lśni bielą, ale kąpielisko, które ma asfaltowe dno, jest ciemne jak otchłań, jakby w wodzie mogło się kryć wszystko. Dostrzega jasną fasadę hotelu Ekoxen, czarny samochód na ulicy, a za hotelem zieleń parku Trädgårdsföreningen. Korony drzew tworzą zabarwiony chlorofilem dach, a przez przerwy w listowiu dostrzega zarysy ośrodka Keruben, niemal widzi kolorowe framugi okien. Problemy w tym domu starców. Starzec, który napisał te brednie do „Corren". Mogła z tego wyjść jeszcze większa afera, ale zdołali ograniczyć szkody, wyciszając całą sprawę, a gazeta chyba nie

chciała tego drążyć, chcą utrzymać z nim dobre relacje, tak jak z innymi wpływowymi ludźmi z miasta. Na poziomie krajowym sprawa też nie nabrała impetu, chociaż jakiś lewicowiec napisał złośliwy artykuł do „Aftonbladet", a telewizja zrobiła reportaż o tym starcu. Ale dziadek już więcej nie namiesza. Nie teraz. Samochody i rowery na S:t Larsgatan. Piesi jak mrówki. Od dawna chciał się wyprowadzić z Linköpingu do Sztokholmu, przenieść tam całe biuro. Ale nic z tego nie wyszło. Wszystko poszło tak szybko i miał tyle innych rzeczy, o których musiał myśleć i dobrze je zaplanować. A Lova absolutnie nie chce się przeprowadzać, świetnie się czuje w szkole Ånestad, lubi koleżanki z klasy. Zrobiłby dla niej wszystko, a więc dalej siedzą tutaj w tej marnej, dziwnej dziurze, gdzie mieszkańcy przebierają się w garnitury i kostiumy, gdy chcą się przejść w sobotę po centrum. Madelene jest zadowolona, że należy do nielicznej śmietanki towarzyskiej w mieście. Bardzo zadowolona. Jego żona chce zostać królową Linköpingu i stanie się nią, jeśli tylko interes dojdzie do skutku. Byłaby gotowa dążyć do tego celu po trupach, żartuje w duchu Hans. Jak tutaj trafiłem, myśli, patrząc w dal na „kołek", wysoki biurowiec w Tornby, gdzie Merapi ma swoją siedzibę. Pracuje tam pięćdziesięciu ludzi, którzy zajmują się administracją, fakturami i koordynacją działalności placówek spółki. Wstrzeliłem się, myśli. Miałem dość kontaktów, żeby móc szybko stworzyć spółkę i sfinansować zakup mocno niedoszacowanych placówek. Potem, gdy wyprzedaż się skończyła, był już właścicielem siedemdziesięciu placówek zdrowotnych, domów spokojnej starości, gabinetów rentgenowskich, klinik ortopedycznych, przychodni, spółdzielni mieszkaniowych oraz wielu innych placówek w całym kraju. Dokonano wyceny jego spółki i okazało się, że jest właścicielem aktywów o wartości dwóch miliardów, znaczne dochody i zadłużony jest tylko na miliard.

