mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Keaton Kelly - Bogowie i potwory 1 - Z ciemnością jej do twarzy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :647.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Keaton Kelly - Bogowie i potwory 1 - Z ciemnością jej do twarzy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 334 osób, 186 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

1 KELLY KEATON Z CIEMNOŚCIĄ JEJ DO TWARZY PRZEŁOŻYŁA ANNA GRALAK ZNAK emotikon 2011

2 Rozdział pierwszy SIEDZIAŁAM PRZY STOLE W STOŁÓWCE, a moje prawe kolano podskakiwało pod blatem jak jakaś opętana wiertarka udarowa. Czułam buzowanie adrenaliny nakłaniającej mnie, żebym czym prędzej stąd uciekła, nie oglądając się za siebie. Oddychaj głęboko. Jeśli natychmiast nie wezmę się w garść i nie zapanuję nad nerwami, dostanę spazmów i wyjdę na wariatkę. To kiepski po- mysł, zwłaszcza kiedy się składa wizytę w Rocąuemore House w domu wariatów, w którym czekają wolne pokoje. - Na pewno chce pani to zrobić? - Mam na imię Ari. Tak, panie doktorze, na pewno. - Kiwnęłam potakująco głową, patrząc na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. - Nie po to jechałam taki szmat drogi, żeby się teraz wycofać. Chcę wiedzieć. Najbardziej chciałam, żeby ta rozmowa już się skończyła i żebym mogła zrobić coś, cokolwiek, z rękami. Zamiast tego położyłam je na stole. Zupełnie nieruchome. Zupełnie spokojne. Wąskie spierzchnięte usta lekarza z wahaniem wypuściły powietrze, a jego oczy spojrzały na mnie, jakby chciały powiedzieć: „Przykro mi, skarbie, sama tego chciałaś". Otworzył teczkę, którą trzymał w ręku, i odchrząknął. - Wtedy jeszcze tu nie pracowałem, ale spójrzmy... - Przerzucił kilka kartek. - Po tym, jak matka oddała panią do domu dziecka, resztę życia spędziła tutaj, w Rocquemore. - Jego palce nerwowo skubały teczkę. - Została przyjęta na własne życzenie - ciągnął. - Była u nas sześć miesięcy i osiemnaście dni. Popełniła samobójstwo w przeddzień swoich dwudziestych pierwszych urodzin. Zatkało mnie. Do diabla. Czegoś takiego się nie spodziewałam. Ta wiadomość wprawiła mój umysł w odrętwienie. I rozniosła w pył listę domysłów, które dotychczas snułam i z którymi zdążyłam się oswoić. Przez lata roztrząsałam wszystkie możliwe powody, dla których matka mogła mnie zostawić. Jasne, przyszło mi do głowy, że w ciągu ostatnich trzynastu lat mogła umrzeć. Ale samobójstwo? Tak, frajerko, o tym nie pomyślałaś. Przez umysł przebiegła mi długa wiązanka przekleństw. Miałam ochotę walnąć głową w stół - może to pomogłoby mi stawić czoło tej nowinie. Matka oddała mnie pod opiekę stanowi Luizjana tuż po moich czwartych urodzinach, a pół roku później już nie żyła. Przez te wszystkie lata myślałam o niej, zastanawiałam się, jak wygląda, co robi, czy wspomina małą dziewczynkę, którą kiedyś porzuciła, a tymczasem ona nie mogła nic robić ani myśleć, bo leżała dwa pieprzone metry pod ziemią. Moja pierś wypełniła się krzykiem, którego nie potrafiłam z siebie wydobyć. Wpatrywałam się w swoje dłonie, w krótko obcięte, pomalowane na czarno paznokcie przypominające lśniące żuki na tle białej kompozytowej powierzchni stołu. Oparłam się pokusie, żeby zgiąć palce i wbić paznokcie w laminat, by poczuć, jak odrywają się od skóry, poczuć coś innego niż smutek ściskający i spalający wnętrzności. - Dobra - powiedziałam, biorąc się w garść. - A co dokładnie było z nią nie tak? To pytanie sparzyło mi język jak gorąca smoła i sprawiło, że moja twarz oblała się rumieńcem. Włożyłam ręce pod stół, oparłam na udach i wytarłam spocone dłonie o dżinsy. - Schizofrenia. Urojenia... a raczej urojenie. - Tylko jedno? Otworzył teczkę i udawał, że czyta. Facet cholernie się denerwował i trudno było mu się dziwić. Kto by chciał opowiadać nastolatce o jej mamie, która była tak porąbana, że w końcu się zabiła? Na jego policzkach wykwitły różowe plamki. - Tutaj jest napisane - głośno przełknął ślinę - że chodziło o węże... Twierdziła, że węże próbują wychodzić z jej głowy, że czuje, jak rosną i poruszają się pod jej czaszką. Kilkakrotnie podrapała głowę do krwi. Próbowała je wyciągnąć nożem do masła ukradzionym ze stołówki. Lekarze robili wszystko, ale nie zdołali jej przekonać, że to tylko wytwór jej umysłu. Ten obraz popełznął wzdłuż mojego kręgosłupa i poczułam dreszcz biegnący aż do karku. Nienawidziłam węży. Doktor Giroux zamknął teczkę i pospiesznie zaczął mnie pocieszać: - Należy pamiętać, że w tamtym okresie mnóstwo osób zmagało się ze stresem pourazowym... Była pani za mała, żeby pa- miętać, ale... - Trochę pamiętam.

3 Jak mogłabym zapomnieć? Uciekaliśmy razem z setkami tysięcy ludzi, a dwa huragany czwartej kategorii, jeden po drugim, niszczyły Nowy Orlean i południową część stanu. Nikt nie był na to przygotowany. I nikt tam nie wrócił. Nawet teraz, trzynaście lat później, nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się dalej niż na skraj Obręczy. Doktor Giroux uśmiechnął się smutno. - W takim razie nie muszę tłumaczyć, dlaczego pani matka do nas trafiła. - Nie. - Było ich tak wielu - ciągnął posępnie, patrząc w przestrzeń. Zastanawiałam się, czy w ogóle mówi do mnie. - Psychozy, strach przed utonięciem, wspomnienia śmierci najbliższych. A do tego węże, węże, które woda wypłukała z bagien i mokradeł... Pani matka najprawdopodobniej przeżyła coś strasznego, a to w końcu doprowadziło do urojeń. Obrazy huraganów i tego, co zostało po ich przejściu, migały w mojej głowie jak slajdy. Bardzo rzadko o nich myślałam. Zerwałam się z miejsca, pragnąć zaczerpnąć świeżego powietrza, chcąc się wydostać z tego upiornego bajzlu otoczonego mokradłami, mchem i sękatymi wilgotnymi drzewami. Miałam ochotę trząść się jak opętana, zrzucić z siebie obrazy pełzające po mojej skórze. Zmusiłam się jednak do zachowania spokoju, odetchnęłam głęboko, a potem obciągnęłam czarną podkoszulkę i odchrząknęłam. - Dziękuję, że zechciał pan ze mną porozmawiać mimo późnej pory, panie doktorze. Chyba powinnam już iść. Powoli się odwróciłam i ruszyłam w stronę drzwi, nie mając pojęcia, dokąd idę ani co teraz zrobię. Wiedziałam tylko, że aby stamtąd wyjść, muszę poruszać nogami. - Nie chce pani zabrać jej rzeczy? - zapytał doktor Giroux. Moja stopa zastygła w powietrzu. - Właściwie należą teraz do pani. Spojrzałam na lekarza i mój żołądek wykonał obrót przyprawiający o mdłości. - Zdaje się, że pudełko jest w magazynie. Pójdę po nie. Proszę tu zaczekać - skinął w stronę ławki - to zajmie tylko chwilę. Ławka. Usiądź na ławce. Dobry pomysł. Opadłam na skraj ławki, oparłam łokcie na kolanach i gapiłam się na literę V, którą utworzyły moje stopy, póki doktor Giroux nie wrócił z wypłowiałym brązowym pudełkiem po butach. Myślałam, że będzie cięższe, więc jego waga mnie zaskoczyła i trochę rozczarowała. - Dziękuję. Aha, jeszcze jedno... Czy moja matka została tu gdzieś pochowana? - Nie. Pochowano ją w Grecji. Myślałam, że się przesłyszałam. - W jakimś małym miasteczku w Stanach czy...? Doktor Giroux się uśmiechnął, włożył ręce do kieszeni i za-kołysał się na piętach. - Nie. W prawdziwej Grecji. Zjawił się tu ktoś z rodziny i odebrał ciało. Jak już mówiłem, wtedy jeszcze tu nie pracowałem, ale może uda się pani zdobyć więcej informacji w biurze ko-ronera. Dowie się pani, kto pokwitował odbiór ciała i tak dalej. Rodzina. To słowo brzmiało tak obco, tak nierealnie, że nawet nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. Rodzina. Głęboko w mojej piersi drgnęła nadzieja - mała, ulotna, gotowa się przeobrazić w piosenkę z filmu Disneya z chórami uroczych drozdów i roz- śpiewanych wiewiórek. Nie. Jeszcze na to za wcześnie. Powoli. Zerknęłam na pudełko, zdusiłam nadzieję - zawodziła mnie tak wiele razy, że nie miałam zamiaru natychmiast jej ulegać -i zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze okropnego usłyszę dziś wieczorem. - Niech pani na siebie uważa. Postałam jeszcze chwilę, patrząc, jak lekarz idzie w stronę grupy pacjentów siedzących obok wykuszowego okna, a potem wyszłam wysokimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Każdy krok, który oddalał mnie od podupadłej rezydencji zamienionej na szpital psychiatryczny i przybliżał do zaparkowanego przed nią samochodu, przenosił mnie w przeszłość. Okropne męczarnie mojej matki. Życie w domu dziecka. Byłam córką niezamężnej nastolatki, która popełniła samobójstwo. Zajebiście. Normalnie zajebiście. Żwir chrzęścił pod podeszwami moich butów i ten chrzęst niósł się echem pośród nieustannego cykania świerszczy, spora- dycznych plusków wody i kumkania żab. W reszcie kraju panowała zima, ale styczeń na południu był ciepły i parny. Mocniej przycisnęłam do siebie pudełko, próbując dojrzeć najgłębsze, najmroczniejsze cienie błotnistego jeziora za porośniętymi oplą- twą dębami i cyprysami. Zasłoniła je jednak ściana czerni, która - zamrugałam - jakoś dziwnie drżała. Ale to były tylko łzy, które wreszcie wypłynęły na powierzchnię. Ledwie mogłam oddychać. Nie spodziewałam się takiego... bólu. Nigdy nie przypuszczałam, że naprawdę odkryję, co się stało z matką. Szybko wytarłam mokre kąciki oczu, a potem położyłam pudełko na siedzeniu pasażera i ruszyłam pustą krętą drogą do Covington w Luizjanie, by wrócić do czegoś, co przypomina cywilizację. Covington majaczyło na skraju Obręczy, granicy między ziemią zapomnianą a resztą stanu. Przygraniczne miasteczko z Holiday Inn Express.

4 Pudełko leżało na hotelowym łóżku. Zdjęłam buty, zrzuciłam stare dżinsy i ściągnęłam koszulkę przez głowę. Rano wzięłam prysznic, ale po wizycie w szpitalu musiałam z siebie zmyć przygnębienie i gęstą warstwę południowej wilgoci, która przywarła do mojej skóry. W łazience puściłam wodę i zaczęłam odwiązywać cienką czarną wstążkę, którą miałam na szyi, uważając, żeby mój ulubiony amulet - platynowy sierp księżyca - nie ześlizgnął się z jej końca. Zawsze uwielbiałam patrzeć na sierp księżyca, zwłaszcza w bezchmurną noc, kiedy otaczały go migoczące gwiazdy. Uwielbiam ten widok tak bardzo, że wytatuowałam go sobie tuż pod kącikiem prawego oka, w najwyższym punkcie kości policzkowej - zrobiłam sobie taki prezent z okazji zbliżającego się ukończenia liceum. Tatuaż przypominał mi o tym, skąd pochodzę, gdzie się urodziłam. W Crescent City, Mieście Półksiężyca. W Nowym Orleanie. Te nazwy wyszły już z użycia. Nowy Orlean stał się Nowym 2 - ogromnym, niszczejącym, zagubionym miastem, które nie chciało dać się porwać fali. Było własnością prywatną, a zarazem światłem przewodnim i schronieniem dla odmieńców i rzeczy, które czają się nocą. Przynajmniej tak wszyscy mówili. Stojąc w czarnym staniku i majtkach przed podłużnym hotelowym lustrem, pochyliłam się w stronę swojego odbicia i do- tknęłam małego czarnego księżyca, myśląc o matce, której nigdy nie znałam, o matce, która mogła mieć takie same jasnozielone oczy jak te spoglądające na mnie z lustra albo takie same włosy... Westchnęłam, wyprostowałam się i uniosłam rękę, żeby rozplatać ciasny kok nad karkiem. Nienaturalne. Dziwaczne. Popieprzone. Między innymi takich słów używałam na określenie gęstych włosów, które opadły mi na ramiona, muskając końcówkami dół pleców. Rozdzieliły się, tworząc przedziałek pośrodku głowy. Wszystkie tej samej długości. Tak jasne, że w świetle księżyca wydawały się srebrne. Moje włosy. Zmora mojego życia. Gęste. Lśniące. I tak proste, jakby armia fryzjerów prasowała je rozgrzanymi prostownicami. Ale były całkowicie naturalne. Me.Nienaturalne. Z moich ust wyrwało się kolejne westchnienie zmęczenia. Już dawno przestałam z tym walczyć. Kiedy po raz pierwszy - miałam wtedy mniej więcej siedem lat - zdałam sobie sprawę, że moje włosy budzą niewłaściwe zainteresowanie mężczyzn i chłopaków z przybranych rodzin, próbowałam wszystkiego, żeby się ich pozbyć. Obcinałam je. Farbowałam. Goliłam. W siódmej klasie zwędziłam nawet z laboratorium chemicznego kwas solny, wypełniłam nim umywalkę i zanurzyłam włosy w roztworze. Kwas spalił włosy, ale kilka dni później miały już taką samą długość, taki sam kolor, takie samo wszystko. Jak zwykle. Dlatego ukrywałam je, najlepiej jak umiałam: w kokach, warkoczach, pod czapkami. Poza tym nosiłam czarne ciuchy i w okresie dojrzewania nabrałam pewności siebie, więc kiedy mówiłam „nie", większość facetów dawała sobie spokój. A nawet jeśli nie, to też umiałam sobie poradzić. Moi obecni przybrani rodzice, Bruce i Casey Sandersonowie, byli poręczycielami, to znaczy wpłacali kaucję, żeby oskarżony mógł uniknąć odsiadki przed rozprawą. Jeżeli ten oskarżony nie zjawił się w sądzie, ścigaliśmy go i doprowadzaliśmy przed oblicze prawa, żeby uniknąć płacenia rachunku. Dzięki Bruce'owi i Casey posługiwałam się sześcioma rodzajami broni palnej, umiałam w trzy sekundy powalić stukilogramowego dupka na glebę oraz jedną ręką zakuć przestępcę w kajdanki. A oni nazywali to „czasem spędzanym w rodzinnym gronie". Moje odbicie w zamglonym lustrze posłało mi uśmiech. Sandersonowie byli dość porządnymi ludźmi, wystarczająco porząd- nymi, żeby pożyczyć siedemnastolatce samochód i pozwolić jej tropić przeszłość. Casey też wychowała się w rodzinie zastępczej, więc rozumiała, dlaczego to robię. Wiedziała, że muszę to załatwić sama. Szkoda, że nie traftłam do nich na początku. Prychnęłam. Jasne, gdyby życzenia były dolarami, już dawno dorównałabym Billowi Gatesowi. Łazienka wypełniła się parą. Dokładnie wiedziałam, co robię. Wiedziałam, że to unik. Klasyczna taktyka Ari. Póki nie wezmę prysznica, nie będę mogła wyjść z łazienki, nie włożę piżamy i nie otworzę tego przeklętego pudełka. Weź się w garść, idiotko. Zrzuciłam z siebie bieliznę. Pół godziny później, kiedy skóra na opuszkach palców zaczęła mi się marszczyć, a powietrze tak bardzo nasyciło się parą, że trudno było oddychać, wytarłam się ręcznikiem i włożyłam ulubione stare bokserki w kratkę i cienką bawełnianą koszulkę na ramiączkach. Ponownie związałam mokre włosy w węzeł, włożyłam skarpetki na wiecznie zimne stopy, a potem usiadłam po turecku na środku podwójnego łóżka. Pudełko zwyczajnie sobie leżało. Dokładnie naprzeciwko mnie. Zmrużyłam oczy. Moje ręce i uda pokryła gęsia skórka. Podskoczyło mi ciśnienie - czułam to, bo w klatce piersiowej zacisnął się bolesny supeł niepokoju. Przestań się mazać! Przecież to tylko głupie pudełko. Tylko moja przeszłość. Usadowiłam się wygodnie i uniosłam pokrywkę, a potem przysunęłam pudełko i zajrzałam do środka. Zobaczyłam kilka listów i dwa małe pudełeczka z biżuterią.

