mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Kennedy Eliza - Biore sobie ciebie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Kennedy Eliza - Biore sobie ciebie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 261 stron)

Tytuł oryginału I TAKE YOU Copyright © 2015 by Eliza Kennedy All rights reserved Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Vetta/Getty Images Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Katarzyna Kusojć Sylwia Kozak-Śmiech ISBN 978-83-8069-022-6 Warszawa 2015

Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Joshui

SOBOTA

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Irena Bujak. Egzemplarz promocyjny, nieprzeznaczony do kopiowania i sprzedaży! EGZEMPLARZ PRASOWY ROZDZIAŁ 1 Wychodzę za mąż. On to ideał! On to katastrofa. – Odbiło ci – mówi Freddy, podając mi kolejnego drinka. – Will to prawdziwe ciacho. Ma świetną pracę. Potrafi gotować. Naprawdę słodki. – Jest wszystkim, czym ja nie jestem – odpowiadam przyjaciółce. – Unieważnia moje wady. – Ha, ha! Wcale nie. Bawimy się w śródmiejskim klubie, mrocznym, nagrzanym i upiornie hałaśliwym. Na drugim końcu stołu Nicole nie odrywa się od telefonu, wystukuje esemesy, reszta dziewczyn tańczy koło stanowiska didżeja. – Jesteś kotem w worku! – Freddy przekrzykuje muzykę. – Wyglądasz dobrze, wpadłaś Willowi w oko, ale żeby cię kupić i zabrać do domu? – Jednym haustem wypija drinka. – Daj spokój. Wzdycham. – Sama nie wiem, jakwłaściwie do tego doszło. – Czyżby? – Dźga mnie swoim ostrym fioletowym paznokciem. – Skłonił cię podstępem, żebyś powiedziała „tak”? Odwrócił twoją uwagę – macha mi przed twarzą rękami – powiedzmy,

ho, ho! ślicznymi światełkami? A potem wepchnął ci pierścionekna palec? – Było bardzo romantycznie! – protestuję. – Światło księżyca, muzeum! Freddy z namysłem kiwa głową. – Kiedy Patrick mi się oświadczył, ukrył pierścionek w niedźwiedziej skórze. A ściślej rzecz biorąc, w niedźwiedzim pysku. – Tej w holu? – W pokoju komputerowym. – Dlaczego wcześniej o tym nie słyszałam? – Kazał mi czołgać się po podłodze i szukać – dodaje Freddy. – Byłam kompletnie goła. Brakuje mi Patricka. – I skuta – ciągnie Freddy. – Co, no wiesz. Pomogło. Już mam wypytać ją o szczegóły, kiedy ktoś siada obok mnie. Jest uroczy. Uśmiecham się do niego. Odpowiada uśmiechem. – Potrafię siłą umysłu zabijać ludzi – mówię mu. Śmieje się i pyta: – Mogę postawić ci drinka? Brytyjczyk. Momentalnie tracę dla niego głowę. Bez reszty. Wyciągam rękę i dotykam jego kręconych włosów. Już po chwili się całujemy. Smakuje dymem i bourbonem. Mogłabym całować się z nim przez całą noc, ale Freddy wyciąga mnie na parkiet. Kołyszemy się, wirujemy, kręcimy. Podskakujemy i wijemy się. Okręcamy się wzajemnie. – Przyniosłaś las drogas? – krzyczę. Wygląda na zaskoczoną. – Myślałam, że rzucamy. – Winifred! Akurat dzisiaj? Bierze torebkę ze stolika i prowadzi mnie do toalety. Kiedy wracamy, słodkiego Brytyjczyka nie ma. Nicole nadal pisze esemesa. Leta, Chelsea i Joy podskakują na krzesłach jak wariatki, wrzeszczą do muzyki i rozlewają drinki na wszystkie strony. Uwielbiam to. Jestem taka szczęśliwa. Chcę mieć panieński wieczór co tydzień. – Podzwońmy po ludziach z głupimi tekstami! – mówię. – Chodźmy do klubu ze striptizem! – proponuje Freddy. – Tak! – krzyczymy wszystkie z wyjątkiem Nicole, która nadal wystukuje cholernego esemesa. Mój telefon piszczy. Wiadomość od Philipa: Wilder, musisz natychmiast przyjsc. Nieco chwiejnie wstaję z krzesła. – Pocałujcie mamusię na dobranoc, dziewczynki!