Był po prostu o wiele bogatszy, niż kiedykolwiek mógł marzyć. Znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Potem nastąpiły lata bardziej skomplikowanych interesów. Przez jakiś czas praktycznie posiadał połowę szpitala Sahlgrenska. A teraz, gdy przyszła pora, by to sprzedać, jego majątek wyniesie niemal półtora miliarda, jeśli tylko interes z Amerykanami przebiegnie bez problemów. – Tato! Lova woła go z salonu. – Tato, widziałeś mojego iPhone'a? Hans Morelia się odwraca. W drzwiach prowadzących na taras stoi jego córka i uśmiecha się do niego. Jej cienkie blond włosy otaczają buzię o miękko zaokrąglonych kościach policzkowych; ma umalowane rzęsy, chociaż jej nie wolno. Czy mała dziewczynka może być słodsza albo piękniejsza od niej? Wykluczone. Czy takiej ślicznej dziewczynce może się stać coś złego? Wykluczone. Stoi ponad całym skurwysyństwem tego świata. Madelene i on próbowali mieć więcej dzieci, ale się nie udało, i właściwie wystarcza im cała ta miłość, jaką roztacza wokół siebie Lova. W głębi ducha Hans Morelia nie chce mieć więcej dzieci. Nie pomieści w sobie więcej miłości niż ta, którą czuje do Lovy. – Sprawdź na stole w kuchni, kochanie. – Okay. Możemy dziś kupić buty do jazdy konnej? – Wiesz, że muszę pracować. Zajmiemy się tym w przyszłym tygodniu. Mała krzywi się z niezadowolenia, potem się uśmiecha, poprawia dżinsy i wraca do środka. Hans Morelia znów odwraca się w stronę miasta. Patrzy w kierunku szpitala. Merapi prowadzi tam oddział urologiczny i klinikę chorób zakaźnych. Zarabiają pieniądze. Więcej niż kiedykolwiek. I robią to dzięki kaizen, japońskiemu wyrażeniu, które sobie

przyswoił, a które oznacza, by stale, małymi krokami, ulepszać, zwiększać wydajność i oszczędzać, na przykład nie kłaść nowych papierowych prześcieradeł na leżankach w przychodniach, jeśli prześcieradło po poprzednim pacjencie nie jest brudne ani pogniecione. Próbuje postrzegać pacjentów jako klientów, którzy mają otrzymać usługę, nic więcej i nic mniej, i mimo wszystko być zadowoleni i czuć się bezpiecznie; usługę, na którą wystarcza pieniędzy w systemie podatkowym takim jak nasz, gdzie większość ludzi nie ma prywatnego ubezpieczenia; usługę, która jest sensowna, jeżeli spółki świadczące usługi medyczne mają mieć realistyczny margines zysków. Ile by to kosztowało, gdyby ukoić każdy, nawet najmniejszy ból? Ostatnio czasami czuł się śledzony. Wydawało mu się, że wieczorem, w ciemności, ktoś stoi w ogrodzie, ale jest pewien, że musiało mu się tylko wydawać. Gdy wyszedł się rozejrzeć, nikogo tam nie było. Ogarnia go po prostu paranoja przed sfinalizowaniem interesu. Gdy rozpętała się najgorsza burza w mediach, ich firma ochroniarska uważała, że powinien mieć ochroniarza. Ale on uznał, że to śmieszne. W małym Linköpingu! A potem znalazł w skrzynce na listy kopertę z odchodami. Na szczęście to on sam ją znalazł i nic nie powiedział żonie ani córce. Z początku chciał zgłosić to na policję. Ale potem się rozmyślił. To była cena, jaką się płaci, jeśli zarabia się tyle pieniędzy co on. Ale brak zahamowań człowieka, który przesłał coś takiego, go przeraził. Lova jest tutaj bezpieczna i nie wolno ugiąć się przed strachem. Nie jestem nieludzki, myśli, chociaż niektórzy blogerzy i lewicowi dziennikarze tak chcieliby to widzieć. Jeśli jest się dyrektorem i przedsiębiorcą w branży opieki medycznej, trzeba czasami być wyrachowanym i dbać o liczby. Co ludzie sobie myślą? Że opieka medyczna jest za darmo? Patrzcie na Hiszpanię i Grecję. Tam uczą się w niezbyt przyjemny sposób, ile co kosztuje. Może tak myśleć, ale nie wolno mu tego powiedzieć na głos.