5 Niewiele jak na pudełko skrywające historię całego życia. Bez wątpienia wyniknie z tego więcej pytań niż odpowiedzi - za- zwyczaj moje poszukiwania kończyły się właśnie tak. Niechętnie sięgnęłam do środka i wzięłam do ręki zwykłą białą kopertę, która leżała na wierzchu. Gdy ją odwróciłam, zobaczyłam moje imię napisane niebieskim atramentem. Aristanae. Zatkało mnie. A niech to! Matka napisała do mnie list. Musiała upłynąć chwila, zanim to do mnie dotarło. Przesunęłam kciukiem po zamaszystych pochyłych literach, a potem drżącymi rękami otworzyłam kopertę i wyjęłam z niej kartkę wyrwaną z notesu. Moja najdroższa, piękna Ań, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że mnie znalazłaś. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Przepraszam, że cię porzuciłam. Wiem, że „przepraszam" to za mało, ałe naprawdę nie miałam innego wyjścia. Wkrótce zrozumiesz dlaczego i za to też cię przepraszam. Zakładam, że dostałaś to pudełko w Rocąuemo-re, więc teraz musisz uciekać. Trzymaj się z dała od Nowego Orłeanu i od tych, którzy mogą cię rozpoznać. Tak bym chciała móc cię uratować. Serce mi pęka na myśł, że staniesz w obli-czu tego, co sama przeżyłam. Bardzo cię kocham, Ań. I przepraszam. Przepraszam cię za wszystko. Nie jestem stuknięta. Zaufaj mi. Proszę, córeczko, UCIEKAJ. Mama Wystraszona zeskoczyłam z łóżka i odrzuciłam list, jakby parzył. O co tu chodzi, do cholery? Serce waliło mi jak młotem, a cieniutkie włoski na skórze podniosły się, jakby były naelektryzowane. Podeszłam do okna i wyjrzałam zza rolet, zerkając w dół na zaparkowany z tyłu samochód. Wszystko w porządku. Roztarłam ręce, a potem zaczęłam krążyć po pokoju, obgryzając paznokieć małego palca u lewej ręki. Znowu zaczęłam się gapić na porzucony łist napisany drobnym pochyłym pismem. Me jestem stuknięta. Zaufaj mi. Proszę, córeczko. Córeczko. Córeczko. Pozostała mi tylko garstka niewyraźnych wspomnień, ale te słowa... Prawie słyszałam, jak mama je wypowiada. Miękko. Czule. Radosnym głosem. Zdałam sobie sprawę, że to prawdziwe wspomnienie, a nie jedna z tysięcy fantazji, które snułam w ciągu tych wszystkich lat. Poczułam ukłucie w sercu i tępy ból za lewym okiem zapowiadający nadciągającą migrenę. Tyle lat... To niesprawiedliwe! Na moje żebra naparła fala adrenaliny, która po chwili popędziła wzdłuż ręki. Zamiast krzyczeć i walić pięściami w ścianę, tak jak miałam ochotę zrobić, mocno przygryzłam dolną wargę i zacisnęłam dłoń. Me. Odpuść sobie. Nie było sensu znowu skręcać w drogę prowadzącą do wniosku, że życie jest niesprawiedliwe. Już tamtędy chodziłam. Do- stałam nauczkę. Taki ból niczemu nie służył. Z jękiem wrzuciłam list z powrotem do pudełka, gwałtownie je zamknęłam, a potem się ubrałam. Kiedy moje rzeczy leżały już w plecaku, złapałam pudełko. Matka, której nie widziałam od trzynastu lat, kazała mi uciekać, uciekać w bezpieczne miejsce. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale bardzo wyraźnie czułam, że coś jest nie tak. Może po prostu byłam wystraszona i dostałam paranoi po tym, co usłyszałam od doktora Giroux. A może, pomyślałam, kiedy mój podejrzliwy umysł zaczął pracować na wysokich obrotach, może moja matka wcale nie popełniła samobójstwa? Rozdział drugi ZBIEGŁAM DO RECEPCJI, oddałam klucz, a potem wypadłam tylnymi drzwiami i popędziłam do samochodu. Latarnia na ulicy bzyczala i od czasu do czasu mrugała, a jej światło podkreślało mgłę, która wisiała nisko nad ziemią. Żaby i świerszcze ha- łasowały za drucianym płotem, który oddzielał hotelowy parking od zarośniętego, wypełnionego wodą rowu ciągnącego się wzdłuż placu. Z każdym krokiem coraz bardziej się uspokajałam i robiło mi się coraz bardziej głupio. Co ja wyprawiam, do cholery?! Uciekam, bo przeczytałam jakiś list? Jakie niebezpieczeństwo mogło czyhać w Nowym 2? Odpowiedzi na pytania dotyczące mojej przeszłości? Wyjaśnienie, dlaczego jestem wybrykiem natury? Więcej informacji o życiu mojej matki?

6 Matka mnie ostrzegła, ale pewnie nie przypuszczała, że jej jedyna córka zostanie poręczyciełką na pół etatu. Potrafiłam stawić czoło Nowemu 2 i wszystkim innym problemom. Znowu położyłam pudełko na siedzeniu pasażera, a pękaty plecak na podłodze. Zacisnęłam palce na kierownicy i siedziałam tak przez dłuższy czas, wściekając się na swój brak zdecydowania. O Rocąuemore i o tym, że urodziłam się w Nowym Orleanie, dowiedziałam się przed wyjazdem z Memphis. Bruce i Casey od razu pożyczyli mi jeden ze swoich samochodów. Czuli, że jestem dojrzalsza i bardziej odpowiedzialna niż większość dorosłych. Miałam siedemnaście lat, zaliczyłam półrocze przed terminem, a moje wyniki w pracy dowiodły, że jestem godna zaufania. Poza tym za pół roku miałam zostać obywatelką, która na legalu nosi spluwę jako etatowa pracowniczka firmy San-derson Kaucje i Poręczenia. Tyle tylko że - nachyliłam się i lekko uderzyłam głową o kierownicę - obiecałam Bruce'owi i Casey poprzestać na Covington i przyrzekłam, że jeśli poszukiwania zawiodą mnie do Nowego 2, nie wybiorę się tam sama, lecz zaczekam na nich. Teraz, po tym liście od mamy, chciałam jednak od razu ruszyć w drogę. Czekałam tyle lat. Byłam już tak blisko... Cały ten wieczór totalnie namieszał mi w głowie. Ari Sel-kirk nie miała trudności z podejmowaniem decyzji. Przez większość życia musiałam dbać o siebie sama i zdarzały mi się gorsze chwile niż ta. Kurczę, w porównaniu z niektórymi z nich ta sprawa była naprawdę łajtowa. Doszedłszy do tego wniosku, wyprostowałam się i wsunęłam kluczyk do stacyjki, ale zanim zdążyłam go przekręcić, w plecaku rozbrzmiał dzwonek komórki. - Słucham? - Jak poszło, mała? - To był Bruce. - W porządku. Chyba znalazłam to, po co przyjechałam. Ale muszę jeszcze coś sprawdzić. Hej, podziękuj bratu za pomoc, dobra? - Mimo że dupek sporo mi policzył za te swoje usługi detektywistyczne. - Jasne. Wrócisz jutro? Mamy dwie nowe sprawy. Pomogłabyś nam. Pomogłabym, pomyślałam. A jeszcze bardziej pomogłabym sobie, gdybym się w końcu dowiedziała, kim jestem i dlaczego różnię się od wszystkich innych dziewczyn na świecie. - Hej, słyszysz mnie? - Tak. - Urwałam. - Zanim wrócę, muszę jeszcze sprawdzić kilka nowych tropów. Może przyjadę jutro wieczorem. Zacisnęłam powieki i poczułam się jak świnia: nie umiałam po prostu być szczera i powiedzieć, że zamierzam pojechać do Nowego 2. Ale za bardzo się bałam, że jeśli Bruce się dowie, natychmiast mi tego zabroni. Z początku planowałam wyjechać z Covington rano i wrócić do Memphis. Teraz nie wiedziałam, co zrobić ani dlaczego, u diabła, wymeldowałam się z hotelu. Jasne, że wiesz. Zamierzasz wjechać za Obręcz. Zamierzasz odwiedzić Nowy 2. Rozłączyłam się, przekręciłam kluczyk w stacyjce i pozwoliłam silnikowi popracować na luzie. Potrzebowałam jednego dnia. Jednego dnia, żeby pojechać do Nowego 2, zajrzeć do Szpitala Miłosierdzia, zdobyć dostęp do aktu urodzenia i - jeśli się uda - poznać nazwisko ojca. Chociaż podróż samochodem nie była chyba najlepszym rozwiązaniem, bo Nowy 2 słynął z kradzieży pojazdów. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, zwłaszcza po złamaniu obietnicy, był powrót do Memphis bez samochodu. Może recepcjonistka wskaże mi jakiś przystanek autobusowy. Jeśli się okaże, że przystanek jest w pobliżu, uznam, że to przeznaczenie. Jeśli nie, będę musiała poczekać. Ale nie zaszkodzi zapytać, prawda? Przechyliłam się na bok, żeby sięgnąć po plecak, i zastygłam w tej pozycji na widok jakiegoś ruchu we wstecznym lusterku. Za samochodem stała ciemna postać, która też znieruchomiała. Strach przeszył moje ciało jak błyskawica i nabrałam wy- raźnego poczucia, że właśnie wpadłam prosto na plan horroru. Cholera. Postać stała za samochodem, majacząc we wstecznym lusterku. Moja dłoń powoli ominęła plecak i skierowała się do schowka na rękawiczki. Otworzyłam go i próbowałam wymacać dziewię- ciomilimetrówkę, którą trzymał tam Bruce. Siedziałam w samochodzie służbowym. W każdym z nich zawsze była jakaś broń na wszelki wypadek. Nie miałam prawa jej używać, ale coś mi podpowiadało, że niepełnoletność jest teraz najmniejszym z moich problemów. Jeśli uda mi się wystraszyć tego typka, nic złego się nie stanie. Poczułam ulgę, kiedy moja dłoń zacisnęła się na kolbie pistoletu. Wyprostowałam się, wzięłam głęboki oddech i siłą woli przestawiłam umysł na tryb treningowy. Miliony razy ćwiczyłam takie sytuacje - uniki, samoobrona, obezwładnianie... Otworzyłam drzwi i wysiadłam z samochodu. Był wysoki. Miał krótko obcięte włosy koloru ciemnoblond. Czarną podkoszulkę. Skórzany pas, przecinający w poprzek pierś, podtrzymywał okrągłą tarczę na plecach. Ale tym, co zwróciło moją uwagę i sprawiło, że serce podskoczyło mi do gardła, był bardzo błyszczący i bardzo przerażający nóż w jego dłoni, coś pomiędzy sztyletem a krótkim mieczem. Facet był dobrze zbudowany, a kiedy zmierzył mnie wzrokiem i spojrzał mi w oczy, w moim umyśle odbiły się echem słowa matki. UCIEKAJ!

7 Nieznajomy typ wyszedł zza samochodu, zamykając mnie w przestrzeni ograniczonej dwoma pojazdami i ścianą hotelu. Zacisnęłam dłoń na pistolecie przy udzie. Cofnęłam się i wślizgnęłam między maskę samochodu a zarośla, a potem ruszyłam na drugą stronę. On zrobił to samo. - Słuchaj, koleś, nie wiem, o co ci chodzi, ale może lepiej odłóż ten nóż, dobra? Byliśmy na parkingu za hotelem, właściwie odcięci od świata. Wiedziałam, że dopóki drogą biegnącą obok placu nie będzie przejeżdżał jakiś samochód, jestem zdana wyłącznie na siebie. Ruszył naprzód, pochylając szerokie ramiona. Nie chciałam go zastrzelić, ale coś mi mówiło, że facet wcale się nie przejmuje moim pistoletem. Odezwał się. W jakimś obcym języku. Mówił niskim głosem i rozkazującym tonem, a przy tym z takim przekonaniem, że na pewno chodziło mu o coś okropnego. Na przykład o ostatnie namaszczenie. - Daj spokój, nie bądź głupi - cofnęłam się i potknęłam o krawężnik. - Nie chcę cię zastrzelić. Coraz bardziej zbliżał się do mnie, a kiedy stanął mniej więcej w odległości metra, przemówił z twardym akcentem 1uniósł nóż. - Z woli Athana potnija, uwalniam cię od tego życia. Niech to szlag, zmusi mnie, żebym to zrobiła. Ostrze opadło w dół. Strzeliłam. Huk rozdarł nocne powietrze jak bomba i moje ciało lekko zadrżało od odrzutu. Kula głucho wbiła mu się w udo. Skrzywił się, na chwilę przystanął, a potem znowu ruszył w moją stronę. Wytrzeszczyłam oczy i zaschło mi w gardle. No tak, jasne, był napruty, czegoś się na wciągał. Na pewno. Znowu uniósł długi nóż. W uszach czułam głośne i powolne łomotanie serca. Miałam wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim w końcu opuścił rękę z taką siłą, że aż stęknął. Prawie nie czułam dłoni, kiedy uniosłam pistolet i jeszcze raz pociągnęłam za spust. Kula trafiła go w prawe ramię. Rana nie była śmiertelna, po prostu chciałam, żeby wypuścił ten przeklęty minimiecz. Jego ręka zastygła w powietrzu i popatrzył na krew wyciekającą z rany. Potem wbił we mnie spojrzenie szalonych oczu. Uśmiechnął się. O cholera. Zrobił dwa kroki i zamachnął się. Złapałam go za rękę, mając nadzieję, że rana postrzałowa i moja siła zdołają go jakoś powstrzymać. Jego twarz znalazła się o kilka centymetrów od mojej, wystarczająco blisko, żebym zobaczyła morderczy błysk w jego oczach. Po lewej skroni pociekł mu pot. Zacisnął zęby i chyba zaklął w tym dziwnym języku. Zamachnął się drugą ręką, ale zablokowałam ją łokciem, szykując się na ból. Od razu kopnęłam go kolanem w pachwinę z siłą mogącą wgiąć maskę samochodu. Odskoczył do tyłu i zgiął się wpół. Nóż z brzękiem upadł na ziemię. W samą porę. Obudziły się moje zmysły. Rzuciłam się naprzód, płynnym ruchem złapałam nóż, a mój kok się rozsypał i włosy opadły mi na oczy. Ruszyłam w stronę bocznej uliczki prowadzącej do wejścia do hotelu, ale zaraz za rogiem mnie dogonił. Wyciągnął dłoń i złapał mnie za kostkę. Pisnęłam zaskoczona. Zatrzepotałam rękami. O nie. Przygotowałam się na upadek. Najpierw o ziemię uderzyły moje łokcie, a ułamek sekundy później czoło mocno wyrżnęło w asfalt przy akompaniamencie brzęku pistoletu i noża. Ból trysnął na wszystkie strony, biegnąc wzdłuż każdego centymetra mojej czaszki i przy okazji mnie oślepiając. Jezu Chryste! Zewsząd otaczało mnie jaskrawe białe światło. Zdrętwiały mi kończyny, puls dudnił w uszach, galopując zbyt szybko, zbyt chaotycznie. Byłam na krawędzi paniki - takiej, która całkowicie zniszczy moją zdolność walki, jeśli natychmiast się nie pozbieram. Jeśli leżysz na ziemi, celuj w cokolwiek! Rób wszystko, żeby wstać! - krzyknął głos Bruce'a w mojej głowie. Zdusiłam panikę, przewróciłam się na plecy i kopnęłam na oślep. Trafiłam w coś. Moja dłoń otarła się o rękojeść noża leżącego za głową. Chwyciłam go, usiadłam i pchnęłam z całej siły, mając cholerną nadzieję, że w coś wceluję. Ostrze napotkało opór. Pchnęłam mocniej. Serce tak głośno waliło mi w uszach, że prawie nic nie słyszałam. Powoli odzyskiwałam wzrok. Mężczyzna klęczał między moimi nogami, trzymając oburącz skrawek ostrza przy rękojeści. Reszta tkwiła głęboko w jego piersi. Miał wytrzeszczone, zdziwione oczy, jakby myśl o porażce nigdy nie przyszła mu do głowy. Czas mijał. Nie odrywaliśmy od siebie wzroku. W pewnej chwili jego twarz drgnęła i odmalował się na niej żal. Wyciągnął jedną rękę i uniósł kosmyk moich włosów. - Taka piękna - szepnął. Pogładził kosmyk, trzymając go między zakrwawionym palcem wskazującym a kciukiem. Potem wymamrotał coś w tym swoim dziwnym języku i dostał ataku kaszlu. Skrzywił się, mocno zacisnął powieki. Moje włosy wysunęły się spomiędzy jego palców i mężczyzna runął w tył, a jego ciało zsunęło się z ostrza. Żaby i świerszcze nadal śpiewały wieczorną pieśń. Znowu rozległy się odgłosy ruchu na drodze. Ale te wszystkie dźwięki