– Teraz? – woła Freddy z niedowierzaniem. – Nie mogą tego zrobić! Klepię ją po ramieniu. – Zaraz wrócę. Ha, ha! Wykluczone. Kancelaria to istny dom wariatów. Asystenci biegają po korytarzach ze stosami akt i teczek, nocne sekretarki drukują i kserują, jakby od tego zależały losy świata. Nigdy dotąd nie pojawiałam się w pracy w takim stanie, więc wszystko jest dla mnie dziwne, nowe i cokolwiek zabawne. Śmieję się, czym zaskarbiam sobie mroczne spojrzenia. A potem trafiam na niespodziewane ognisko zamętu. O nie – tracę równowagę, na szczęście ratuje mnie ściana. Dzięki Bogu za ściany. Ktokolwiek postawił je na korytarzu, wykazał się niezwykłym darem przewidywania. Ktokolwiekje wymyślił, był cholernym... Wsuwam się do toalety i przemywam twarz. O wiele lepiej. Idę do swojego gabinetu. W pokoju Lyle’a się świeci. Wchodzę. Siedzi, tłukąc w klawiaturę laptopa, otoczony stosami papierów i zatłuszczonymi pojemnikami po daniach na wynos. Blady i spocony wygląda, jakby zaraz miał dostać zawału. Oboje pracujemy w tym samym zespole prawników dla tego samego partnera. Ja w firmie drugi rok, on piąty. Można powiedzieć, że jesteśmy przyjacielskimi konkurentami. Bratnimi duszami. Bardzo, naprawdę bardzo sobie bliskimi. – Pieprz się – mówi Lyle. Opadam na krzesło. – Co jest, Wielka Myszo? Wzdycha ciężko. – Ile razy cię prosiłem, żebyś mnie taknie nazywała? – Jedenaście. Co tu się wyprawia? Jest po północy. – Strona powodów w sprawie Lucasa złożyła wniosek o nakaz wstępny. – Nadal z furią pisze. – Mamy czterdzieści osiem godzin na odpowiedź. Możesz pomóc? Pstryknięciem zrzucam błyszczące konfetti, które przykleiło mi się do sukienki. – Obawiam się, że nie. Lyle czyta, co napisał, wali w klawisz „return”, wali jeszcze mocniej, krzyczy do ekranu „Pierdol się!”, naprawdę mocno wali w „return”, głośno wciąga powietrze, odwraca się do mnie. – Ona-nie-może-pomóc – mówi tym swoim głosem zombi. – Więc-dlaczego-tu-jest? Cholerne konfetti – znowu w nie pstrykam. – Bo Philip-przysłał-jej-esemesa. Lyle marszczy czoło. – On tu jest? – Najwyraźniej, Maleństwo. – Philip nie potrafi esemesować. Wzruszam ramionami. – Może sekretarka go nauczyła. – Betty ma dziewięćdziesiąt lat. Dlaczego do ciebie pisał? – Lyle-się martwi. Lyle-się-zastanawia, dlaczego partner-jego-nie-wezwał. Lyle się boi. Wypada z gry. Jest na aucie. Chwyta długopis i mocno ściska.

– W twoich oczach jest teraz tyle miłości, Lyle. – Kładę dłoń na sercu. – Nie wiem, czy zdołam to znieść. Przez sekundę jestem pewna, że zaraz przeskoczy biurko i dźgnie mnie w oko, ale jakoś się powstrzymuje. – Wynocha. – Wskazuje długopisem drzwi. – Natychmiast. Pieszo pokonuję dwa piętra. Na czterdziestym czwartym swoje gabinety mają partnerzy. Oświetlenie jest przytłumione i kosztowne, dywany grube. Nawet powietrze lepiej tu pachnie – jest rześkie i świeże, jakby dopiero co przywiezione z Alp, no bo kto wie? Idę korytarzem, podziwiając drogie dzieła sztuki i oprawne pamiątki z pełnej chwały przeszłości firmy. Sepiowe fotografie założycieli. Pisemne podziękowania od największych włamywaczy i tytanów przemysłu. List od Theodore’a Roosevelta z wyrazami oburzenia na wysokość rachunku. Philip z nogami na biurku czyta akta. Przystaję w progu. Opieram się swobodnie, och, jakże swobodnie, o framugę. Ale trochę się z nią rozmijam. Wolę zapukać. – Tak, Mathter? – mówię. Spogląda na mnie ponad okularami do czytania. – Wilder. Wejdź. Ma na sobie frak. – Byłem na imprezie dobroczynnej – wyjaśnia. – Hola. – Podnoszę rękę. – Dobroczynność. Lepiej nie wnikajmy w szczegóły, dobra? Przez chwilę bez słowa mi się przygląda, potem wraca do czytania. Przysiadam na skraju fotela i czekam. Frakjest niezły. Przenoszę uwagę na biurko – masywne, barokowe, onieśmielające. Kompletnie się gubię w tych wirach, spiralach i motywach kwiatowych. Ciekawe, kto je wyrzeźbił. Pewnie sieroty. Osiemnastowieczne francuskie sieroty. Wyobrażam sobie, jak harują w warsztacie, ich drobne, spierzchnięte rączki drżą w zimnym wietrze, hulającym po równinie... gdzieś tam. We Francji. Niezgrabnie sięgają po narzędzia, upuszczają, tu odetną sobie paluszek u dłoni, tam u stopy. Odrywają pasy koronki od kaftanów, robią sobie szykowne opatrunki i wracają do pracy. Otwieram usta, bo chcę zapytać Philipa o te sieroty, ale dochodzę do wniosku, że lepiej nie. Splatam dłonie na podołku. Sukienka mi się podnosi. Wysoko. Strefa czerwona! Ciągnę za obrębek. Coś się rwie. Philip rzuca akta na biurko. – No tak– mówi. – Wychodzisz za mąż. – Owszem! – Idiotycznie unoszę oba kciuki. Dlaczego? I po co właściwie tu jestem? Nie powinno mnie tu być. – Jutro lecimy na Key West. Uśmiecha się. – Gratulacje. – Dziękuję! – Musimy twój urlop odwołać. – Słucham? – Czy raczej przełożyć. – Zdejmuje nogi z biurka i siada prosto. – Na kilka miesięcy. Jestem wściekła. Nie mogą mi tego zrobić! Chcę wyjść za mąż! Will to moja druga połówka! – Wykluczone – mówię. – Je refuse.