Wie o tym. I wie równie dobrze, że nie może codziennie sunąć przez Linköping swoim sportowym samochodem. Do maserati, który stoi na dole w garażu, może wsiadać tylko czasami. Za bardzo kłuje w oczy nadętych mieszkańców miasta. A potem Hans Morelia spuszcza wzrok, patrzy na swoje lśniące brązowe buty od Johna Lobba i się wstydzi, wie, że nie wolno mu nawet tak myśleć. Wie, że istnieje różnica między jego firmą a innymi, że jego działalność jest szczególna, ponieważ klientami są ludzie w trudnej sytuacji. Współczucie dla bliźnich jest aspektem tego modelu biznesowego, tak, jest nawet aspektem samej tej idei. Linköping tego ranka wydaje się niemal piękny. Gdy plamy słońca padają na różnobarwne dachy i pola wokół, na wodę i lasy, daleko na horyzoncie. Co się tutaj kryje? Gdzieś tu są Amerykanie. Nexxon. Dla nich miliard czy dwa nic nie znaczy. Mają setki miliardów, a opieka zdrowotna w Szwecji jest jednym z tych przyszłościowych sektorów, jakie wyłuskali ich analitycy. Hans Morelia chce teraz sprzedać spółkę, ma tylko czterdzieści pięć lat, ale ostatnie dziesięć lat to była cholernie trudna podróż. Ma paskudnie wysokie ciśnienie, które nie chce się obniżyć mimo leków. Jest wysoki i szczupły, ale bez formy i na jego chudej twarzy widać upływ lat. Lepiej sprzedać. Zrobić sobie kilka lat przerwy. Spróbować się skupić na Madelene i jeszcze bardziej na Lovie. Zatrudnić prywatnego nauczyciela i przez parę lat podróżować po świecie. Madelene byłaby zachwycona, mieszkając w luksusowych hotelach. Lova byłaby szczęśliwa, zwiedzając świat. Hans Morelia o tym wie. Poradziłaby sobie bez szkoły Ånestad. Nie jest już wcale taka mała, a za kilka lat będzie nastolatką, i przestanie jej na mnie kompletnie zależeć, chyba że będzie potrzebować pieniędzy. Nie robię sobie żadnych złudzeń, myśli Hans Morelia. Przymyka oczy i pozwala Linköpingowi zniknąć. Zdumiewa go jedna rzecz.

Gdy zamyka oczy, robi się całkiem czarno, choć poranek jest słoneczny i pod powiekami powinno być niemal biało. Zamiast tego widzi przerażającą czerń. Ale nie ma się czym niepokoić. Co się może stać? Kaizen aż do najdrobniejszego szczegółu. Otwiera oczy i się odwraca, zobaczy, co porabia Lova, a potem wsiądzie do wozu i pojedzie do biura, by stawić czoło dzisiejszym wyzwaniom.

5 Powietrze z suszarki do włosów ogrzewa szyję jak delikatna, przelotna pieszczota. Malin czuje, że włosy się rozwiewają, schną, w myślach widzi, jak jasne pasemka podskakują w lustrze, powoli zbliżając się do punktu, w którym spłoną. Nie otwiera oczu. Nie chce widzieć swojej porannej, zmęczonej twarzy, coraz głębszych zmarszczek, linii na czole, które wkrótce, już niedługo, mogą zmienić się w bruzdy. Zbliża się do czterdziestki. Ale nigdy nie była tak wytrenowana jak teraz, mogłaby bez problemu wystartować w maratonie i byłaby w stanie znieść widok swego nagiego ciała, gdyby w mieszkaniu było jakieś dostatecznie duże lustro. Przestała strzyc się na pazia i zapuściła włosy, które teraz opadają jej na ramiona. Czasami upina grzywkę spinką, ale najczęściej odsuwa ją palcami na bok; ten ruch uspokaja, pewnie w ten sam sposób, jak musi uspokajać przesuwanie w palcach różańca. To był rok w pozycji zerowej. Rok pod kontrolą. Zaprzeczanie potrzebom, radzenie sobie z nimi. Radzenie sobie z tęsknotą za ciepłym, miękkim ciałem, które szepcze do ucha ciepłe, miękkie słowa. Peter. Ta świnia. Nie rozmawiała z nim, odkąd wyrzuciła go za drzwi po tym, jak nakryła go z amerykańską stażystką w dyżurce szpitala. Widziała ich z daleka na deptaku w Linköpingu, odwróciła się na pięcie i poszła w inną stronę. I w chwilach takich jak ta czuła się jak zakładniczka we własnym życiu. I co może zrobić? Skoro nie może pić.