8 nie miały pojęcia, co się właśnie stało, i zostały stłumione przez mój głośny urywany oddech. Czułam ucisk w wyschniętym gardle. Łzy szczypały mnie w oczy, kiedy gapiłam się na leżącego przede mną człowieka. Miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Był zdrowy. Przystojny. Mógł wieść przyzwoite życie. Poznać miłą dziewczynę. Wziąć ślub. Mieć dzieci. O Boże. Właśnie zabiłam człowieka - moje palce zacisnęły się na rękojeści noża - zabiłam człowieka jakimś cholernym, pieprzonym, miniaturowym mieczem. Czas spędzony w rodzinnym gronie z Sandersonami niczego takiego nie uwzględniał. Otarłam mokre oczy grzbietem drżącej dłoni. W drugiej nadal trzymałam nóż, mimo że zbielały mi knykcie i zdrętwiały palce. Nie byłam w stanie się ruszyć, nie potrafiłam się otrząsnąć. Otrząsnąć się z szoku po tym, jak zaatakował mnie obcy człowiek. Jak walczyłam o życie. Jak go zabiłam... Wyjmij komórkę. Zadzwoń pod 911. Rusz tylek, przecież wiesz, co robić. Tak. Wiedziałam, co robić. Wzięłam kilka głębokich oddechów, chcąc uspokoić galopujące serce, i przewróciłam się na bok, żeby wstać. Ale ciało mężczyzny nagle drgnęło. Zamarłam. Rozdziawiłam usta, patrząc, jak zwłoki unoszą się nad ziemią, kilka sekund wiszą w powietrzu, powoli zamieniają się w dym, a potem znikają uniesione niewidocznym podmuchem powietrza. Oniemiałam, usiadłam z powrotem na ziemi i zamrugałam. Palce zaciśnięte na rękojeści powoli się rozluźniły, a w ostrzu noża odbiło się światło ulicznej lampy i zalśniła na nim krew. Z moich ust wydobył się piskliwy śmiech. - Serio? - W głuchej nocy mój głos zabrzmiał cicho i słabo. Odchyliłam głowę i krzyknęłam do mglistego czarnego nieba: - Serio! Czyżby to była jakaś pokrętna gra umysłowa? Może spadlam ze schodów w Rocąuemore? Za mocno wyrżnęłam głową w chodnik? Niech to szlag! Łzy rozmazywały mi obraz, kiedy gapiłam się na nóż leżący na ziemi między moimi stopami. Krew. Nóż. Cokolwiek się stało, jednego byłam pewna. To się zdarzyło naprawdę. Miałam przed sobą dowód w postaci zakrwawionego noża. List mojej mamy wydawał się kompletnie popieprzony, ale ona miała rację. Rozdział trzeci NAGLE DO MOICH PORAŻONYCH ZMYSŁÓW DOTARŁ NISKI WARKOT i dudnienie muzyki. Oślepiły mnie jaskrawe światła. Pisk hamulców. Zapach gumy topiącej się na asfalcie... To wszystko zauważyłam jednak zbyt późno. Zasłoniłam twarz ręką i poturlałam się na bok, bo zdałam sobie sprawę, że siedzę w bocznej uliczce, na wprost nadjeż- dżającego auta. Samochód mnie zaskoczył, byłam wstrząśnięta tym, co właśnie zrobiłam i zobaczyłam. Krew pędziła mi w żyłach, moje kończyny zdrętwiały i byłam zamroczona. Ciężarówką zarzuciło na bok, a potem pojazd ostro zahamował i stanął rozkołysany ze zderzakiem tak blisko mnie, że mogłam wyciągnąć rękę i go dotknąć. Obok przemknęła chmura spalin z rury wydechowej. Ich woń przyprawiła mnie o mdłości. Zza uchylonych drzwi od strony kierowcy wychyliła się mała postać. Opuściłam rękę zasłaniającą twarz. Głośny warkot silnika wibrował we mnie jak powolny nieprzerwany strumień prądu. - Hej, nic ci nie jest? - zapytała dziewczyna w ogrodniczkach i tweedowym kaszkiecie. Próbowałam odpowiedzieć, ale nie mogłam wydobyć głosu. - Upiłaś się czy co? - Nie - wychrypiałam, przewracając się na kolana, a potem podparłam się dłońmi, żeby podźwignąć słabe ciało. Kiedy wstałam, wytarłam ręce w dżinsy. - Dobra. Mogłabyś się odsunąć? Muszę dostarczyć przesyłki. Przyjrzałam się dziewczynie, jej poplamionym olejem ogrodniczkom, wyzierającej spod nich białej prążkowanej koszulce na ramiączkach, koszuli flanelowej i chudym, żylastym rękom. Jej brązowe włosy zostały zaplecione w dwa warkocze, miała błyszczące zielone oczy, piegi rozsypane na grzbiecie nosa i plamę oleju na twarzy. Spod cienkiej warstwy czarnego sprayu z boku ciężarówki przebijało stare logo UPS. - Jesteś z Nowego 2. Pracujesz jako kurier. - No i? Przełknęłam ślinę, wiedząc, że jestem w szoku i prawdopodobnie w nie najlepszej formie, żeby podejmować decyzje pod wpływem chwili, ale czułam, że jeśli nie skorzystam z okazji, to później wybiję sobie tę podróż z głowy. Jeden dzień. Potrze- bowałam tylko jednego dnia.

9 - Szukam transportu do miasta. Dziewczyna zmrużyła lewe oko i zmierzyła mnie wzrokiem, zupełnie się z tym nie kryjąc. - Jesteś papugą? - Papugą? - No tak, wiesz... paranormalną turystką. Zgięła ręce w łokciach i zaczęła nimi trzepotać jak skrzydłami, naśladując dźwięki wydawane przez papugę. - Ile masz lat? - Prawie trzynaście. Uniosłam brew. - Pozwalają dwunastolatce rozwozić pocztę? Dziewczyna przewróciła oczami i oparła łokcie na wielkiej kierownicy. - Nigdy nie byłaś w Nowym 2, prawda? Wzruszyłam ramionami. - Tutaj życie biegnie inaczej niż poza Obręczą. - Zmrużyła oczy, zastanawiając się nad czymś. - Mogę cię zabrać, ale to będzie kosztowało. - Ile? - Dwadzieścia dolców. - Załatwione. Ale poczekaj chwilę. Szybko podniosłam z ziemi pistolet i nóż, a potem pobiegłam do samochodu po pudełko mamy. Schowałam miecz do plecaka, wkładając go pod kątem, bo inaczej by się nie zmieścił, wsunęłam pistolet za pasek spodni, a potem zamknęłam samochód. - Muszę tylko zrzucić paczki na poczcie i będę wolna - powiedziała dziewczyna, kiedy wsiadłam do samochodu. Jej wzrok na chwilę powędrował w stronę plecaka, ale nie wspomniała o pistolecie ani o nożu. Zamiast tego wyciągnęła usmarowaną olejem rękę. - Jestem Crank. Uścisnęłam małą dłoń. - Ari. Crank przesunęła ciężki drążek skrzyni biegów i puściła sprzęgło. Ciężarówka zakołysala się w przód i w tył, zmuszając mnie do złapania zimnej metalowej klamki, i w końcu powoli ruszyła. Nikt nie wyszedł z hotelu, kiedy rozległy się strzały. Czyżby ich nie słyszeli? Widząc, jak hotel i parking znikają w tyle, poczułam dreszczyk niepokoju biegnący w dół kręgosłupa. Albo obsługa hotelu i goście postanowili nie dzwonić po gliny, albo strzały w środku nocy były w okolicy Obręczy normą. To drugie wyjaśniałoby także, dlaczego Crank w ogóle się nie speszyła, kiedy wniosłam broń do samochodu. Niestety, żadna z tych myśli nie podnosiła mnie na duchu. Gdy dotarłyśmy do budynku poczty, Crank wjechała od tyłu i wycofała w stronę strefy załadunkowej, a potem wdrapała się na pakę, otworzyła drzwi i wyjęła przesyłki, które po chwili wylądowały w trzech wielkich pojemnikach. Dwie paczki zaadresowane do Nowego 2 wrzuciła do środka, a potem ruszyłyśmy w stronę drogi numer 190. Zjazd na południe był częściowo zabarykadowany, ale trzy wypłowiałe pomarańczowe beczki odsunięto, żeby umożliwić ruch pojazdów. Dopiero po jakichś piętnastu kilometrach oficjalnie przekroczyłyśmy granicę Obręczy. Nie świadczyło o tym nic oprócz starej przydrożnej tablicy, na której widniał napis: GRANICA STANÓW ZJEDNOCZONYCH. STREFA KLĘSKI ŻYWIOŁOWEJ. WJAZD NA WŁASNE RYZYKO. Parę metrów dalej stała druga tablica: WŁASNOŚĆ NOVEM. PROSIMY SZANOWAĆ NASZĄ ZIEMIĘ. WITAMY W NOWYM ORLEANIE. Nie licząc odgłosów towarzyszących jechaniu po wybojach i warkotu silnika, długa podróż upływała nam w ciszy - takiej, którą się widzi, a nie słyszy. Ciszy, która dominowała w płaskim krajobrazie sięgającym aż do czarnych zarysów zrujnowanych miasteczek na horyzoncie, porzuconych barów fast food, stacji benzynowych i pojazdów. Im dalej jechałyśmy, tym gorzej wyglądała droga: popękany asfalt upstrzony był dziurami i wielkimi nieregularnymi kępami chwastów. - Niewiele tutaj zostało - powiedziała Crank, podążając za moim spojrzeniem. - Większość ludzi mieszka w Nowym 2 albo gdzieś w pobliżu. - Dlaczego w ogóle tam zostali? - zapytałam cicho. Po kataklizmie rząd umył ręce, zapominając o tym mieście i o całej okolicy. Ogłosił ją obszarem klęski żywiołowej i zabrał stamtąd wszystkich, którzy chcieli się wyprowadzić. Cala infrastruktura miejska, stanowa i federalna upadła razem z gos- podarką. Jeśli ktoś został, zrobił to ze świadomością, że Ameryki już tam nie ma. Dziewięć najstarszych rodzin w Nowym Orleanie zawarło sojusz zwany Novem i wykupiło zrujnowane miasto wraz z oko- licznymi gminami, przeprowadzając bezprecedensową transakcję, z której najwyraźniej wszyscy byli zadowoleni. Rząd nie musiał się dłużej przejmować Nowym Orleanem. Mniej więcej osiem miliardów dwieście tysięcy dolarów, jakie zarobiły na sprzedaży Stany Zjednoczone, traflło do wysiedlonych i poszkodowanych mieszkańców. A Novem dostało to, na czym najwyraźniej mu zależało: miasto, które mogło uznać za swoją własność.

10 Przez jakiś czas media trąbiły o Novem, wabione licznymi spekulacjami na temat zagadkowego zakupu nieużytków oraz zafascynowane bogactwem rodzin i władzą związaną z posiadaniem całego miasta i rządzeniem nim. Napisano nawet książkę o rodzinach i ich długiej historii w Nowym Orleanie. Zdobyły one coś w rodzaju statusu celebrytów, który przerodził się w swoistą legendę. Dziwne postacie ubarwiające ich drzewa genealogiczne - wiedźmy, wampiry i królowe wudu - tylko dodawały im tajemniczości. Novem nigdy nie potwierdziło tych pogłosek ani im nie zaprzeczyło. Jego członkowie nie udzielali wywiadów i nie licząc pamiętnego zakupu, unikali zwracania na siebie uwagi. A po transakcji wycofali się do swojego zrujnowanego miasta, skazując resztę kraju na domysły. Wkrótce dołączyli do Strefy 51, Roswell i potwora z Loch Ness oraz innych teorii spiskowych i zjawisk paranormalnych znanych na świecie. Reporterzy pracujący pod przykrywką i poszukiwacze prawdy, którzy wracali z miasta z niewyraźnymi zdjęciami oraz opowieściami o potworach i morderstwach, jeszcze bardziej podsycali te spekulacje. Teraz, trzynaście lat później, ogromna część kraju uważała Nowy 2 za schronienie odmieńców i siedlisko zjawisk nadprzyrodzonych. Crank wzruszyła ramionami, a jej policzki zadrżały, kiedy koła ciężarówki wjechały w serię dziur. - Nowy 2 to nasz dom - odpowiedziała na moje ciche pytanie. Podskakiwała na fotelu na sprężynach, co zwracało uwagę na jej stopy spoczywające na drewnianych klockach przytwierdzonych do pedałów tak, żeby mogła do nich dosięgnąć. - Niektórzy nie mieli gdzie się podziać, a inni byli zbyt uparci, żeby się wynieść. - Do której grupy należysz? Crank zachichotała. - Chyba do obu. Mój tata zginął w powodzi. Wujek ukrył brata i mamę. Wielu tak zrobiło, kiedy przyszło wojsko i zarządziło ewakuację. Ale mnie nie było jeszcze wtedy na świecie. Po co tu przyjechałaś? Trochę mocniej ścisnęłam pudełko. - Próbuję się czegoś dowiedzieć o moich rodzicach. Urodziłam się w Szpitalu Miłosierdzia kilka lat przed huraganami. - Bez kitu, serio? W gardle zagulgotał mi cichy śmiech. Crank przypominała dorosłego człowieka uwięzionego w ciele dziewczynki. - Serio. - Mój brat chyba będzie mógł ci pomóc. Całkiem nieźle mu idzie znajdowanie różnych rzeczy. Zaklepałaś sobie jakiś nocleg? No tak... Kiedy postanowiłam wskoczyć do ciężarówki z pocztą, nie wybiegałam myślą tak daleko w przyszłość. - Nie, jeszcze nie. Potrzebowałam tylko jednego dnia. Jednego dnia, żeby znaleźć szpital i dostęp do mojej kartoteki. Nie zamierzałam się teraz poddawać. - To dobrze. Możesz się zatrzymać u nas. Hotele dla turystów w Dzielnicy Francuskiej kosztują majątek. Ta propozycja była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam. Ale z drugiej strony nie spodziewałam się też tego, że do Nowego 2 dowiezie mnie dwunastolatka. - Sama nie wiem... - Zaufaj mi, mamy mnóstwo pokojów. Odstąpimy ci jeden za czterdzieści dolców. Ociągałam się z odpowiedzią, więc zapytała: - Wchodzisz w to? - Jasne - powiedziałam z westchnieniem, a potem rozparłam się w fotelu i przewróciłam oczami. - Czemu nie. Ciężarówka pędziła przez ruiny Mandeville, a potem minęła coś, co kiedyś było punktem pobierania opłat na moście nad je- ziorem Pontchartrain. W jednej z budek paliło się słabe światło i w środku zauważyłam ciemną postać. Crank zwolniła. Męż- czyzna - tak przynajmniej uznałam na podstawie wielkości jego sylwetki - machnął, pozwalając nam jechać dalej. Kiedy ciężarówka potoczyła się jedną stroną dwupasmowego mostu, mocno ścisnęłam uchwyt nad drzwiami. Druga strona była nieprzejezdna, brakowało w niej wielkich kawałów asfaltu i pozostały jedynie masywne filary z betonu. Na większości z nich widać było ptasie gniazda. Crank spojrzała na mnie z ukosa i na jej ustach pojawił się znaczący uśmiech. Dodała gazu. - Jeszcze tylko niecałe czterdzieści kilometrów - zanuciła pod nosem, trochę za bardzo uradowana moim niepokojem. Pochyliła się i wyciągnęła rękę w stronę radia, prawie zapominając o drodze. Ciężarówkę zniosło niebezpiecznie blisko barierki. Jedną dłoń zacisnęłam na klamce, a drugą ręką mocno chwyciłam pudełko. - Eee, Crank? Radio z rykiem obudziło się do życia. Crank wyprostowała się, kręcąc przy okazji kierownicą, przez co zarzuciło nas w lewą stronę, po której brakowało kawałka barierki. Nie gubiąc rytmu, Crank usadowiła się z powrotem w fotelu kierowcy i powoli skierowała pojazd na środek drogi. Prawie czterdzieści kilometrów mostu (minus kilka już pokonanych z narażeniem życia), który rozciągał się nisko nad spokojną taflą jeziora. Czterdzieści kilometrów kreolskiej muzyki, bólu w żołądku i drętwienia palców na klamce. Kiedy dotar- łyśmy do lądu, czułam się tak, jakbym zrobiła sto przysiadów, i byłam całkowicie pewna, że taka dawka kreolskiej muzyki starczy mi co najmniej do końca życia.