Philip wertuje dokumenty, czegoś szukając. Przerywa i patrzy na mnie. – To twój pierwszy ślub? – Tak, i... – Pamiętam swój pierwszy. – Rozczula się. – Ludzie mówią prawdę: pierwszy ślub jest najlepszy. – Dobrze wiedzieć, ale... – Następne składanie zeznań pod przysięgą w sprawie EnerGreen wyznaczono na piątek. – Zerka na kartkę, którą wyłowił z chaosu na biurku. – Świadkiem jest księgowy. Peter Hoffman. – Hoffman? Facet od maili? – Według Lyle’a pan Hoffman nie jest przygotowany do składania zeznań. Ktoś musi go przygotować. – Patrzy na mnie, unosząc brwi. Och, Philip potrafi zbić człowieka z tropu. – To część sprawy dotycząca oszustwa – przypominam mu. – Ja pracuję nad roszczeniami środowiskowymi. – Zakładam nogę na nogę i uśmiecham się do niego. Problem rozwiązany. Ale on marszczy czoło i kręci głową. – Lyle mówi, że znasz dokumenty. Wiesz, o co chodzi. Musisz się sprawą zająć. Powinnam była się domyślić, kto za tym stoi. – Lyle kłamie. Próbuje zepsuć mój ślub! On... Philip patrzy na mnie znad okularów do czytania. Jak surowy nauczyciel na niesforną uczennicę. Nie zamierzam ustąpić. Zadzieram brodę i wpatruję się w niego buntowniczo. Próbuję oprzeć łokieć o fotel, ale materiał jest śliski, rzecz w przypadku brokatu dziwna, więc krzyżuję ręce. – Będziesz musiał znaleźć kogoś innego. Rozpoczyna przemową o tym, że EnerGreen to najważniejszy klient naszej kancelarii... że to historyczny proces... stawką są miliardy dolarów... na karku czujemy oddech wściekłych agencji rządowych... opinia publiczna śledzi sprawę ze wzmożoną uwagą od czasu wycieku ropy... prawdziwym sprawdzianem oddania prawnika jest gotowość do poświęceń dla dobra klienta... Szczerze? Nie potrafię się skupić. Głos Philipa jest gładki i spokojny. Niemal hipnotyzujący. Rozpraszają mnie refleksy światła na jego srebrnych włosach. Ma świetne włosy. Rewelacyjne. No ale przecież jest przystojnym facetem. On... – ...ponieważ dokumenty tego świadka najeżone są potencjalnymi pułapkami, trzeba go bardzo dobrze przygotować do składania zeznań, a osobą, która to zrobi, musisz być ty, Wilder. Ale mam wieści, które cię ucieszą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pan Hoffman w tym tygodniu przebywa na wakacjach na Key West. Życzy sobie tam składać zeznania, a strona powodowa wyraziła zgodę. Frak, okulary do czytania i uśmiech? On mnie wykończy. – Tak więc nasz plan wygląda następująco – ciągnie Philip. – Spotkasz się z panem Hoffmanem we wtorek w jego hotelu, który się nazywa – znowu zerka na kartkę – Zatoka Spokoju. Urocza nazwa, co? Ja przylecę w czwartek wieczorem. W piątek będę brał udział w przesłuchaniu – podnosi na mnie wzrok – oczywiście z tobą jako drugim adwokatem. Od piątku wieczorem będziesz mogła się cieszyć swoim dobrze zasłużonym odpoczynkiem. Zastanawiam się nad jego słowami.

– Znaczy nie muszę przekładać ślubu. – Słusznie. – Więc dlaczego mówiłeś... – Ponieważ uwielbiam patrzeć, jakwściekłość wyostrza ci uwagę. – Znowu się uśmiecha. Zamykam oczy. – Wyślij kogoś innego – mówię słabo. – Doskonale, wyślę. Pod jednym warunkiem. Otwieram oczy. Patrzymy na siebie w milczeniu. Wstaję i zamykam drzwi. – W sukience czy bez? Wychodzi zza biurka. – Co za pytanie. Sięgam na plecy, żeby rozpiąć zamek. – Chcę, żebyś znowu spuścił mi lanie. – Podobało ci się? – Kładzie się na długiej skórzanej sofie. Siadam na nim. – Nie – odpowiadam z ustami przy jego uchu. – Okropne. Później leżę koło niego z głową na jego piersi. Właśnie tego potrzebowałam. I właśnie dlatego wyszłam z własnej imprezy. Może to było oczywiste. Chociaż nie dla mnie. Nie od razu. Czuję jego dłoń na głowie, palce przeczesujące moje splątane włosy. Philip ma mnóstwo werwy jakna starszego faceta. Myślę o starszych. Są w porządku. Wszyscy są bardzo, bardzo... – Wilder? – Tak, sir? Uwielbiam takdo niego mówić. Znowu się podniecam. Uległość! – Jedna rzecz mnie martwi – mówi Philip. – Przykro mi to słyszeć, sir. Oddziela jeden kędzior od reszty, nawija go sobie na palec, łagodnie ciągnie. – Prawda jest taka, że chyba wprowadziłem cię w błąd. – W jakiej sprawie? – I takmusisz przygotować Hoffmana. Wzdycham z zadowoleniem i klepię go po klatce piersiowej. – Wiem. Podnosi głowę, żeby na mnie spojrzeć. – Naprawdę? Siadam i przeciągam się. Zaczynam zbierać swoje rzeczy. – Jasne. I nie mam pretensji. – Patrzę na niego. – Chociaż postąpiłeś źle, próbując mnie przymusić. – Tak. – Uśmiecha się. – To było cudowne, prawda? Rzeczywiście było, więc pozwalam, żeby znowu mnie przymusił, potem ja przez chwilę przymuszam jego. Ubieram się i taksówką wracam do domu. Mamy z Willem loft na North Moore Street. Zanim się wprowadził pięć miesięcy temu, mieszkanie było skromnie umeblowane, chłodne i bez ozdób – Freddy lubi powtarzać, że całkiem jak moja dusza. Teraz jest przytulne i miłe, pełne starych mebli Willa i pięknych rzeczy, które