Skoro nie może usiąść przy barze w Hamlecie i upić się piwem i letnią tequilą. Wszystko wypieram. Myślę o czymś innym, o niczym, pływam, podnoszę ciężary i biegam, biegam najszybciej jak mogę, tak daleko w nicość, jak tylko się da. Ciepłe powietrze dotyka skóry głowy; w tym roku czasem było tak, jakby mózg miał się zapalić. Ale nigdy się tak nie dzieje. Mózg się przyzwyczaja, tak samo jak dusza, do tej emocjonalnej pozycji zerowej, kiedy nic nie ma znaczenia. Jasne, ciągnie ją do alkoholu, ale potrafi to kontrolować. Pragnienie nie wdziera się w nią już tak głęboko. I pracuje. Pracuje i pracuje. Sama na posterunku, późnym wieczorem, próbowała obudzić w sobie życie. Pragnęła znów odnaleźć swoje bezgraniczne ja, to, w którym wszystko dzieje się równocześnie, a dobro i zło, miłość i śmierć splatają się ze sobą, tworząc niebezpieczną, ale kuszącą całość. Ale tak jak teraz jest bezpieczniej, myśli. Jestem niegroźna dla siebie samej. Wyłącza suszarkę. Miło jest przestać słyszeć ten mechaniczny dźwięk. Malin otwiera oczy, widzi w lustrze swoją twarz. Zmarszczki wokół oczu. Ja. Malin Fors. Jestem starsza, bardziej doświadczona. Tylko dlaczego wiem mniej o tym, kim jestem i kim chcę być, niż kiedykolwiek dotąd? Malin otwiera okna w dużym pokoju. Nikt jej tu nie może widzieć, więc nie dba o to, że jest naga. Wpuszcza do mieszkania świeżo przebudzone powietrze letniego poranka, a w dole, od strony parku przy S:t Larskyrkan słyszy ćwierkanie jakichś bliżej nieokreślonych ptaków. Niedawno odnowiona fasada kościoła lśni w słońcu, a biały tynk wygląda tak, jakby chciał uciec przed niebem w tle. Malin oddycha. Myśli o tym, jak Tove była mała i spała w swoim łóżeczku. Jak jej klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół, w górę

i w dół. Jak napełniała samą siebie życiem. Pierwszą rzeczą, jaką robi się na pogotowiu, kiedy przywożą ciężko rannego pacjenta, jest upewnienie się, że oddycha. Wszystko inne jest mniej ważne. Tove na pewno już dotarła do pracy, przebrała się w liliowy bawełniany kitel i szykuje się, by pójść do jakiegoś staruszka, może tego Konrada, o którym tyle mówi, tego, z którym dyskutuje o literaturze proletariackiej. Wyższa szkoła handlowa. Nigdy już o niej nie wspomina. W kuchni Malin parzy sobie filiżankę kawy w niedawno kupionym ekspresie. Czarna kofeinowa bomba. Mocna i gorąca. Gorzka. W co się ubiorę? W nic? Ciało wydaje się neutralne, jakby po prostu było; funkcjonalna maszyna, która tylko czasami reaguje jakimś niekontrolowanym impulsem w sercu lub w podbrzuszu. Malin ściąga usta, upija łyk kawy, potem jeszcze jeden, i filiżanka jest pusta. Zegar z Ikei na kuchennej ścianie wreszcie został wymieniony na srebrzyste cyfrowe monstrum. Koniec bezsensownego tykania sekundnika, którego nie ma, tylko wściekłe czerwone światło. Pora się zbierać na posterunek. Jeszcze jest spokojnie, ale już niedługo. Malin ma nadzieję, że coś się wydarzy po kilku tygodniach letniego zastoju. Zastanawia się, co Tove robi w Keruben, myśli o tym, co się dzieje w tej poczekalni Boga.