11 Crank jechała przez przedmieścia Metairie, na których o tak późnej porze było ciemno i cicho. Tu i tam paliły się samotne światełka, których powinny być tysiące. Potem wjechałyśmy na drogę numer 61 prowadzącą do Washington Avenue. Ulica kilka razy zmieniała nazwę, aż w końcu przecięła St. Charles Avenue w Dzielnicy Ogrodowej. Crank nie zwolniła, żeby spojrzeć na drogę, tylko wjechała na skrzyżowanie i skręciła w lewo. Tak czy siak nie miało to żadnego znaczenia: oprócz nas na drodze nie było nikogo. Świeciło się kilka latarni, a na St. Charles Avenue zauważyłam podwójne tory tramwajowe biegnące wzdłuż drogi. Dzielnica Ogrodowa przemieniła się w coś w rodzaju miasteczka duchów: w piękne, zagubione miejsce, gdzie rośliny z wypielęgnowanych niegdyś ogrodów wyrastały nad ogrodzenia z kutego żelaza i wylewały się na ulice plątaniną pnączy, chwastów i mchu. Crank skręciła w First Street i poczułam się tak, jakbyśmy cofnęły się w czasie o sto lat. Mimo obłażącej farby, zbutwiałych desek, połamanych ogrodzeń i popękanych, powybijanych albo zabitych deskami okien, domy stały jak pełni godności wartownicy strzegący ulicy, otoczeni starymi dębami w szarych postrzępionych szalach z oplątwy. Ciężarówka skręciła w Coliseum Street, a potem nagle zahamowała z piskiem opon. Runęłam do przodu i leciałam, póki nie zadziałał pas bezpieczeństwa, który uchronił mnie przed wypadnięciem przez przednią szybę. Z łomoczącym sercem opadłam z powrotem na fotel, a Crank wrzuciła luz, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik. Nadal czułam resztki wibracji rozdygotanej ciężarówki, a dźwięki docierające do moich uszu były stłumione, jakbym włożyła słuchawki. - Nie ma to jak w domu - głośno powiedziała Crank. - Chodź. Wyskoczyłam z samochodu z pudełkiem w ręku i zarzuciłam plecak na ramię. Moje stopy dotknęły twardego podłoża. Miałam ochotę paść na kolana i podziękować Bogu, że wyszłam z tego cało, ale mimo to stałam bez ruchu i spokojnie odzyski- wałam równowagę. - Tędy - głos Crank odbił się echem w ciemności. Weszłam na zniszczony chodnik i odchyliłam głowę, żeby spojrzeć na majaczący nad nami wysoki, mroczny budynek. O rany. Dom na rogu First i Coliseum tkwił w dżungli drzew i wybujałej trawy, otoczony czarnym ogrodzeniem z żelaza. Byl wysoki i prostokątny, piętrowy, pokryty wyblakłą fioletowo-różową farbą, z koronkowymi balustradami z kutego żelaza, ze spiralnym ornamentem biegnącym wzdłuż piętrowej werandy i z czarnymi okiennicami na ogromnych oknach. Gdzieniegdzie przez szyby przebijało słabe światło przytłumione ciemnymi, brudnymi zasłonami. Dom od razu mnie zachwycił: piękno przyprószone czasem i zniszczeniem, ale nadal dumne. Tak, to było miejsce w moim stylu. Trochę bardziej zadowolona z podjęcia spontanicznej decyzji o przyjeździe do Nowego 2, ruszyłam za Crank, weszłam przez bramę, która podtrzymywała gęstą plątaninę pachnących pnączy obsypanych kwiatuszkami - takimi samymi jak te, które rosły z boku domu i oplatały balustradę na piętrze. Nad nami z dachu werandy zwisała czarna latarnia. - Fajnie, no nie? - rzuciła przez ramię Crank, otwierając drzwi wejściowe. - Mieszkasz tutaj? - Tak. W zasadzie dom nie jest naszą własnością, ale nikt się o niego nie upomniał, więc teraz jest nasz. W DO jest mnóstwo pustych domów. DO to w skrócie Dzielnica Ogrodowa. Najlepsze zajęli dzicy lokatorzy, chociaż ten też jest niczego sobie. Niektóre pokoje wyglądają nieciekawie, ale poza tym mieszka się tu całkiem znośnie. - Wyciągnęła rękę. - Dwie dychy za podwiezienie i cztery za pokój. - A tak, racja. Postawiłam plecak na werandzie i pogmeralam w środku w poszukiwaniu portfela. Wyjęłam z niego trzy dwudziestki, które położyłam na otwartej dłoni Crank. Weszlyśmy do ogromnego holu z drewnianą podłogą i szerokimi schodami biegnącymi wzdłuż całej długości ściany. Dół schodów lekko skręcał w stronę drzwi wejściowych. Ich podstawa rozlewała się jak miód wylany ze słoika. Na długim łańcuchu przymocowanym do sufitu wisiał ogromny żyrandol z kutego żelaza, tak delikatny i misternie wykonany, że wyglądał jak czarodziejskie dzieło pająka metaloplastyka. W ścianach po obu stronach holu były szerokie przejścia prowadzące do innych pomieszczeń. Po prawej mieściła się ogromna jadalnia z długim, okazałym stołem i dziesięcioma krzesłami z wysokimi oparciami. Na suficie widniało wyblakłe malowidło, a na ścianach zauważyłam bordowo-złotą tapetę, również wyblakłą i gdzieniegdzie odkle-joną. Świeciły się czarne kinkiety rozmieszczone w równych odstępach wokół pomieszczenia - tylko dwa nie działały - a nad parą wysokich okien wisiały karnisze z ciężkimi, starymi, bordowymi zasłonami. - Ładnie, no nie? - Crank stanęła obok. - Nazywamy go kryptą, bo pokój wygląda jak z filmu o wampirach. - Ładny - mruknęłam. Część desek w podłodze zbutwiała. Omijałam je, podchodząc do schodów. Tapeta w holu też była miejscami zdarta albo odklejona, ale jak powiedziała Crank, dalej było całkiem znośnie. W zasadzie wnętrze wydało mi się równie piękne jak fasada. - Najpierw pokażę ci twój pokój. Po drugiej stronie holu, naprzeciwko jadalni, był salon. Zajmował całą lewą część domu. Wysoki sufit. Dwa zakurzone żyrandole. W głębi dwa kominki, a nad gzymsami dwa lustra w pozłacanych ramach. Tak jak jadalnia i pewnie każde inne

12 pomieszczenie w tym domu, salon został ozdobiony sztukateriami. Jedno z okien zabito nierównymi deskami i gwoździami różnej wielkości. - Możesz zająć pokój naprzeciwko mojego - powiedziała Crank, idąc po schodach. - Aha, i uważaj na szesnasty stopień. Liczyłam, żeby ominąć obluzowany stopień, a potem poszłam za Crank szerokim korytarzem. Zatrzymała się przy pierwszych drzwiach po lewej stronie i odsunęła się na bok, żebym mogła wejść do środka. - Zapraszam. Wewnątrz było ciemno i pachniało mokrym drewnem. Crank uderzyła we włącznik światła i mały żyrandol zwisający z gip- sowego medalionu na suficie rozbłysnął światłem. W pokoju była podłoga z szerokich desek oraz dwa wysokie okna. Ostrożnie weszłam do środka. Podłoga skrzypnęła, ale wytrzymała. - Będziesz miała widok na ogród. Materac spleśniał, więc wyrzuciliśmy go dawno temu. Mogę ci przynieść mój stary śpiwór. Mamy bieżącą wodę, ale na twoim miejscu bym jej nie piła. Używaj jej tylko do kąpieli i w toalecie, a wszystko będzie w porządku. Łazienka jest za tamtymi drzwiami. Każdy pokój ma własną. Na razie Novem ładuje wszystkie pieniądze w remont Dzielnicy Francuskiej, ale w końcu i tutaj zaprowadzimy porządek. Powiem bratu, że przyjechałaś. Crank zniknęła, zanim zdążyłam się odwrócić i jej podziękować. Stałam pośrodku starego pokoju, patrzyłam na żelazną ramę łóżka bez materaca, na stary, wypłowiały, owalny dywan na podłodze oraz na marmurowy kominek i gzyms, na którym ustawiono mnóstwo świec o różnym stopniu zużycia. Nad łóżkiem wisiał stary obraz olejny przedstawiający matkę z dwojgiem dzieci, a po obu jego stronach zainstalowano kinkiety, które najwidoczniej nie działały. W rogu stało wysokie biurko, a obok kominka ustawiono długą toaletkę z lustrem z tego samego kompletu. Podeszłam bliżej, zaciekawiona leżącą na niej ludzką czaszką przysypaną kolorowymi koralikami i ozdobioną czarnym cylindrem. Przełknęłam ślinę. Czaszka wyglądała na prawdziwą. Ktoś wsunął jej w zęby stare cygaro. Na toaletce leżały też inne rzeczy: srebrne ręczne lusterko i szczotka do włosów, małe pudełko na biżuterię i pusta butelka po winie z wciśniętą w szyjkę świeczką. Lustro nad toaletką było zamglone i pęknięte w prawym rogu. Spojrzała na mnie z niego milcząca, zagubiona twarz. Trudno się dziwić. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że przedostanę się za Obręcz. Jasne, ludzie tu przyjeżdżali - imprezo-wicze ciągnący na święto Mardi Gras, turyści albo naukowcy chcący zbadać doniesienia o zjawiskach paranormalnych - ale przeważnie omijano to miasto z daleka. Podeszłam do okna i zerknęłam na zarośnięty ogród. W rogu po lewej stronie rósł stary dąb, ale reszta ogrodu była pogrze- bana pod pnączami i długimi szarymi wąsami oplątwy. Trawnikiem zawładnęły małe fioletowe kwiatki i dywan z suchych liści. Posąg anioła ze złamanym skrzydłem oraz z twarzą i rękami uniesionymi do nieba przysłaniały zielone porosty. Po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz. Pod dywanem z liści coś się ruszało. - Przyniosłem frykasy! - zawołał jakiś glos na dole. Tupot stóp i wołanie odbiły się echem w moim pokoju. W otwartych drzwiach ukazała się głowa Crank. - Wrócił Henri. Postawiłam plecak i pudełko na podłodze obok toaletki, a potem zeszłam za Crank po schodach. W połowie drogi zatrzy- małam się, oparłam rękę na żelaznej balustradzie i utkwiłam spojrzenie w grupce stojącej w przedpokoju. Chłopak - domyśliłam się, że to on ma na imię Henri - trzymał nad głową siatkę pomarańczy. Crank i dwoje innych dzieci otoczyły go ze wszystkich stron. Henri musiał być w moim wieku albo trochę starszy, bo jego szczękę i brodę porastała ruda szczecina. Miał ciemnorude, długie włosy związane z tyłu. Ale na widok jego oczu wydałam z siebie zduszony okrzyk. Podobnie jak moje nie były normalne. Tęczówki wydawały się prawie orzechowe, ale były zbyt jasne, zbyt żółte, by mogły uchodzić za normalne. A może mi się przywidziało? Ktoś przeciął siatkę nożem i kilka pomarańczy wypadło, uderzając o podłogę. Rozległa się salwa śmiechu. Wszyscy, oprócz Henriego, upadli na kolana, żeby pozbierać rozsypane owoce. Najmniejsze z dzieci przykucnęło, złapało pomarańczę, a potem odwróciło się i spojrzało mi w oczy. Dziewczynka była mała i drobna, trochę wychudzona, miała ogromne czarne oczy otoczone szarymi obwódkami. Jej twarz była malutka, owalna i biała, nie licząc lekko zaróżowionych ust. Rozczochrane czarne włosy ścięte na pazia sięgały do brody. Na jej piersi spoczywała złota maska ze święta Mardi Gras zawieszona na cienkim sznureczku. Dziewczynka powoli się uśmiechnęła, odsłaniając rząd białych ząbków i dwa bardzo małe, ale bardzo wyraźne... kły. Moje serce zamarło. Czym prędzej odwróciłam wzrok od dziewczynki. Weź się w garść, Ań. Grupka na dole ucichła. Wszyscy się gapili. Na mnie. Serce waliło mi w piersi. Moja ręka powoli puściła balustradę. Od- wróciłam się, a potem sztywno weszłam z powrotem na górę. Co ja tutaj robię, do diabla? Nowy 2 był totalnie odjechanym miejscem. Już wcześniej o tym wiedziałam, ale... Dopiero kiedy wróciłam do pokoju i ruszyłam w stronę plecaka, na parterze rozległy się szepty. Po chwili usłyszałam kroki na schodach.

13 - Crank powiedziała, że szukasz informacji - zagadnął mnie Henri, opierając się plecami o framugę z rękami splecionymi na piersi. Podniosłam plecak. - Już nie. Wszedł do pokoju, kręcąc głową. - Czego się spodziewałaś, pięciogwiazdkowego hotelu? Zgrai nastolatków z komórkami, iPodami i najnowszymi ciuchami od Abercrombie & Fitch? Ugryzłam się w język i nie powiedziałam mu, że iPody to już zamierzchła przeszłość, a Abercrombie & Fitch zniknęli z rynku wiele lat temu. Pochyliłam się i sięgnęłam po pudełko. - Po co ci pistolet? Cholera. Uświadomiłam sobie, że zza paska spodni wystaje mi dziewięciomilimetrówka. Gwałtownie się wyprostowałam. - Mam pozwolenie. Oczywiście nie miałam. - Nie o to pytałem. Naprawdę nie byłam w nastroju, żeby opowiadać o tym, po co tu przyjechałam i dlaczego noszę przy sobie broń. W sumie zaczynałam dochodzić do wniosku, że zapuszczając się do Nowego 2, popełniłam wielki błąd. Henri zagrodził mi drogę. Za jego plecami stała Crank i reszta. Przysłuchiwali się naszej rozmowie z wytrzeszczonymi oczami. Odsunęłam się i zmroziłam Henriego spojrzeniem. - Mógłbyś mnie przepuścić? Po krótkiej i pełnej napięcia ciszy podniósł ręce i odsunął się na bok. - Dobrze, proszę bardzo. Nie wiem, jak zamierzasz się dostać do Obręczy bez samochodu. Jeśli chcesz zawołać taksówkę albo wskoczyć do autobusu Greyhound, życzę powodzenia. Pozostali zarechotali. Wykrzywiłam się w cierpkim uśmiechu. - Dzięki. Potem minęłam go z furią. Dzieci odskoczyły na bok. Wiem, dramatyzowałam i zachowywałam się jak idiotka, ale zęby tej dziewczynki... oczy Henriego... To wszystko wydawało się zbyt znajome, za bardzo mi przypominało o własnej dziwności i spra- wiało, że jak zawsze miałam ochotę uciec. Moje buty głośno stukały, kiedy zbiegałam po schodach. Uważałam, żeby nie stanąć na szesnastym stopniu, i zastanawiałam się, co, do diabła, strzeliło mi do głowy. Chciałam jedynie zdobyć jakieś informacje o matce, przyjechać do Nowego 2 i zajrzeć do szpitalnych akt, być może poznać nazwisko ojca. Nic więcej, tylko nazwisko. Jasne, super byłoby odkryć całą historię rodziny, ale wiedziałam, że to niewykonalne. Poza tym powinnam była wiedzieć, że lepiej omijać Nowy 2 z daleka i zaczekać na Bruce'a i Casey, tak jak obiecałam. Nie przypuszczałam jednak, że w moje ręce wpadnie ten zakręcony list od matki ani że zostanę zaatakowana przez znikającego czubka z jakiegoś obcego kraju. Byłam już w połowie holu, kiedy otworzyły się drzwi i do środka wszedł następny chłopak. Miał spuszczoną głowę i kruczoczarne włosy zasłaniały mu twarz. Jedną ręką ściskał pasek starego plecaka, a drugą zamykał drzwi. Był wysoki. Jakieś metr osiemdziesiąt trzy. Miał na sobie wytarte dżinsy, czarne buty i stary T-shirt z Iron Maiden wypłowiały do jasnej szarości. Na lewym nadgarstku nosił bransoletkę z ciemnej skóry nabijaną srebrnymi ćwiekami. Zamarłam. Jak totalna kretynka. Podniósł głowę i spojrzał na mnie najbardziej olśniewającymi szarymi oczami, jakie kiedykolwiek widziałam. Kątem oka zobaczyłam, że plecak powoli wysuwa mu się z dłoni i uderza o podłogę. Tak bardzo zaschło mi w gardle, że nie mogłam przełknąć śliny. Po mojej twarzy i po kręgosłupie rozlała się fala ciepła. Czarne zmarszczone brwi nadawały mu nieco złowrogi wygląd, ale ostro kontrastowały ze smutnymi oczami otoczonymi gęstymi czarnymi jak atrament rzęsami. Miał fajną twarz, która w zależności od jego nastroju mogła się kojarzyć z poetą albo z twardzielem. Jego usta były ciemniejsze niż usta większości ludzi. Kiedy zmrużył oczy, lekko się zacisnęły. Potem znów się rozluźniły. Zrobiłam krok do tyłu. Czułam się dziwnie, jakby zajrzał w głąb mnie, jakby wiedział, kim jestem. - Już cię szukają. Rozdział czwarty POCZUŁAM NARASTAJĄCY UCISK W GARDLE i od razu przypomniał mi się tamten świr z nożem. Tak mocno przygryzłam wewnętrzną stronę policzka, że pękła skóra, oblewając język ciepłą, bogatą w żelazo krwią.