przywozi z podróży. Musiał usłyszeć, że wytaczam się z windy, bo czeka przy drzwiach. W T-shircie i spodniach od piżamy, z włosami zmierzwionymi po prysznicu. Freddy ma rację – Will to prawdziwe ciacho. Ziewa i uśmiecha się do mnie. – Cześć, Lily. – Skarbie! Czekałeś. W kominku strzelają polana. Sączy się łagodna muzyka. Padam mu w objęcia. Jego kochające oczy przyglądają mi się uważnie. – Podać ci wiadro? – pyta z czułością. – Jeszcze nie – szepczę. Pomaga mi dojść do sofy i podaje szklankę z wodą gazowaną. Aspirynę. Kubek herbaty. Wszystko z góry przygotował. Wyciągam się i kładę głowę na jego kolanach. Okrywa mnie kocem. – Dobrze się bawiłaś? – pyta. Nie zasługuję na niego. Wiem o tym. – Dobrze. Odgarnia mi pasemka włosów z czoła. – Wyglądasz pięknie. Chociaż przyznaję sama przed sobą, że jestem okropna, wcale nie poprawia mi to samopoczucia. O tym też wiem. Patrzę na niego bezradnie. – Jestem kotem w worku, Will! – Kocham cię taką, jaka jesteś. – Och. – Wzdycham słabo. – Ha, ha. Poprawię się. Na pewno! Znajdę sposób, żeby okazać się godna jego. – Jutro wcześnie wylatujemy – mówi Will. – Chodźmy spać. – Kocham cię, Will! – wołam. – Takbardzo cię kocham! W tej chwili rzeczywiście go kocham. Naprawdę! Uśmiecha się do mnie. – W takim razie mam świetny pomysł. – Jaki? – Wyjdź za mnie! O Jezu. Zamykam oczy. – Okay! Co ja robię? Co zrobiłam? Przestań. Po prostu... się uspokój. Wszystko będzie dobrze. Będzie wspaniale! Jak? Właściwie wcale nie jestem tego pewna. Ale będzie dobrze. Wiem, że tak. Wszystko będzie dobrze.

NIEDZIELA

EGZEMPLARZ PRASOWY ROZDZIAŁ 2 Dojazd na lotnisko JFK nie jest łatwy. Dwa razy muszę skorzystać z wiaderka. Odprawa i kontrola to małe piekła. Will pomaga mi pokonać poczekalnię. W samolocie dosłownie czołgam się przejściem i padam na fotel. Kobieta obokmnie skomli z głową między kolanami. – Cholernie mi niedobrze! – jęczy. – Hej, mnie też! Wczoraj miałam wieczór panieński. Podnosi głowę. – Wynoś się! Ma na imię Lola. Za trzy dni bierze ślub w Boca Raton. – Ślub w środę zmniejsza prawdopodobieństwo rozwodu – informuje mnie. – I to bardzo. – Naprawdę? – Udowodnili to. Statystycznie – odpowiada z naciskiem. Oczywiście wymieniamy się frontowymi opowieściami. – Na wyspie jest jeden sklep z frakami – opowiadam. – Nasza organizatorka wpłaca depozyt, a kilka godzin później sklep rabują. Z bronią w ręku. – Niewykluczone, że znam ludzi, którzy to zrobili. – Po kilku dniach ich złapali. – Och, w takim razie to nie oni. Przechylam się nad kolanami Willa, żeby spojrzeć na przejście. – Jakmyślisz, kiedy zaczną podawać napoje? – Jeszcze nie wystartowaliśmy – mruczy Will. – A ta cholerna zadyma ze strojami to prawdziwy wrzód na dupie – mówi Lola. – Bettina,