6 W szatni w piwnicy Tove wkłada liliowy bawełniany kitel. Sięga jej do kolan, a pod nim ma sprany T-shirt, który musiał się ostać jeszcze z czasów, gdy Keruben było prowadzone przez samorząd. Wkłada białe sandały od Birkenstocka. Mama je dla niej kupiła. Tove jest sama w ciasnym, ciepłym pomieszczeniu. Słyszy szum wentylacji pod sufitem. Spogląda na podniszczone niebieskie metalowe szafki stojące wzdłuż ścian. Niektórzy ludzie, z którymi pracuje, mają chyba te same szafki od dwudziestu lat; wiszą na nich zdjęcia dzieci, wnuków i domków letniskowych, i plaż, sądząc z wyglądu, z Teneryfy. Chyba przyszłam ostatnia, myśli Tove. Zerka na zegarek. Cholera! Spotkanie z nocnym personelem zaczęło się już minutę temu i miejmy nadzieję, że na mnie nie czekają. Pracownicy z nocnej zmiany bywają naprawdę rozdrażnieni, jeśli się ich zatrzymuje, a już zwłaszcza jeśli wynika to z takiego zaniedbania jak spóźnienie. Tove wychodzi z szatni i po chwili wkracza do pokoju socjalnego, w którym odbywają się spotkania. W ostrym świetle tapety wydają się podniszczone, a w powietrzu wirują pyłki kurzu. Wszyscy siedzą przy niskim, białym stoliku. Nocna zmiana, trzy kobiety, wszystkie zmęczone i z podkrążonymi oczami. I jeszcze mężczyzna i dwie inne kobiety. To personel z dziennej zmiany, jej najbliżsi koledzy z pracy. U szczytu stołu, plecami do okna wychodzącego na Djurgårdsgatan, siedzi Hilda Jansson, kierowniczka Keruben. Wypręża swoje szczupłe ciało i wbija spojrzenie ciemnobrązowych oczu w niebieskie oczy Tove.

– A więc raczyłaś się już zjawić, Tove? Nikt inny przy stole się nie odzywa. Popijają kawę z filiżanek, ziewają. Tove przeprasza, siada na krześle i czeka, co powie Hilda. Nie obawia się dalszej bury, wie, że staruszkowie ją lubią. A wtedy sporo rzeczy uchodzi na sucho. Poza tym wygląda na to, że Hildzie imponuje jej mama, czytała o niej w gazecie. Kiedy się zorientowała, kim jest mama Tove, stała się trochę bardziej uprzejma. Kim są pozostali ludzie przy stole? Mężczyzna ma około czterdziestki. Kent. Młodszy pielęgniarz. Ojciec rodziny. Kobiety z dziennej zmiany to Stina i Lisbeth. Obie mają koło sześćdziesiątki, wierne, wieloletnie pracownice, okrągłe, pomarszczone od papierosów; może niedługo same będą tutaj pacjentkami, jak często wyobraża to sobie Tove. Personel z nocnej zmiany to też weterani, cała trójka. Uważa się, że lepiej jest pracować nocami; przy pełnym etacie trzeba przepracować tylko trzydzieści pięć godzin w tygodniu, a potem ma się wolne kilka dni z rzędu. Ale praca na nocnej zmianie sprawia, że kobiety bardziej przypominają demony niż ludzi. W każdym razie Siv. Siedzi najbliżej okna, jej twarz wydaje się niemal stapiać z szarą fasadą kamienicy po drugiej stronie. Berit wygląda tak, jakby jakaś ogromna pięść wtłoczyła ją w sofę i jakby tylko to utrzymywało w miejscu jej niskie, pulchne ciało. Jej wygląd zdradza, że już dawno temu przestała o sobie dobrze myśleć i wierzyć we własne siły. Teraz dotyka obolałych pleców. Obok Berit siedzi Maj. Jej krótkie włosy są ufarbowane na rudo, oczy są zmęczone od alkoholu, tak jak u mamy, a na szczupłej, niemal wychudzonej twarzy Maj widać zmarszczki od zbyt głębokiego i częstego zaciągania się papierosem. I tak to wygląda, myśl Tove. Oto kręgosłup szwedzkiego współczucia. Harówka, zmęczenie i ból. Siła i uprzejmość. Jak można wytrzymać w takim miejscu dwadzieścia lat? Trzydzieści? Jedno lato jest w porządku, to nawet dobre. Ale