14 - Kto mnie szuka? - Novem. - Tak - powiedziałam, wiążąc z sobą fakty - już raz próbowali mnie zabić. Nie dam im drugiej szansy. Zdziwiony zmarszczył brwi. - Novem nie chce cię zabić. Crank ominęła mnie i wskoczyła na długi stół pod ścianą, usiadła, a potem zaczęła machać nogami. - On ma rację. Pokręciłam głową. Nic z tego nie rozumiałam. - Skąd wiesz? - Bo Sebastian to mój brat i wie o wszystkim, co się dzieje w Nowym 2. Na tym polega jego praca. Uniosłam brew i spojrzałam na niego, czekając na jakieś potwierdzenie, ale Sebastian milczał. - Bas pracuje dla Novem. Płacą mu za przekazywanie wiadomości, zdobywanie informacji, tego typu rzeczy. - Crank odwróciła kaszkiet daszkiem do tyłu. - No więc komu się naraziłaś, Ari? Czy to ma coś wspólnego z zakrwawionym nożem w twoim plecaku? Powoli zamknęłam oczy i policzyłam do pięciu. Zabiłam człowieka. Widziałam, jak znika. Była tu upiorna dziewczynka z kłami. A teraz ścigało mnie Novem - a może i nie ścigało. Bez względu na to, co mówiła Crank, wolałam założyć, że jednak ścigało. Cholera, jak udało mi się wpakować w ten cały bajzel? Na dodatek ten bajzel nie był mój, lecz mojej matki. Poza tym nie miałam już pewności, czy chcę poznać prawdę. Wysunęłam komórkę z pokrowca na nadgarstku. Bruce mnie stąd zabierze. Wścieknie się, ale po mnie przyjedzie. - Komórki nie działają w Nowym 2 - rozległ się głos Henriego za moimi plecami. Zerknęłam na wyświetlacz. Brak zasięgu. - Dobra. Jest tu jakiś telefon albo budka telefoniczna, z której mogłabym zadzwonić? - Ech, nowicjusze - mruknął chłopiec w wieku Crank i usiadł na schodach, żeby obrać pomarańczę ze skórki. Wyglądał tak dziwnie, że na chwilę odwrócił moją uwagę. Jasnobrązowa skóra. Zielone oczy. I krótkie afro w kolorze ciemnoblond. - Jeśli nie masz forsy albo znajomości, nie znajdziesz tu ani telefonu, ani internetu. Nic oprócz bieżącej wody, prądu i gońców - wyjaśnił Henri. - Witamy w Nowym 2. - Ari urodziła się w Szpitalu Miłosierdzia. Chce znaleźć swoją kartotekę. Możesz jej w tym pomóc, Bas? - zapytała Crank. Sebastian podniósł plecak, unikając jej spojrzenia. - Nie. Powinna wracać do domu. Ruszył na górę. Crank próbowała coś powiedzieć, ale nikt inny nie odezwał się słowem. Słychać było tylko niespieszne kroki Sebastiana. Stojąc przy drzwiach, zerknęłam na schody, a potem jęknęłam, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę mam zamiar pobiec za panem Miłym i Gościnnym. Dogoniłam Sebastiana na piętrze. - Hej, zaczekaj chwilę! Zatrzymał się i lekko się odwrócił. - Słuchaj, jeśli coś wiesz... jeśli wiesz, dlaczego ci ludzie mnie ścigają... Miałam metr siedemdziesiąt, więc byłam niewiele niższa od Sebastiana, ale pod wpływem jego chmurnego spojrzenia po- czułam się malutka. Nie potrafiłam rozszyfrować wyrazu jego twarzy. Zerknął na pozostałych, którzy zebrali się w połowie schodów. Zacisnął zęby i przeszył mnie przenikliwym spojrzeniem. Potem się pochylił i cicho powiedział: - Kilka godzin temu ktoś zadzwonił do Novem, podając twój rysopis i nazwisko... Zawiadomiono wszystkich gońców i łudzi pracujących dla Novem. Czyli praktycznie wszystkich mieszkańców miasta. Mają cię szukać. Doktor Giroux. Pewnie to on zadzwonił. Ale dlaczego? - Ty też dla nich pracujesz. - Chcą cię tylko zobaczyć. Nikt nie wspomniał o robieniu ci krzywdy, więc nic mi nie wiadomo o żadnym pieprzonym nożu, o którym mówi Crank. Tak, pracuję dla nich. Co nie znaczy, że zawsze ich słucham. Pomaszerował przed siebie i zniknął w pokoju na samym końcu korytarza. Ogarnęła mnie fala zmęczenia. Opadły mi ręce. Czułam na sobie wzrok pozostałych. Bardziej niż czegokolwiek innego chcia- łam teraz zostać sama, żebym mogła się pozbierać, pomyśleć logicznie, przetrawić wszystko, co zdarzyło się do tej pory. Jeszcze przed chwilą chciałam uciec, ale ta pochopna decyzja albo odruch - jak zwał, tak zwał - nie przyniosłyby nic dobrego. Było ciemno. Musiałam gdzieś przenocować. Już zapłaciłam. Chyba nie miałam innego wyjścia. Westchnęłam. Wróciłam do pokoju, wzięłam pudełko i usiadłam na dywanie przed kominkiem. Ale szuranie na korytarzu szybko mi uzmysłowiło, że w najbliższym czasie nie mam co liczyć na odrobinę prywatności. Crank, dziwny chłopak i dziewczynka z kłami - która tymczasem włożyła maskę Mardi Gras - weszli do mojego pokoju. Usiedli w kręgu na dywanie. Chłopak przechylił się w stronę kominka i pstryknął palcami nad stertą drewna. Buchnęły płomienie. Potrzymał dłonie nad ogniem, a kiedy już je ogrzał, wrócił do kręgu. - Tonic wielkiego. Taka sztuczka - powiedział, widząc moje rozdziawione ze zdumienia usta. - Co jest w tym pudełku?

15 Jasne, taka odjechana sztuczka. Lepsze to niż inne wyjaśnienie, które nasuwało mi się na myśl. - Rzeczy mojej matki. Gdzieś w głębi korytarza rozległo się bębnienie na perkusji. Potem jeszcze raz i znowu, aż w końcu muzyk złapał rytm. Ściany i podłoga zaczęły wibrować. Tempo rosło, szybkie, wściekłe i naprawdę niezłe, przenikało do mojej skóry i kości, odnalazło drogę do mojego serca i pulsowało w jego rytmie. - ToSebastian - wyjaśniła Crank. - Gra, kiedy ma zły humor. Nie musiałam pytać dlaczego. Też bywałam w złym humorze, jak każdy. W tle usłyszałam bardzo cichą muzykę i wokal. Domyśliłam się, że Sebastian gra do utworu z radia albo z płyty kompaktowej. Cokolwiek to było, mogłabym przy tym tańczyć albo położyć się na podłodze, zamknąć oczy i płakać. Płomienie w kominku sięgały coraz wyżej, cienie tańczyły na ścianach i na czaszce, która zdawała się do mnie uśmiechać, jakby wiedziała coś, o czym ja nie miałam pojęcia. Światło z kominka połyskiwało w kolorowych paciorkach i na czarnej satynie cylindra. Trzeba wymyślić jej imię, pomyślałam, zastanawiając się, co jest bardziej przerażające: czaszka czy dziewczynka, która gapiła się na mnie zza złotej maski czarnymi błyszczącymi oczami. - Tojest Dub - Crank skinęła w stronę chłopca. - A to yiolet. Violet rzadko się odzywa. Dziewczynka nadal tuliła w dłoniach pomarańczę, od czasu do czasu zbliżała ją do nosa, żeby powąchać, ale jej okrągłe oczy skupiały się na mnie. Wyglądała jak jakaś dziwna gotycka lalka z Mardi Gras. I nie wiem dlaczego, ale poczułam do tego dziwnego dziecka sympatię. Mogło mieć najwyżej dziesięć łat. - Chyba podoba jej się twój tatuaż - powiedział Dub, bębniąc palcami w kolana w spodniach khaki. - Tyteż jesteś doue? - Czym? - Doue. Tym miłym słowem Novem określa świrów. Dziwaków. No wiesz... nas - wyjaśnił jednym tchem. Dub kipiał nerwową energią. Jego ciało było w ciągłym ruchu. - Violet ma odjechane zęby. Henri dziwne oczy. Ja znam różne sztuczki. Crank... - Ja niczego nie mam - wtrąciła zawiedziona. - Jestem normalna. - Tak, ale tylko ty potrafisz wszystko naprawić - powiedział Dub. - A jak ci wiadomo - położył jedną dłoń na sercu, a drugą wyciągnął przed siebie, jakby zamierzał zaśpiewać serenadę -w nagrodę za naprawienie lodówki rządzisz tym domem świrów. Crank pochyliła głowę i przewróciła oczami, ale zauważyłam, że komplement ją ucieszył. - A twój brat Sebastian - zapytałam - on też jest normalny? Poza tym, że jest palantem i odjazdowo gra na perkusji. - Sebastian nie lubi o tym rozmawiać. Ale potrafi czytać ludziom w myślach, wiesz? Czuje to, co oni. Czasami aż za bardzo. Nadal słychać było dudnienie perkusji, ale już nie tak wściekłe jak przed chwilą, nie tak szybkie. Teraz rytm był spokojny, pe- łen emocji. Nie umiałam tego opisać inaczej. Nie był to jedynie rytm odbijający się echem w korytarzu, miał w sobie coś więcej. - A ty? - zapytał Dub ściszonym głosem. - Teżdziwnie wyglądasz. - Dzięki. - No wiesz, masz tatuaż na twarzy, białe włosy i trochę odjechane oczy. - Wzruszył ramionami. - Po prostu mówię, że ty też mogłabyś być doue. - Może i ona nie lubi o tym rozmawiać - powiedziała Crank, posyłając mi słaby uśmiech. Odpowiedziałam jej uśmiechem, a potem spuściłam wzrok na dłonie. Toprawda. Nie chciałam o tym rozmawiać. Nigdy nie czułam takiej potrzeby. Nagle zdałam sobie sprawę, że naprawdę nie lubię się nikomu zwierzać. - A niech mnie - powiedział Dub. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że wyciąga nóż z mojego plecaka. - Jest cały ubabrany krwią! - Oddawaj to! - zerwałam się z kolan, wyrwałam mu nóż, .1 potem plecak. - Jeeeju. Sorry. Usiadł z powrotem, zachowując się tak, jakbym robiła z igły widły. Ale to wcale nie była drobnostka. Nie miał prawa szperać w moich rzeczach. Nie miał żadnego prawa. Wrzuciłam nóż do plecaka, mając nadzieję, że krew już zakrzepła i nie pobrudzi mi ubrań. Brawo, Ari. Powinnam była o tym pomyśleć, zanim go tam włożyłam. - Po prostu trzymaj się z dala od moich rzeczy, dobra? Jutro już mnie tu nie będzie. - Mogę spróbować jeszcze raz pogadać z Basem - powiedziała Crank. - Jestem pewna, że pomoże ci w szpitalu, a... - Bez urazy, Crank, ale nie chcę jego pomocy. Crank trąciła Duba łokciem i wstali. Violet nie ruszyła się z miejsca, więc Crank pochyliła się i pociągnęła ją za rękę. - Chodź, Vi. Mroczna dziewczynka syknęła na Crank, ale wstała i wyszła razem z nimi.

16 Crank przyniosła mi śpiwór, a potem czekałam, dopóki za drzwiami mojego pokoju nie zapadła cisza przerywana jedynie naturalnym skrzypieniem i szmerami domu. Wzięłam dwie świeczki z gzymsu i zapaliłam je rozgrzanymi do czerwoności węgielkami z kominka, a następnie postawiłam przed sobą na podłodze. Wreszcie zostałam sama. Nic mi nie przeszkadzało. Żadne dzieci. Żadne perkusje. Nic nie rozpraszało mojej uwagi. Chociaż szczerze mówiąc, potrzebowałam czasu, żeby zebrać się na odwagę i zobaczyć, co jeszcze jest w pudełku. Wzięłam głęboki oddech i na początek otworzyłam dwa małe pudełeczka na biżuterię. W jednym leżał srebrny pierścionek z wygrawerowanym greckim napisem. Pierścionek był wypolerowany, piękny i prosty. Wsunęłam go na serdeczny palec prawej ręki. Pasował idealnie. W drugim pudełeczku znajdował się medalion. Był tak zniszczony, że trudno było rozpoznać widniejący na nim obrazek i odczytać słowa biegnące wzdłuż krawędzi. Możliwe, że przedstawiał słońce, ale nie byłam tego pewna. Odłożyłam medalion z powrotem do pudełeczka, a potem wyjęłam wycinek z gazety. Artykuł dotyczył kobiety, której ścięto głowę w Chicago. Pozostawiła małą córeczkę Eleni i nie miała żadnych innych krewnych. Serce zabiło mi mocniej. O cholera. Moja matka miała na imię Eleni, więc ta kobieta mogła być moją babką. Potem znalazłam wyblakły list napisany do mojej matki. Kochana Eleni, jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że mi się nie udało, podobnie jak wiełu innym przede mną. Zawiodłam cię. Gdy zaczniesz dojrzewać i zmieniać się w kobietę, zrozumiesz, że jesteś inna. Wszystkie przez to przechodziłyśmy. Z tego, czego zdołałam się dowiedzieć, żadna kobieta w naszej rodzinie nie dożyła dwudziestych pierwszych urodzin. Każda z nas zostawia córkę. Wygląda na to, że taki już nasz los. Z tobą będzie podobnie. Chyba że znajdziesz sposób, by zdjąć tę klątwę. Moja matka popełniła samobójstwo, kiedy byłam dziec- kiem. Niczego mi nie zostawiła, ale dowiedziałam się, że jej matka i babka zginęły w identyczny sposób. Wkrótce ja również odejdę. Czuję to w kościach, pod skórą. Zbłiża się mój czas. Próbowałam, byłam u wiełu okułtystów, szarlatanów i księży, ale ta klątwa nadal nade mną wisi i będzie wisiała także nad tobą. Nie poddam się jednak szaleństwu. Nie poddam się. Nie ulegnę pragnieniu, żeby to wszystko zakończyć. Może dzięki temu uda mi się zdjąć klątwę. Znajdź lekarstwo, Eleni. Powstrzymaj ten obłęd, który nas nęka. Szkoda, że nie mogłyśmy pobyć razem trochę dłużej... Zawsze będę przy tobie Mama Łzy zaszczypały mnie w oczy i coraz bardziej ściskało mnie w gardle. Ostrożnie złożyłam list i wsunęłam go z powrotem do koperty. Nie chciałam w to uwierzyć, ale w głębi serca wiedziałam. Tesłowa były prawdziwe. Wszystkie kobiety z mojej rodziny spotykał taki sam los, a teraz nadeszła moja kolej. Ciepła kropla spadła mi na policzek. Wytarłam ją. Pieprzyć to. Nie miałam zamiaru ani umrzeć, ani zajść w ciążę w ciągu najbliższych trzech i pół roku. Tocoś, ta klątwa czy cokolwiek to było, skończy się w moim pokoleniu. Ścięcie głowy babce oznaczało, że ktoś po nią przyszedł i ją zabił, bo nie chciała się poddać szaleństwu i popełnić samobójstwa. Po mnie też coś przyszło na parking za hotelem - do moich dwudziestych pierwszych urodzin pozostało wprawdzie jeszcze trochę czasu, ale facet z pewnością chciał mnie wykończyć. Potarłam twarz dłońmi. Miałam za mało informacji. Pewna byłam jedynie tego, że jestem inna - czułam to przez całe życie - że coś próbowało mnie zabić oraz że kobiety w mojej rodzinie są przeklęte i żadna z nich nie dożywa dwudziestych pierwszych urodzin. Dwudziestych pierwszych. Dwudziestych pierwszych! Oparłam brodę na splecionych palcach, próbując znaleźć odrobinę spokoju i jakąś drogę pośród chaosu, który w ciągu jednej nocy stał się moim życiem. Zabiłam to coś, co przyszło mnie zabić. Może w ten sposób zdjęłam z siebie klątwę. Słaba teoria. Ale... przecież byłam tutaj. W Nowym 2. Jedyne sensowne wyjście to dowiedzieć się czegoś więcej o mojej matce, ojcu i o tym, dlaczego Novem chce się ze mną zobaczyć. Albo zrobić mi krzywdę. Jeden dzień. Poświęcę na to tylko jeden dzień. Obudziłam się z posiniaczonymi łokciami, obolałą głową i sztywnymi plecami. Jeśli czerwień pod powiekami mogła o czymś świadczyć, oznaczała, że przez okno wlewały się promienie słońca. Zacisnęłam powieki jeszcze mocniej, a wtedy coś odgrodziło mnie od światła. Podłoga skrzypnęła. Otworzyłam oczy. Wszystkie mięśnie mojego ciała gwałtownie stężały. Patrzyłam prosto w niebieskie oczy małego białego aligatora. - Pascal, to jest Ari - szepnął dziewczęcy głosik. Violet klęczała, pochylona nad moim śpiworem. Bordową, wysadzaną drogimi kamieniami maskę przesunęła na czubek głowy i trzymała małego białego aligatora tuż nad moją twarzą. Wystarczyło, żeby kłapnął paszczą, a pożegnałabym się z nosem. Wstrzymałam oddech, żeby nie chuchać na jego mleczną skórę. W końcu Violet usiadła na piętach i odwróciła aligatora, żeby pocałować go w pysk.