moja druhna, ma bzika na punkcie natury. Nie kupuje papierowych ręczników. Je to gówno z kapusty. – O tak. – Kiwam głową ze współczuciem. – Znam ten typ. – Wybrałam dla druhen suknie bez ramiączek. Naprawdę super. – Lola ściąga swoje małe, acz pulchne usteczka barwy krewetek. – A teraz Bettina mówi, że się nie ogoli! – O jasny gwint! – To ohydne! Brązowe kępki. – Wzdryga się. – Wygląda, jakby trzymała tam zwierzęta. Wiesz, o które mi chodzi? – O chomika? – Nie. Olinguito. – Olinguito? – Są z Ekwadoru. – Lola kręci głową. – Małe, zezowate pojebusy. Próbuję skierować rozmowę na właściwy temat. – Pierwszy ośrodek, który wynajęliśmy dla gości, był superekologiczny, jak twoja przyjaciółka – mówię. – Energia słoneczna, zero węgla, zero emisji, rozumiesz? – Z tymi gównianymi żarówkami? – Właśnie. – Pochylam się ku niej. – W zeszłym miesiącu go zamknęli, bo w zbiorniku z wodą znaleźli martwą dziwkę. – O cholera! – krzyczy Lola. – Rozumiesz? – To okropne! – Wiem! Z namysłem odrywa kawałekpomarańczowej skórki z nosa. – Na ślub przychodzą te moje kuzynki. Identyczne bliźniaczki. Potężne. – Na moment przerywa. – Ciągle to robią. Czuję, jakszczęka mi opada. – Ze sobą? – Na imprezach rodzinnych bez przerwy się wymykają, na przykład do garażu. Piszą do siebie pokręcone wierszyki. – Wyjmuje telefon z torby i zaczyna przewijać zdjęcia. – Sprawdzę, czy nie mam fotki. Nie uwierzysz, jakie są wstrętne. – No, w tej grze solidnie dostajesz od niej w dupę – mówi pod nosem Will. Odwracam się do niego. Garbi się nad swoim telefonem, długie ciało wbił w niewielki fotel. Ma na sobie bluzę z kapturem i spłowiałą baseballówkę, naciągniętą na nieuczesane włosy. Nie ogolił się i taki jest zajęty pisaniem, że okulary zsunęły mu się na sam koniuszek nosa. Wygląda jakprzystojny włóczęga, a nie człowiekwładający czterema martwymi językami. Szturcham go. – Zamknęli drzwi. Nie możesz pisać esemesa. Odpowiada szturchnięciem. – Spróbuj mnie powstrzymać. Wyrywam mu telefon. Chce go złapać, ale trzymam go poza zasięgiem jego rąk. – Jest mi potrzebny! – protestuje. – Strasznie się uzależniłeś od tego urządzenia. – Uzależniłem się. Jestem nałogowcem.

– Proszę cię. W porównaniu z tobą jestem amatorką. Znowu wyciąga rękę, ale mocno trzymam telefon. – Ian ma pytanie w sprawie mojego projektu badawczego. – Śmieje się. – Muszę odpowiedzieć! – Pierwszym krokiem do wyleczenia jest przyznanie, że masz problem – oznajmiam. Splata dłonie na kolanach. – Mam problem. – Poważny problem. – Jestem bardzo chory – mówi Will posłusznie – i potrzebuję pomocy. – Grzeczny chłopiec. – Oddając mu telefon, uważniej go oglądam. – Zaraz – to nowy? – Służbowy – odpowiada, kończąc esemesa. – Muzeum dało ci telefon? – Na podróże. – Wyłącza telefon i wsuwa do kieszeni. – Wszyscy kuratorzy takie dostają. – To ma sens. Na wypadek, gdyby pojawiła się jedna z tych palących, nagłych spraw archeologicznych. Will wzdycha. – Zaczyna się. – Na przykład gdyby ci cholerni naziści znowu próbowali ukraść Arkę Przymierza. Bierze mnie za rękę. – Już ci mówiłem, jakbardzo sobie cenię twój szacunekdla mojej pracy? Całuję go w policzek. – Cała przyjemność po mojej stronie, najdroższy. Wreszcie startujemy. Lola i ja pozornie przyjacielsko walczymy o podłokietnik. Zapadam w krótką drzemkę. Kiedy z toalety wychodzi starsza kobieta, odpinam pasy. Lola mierzy mnie pełnym wątpliwości wzrokiem. – Idziesz tam? – Jasne. A dlaczego? – Nigdy nie korzystam z toalety po starszych kobietach. – Staruszki są schludne. – To brudne dziwki. Klepię ją w nogę. – Lola, rozśmieszasz mnie! – Guzik ich obchodzą choroby przenoszone drogą płciową. Właściwie już nie żyją! Rita, ciotka mojej babci, ma osiemdziesiąt cztery lata, worekkolostomijny i krzywicę. Trzy razy miała rzeżączkę! – Biedna starsza pani! Lola prycha. – Ciocia Rita nie jest panią, skarbie. Will wtyka mi przed twarz jakąś pełnoziarnistą bułeczkę prosto z piekła. – Może coś zjesz? Na sam widokznowu mnie skręca. – Chyba nie dam rady. – Jednego gryza?

Odgryzam kawałek, żeby mu zrobić przyjemność. – Opiekun – stwierdza Lola. – Prawdziwy skarb. Kładę dłoń na ramieniu Willa. – Wiem. – Mój zapłodnił striptizerkę na wieczorze kawalerskim swojego ojca – ciągnie Lola. – Moment – przerywam. – Na wieczorze kawalerskim ojca? – Żenił się czwarty raz. – Całkiem jakw mojej rodzinie. To było, zanim się poznaliście, czy...? – Benny i ja jesteśmy ze sobą od liceum. Ale mi to wynagrodził. Widzisz? – Pokazuje pierścionekzaręczynowy. – Piękny! – Zajebiście wielki – zgadza się Lola. – A co się stało z dzieckiem? – Cordelia ma prawie trzy lata. Jest słodka! Będzie sypała kwiatki na ślubie. – Lola bierze telefon. – Sprawdzę, czy nie mam fotki. Przesiadamy się w Miami. Samolot na Key West jest mniejszy, w rzędach są tylko po dwa fotele. Nie mam z kim rozmawiać poza Willem, a on siedzi z nosem w książce. Szturcham go. – O czym czytasz? – O Epiktecie – odpowiada, nie podnosząc wzroku. – Przedmieściu Cleveland? Odwraca stronę. – Właśnie. Znowu go szturcham. – Nudzę się. Rozmawiaj ze mną. – Dlaczego nie czytasz książki? – Aż taksię nie nudzę. Opowiedz mi o Epiktecie. Zamyka książkę i poprawia okulary. – Był starożytnym filozofem. Stoikiem. Urodził się jako niewolnikw pierwszym wieku naszej ery na terenie obecnej Turcji, ale większość życia spędził w Rzymie i Grecji. Układam się wygodnie na fotelu. Uwielbiam słuchać Willa rozprawiającego o swoich intelektualnych zainteresowaniach. Jest cudownie precyzyjny i metodyczny. Z jego ust płyną długie, skomplikowane zdania. Jakbym była zaręczona z audiobookiem. Biorę go za rękę i się nią bawię. – Epiktet wierzył, że naszą największą siłą i źródłem naszej wolności jest zdolność dokonywania wyboru. Pozwala nam ona rozpoznać bardzo ograniczoną liczbę spraw w życiu, nad którymi sprawujemy kontrolę. Lubię dłonie Willa. Są silne i pokryte odciskami – przypuszczam, że to skutek prac w terenie. Ma długie palce, wydatne knykcie. Kościste przeguby. Przykładam swoją dłoń do jego. Przerywa w połowie zdania. – Próbujesz mnie rozproszyć? – Oczywiście, że nie! – Puszczam jego rękę. – A co, to działa? – Zawsze. – Uśmiecha się. – Na czym skończyliśmy?

– Wybór. Wolność. Kontrola. – No tak. – Zbiera myśli. – Epiktet wierzył, że całe ludzkie cierpienie to rezultat nadaremnych prób kontrolowania spraw, nad którymi nie możemy mieć kontroli. Nasze ciała, dobytek. Wydarzenia zewnętrzne. Inni ludzie. – Epiktet był przeciwnikiem cierpienia? Co za zbieg okoliczności – ja też! – Tylko przez odrzucenie naszych żądz i sentymentów możemy osiągnąć spokój wewnętrzny i żyć w harmonii z wszechświatem. – Strasznie chce mi się pić – mówię. – Będziesz miał coś przeciwko odrzuceniu sentymentu do tego soku pomarańczowego na twojej tacy? – A może zrobię to, wylewając go na twoją głowę? – Nie wydaje mi się, że byłby to czyn pozostający w harmonii z wszechświatem, Will. – Racja. Ale dzięki niemu zyskałbym takmi potrzebny spokój wewnętrzny. Kiedy lądujemy na Key West, czuję się tysiąc razy lepiej. Dostrzegam mamę w chwili, gdy wchodzimy na salę. Opiera się o ścianę, trzyma dłonie w kieszeniach i mówi coś do małej, siwowłosej kobiety, która przeskakuje z nogi na nogę, wodząc niespokojnym wzrokiem po twarzach nowo przybyłych. Spłowiałe rude włosy mamy zebrane są w nieporządny koński ogon, a jej cera barwy kości słoniowej – znak, że mamy do czynienia z rodowitą mieszkanką Florydy – wydaje się jarzyć pośród łuszczących się turystów w tropikalnych koszulach. Wygląda na odprężoną i naturalną. Ostatnimi czasy widuję ją tylko wtedy, gdy z babcią odwiedzają mnie w Nowym Jorku. Wydaje się tam zupełnie nie na miejscu, czujny, zaniedbany kot przybłęda między superwypielęgnowanymi rysiami, grasującymi po ulicach Manhattanu. Tutaj jest u siebie – co wyjaśnia, dlaczego nie chce stąd wyjechać. To i jej praca. Odnawia stare budynki, historyczną architekturę Florydy. Stała się prawdziwym ekspertem. I stosownie się ubiera: poplamione farbą bojówki, stary T-shirt, robocze buty. Widzi mnie i odrywa się od ściany. Zarzuca mi ręce na szyję i już pociąga nosem. Strasznie jest miękka. – Lily! Naprawdę tu jesteś! – Jestem – mówię do jej włosów, które pachną cytryną i trocinami. Puszcza mnie, śmiejąc się, i wyciera oczy. Obie odwracamy się do Willa. – To moja mama Katherine – przedstawiam. – Mamo, to Will. Spotykają się po raz pierwszy. Mamie odebrało mowę. Rumieni się. – To jest... jestem taka... to niesamowite! – Ignoruje jego wyciągniętą rękę i także go ściska. Siwowłosa pani krąży wokół nas. – Och, przepraszam! – mówi mama. – Kompletnie zapomniałam. Lily i Will, to jest Mattie. Mattie. Organizatorka naszego ślubu. Mama zatrudniła ją pięć miesięcy temu, kiedy zaręczyliśmy się z Willem i postanowiliśmy, że ślub weźmiemy tutaj. Chociaż „zatrudniła” to chyba niewłaściwe słowo. Uwolniła z domu wariatów? Uratowała z kanału burzowego, gdzie Mattie poprawiała antenę na hełmie kontrolującym umysł i śpiewem wabiła manaty? Ponieważ jest kompletnie... – Dzięki Bogu udało się wam! – Zamyka moją dłoń w swojej kościstej łapce. – Tak się martwiłam. Meteorolog powiedział, że nad południowym wschodem jest strefa niskiego ciśnienia, a nad Atlantykiem tworzy się front burzowy. Mogłam myśleć tylko o tym, że ty i Will siedzicie