17 - Grzeczny Pascal - szepnęła, a potem postawiła go na podłodze i opuściła maskę na twarz. W rogach zdobiły ją dwa piórka. Pascal podreptał na korytarz, kołysząc się jak kaczka. Znowu zaczęłam oddychać i usiadłam, nie wiedząc, co powiedzieć do tej dziwnej dziewczynki, która ponownie utkwiła we mnie wzrok. Jej malutkie białe rączki leżały płasko na kolanach, a czarna suknia, którą miała na sobie, wyglądała jak kreacja wieczorowa. Pod spodem zauważyłam rajstopy, które równie dobrze mogły być podkolanówkami przeznaczonymi dla dorosłej osoby - tak czy siak znikały pod suknią. Na nogach miała trochę za duże chłopięce mokasyny. - Totwój aligator? - zerknęłam w stronę drzwi, żeby się upewnić, czy Pascal nie postanowił wrócić. - On do nikogo nie należy. - Violet przechyliła głowę. - Podobają mu się twoje włosy. Są takie jak jego skóra. Odruchowo uniosłam rękę i założyłam luźny kosmyk za ucho. Zapomniałam, że przed snem rozpuściłam włosy. Chciałam ze- brać je wszystkie i odsunąć na plecy, ale z jakiegoś powodu wolałam, żeby Violet nie przypisywała im większego znaczenia, więc pozwoliłam im swobodnie zwisać po bokach twarzy i opadać aż na kolana. - Podobają mu się moje zęby. Są takie same jak jego zęby -powiedziała Violet, mrugając oczami w otworach maski. Siedziałam nieruchomo, prawie zupełnie zastygłam. - Dlaczego masz takie zęby, Violet? - Miałam nadzieję, że to pytanie jej nie zdenerwuje i dziewczynka nie rzuci mi się do szyi. - Żeby jeść, oczywiście. - Przechyliła głowę. - Jesteś inna. Potem wstała i wyszła cicho mimo ciężkich czarnych butów na nogach. Patrzyłam, jak znika z mojego pola widzenia. Byłam trochę zmieszana i czułam zakłopotanie, bo Yiolet budziła we mnie jakąś dziwną fascynację. Ale chodziło o coś więcej niż maski i ostre zęby. W jej obecności miękło mi serce, jakby budził się we mnie instynkt starszej siostry albo matki. Coś podobnego poczuli chyba Casey i Bruce, kiedy po raz pierwszy mnie zobaczyli: niewyjaśnioną więź i potrzebę otoczenia mnie opieką. Pokręciłam głową. Toi tak bez znaczenia. Dziś wieczorem już mnie tu nie będzie. Kątem oka spostrzegłam, że korytarzem idzie Sebastian. Odwrócił się w moją stronę. Na chwilę zwolnił, co wyraźnie świad- czyło o tym, że nie spodziewał się napotkać mojego spojrzenia. Mój żołądek zrobił fikołka. Zaszczypały mnie gorące policzki. Jego szare oczy przyciągały mnie jak dwie fascynujące kałuże płynnej rtęci. No jasne, a rtęć jest trująca, kretynko. Zdałam sobie jednak sprawę, że Sebastian wcale nie patrzy na mnie. Przyglądał się moim włosom. Tak jak inni. Miałam wrażenie, że to trwa wiecznie, ale w rzeczywistości już sekundę później odwrócił wzrok i poszedł dalej. Zamrugałam, żeby ocknąć się z oszołomienia, szybko zebrałam włosy i zaczęłam je zwijać z tyłu. Jednocześnie wstałam i pobiegłam za nim. - Sebastian! Zatrzymał się w połowie schodów. Z wyraźną niechęcią patrzył, jak idę i zawiązuję włosy w węzeł. Próbowałam nie zwracać uwagi na totalne onieśmielenie, które budził we mnie ten facet. Stanęłam dwa stopnie nad nim i rozłożyłam ręce. - Słuchaj, wiem, że mnie tutaj nie chcesz, ale... Naprawdę uważasz, że Novem nie zamierza mnie skrzywdzić? Jeden kącik jego ust leciutko się uniósł, tak jakby Sebastian się uśmiechnął. Albo po prostu się skrzywił. - Tak, naprawdę - odpowiedział. Przygryzłam wargi i podjęłam szybką decyzję. - Jeśli mi pomożesz znaleźć informacje, których szukam, dobrowolnie pójdę z tobą na spotkanie z Nov... Drzwi wejściowe gwałtownie się otworzyły i huknęły w ścianę, wbijając gałkę w tynk. Zwabiona hałasem, na progu salonu stanęła Violet z Pascalem pod pachą. Do domu weszli trzej młodzi mężczyźni. Byli mniej więcej w tym samym wieku: koło dwudziestki. Ten w środku spojrzał na Violet i pokręcił głową. - Witamy w domu odmieńców - powiedział. Jego koledzy parsknęli śmiechem, a on spojrzał na schody. - Werbujecie następną członkinię? - oderwał wzrok od Sebastiana i spojrzał na mnie. - Lepiej ci będzie na bagnach niż z tymi frajerami, skarbie. - Czego chcesz, Ray? - Sebastian tak mocno ścisnął balustradę, że pobielały mu knykcie. Zeszłam o jeden stopień w dół. Z jadalni wynurzył się Dub z pomarańczą w ręku. Kiedy zaczął ją obierać, Ray wyrwał mu owoc z dłoni. - Hej! Ray rzucił pomarańczę na ziemię. - Co, Dub? Tymały zasrany mieszańcu. - Wal się, Raymond. Ray ruszył w stronę Duba. W ciągu kilku następnych sekund zdarzenia rozegrały się jakby w zwolnionym tempie. Violet postawiła Pascala na podłodze, zsunęła maskę na twarz, jakby szykowała się do bitwy, a potem rzuciła się całym swoim małym ciałkiem na Raya. Dopadła go jak ośmiornica, owinęła się wokół jego brzucha nogami i rękami. Jej ostre zęby zatopiły się

18 w jego bicepsie. Wrzasnął, próbując ją z siebie ściągnąć. Udało mu się trochę ją odsunąć, ale nogi i ręce Violet wyciągnęły się i znów kurczowo go złapały. Chłopak zaklął po francusku i jeszcze raz ją szarpnął - tym razem cisnął jej małym ciałkiem przez cały hol. Dziewczynka uderzyła o podłogę i pojechała po gładkiej drewnianej powierzchni. Straciłam panowanie nad sobą. Minęłam Sebastiana i zbiegłam po schodach, a Dub i Crank popędzili pomóc Violet. Dziewczynka wstała o własnych siłach, otarła krew z ust i brody, a potem uciekła tylnymi drzwiami do ogrodu. Kątem oka dostrzegłam, jak nurkuje pod warstwą su- chych liści. Potem odwróciłam się do Raya. W moich żyłach buzowała adrenalina, podsycając wściekłość. Nic mnie tak nie rozjusza, jak widok krzywdzonego dziecka - wiem z autopsji, jak ono się wtedy czuje. - Może zmierzysz się ze mną? - zapytałam i na dokładkę rąbnęłam go w szczękę. Dłoń przeszył mi przyjemny ból, który pobiegł w górę ręki. Raymonda otoczyli koledzy. Byłam gotowa do walki. No, dalej, dupki. Kiedy pierwszy z nich ruszył w moją stronę, obróciłam się na pięcie, chwyciłam go za rękę, przeciągnęłam ją nad swoim ramieniem i rzuciłam gościa na ziemię. Ledwie wylądował na podłodze, poczułam na karku oddech jego kumpli. Mój wzrok napotkał spojrzenie Sebastiana. Jego oczy śmiały się do mnie, zachęcały mnie, wiedziały, do czego jestem zdolna. Uśmiechnęłam się. Trzeci chłopak złapał mnie w pasie. Odrzuciłam głowę do tyłu, szykując się na trzask przy zderzeniu z jego twarzą. Stęknął. Zabolało go o wiele bardziej niż mnie. Obróciłam się i kopnęłam go w brzuch. Padł na ziemię obok kolegi. Zrobiłam krok do tyłu i z walącym sercem obejrzałam swoje dzieło. Dub zagwizdał gdzieś za moimi plecami. Ale ja skupiłam się na Rayu. Tylko on nie leżał jeszcze na ziemi i nadal mógł stanowić zagrożenie. - Pieprzona suka! - warknął, trzymając się za krwawiące ramię. Drugą ręką masował szczękę. Jego twarz była teraz o ton bledsza, niż kiedy wszedł do domu. Prychnęłam i gwizdnęłam z pogardą. Jego twarz zrobiła się czerwona, a usta lekko drgnęły, jakby chciał obnażyć zęby. Sebastian stanął obok mnie. - Ona jest moja - powiedział spokojnym tonem. - Pierwszy ją znalazłem. - Jasne, jak zwykle musisz być najlepszy, co, Lamarliere? -Chłopak splunął, a jego kumple wreszcie pozbierali się z podłogi. - Lepiej szybko ją do nich zaprowadź. Inaczej Grandmere zacznie się zastanawiać. Kiedy zniknęli, Dub wyrwał gałkę ze ściany, żeby można było zamknąć drzwi, a ja gwałtownie odwróciłam się do Sebastiana. - Jestem twoja? Co to miało znaczyć, do cholery? - Ray też pracuje dla Novem. Szukał cię. Ktoś musiał widzieć, jak wchodziłaś tu z Jenną. - Z Jenną? - Z Crank. - Urwał. Minęły cztery sekundy. - Pomogę ci znaleźć te dokumenty. A potem ruszył w stronę tylnych drzwi. No to super. Wzięłam głęboki oddech - czułam, że współpraca z panem Humorzastym nie będzie najłatwiejsza - i wyszłam za nim przez wielkie balkonowe drzwi do ogrodu za domem. Dub i Crank stali na porośniętej oplątwą kamiennej werandzie i gapili się na wybrzuszenie pod warstwą liści. Mimo zimy w mieście było wilgotno, przez co ogród przypominał dżunglę: pachniał ziemią, gnijącymi liśćmi i przenikała go intensywna woń białych kwiatków okalających mury domu. - Już sobie poszli, Vi. Poza tym ominęło cię odjazdowe lanie, które sprawiła im Ari. - Dub podkreślił swoje słowa, markując kilka ciosów w powietrzu i naśladując odgłos ciała uderzającego o podłogę. - Daj spokój, Vivi. Broniłaś mnie. Wyjdź, żebym mógł ci podziękować. Pod liśćmi zamrugało dwoje czarnych oczu. Kiedy Crank mówiła do Violet, przysunęłam się do Sebastiana. - A tak w ogóle, co jej jest? Skąd ma te małe wampirze kły? - Vi nie jest wampirem - odpowiedział ze stłumionym śmiechem. - W ubiegłym roku Dub znalazł ją na bagnach. Mieszkała sama na traperskiej barce. Karmił ją trzy miesiące, zanim tu z nim przyszła. Pojawia się i znika, kiedy ma na to ochotę, lubi dziwne rzeczy, na przykład maski. Albo owoce, których dotyka, ale nigdy ich nie je. Uniosłam brew i zakołysałam się na piętach. - Więc jednak umiesz powiedzieć więcej niż jedno zdanie na raz? Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. - Lepiej już chodźmy. Violet wyjdzie, kiedy będzie gotowa. Rozdział piąty

19 - ŁADNIE TU - POWIEDZIAŁAM, podziwiając Dzielnicę Ogrodową, kiedy szliśmy z Sebastianem w stronę St. Charles Avenue. Mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi. Nie miałam zamiaru dzielić się z nim moimi przemyśleniami. Od razu było widać, że nie jest zainteresowany rozmową. Zresztą wcale mi to nie przeszkadzało. Sama też nie słynęłam z umiejętności in- terpersonalnych. Dotrzymywałam kroku przewodnikowi i zachowywałam myśli dla siebie, omijając pęknięcia w chodniku i gałęzie drzew, które wisiały nisko nad ogrodzeniami, przytłoczone mchem albo ciężkimi pnączami. Gdyby komuś udało się wniknąć w moją duszę, a potem stworzyć miasto, w którym czułabym się najlepiej, wyglądałoby ono właśnie tak jak Dzielnica Ogrodowa. Nigdy wcześniej nie miałam takiego poczucia przynależności. Może dlatego że się tu urodziłam i wiedziałam, że tu mieszkała moja matka. Czułam jednak, że chodzi o coś więcej. O emocje związane z tym miejscem, o atmosferę opuszczenia i lekkiego rozkładu, o dzikość drzew i innych roślin, o niesamowitą aurę otaczającą wielkie stare rezydencje i o mroczne zakątki, do których nigdy nie docierało światło - w głębi zagubionych ogrodów, pustych parceli i po drugiej stronie zabitych deskami okien. Nawet o od-mieńców, którzy się tam zadomowili. O Violet, Duba, Henriego i Crank. Oraz - zerknęłam w bok - o Sebastiana z jego czarnymi włosami, smutkiem w oczach i ciemnoczerwonymi ustami. Urzekła mnie wolność związana z przebywaniem w miejscu, w którym nie liczy się to, kim jesteś, bo ono też jest inne. Nowy 2 był jednak całkowicie zaniedbany. Minęliśmy dom, przed którym siedziała grupka dwudziestoparolatków o wyglądzie artystów. Facet na werandzie grał na dwunastostrunowej gitarze. Jego palce muskały struny, wydobywając romantyczną hiszpańską melodię, a obok niego kobieta w turbanie malowała obraz na płótnie. Z otwartych okien dobiegały czyjeś rozmowy i odgłosy młotków uderzających w drewno. Ktoś leżał w starym hamaku rozwieszonym między kolumnami, a z jego rozluź- nionych palców, rozchylonych na kształt litery V,zwisał skręt. Facet z gitarą podniósł głowę i skinieniem powitał Sebastiana. Minęliśmy jeszcze kilka domów i przeszliśmy na drugą stronę St. Charles Avenue, żeby zaczekać na tramwaj. - Szpital Miłosierdzia, tak? - Tak. Myślisz, że będą jakieś problemy ze zdobyciem tej kartoteki? Sebastian wzruszył ramionami i przeczesał włosy palcami, lecz tylko jeszcze bardziej je potargał. - Raczej nie. - Znasz jakichś Selkirków mieszkających w Nowym 2? Tramwaj toczył się w naszą stronę. Sebastian pokręcił głową, a potem sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Bilet kosztuje dolara dwadzieścia pięć. - Aha... cholera. - Położyłam plecak na ziemi i odpięłam przednią kieszeń, żeby wyjąć dwa dolary. Tramwaj się zatrzymał. Sebastian był już w połowie schodków. Popędziłam za nim, zapłaciłam za przejazd, a potem usiadłam na drewnianej ławce naprzeciw miejsca, które zajął mój przewodnik. Jechaliśmy w milczeniu. Oprócz nas w tramwaju nie było nikogo. W końcu, ku mojemu zaskoczeniu, Sebastian prześlizgnął się na miejsce obok mnie. Przysunęłam się do okna. - No i? - zaczął ściszonym głosem, nie spuszczając wzroku z motorniczego. - Chcesz mi opowiedzieć o kolesiu, który próbował cię zabić? Zetknęliśmy się ramionami. Starałam się nie oddychać zbyt głęboko, bo pachniał naprawdę nieziemsko. - Niekoniecznie. - Spojrzałam przez okno. - Myślisz, że był z Nowego 2? Zmarszczyłam brwi. - Nie wiem, co myśleć. Facet zachowywał się tak, jakby był z innej planety. - Znowu odwróciłam się do okna i mruknęłam: -A przynajmniej z innego kraju. Strzeliłam do niego dwa razy, a on nawet się nie skrzywił. - Wróciły do mnie obrazy z poprzedniej nocy. - Co dziwne... moja matka to przewidziała. Umarła dawno temu, ale wiedziała, że ktoś będzie mnie ścigał. Przeczytałam list, który mi zostawiła, i czary-mary: zjawił się ten facet. - A ty go zabiłaś - powiedział ponuro Sebastian. W jego oczach dostrzegłam smutek, smutek z powodu tego, co musiałam zrobić. - Tak, zabiłam go, jego nożem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Przypomniało mi się, jak napastnik zniknął. Nie byłam pewna, co tak naprawdę się z nim stało. Może umarł, a może ulotnił się, żeby lizać rany. Ale nie zamierzałam opowiadać Sebastianowi tej części historii. Do diabła, nie byłam nawet pewna, dlaczego w ogóle aż tyle mu powiedziałam. Tramwaj lekko się zakołysał, popychając mnie w stronę Sebastiana. Mój nos znalazł się o kilka centymetrów od jego nosa. Za- schło mi w ustach. Poczułam ciepło w brzuchu. Wypełniło mnie poczucie bezpieczeństwa, ale wcale nie było to uspokajające do- znanie. Raczej pełne napięcia, choć zarazem podniecające. Wzrok Sebastiana błądził po mojej twarzy i w końcu zatrzymał się na ustach. Drgnął mięsień w jego brodzie. Wstrzymałam oddech. Wtedy tramwaj się zatrzymał i w porę się ocknęłam, zanim mój tyłek zjechał z gładkiej drewnianej ławki.