uwięzieni w samolocie! – Szerzej otwiera niebieskie oczy. – W zeszłym roku w Minneapolis samolot był zdany na własne siły przez dwadzieścia osiem godzin! Pies przewodnik dostał ataku! A gdyby wam coś takiego się przydarzyło? Pomocy, Epiktecie. Bagaż w końcu zaczyna podskakiwać na karuzeli. Mattie stoi tuż obok mnie. Cofam się. Przysuwa się. Już mam jej powiedzieć, że niedługo będzie potrzebowała latarki, kiedy chrząka i pyta: – Lily? Dostałaś mój... moją rzecz? – Twoją rzecz? – Tak, mój, mój... O Boże! – Klepie się w czoło. – Jak to się nazywa? Mój... no wiesz... przez...? – Przebiera palcami. – Fortepian? – strzelam w ciemno. – Nie, nie, nie, chodzi o to z tym... i korzystasz z tego...? – Nadal robi to coś z palcami. – Rękawiczki? – pytam. – Sztuczne paznokcie? Owsiki? – Mail! – krzyczy Mattie. – Dostałaś mojego maila? Ma fatalną pamięć, przez co nasze rozmowy telefoniczne były prawdziwym wyzwaniem. – Nie. Dzisiaj nie. Marszczy czoło. – Czyżby na komputerach nie można było polegać do tego stopnia? – Prawdę mówiąc, wręcz... – Powiem ci, co napisałam. Napisałam... – Urywa i zaczyna wirować wokół mnie. – Suknia! Gdzie jest ślubna suknia? – Wszystko w porządku – odpowiadam, próbując ją uspokoić. – Ma ją Freddy. – Więc on niech lepiej ją odda! Kac grozi gwałtownym powrotem. Na szczęście wkracza Will. – Freddy to druhna Lily. Uszyła suknię. Dzisiaj po południu przylatuje do Miami, skąd przyjedzie samochodem z drugą druhną. Mattie wolno kiwa głową. – Rozumiem. To... cóż, nie chcę podawać w wątpliwość waszego rozsądku, ale moim zdaniem to nie jest dobry pomysł. Chodzi o tę strefę niskiego ciśnienia, a wiecie, jak niedoświadczeni kierowcy ciągle spadają z mostu Seven-Mile... Wreszcie pojawiają się nasze walizki i ruszamy na parking. Patrzę na mamę. – Przestań. Podnoszę ręce. – Nawet nie zaczęłam. – Mieliśmy bardzo ograniczony wybór. – Nic nie mówiłam, mamo! Ignoruje mnie, coraz bardziej się nakręcając. – Takto wygląda, kiedy ci się śpieszy do ślubu! Wystawiam twarz do słońca. Niebo jest cudownie błękitne, bryza znad oceanu porusza liśćmi wysokich palm otaczających parking. W głowie się nie mieści, że ledwo pięć godzin temu byliśmy z Willem w szarym, deszczowym Nowym Jorku. – Uspokój się, mamo. Mattie to skarb. Okaże się, że wspaniale na nas wpłynie swoim zen. Obie się śmiejemy.