20 - Canal Street! - zawołał motorniczy. Sebastian poderwał się i już wysiadał z tramwaju. Szybko wstałam i porządnie objechałam się w myślach. Byłam tu z ważnego powodu, a nie po to, żeby robić maślane oczy do jakiegoś kolesia, tylko dlatego że otaczała go naprawdę mroczna aura i przypadkiem okazał się zabójczo przystojny, a do tego umiał grać na bębnach jak mało kto. Jeśli posiadał równie pokręcone zdolności jak ja, byłam w poważnych tarapatach. - Musimy złapać jeszcze jeden tramwaj. Ten, który odjeżdża z Canal Street. Dowiezie nas w pobliże szpitala. Dalej pójdziemy pieszo. Stamtąd jest już niedaleko - powiedział, kiedy zeskoczyłam ze schodków. Wsiedliśmy do tramwaju przy Canal Street i przez całą drogę milczeliśmy, co wcale mi nie przeszkadzało. Skupiłam wzrok na ruinach dzielnicy handlowej po lewej i na rozciągającym się przed nami śródmieściu. Wieżowce i budynki były w ruinie albo świeciły pustkami - miasto wyglądało jak sceneria apokalipsy. Od razu było widać, że Novem nawet nie tknęło tych miejsc. Wysiedliśmy z tramwaju i pokonaliśmy pieszo mniej więcej lizy przecznice dzielące nas od Szpitala Miłosierdzia. Sebastian od razu przebiegł na drugą stronę ulicy, a ja stałam nieruchomo, podziwiając ogromny budynek. Tow nim moja matka wydała innie na świat. Mój puls przyspieszył. Czy ojciec uczestniczył w porodzie? Czy wszedł tymi drzwiami z bukietem kwiatów? Z balonami? Z wielkim białym misiem? - Ari! - Sebastian stał na chodniku z rękami rozłożonymi w geście mówiącym: „Co się dzieje?". Weź się w garść. Zrobiłam identyczny gest, wkładając w to chyba więcej sarkazmu, niż powinnam, a potem podbiegłam do Sebastiana i ignorując jego pytające spojrzenie, ruszyłam w stronę głównego wejścia. Dogonił mnie w drzwiach. - Powinnaś tu zaczekać. Kiedy drzwi się rozsunęły, z moich ust wymknął się cichy śmiech. - Za słabo mnie znasz. Ja nie czekam pod drzwiami. Weszłam do środka. Już słyszałam jego odpowiedź. „Wcale nie chcę cię poznawać. Wolałbym siedzieć w kącie i marszczyć brwi na każdego, kto ośmieliłby się podejść". Minęliśmy recepcję i ruszyliśmy głównym korytarzem. - Dokumenty będą w komputerze. - Myślałam, że nie macie... - Mamy komputery. Papier nie przetrwa zbyt długo w takim klimacie. Kiedy Novem kupiło Nowy 2, kazało wprowadzić do komputerów wszystkie dane z dokumentów, jakie ocalały. Zatrzymaliśmy się przy windzie. Sebastian wcisnął przycisk i drzwi od razu się otworzyły. Weszliśmy do środka. - Jaki jest plan? Wparujemy do archiwum i weźmiemy to, po co przyszliśmy? - Tak. - No, no. Jestem pod wrażeniem - przewróciłam oczami. Winda zjechała piętro w dół i rozległ się charakterystyczny gong. Wyszłam na korytarz, zanim drzwi zdążyły się do końca otworzyć. Powitała mnie chłodna cisza. Odgłos naszych kroków niósł się echem w pustej przestrzeni. Próbowałam nie myśleć o tym, co znajduje się w piwnicy większości szpitali, ale i tak poczułam ciarki na plecach. Sebastian skręcił w lewo i otworzył drzwi z napisem: ARCHIWUM. Potem po prostu wszedł do środa, jakby był właścicielem tego miejsca. Zaczęłam nabierać podejrzeń. Szło nam zdecydowanie zbyt gładko. W środku stały cztery biurka. Przy dwóch było pusto, a przy dwóch następnych siedziały kobiety, które spojrzały na nas znad monitorów. Minęły co najmniej trzy sekundy, zanim zdały sobie sprawę, że nie jesteśmy pracownikami szpitala, lecz parą nastolatków. W dodatku dziwnych, ubranych w dżinsy i czerń i bez wątpienia mających jakieś złe zamiary. Bo w zasadzie mieliśmy złe zamiary. Na tę myśl szeroko się uśmiechnęłam. Starsza kobieta wstała i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. Nagle Sebastian znalazł się obok niej - tak szybko, że nawet nie zauważyłam, kiedy to zrobił. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Zamknęła usta jak urzeczona, zahipnotyzowana jego spojrzeniem. Pochylił się i szepcząc coś, musnął jej ucho ustami. Kobieta zamrugała. Druga kobieta siedziała przy biurku, najwyraźniej nie mogąc się poruszyć. Była porażona widokiem Sebastiana i swojej współpracowniczki zamkniętych w intymnym uścisku i nie zważających na to, co się dzieje wokół. Ręka Sebastiana odsunęła się od policzka pierwszej kobiety, a wtedy ta opadła z powrotem na krzesło z szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami, zagubiona w jakiejś fantazji swojego umysłu. Sebastian odwrócił się do drugiej kobiety. Moje serce biło jak szalone, jakbym była świadkiem jakiejś intymnej sceny. Czegoś, czego nie powinnam oglądać. Zastygłam jednak w miejscu. Nie mogłam się poruszyć, wyjść ani odwrócić wzroku, chociaż bardzo chciałam to zrobić. Kiedy Sebastian podszedł bliżej, młodsza kobieta wstała. Był od niej wyższy o głowę i zupełnie spokojny, bardzo skupiony. Kiedy wyciągnął rękę i przesunął palcem po jej policzku, jęknęła, jakby przez całe życie marzyła, żeby ktoś dotknął jej twarzy w ten sposób. Jej też szepnął coś do ucha i już po chwili kobieta bujała w obłokach tak jak jej współpracowniczka. Sebastian spojrzał na mnie. Otworzyłam usta. Żar zalewał mi brzuch powolną zdecydowaną falą. Klaustrofobiczne, dławiące uczucie. Odchrząknęłam. - Fajna sztuczka. Jesteś jakimś hipnotyzerem czy co? Patrzył mi w oczy sekundę dłużej, niż to było konieczne,

21 i znowu zaczęło we mnie wzbierać ciepło. Po chwili jednak odsunął młodszą z kobiet od biurka, spojrzał na monitor i zaczął stukać w klawiaturę. - Nazwisko matki? Podeszłam do komputera. - Eleni Selkirk. - Twoja data urodzenia? - Dwudziesty pierwszy czerwca dwa tysiące dziewiątego roku. - Jakieś wady wrodzone, znaki szczególne? Cesarskie cięcie czy poród naturalny? O tak, jedna, wielka wada wrodzona, chciałam powiedzieć. Ale ostatecznie zmieniłam zdanie. - Żadnych wad. A o porodzie nic nie wiem. Znowu coś napisał. Potem odsunął się na bok. - Jest. Dziecko o nazwisku Selkirk. Płeć żeńska. Ojciec nieznany. Przebiegłam wzrokiem po ekranie. Nie mogłam w to uwierzyć. Toniemożliwe. Nazwisko ojca musiało gdzieś tu być. Okazało się jednak, że w akcie urodzenia nie ma nic, o czym bym już nie wiedziała. - Nic tu nie ma. Sebastian pochylił się i kliknął na zakładkę „płatności". - Spójrzmy, kto zapłacił rachunek. Znajdziemy tam dane ubezpieczyciela i ewentualnie innych osób objętych polisą. Jasne, powinnam była na to wpaść. Gdybym mogła sekundę pomyśleć, pewnie bym wpadła. Na ekranie wyświetliły się informacje o płatności. Dane osoby ubezpieczonej. Polisa obejmowała tylko Eleni. Ale część rachunku pokrył ktoś inny. - Josephine Arnaud. Kto to jest, do cholery? Sebastian gwałtownie się wyprostował. Zacisnął zęby i spo-chmurniał. Powoli przeczesał włosy palcami, a potem wbił we mnie wzrok i naprawdę wkurzony powiedział: - Josephine Arnaud to moja babcia. Kobiety przy biurkach zaczęły się poruszać, wychodząc z tego dziwnego transu, w który wprowadził je Sebastian. Mój prze- wodnik wcisnął klawisz, wracając do głównego menu, chwycił mnie za ramię i popchnął w stronę drzwi. - Chodź, porozmawiamy po drodze. Nie otrząsnęłam się jeszcze z szoku po tym, co powiedział, ale zanim zdążyłam dojść do siebie, wyprowadził mnie za drzwi. - Zaraz, chwilę, po drodze dokąd? - Byliśmy już na korytarzu. Wyrwałam rękę z jego uścisku. - Do cholery, Sebastian! Co się tutaj dzieje? Wiedziałam, że zachowuję się zbyt głośno, ale w tamtej chwili miałam głęboko gdzieś, czy ktoś mnie usłyszy. Sebastian wepchnął mnie do najbliższego pomieszczenia. Traf chciał, że to była kostnica. Odsunęłam się od drzwi. - No i? - Novem składa się z dziewięciu rodzin... - Słuchaj, nie potrzebuję żadnej pieprzonej lekcji historii. Słyszałam o tych dziewięciu rodzinach. Jak każdy. Sebastian pokręcił głową i w jego szarych oczach pojawił się błysk rozdrażnienia. - Ludziom z zewnątrz tylko się wydaje, że wszystko wiedzą. Josephine, moja babcia, jest głową rodziny Arnaudów. Arnau- dowie to jedna z dziewięciu rodzin, które trzynaście lat temu kupiły Nowy Orlean. Z moich ust wyrwał się krótki śmiech. Ale Sebastian się nie śmiał. Był śmiertelnie poważny. - Część Nowego 2 należy do twojej rodziny. - Zaczęłam chodzić w kółko i jeszcze raz z niedowierzaniem parsknęłam śmiechem. - A w dodatku twoja babunia znała moją matkę i pokrywała jej wydatki na lekarza. Niech to szlag! Odwróciłam się do niego plecami i oparłam dłonie na biodrach. W moich żyłach płynęła złość, a spojrzenie powoli przesuwało się po sterylnym pomieszczeniu: po stole sekcyjnym oraz dwóch stołach z ciałami pod niebieskimi prześcieradłami, ustawionych pod ścianą składającą się z małych prostokątnych drzwiczek, za którymi prawdopodobnie leżały następne ciała... Niewiarygodne. Odwróciłam się gwałtownie, powstrzymując chęć natychmiastowej ucieczki z trupiarni. Stanie plecami do dwóch martwych ciał zdecydowanie nie należało do pokrzepiających doznań. Pokręciłam głową i cicho zaklęłam. Nic z tego nie rozumiałam. Ostrzeżenie mojej matki, napaść, znikający martwy facet. Klątwa, która najwidoczniej dosięgła także mnie, a teraz jeszcze to: szefowa Novem płacąca rachunek za pobyt mojej matki w szpitalu. Czy w takim razie Novem wiedziało o moim istnieniu? Dlaczego jego członkowie chcieli się ze mną zobaczyć? Może szukali mnie przez te wszystkie lata? - I co teraz? Mam pójść pogadać z kochaną babcią? Zapytać ją, dlaczego próbowała mnie zabić? Potarłam dłońmi twarz i pokręciłam głową. Nadal nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. - Tak, taki był plan. Chyba powinniśmy z nią porozmawiać. - Jasne. Przecież właśnie na tym polega twoja praca, no nie? Robisz, co ci każą. - Cofnęłam się. Przypływ paranoi podsycał mój strach, który buzował jak płyn do zapalniczki na rozgrzanych węglach. - Dzięki, nie skorzystam. Chyba pora się rozstać. Wycofałam się za stół sekcyjny, zwiększając dystans, który dzielił mnie od Sebastiana. Moje dłonie zacisnęły się na zimnej krawędzi. Byłam gotowa rzucić w niego stołem, gdyby odważył się drgnąć w podejrzany sposób. Jeden kącik jego ust uniósł się lekko, nadając twarzy wyraz, który mógł być uśmiechem.

22 - Gdybym chciał ci zrobić krzywdę, raczej by mnie to nie powstrzymało. Szybko zerknęłam przez ramię, szukając innego wyjścia z kostnicy. Ale było tylko jedno. Sebastian zagradzał mi jedyne drzwi. Patrzył na mnie cierpliwie, jak rodzic czekający, aż dziecku minie napad złości. Miałam ochotę uderzyć go w twarz, żeby przestał. - Ari - powiedział wreszcie. - Josephine Arnaud to jędza i manipulatorka, ale nie jest morderczynią. Novem nie zatrudnia obcokrajowców uzbrojonych w noże, ręczę ci za to własnym życiem. Skoro znała twoją matkę, to pewnie zna wszystkie odpowiedzi, których szukasz. Nie pozwolę, żeby ani ona, ani ktokolwiek inny cię skrzywdził. - Nawet mnie nie znasz! Nawet nie chcesz mnie poznać, więc dlaczego, do cholery, miałbyś mnie chronić? Przez chwilę milczał i nie potrafiłam zgadnąć, o czym myśli. Jego oczy pociemniały i stały się stalowoszare. Kilka razy drgnął mu mięsień w brodzie. W końcu powiedział: - Jesteśmy tacy sami. Wiem, jak... - Och, litości. Nie wiesz, jasne? Nic nie wiesz. Nie masz pojęcia, jak to jest... - ... być innym? Świrem wśród świrów? Zdziwiłabyś się. Ari, jesteś w Nowym 2. Połowa tutejszych dzieciaków nawet nie cho- dzi do szkoły. Chodzą do pracy. Do pracy! Druga połowa to No-vem, a oni są bardziej popieprzeni, niż możesz sobie wyobrazić. Bardzo duża część mnie chciała podjąć to wyzwanie, powiedzieć mu, jakie ze mnie dziwadło, ale ostatecznie ugryzłam się w język. Nie było warto. Zresztą on też nie zamierzał mi opowiedzieć o swoich odjechanych hipnotyzerskich zdolnościach. Po co miałabym zdradzać swoje tajemnice? - Mniejsza o to - powiedział w końcu i otworzył drzwi. -Rób, jak chcesz. Pieprzyć go. Niech sobie idzie, jeśli taka jego wola. Poradzę sobie sama. Zawsze lepiej radziłam sobie sama. Tobył Nowy 2, królestwo zjawisk paranormalnych. Jeśli istniała jakaś szansa, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o wiszącej nade mną klątwie, to musiała być gdzieś tutaj. Nie potrzebowałam Sebastiana. Jasne, twoja matka tutaj mieszkała, a jednak nie udało jej się uniknąć kłątwy. Lekko przygryzłam wewnętrzną stronę policzka. Nadal była zraniona. Kiedy zdałam sobie sprawę ze swojego położenia, westchnęłam z rezygnacją. - Co wiesz o klątwach? Sebastian zastygł. Wiedziałam, o czym myśli: że powinien po prostu wyjść, pozbyć się mnie i mojego niewyparzonego języka, i że tak byłoby dla niego najlepiej. Cofnął się i zamknął drzwi, a potem odwrócił się do mnie. Nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, że jest piekielnie wkurzony. Mniej więcej tak wkurzony jak ja. - Coś tam wiem - odpowiedział. - Dlaczego pytasz? Przypomniały mi się listy. Moje przodkinie - wszystkie przeklęte i martwe przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. I chociaż bardzo chciałam, nie mogłam temu zaprzeczyć. Wiedziałam, że to się dzieje naprawdę. Czułam to. Martwy facet, moje włosy, listy. Towszystko było prawdziwe. - Bo moja rodzina jest przeklęta. Ja jestem przeklęta. I nie chodzi o to, że mam gówniane życie i jestem inna niż wszyscy. - Tak, tak wyglądała prawda, ale kiedy mówiłam o niej głośno, brzmiała jak stek bzdur. - Słuchaj, ktoś musi mi tylko wskazać właściwy kierunek. Chcę, żeby to „coś" się ode mnie odczepiło. Zrobię wszystko, żeby tak się stało. Złość, którą przed chwilą czułam, ustąpiła miejsca rezygnacji i poczuciu porażki. Opadły mi ręce i ogarnął mnie chłód, jeszcze większy niż ten otaczający zwłoki w kostnicy. - Słuchaj - powiedział Sebastian - znam kogoś, kto umie zdejmować klątwy... Zaprowadzę cię do najpotężniejszego kapłana wudu w Nowym 2. Potem pozwolisz, żebym ci pokazał Vieux Carre. Na koniec razem pójdziemy porozmawiać z Josephine o twojej matce. Musiałam wyglądać jak zając w świetle przednich reflektorów samochodu. Nie spodziewałam się usłyszeć takich słów, zwłasz- cza po tym, jak mu zarzuciłam, że też ma nieczyste sumienie. - Eee... - Jak miałam na to odpowiedzieć, do cholery? - No dobra. Na twarzy Sebastiana pojawił się uśmiech, tworzący dwa dołeczki w policzkach. Święta Mario, Matko Boża. Na chwilę dosłownie zaparło mi dech w piersiach. - W porządku - powiedział, nadal się uśmiechając. - A teraz się stąd wynośmy. Strasznie tu zimno. Rozdział szósty

23 CRANK MIAŁA RACJĘ. Większość działań i pieniędzy Novem - jeśli nie wszystkie - skupiało się na odbudowie Dzielnicy Francuskiej albo, jak nazywał ją Sebastian, Vieux Carre. Kiedy wolnym krokiem szliśmy wzdłuż Bourbon Street, widziałam, że budynki zostały wyremontowane, każda szyba w oknie, każda okiennica i każde żelazne ogrodzenie były odnowione. Naprawiono nawet chodniki, które, jak powiedział Sebastian, nazywano tu banąuettes. Niczego nie pominięto, wszystko wyglądało dokładnie tak, jak na dawnych pocztówkach przedstawiających Dzielnicę Francuską. Taczęść miasta tętniła życiem. Totutaj zarabiało się pieniądze. Tuprzychodzili turyści. Karnawał nadal przyciągał ogromne tłumy. A Mardi Gras właśnie trwał w najlepsze. Rozpoczął się szó- stego stycznia. Za kilka tygodni, w lutowy wieczór poprzedzający Tłusty Czwartek, miały go zakończyć największe parady i bale. Tymczasem organizowano bale co weekend, odbywały się lokalne parady, a sprzedawcy handlowali maskami i kostiumami, które rozchodziły się jak świeże bułeczki. W dzielnicy panował gwar. Było to wypełnione energią miejsce z otwartymi szeroko drzwiami barów, antykwariatów, re- stauracji, klubów i pensjonatów. Ulicami człapały muły ciągnące wózki. Na ruchliwych skrzyżowaniach grali muzycy. Przejeż- dżały tędy jedynie nieliczne samochody dostawcze - w dzielnicy obowiązywał zakaz ruchu pojazdów osobowych, „żeby chronić atmosferę i historię", jak wyjaśnił Sebastian. - Toaleja Wudu - powiedział, kiedy skręciliśmy w Dumaine Street. Ulica była barwną mieszanką domów i sklepów sprzedających głównie akcesoria wudu. - Takie miejsca jak to - wskazał mieszczący się na parterze sklep zapełniony małymi woreczkami, zwojami z zaklęciami, relikwiami, figurkami, trójkątnymi szalami i ręcznie robionymi laleczkami - to pułapka na turystów. Kiedy przechodziliśmy obok, ze sklepu wyszła wycieczka z przewodniczką przebraną za królową wudu Marie Laveau. - Gdzie są prawdziwe sklepy? - Zeszłam z chodnika na ulicę, żeby ominąć wycieczkę. Sebastian włożył ręce do kieszeni. - Na zapleczach, w podwórzach, w prywatnych domach, na bagnach... Weszliśmy z powrotem na chodnik i ruszyliśmy wzdłuż długiego szeregu domów po obu stronach ulicy. Zrobiło się trochę ciszej, ale wcale nie mniej kolorowo - domy pomalowano jaskrawymi farbami charakterystycznymi dla stylu karaibskiego. Długie drewniane okiennice były ozdobą otwartych okien, które wpuszczały do środka bryzę znad rzeki. Ale nawet tutaj, w części mieszkaniowej, królowało wudu. Każde drzwi, każdą balustradę i bramę zdobiły koraliki, kwiaty, świece wotywne, afrykańskie woreczki, ręcznie robione lalki, piękne chusty, świecidełka i podobizny świętych. Sebastian zatrzymał się przed jedną z takich bram. Furtka z kutego żelaza zaskrzypiała, kiedy ją popchnął. Weszliśmy do zimnego tunelu, w którym odgłosy naszych kroków odbijały się od sklepionego sufitu przejścia łączącego wzniesione po obu stronach domy w stylu Indii Zachodnich. Kiedy z ciemności wyszliśmy na zalane jaskrawym słońcem wielkie, otoczone murem podwórze, do oczu napłynęły mi łzy. Z fontanny pośrodku tryskała woda i wszędzie były ptaki -ćwierkały, trzepotały skrzydłami i skakały po drzewach. 2 wielkiego bananowca rosnącego w lewym rogu, w głębi podwórza, zwisały chusty i koraliki. - Tędy - cicho powiedział Sebastian. Ruszyłam za nim ceglaną ścieżką ku kamiennej werandzie zrośniętej z parterem domu. Na całej długości parterowej ściany powstawiano drzwi balkonowe. Tepośrodku były otwarte, podparte roślinami w doniczkach i prostą drewnianą rzeźbą przedstawiającą Dziewicę Maryję naturalnej wielkości, Z koralikami na szyi. Pomieszczenie wypełniał dym kadzidełek. Drobne cząsteczki kurzu i smużki dymu unosiły się w rozproszonych snopach sło- necznego światła. W pokoju pełno było różnych rzeczy. Dziwnych. Starych. Tandetnych. Było ich tak dużo, że nie mogłam się skupić. - Sebastian Lamarliere - powiedział głęboki, śpiewny głos z silnym francuskim akcentem. Zza rogu wyszła postać w zwiewnej szacie z szerokimi rękawami, która muskała jej bose stopy. Ciemna skóra i oczy. Krótko przystrzyżone, siwe kręcone włosy. Dwa wielkie koła w uszach. Jedną dłoń zdobiły pierścionki, a w drugiej tkwił bukiet stokrotek. Zamurowało mnie. Po raz pierwszy w życiu nie byłam w stanie rozpoznać czyjejś płci. Moje spojrzenie ześlizgnęło się na szyję w poszukiwaniu jabłka Adama, ale zakrywała ją kolorowa chusta, której końce spływały na plecy. - Jean Solomon - powiedział z szacunkiem Sebastian. Wymówił to po francusku. WeFrancji „Jean" jest imieniem męskim. W takim razie to facet. Jean wszedł za długą ladę i wyjął wazon na kwiaty. - Todla Legby - powiedział, wąchając stokrotki, które następnie wstawił do wazonu. Skinął na nas, żebyśmy podeszli bliżej. Jego życzliwe, mądre spojrzenie i łagodny ton trochę mnie uspokoiły. Lekko się uśmiechnęłam, nie wiedząc, co powiedzieć. Upłynęło kilka niezręcznych minut, zanim w końcu odsunął wazon i oparł łokcie na ladzie. - Z jakąż to ciekawą sprawą przychodzisz do mojego sklepu, Bastianie? - Spojrzał na mnie z ukosa, rozbawiony, lecz jedno- cześnie poważny, czujny i tajemniczy. - Sebastian przyprowadził mnie tu, żeby zapytać, czy umiałby pan zdjąć ze mnie klątwę... starą klątwę. Uniósł brew zdziwiony moimi słowami albo tym, że odpowiedziałam zamiast Sebastiana - trudno było zgadnąć.

24 - Starą, tak? - Oparł brodę na jednej dłoni. - Uroczy tatuaż. Jak się nazywasz, cherel - Ari. - A co ofiarujesz loa w zamian za zdjęcie klątwy, Mademoiselle Ar-iii? Wiedziałam, że loa to duchy, które przyzywa na pomoc kapłan wudu, a Legba pośredniczy między kapłanem a światem duchów. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie wzięłam jednak pod uwagę zapłaty. A pieniądze powoli mi się kończyły. - Wiesz co - zaproponował Jean - zobaczymy, co to za klątwa, i loa ci powiedzą, czego chcą za jej zdjęcie, c'esr boni Odetchnęłam z ulgą. - Dzięki. Puścił do mnie oko, co wywołało uśmiech na mojej twarzy i sprawiło, że trochę się odprężyłam. Jesteśmy na dobrej drodze. Jean wyszedł zza lady, zapraszając mnie i Sebastiana do wielkiego kwadratowego pokoju zapełnionego różnymi przedmiotami i krzesłami, ale pustego pośrodku. Na przeciwległej ścianie był szeroki ołtarz upaćkany zakrzepłym woskiem świec i krwią, zastawiony małymi bożkami wudu i podobiznami świętych, jedzeniem i świecidełkami. Zauważyłam też zdjęcie kobiety w turbanie i wielki krucyfiks. U jego podstawy leżał zwinięty żółty wąż. Był mały, ale ja bałam się nawet małych węży. Krew odpłynęła mi z twarzy i poczułam elektryczne mrowienie strachu. Moje ręce i nogi zdrętwiały, a serce zaczęło walić jak jeden z bębnów Sebastiana. Zamarłam i nie byłam w stanie się ruszać. Dystans. Tak, trzymaj się od niego z daleka. - Wszystko w porządku - powiedział Sebastian, wyczuwając moje przerażenie. - Węże pomagają kapłanowi się skupić i połączyć z duchami. - Chodźcie, chodźcie - zachęcał nas Jean. Zamknął drzwi balkonowe, a potem podszedł do ołtarza, uniósł węża i ułożył go sobie na ramionach. Kiedy zapalał świece, końcówka gadziego ogona oplotła mu szyję. Wszystkie wioski na moim karku stanęły dęba. Jean odwrócił się i zrobił dwa kroki w naszą stronę. Wiedziałam, że po trzecim ucieknę. Nie byłam w stanie tego kontrolować. Wąż gapił się prosto na mnie. Jean zatrzymał się jednak, wziął głęboki oddech i zamknął oczy. - Legba - szepnął w nabożnym skupieniu, unosząc dłonie, żeby pogłaskać węża. - Papa Legba, otwórz przede mną bramę, abym mógł wejść. Kiedy wrócę, oddam cześć loa. Papa Legba ouvri baye-a pou mwen, pou mwen pase. Le ma tounen, ma salyie lwa yo. Papa Legba ouvri baye-a pou mwen, pou mwen pase. Le ma tounen, ma salyie lwa yo. Jean w kółko powtarzał zaklęcie, aż zaczęło przypominać piosenkę. Mówił coraz szybciej. Kołysał się, nucąc, i wprowadzał się w stan przypominający głęboki trans. Wąż poruszał się w przód i w tył razem z Jeanem, balansując na swój przerażający gadzi sposób, ale nawet na chwilę nie spuszczał mnie z oka. Ja i Sebastian też zaczęliśmy się kołysać. Nagle Jean zastygł i stanął jak wryty. Omal nie wyskoczyłam ze skóry. Minęło sześć sekund. Liczyłam je, próbując uspokoić rozpędzony puls, ale nic to nie dało. Jean powoli otworzył oczy, które wyglądały jednak inaczej niż przed chwilą. Były zamglone. Uśmiechnął się i powiedział kilka niezrozumiałych słów, patrząc na nas albo na wskroś nas - nie byłam pewna. - Czego szukasz? Głośno przełknęłam ślinę, zerkając na Sebastiana. Wyglądał na równie przestraszonego jak ja i był trochę bledszy niż zwykle. Powoli zaczerpnęłam tchu, żeby się uspokoić. Zauważyłam, że Jean odchylił głowę do tyłu i utkwił wzrok w wentylatorze pod sufitem. - Eee... - Odchrząknęłam. - Szukam sposobu, który pozwoli zdjąć ze mnie klątwę. Poruszył się tak szybko, że nawet nie zauważyłam, kiedy wyprostował głowę i przeniósł wzrok. Za szybko jak na człowieka. Jeszcze przed chwilą jego oczy wpatrywały się w sufit, a teraz patrzyły prosto na mnie. Zamarłam. Wąż uniósł łeb i odsunął się od ramienia Jeana. Gapił się na mnie. A potem rozpętało się piekło. Jean albo Papa Legba - kimkolwiek teraz był - wrzasnął i zaczął podskakiwać, jakby ktoś podłożył pod nim ogień. Wąż upadł na podłogę i wpełzł pod ołtarz, odwracając łeb, żeby na mnie syknąć. Wybuchła zaciekła kłótnia między Papą Legbą a Jeanem Solomonem. Tasama osoba, dwa różne głosy. Powoli zaczęłam się wycofywać, chwytając kawałki zdań wypowiadanych łamaną angielszczyzną, po francusku i w innych językach. Sebastian złapał mnie za rękę, a Jean mruknął pod nosem: - Ona nie może skrzywdzić... - I nagle wrzasnął: - Uaa! Legba się nie boi! - Rozejrzał się i podbiegł do mnie, wyciągnął szyję i zbliżył twarz do mojej. Nie byłam w stanie się poruszyć. - MNIE NIE PRZESTRASZYSZ! Żyły na głowie Jeana Solomona nabrzmiały. Jego twarz trzęsła się z gniewu. Potem się wyprostował i pomaszerował z po- wrotem do ołtarza, dziko gestykulując.

25 - Hańba, hańba, hańba! Po chwili spokojny głos Jeana: - Ciii. Ciii. Ciii... I niezrozumiałe, kojące mamrotanie, kiedy Jean próbował ugłaskać rozzłoszczonego ducha. Kolejne słowa pełne złości. A potem Jean Solomon zgiął się wpół i zapadła cisza przerywana jedynie dudnieniem krwi w moich uszach i śpiewem ptaków na zewnątrz, które na nowo rozpoczęły swoje trele. Moje ciało pokryła gęsia skórka. Brutalnie ściskałam rękę Sebastiana, ale nie cofał dłoni. Prawdę mówiąc, ściskał mnie równie mocno, jak ja jego. Jean się wyprostował. Kiedy do nas podszedł, wyglądał na zmieszanego, zakłopotanego i trochę przestraszonego. - Musicie już iść - powiedział. Jego głos stał się bardziej kobiecy i zmęczony. - Ale... - Przykro mi, panno Ari, ale loa pani nie pomogą. Poczułam rozpaczliwy skurcz żołądka. - Niech pan posłucha, mogę zapłacić. Zdobędę pieniądze. Proszę, muszę się czegoś dowiedzieć. Czegokolwiek. Co on powiedział? Jean popchnął nas w stronę drzwi balkonowych i nacisnął klamkę, żeby się otworzyły. Wykonał gest w stronę podwórza. - Proszę, idźcie już. Zawahałam się, ale Sebastian pociągnął mnie za sobą. Jean stal ze spuszczoną głową, lecz gdy tylko znaleźliśmy się na po- dwórzu, ze zdziwieniem zobaczyłam, że wyszedł za nami i cicho zamknął za sobą drzwi. Mówił ściszonym głosem. Najwidoczniej nie chciał, żeby ktoś usłyszał. - Zhańbiłem moje loa twoją obecnością przed ołtarzem. Tomoja wina, bo nie dostrzegłem, kim naprawdę jesteś, póki nie połączyłem się z Legbą. Nie wolno ci tutaj przychodzić. - Dlaczego? O czym pan mówi? - Zacisnęłam dłonie w pięści. Miałam ochotę krzyczeć z wściekłości. - Co jest ze mną nie tak, do cholery? W jego oczach błysnął smutek. - Mam nadzieję, że nigdy się tego nie dowiesz. A potem się odwrócił i pokręcił głową. - Proszę, Jean - powiedziałam błagalnym tonem. Tenczłowiek widział moją klątwę. Wiedział, czym jest, był jedyną osobą, która to wiedziała. - Potrzebuję pomocy. Jezu Chryste, nienawidziłam błagać. Nienawidziłam tak bardzo, że poczułam ucisk i gorycz w piersi. Jean westchnął, a potem znowu pokręcił głową, jakby zamierzał zrobić coś, czego nie powinien. Odwrócił się od drzwi. - Chcesz poznać przeszłość, chcesz się dowiedzieć, jaka klątwa na tobie ciąży? Zetrzyj kość Alice Cromley na proch, na pył lekki jak kurz, a wtedy się dowiesz. Tekości opowiedzą ci całą historię. Bastian wie, prawda? Sebastian pokiwał głową, co chyba ucieszyło Jeana. - Powodzenia, chere. Wszedł do środka i zamknął drzwi. Odwróciłam się do Sebastiana. - Proszę, powiedz, że on żartował. Sebastian wziął mnie za ramię i z powrotem poprowadził przejściem. - Niestety, Jean mówił śmiertelnie poważnie. Pieprzone dziwolągi. Wyrwałam ramię z jego uścisku i pomaszerowałam tunelem z powrotem na Dumaine Street. Nie oglądając się na Sebastiana, wypadłam na ulicę, trzasnęłam furtką i ruszyłam na południe. Chciałam jedynie odrobiny normalności w swoim życiu. Tylko tyle! Dlaczego tak cholernie trudno było ją znaleźć? Dlaczego? Łzy szczypały mnie w oczy - głupie, palące łzy, które otarłam grzbietem dłoni. W mojej piersi wzbierał krzyk, napierał na serce i żebra, sprawiał mi piekielny ból. Wzięłam głęboki wdech i... Oślepił mnie jaskrawy błysk. Grot potwornego bólu przeszył mi mózg, wywołując krzyk. Złapałam się za głowę i padłam na kolana na środku ulicy. Zgięłam się wpół, wbijając łokcie w bruk, i zaczęłam ciągnąć się za włosy, bo ból zalał każdy zakątek mojej czaszki, a potem wrócił, żeby dalej siać zniszczenie. Krzyknęłam jeszcze raz, czując, jak fale cierpienia przelewają mi się przez głowę. Nie mogłam tego wytrzymać... nie mogłam wytrzymać. Czyjeś dłonie zacisnęły się na moich ramionach i podniosły mnie z ziemi. Otworzyłam oczy, ale nic nie widziałam, ból mnie oślepił. Mój mokry policzek ocierał się o jakiś materiał. O koszulę Se- bastiana. Ten zapach. Ten głos. Mówił coś, ale nie rozumiałam słów. Jego usta i ciepły oddech były tuż przy mojej skroni. Szeptał. Przytuliłam się do niego, szukając otuchy, pocieszenia, ucieczki od bólu, który nie ustawał. Każdy krok Sebastiana wibrował w mojej głowie. I wtedy, dzięki Bogu, ból ustał. Sebastian mocno mnie trzymał, leżałam na jego rękach z odchyloną do tyłu głową. Przywarłam do niego, zaciskając powieki, odgradzając się od świata. Ale nie sama. Tym razem na szczęście nie sama.