– Cieszysz się, że wróciłaś do domu? – pyta mama. W głosie słyszę niepokój. Odwracam się i widzę to samo w oczach. Zarzucam rękę na jej plecy, całuję w policzek. – Bardzo. Sprawia wrażenie, jakby chciała powiedzieć coś więcej, ale nic nie mówi, tylko pomaga Willowi ładować walizki do bagażnika samochodu Mattie. – Teraz posłuchaj, Lily. – Mattie patrzy na mnie we wstecznym lusterku, wyjeżdżając z parkingu. – Jutro najpierw idziemy do Blue Heaven i przejrzymy menu na próbną kolację. – Takjest, kapitanie. – Och, ja nie jestem kapitanem tego statku! – Mattie się śmieje. – Jestem tylko... no... – Bosmanem? – podrzucam. – Marynarzem? – proponuje Will. – Zbrojmistrzem? – Jego pomocnikiem? Mama odwraca się do nas i obrzuca spojrzeniem z rodzaju „Dzieci, proszę”. – Pierwszym oficerem – mówi Mattie wesoło. – Ty jesteś kapitanem, a ja pierwszym oficerem. Ale wróćmy do kolacji. Mamy kilka opcji. Ryba, makaron, kurczak, kurczak z makaronem, ryba i kurczak, chociaż nie jestem pewna, czy to rozsądne... Jedziemy wzdłuż południowego wybrzeża wyspy. Po lewej ciągnie się plaża Smathers. Horyzont znaczą żagle, piłki do siatkówki przecinają powietrze, blade ciała leżą na piasku. Rowerzyści, skateboardziści i pijacy ściskają w dłoniach papierowe torby. Typowa florydzka rozrywka zimowa. – Robią rewelacyjne przekąski. To się nazywa... Och, zapomniałam. Coś z surowych owoców morza. Ale gdy teraz o tym myślę, mam wątpliwości. Pomysł chyba nie jest najlepszy. Chyba nie. Przecież nie chcielibyście otruć wszystkich w wieczór przed ślubem... – Nie wszystkich – zgadza się Will dobrodusznie. Mijamy kwartał dość zrujnowanych, różowych bloków, zarośnięty krzewami park, motel. Moglibyśmy być gdziekolwiek – gdziekolwiek w biednej, smutnej, południowej okolicy – gdyby nie to, że po naszej prawej, pomiędzy budynkami i przez zardzewiałe ogrodzenia z metalowej siatki, widać od dawna porzucone słone stawy, nad którymi powoli władzę przejmują namorzyny, pelikany i cisza. Pochylam się do przodu i klepię mamę w ramię. – Kiedy zjadą Jane i Ana? – Przyjechały wczoraj wieczorem. – Naprawdę? – Tak! – Mama szybko odwraca się do Mattie i o coś ją pyta. – Twoje macochy? – upewnia się Will. Kiwam głową. Ślub jest dopiero za sześć dni. Ciekawe, dlaczego już tu są. Mattie skręca w prawo, potem w lewo i wjeżdża na Truman Avenue. Mijamy sklep z częściami samochodowymi, magazyny samoobsługowe, supermarket. Wielki klub striptizowy z parkingiem pustym tak wcześnie w sobotę. I nagle wszystko jest zielone, ziemię przejmuje bujna roślinność, przygniatająca rudery na maleńkich działkach. Palmy, bananowce, oleandry, hibiskusy, breynie. Milion innych drzew i krzewów, których nazw nie pamiętam albo nigdy nie poznałam. Na każdym kroku bugenwille wspinają się na białe płoty i niskie betonowe murki,

zwariowane, różowe, niezmożone. Teraz jesteśmy na White Street, zaraz zacznie się dzielnica, w której się wychowałam. Pora na osobliwości! Ulice są wąskie, niektóre jednokierunkowe zaułki mroczne od roślinności, chodniki popękane i porośnięte chwastami. Ale domy – te małe, kilkupokojowe, i te górujące nad sąsiadami, wiktoriańskie, wszystkie w pastelowych barwach muszli – są piękne. Przesuwają się za oknem, czasami tylko uwagę zwraca jakiś szczegół: wysokie białe okiennice, skośny metalowy dach, sufit werandy pomalowany na kolor nieba. Usadawiam się wygodnie i ściskam dłoń Willa. Myślałam, że powrót do domu będzie dziwny. Trudny po takdługim czasie. Ale jest naturalny. Jakserdeczny uścisk. Mattie prawie nie robi przerw na oddech. – Martin polecił gardenie do ozdoby stołu, choć ja się zastanawiam, czy to stworzy właściwą atmosferę. – Kim jest Martin? – pyta Will. – Florystą – wyjaśnia Mattie. – Bardzo utalentowanym, ale się martwię, że ma... – Klepie się w czoło. – Nie po kolei, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Chuda kura przebiega przez ulicę. Nie wiadomo skąd pojawia się dwoje dzieci na rowerach, pędząc koło samochodu. Dziewczynka i chłopiec, dziesięcio-, może dwunastoletnie. Serce przestaje mi bić. To ja i Teddy. Przez ułamek sekundy jestem tego pewna. Chłopiec ma rozczochrane, spłowiałe od słońca włosy, dziewczynka składa się wyłącznie z kończyn. Śmieją się głośno, omijają dziury w jezdni, wpadają jedno na drugie. Chłopiec ogląda się przez ramię i przyśpiesza. Skręcają w boczną uliczkę, o mało się nie przewracając. Chłopiec krzyczy. Dziewczynka piszczy. Nasz samochód jedzie. Okręcam się na siedzeniu i wyciągam szyję, żeby spojrzeć przez tylne okno. Za późno. Już ich nie ma. Will mnie obserwuje. – Znasz ich? Próbuję wymyślić jakąś odpowiedź, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Kręcę więc głową, uśmiecham się i nic nie mówię.

EGZEMPLARZ PRASOWY ROZDZIAŁ 3 Jeszcze kilka zakrętów, kilka pięknych florydzkich przecznic i jesteśmy w domu. Ledwo zdążyliśmy wyjąć walizki z bagażnika, a Mattie odjeżdża, mrucząc coś o wypożyczalniach serwetek. Patrzę na dom. Mój dom. Stary, typowy dla wyspy, w stylu królowej Anny, z piętrową werandą i okrągłą wieżyczką. Rollwerki wiją się po każdej wolnej przestrzeni, ledwo widoczne przez listowie palm i figowców bengalskich rosnących na naszym małym podwórku. Will jest pod wrażeniem. – Wychowałaś się tutaj? – Wtedy wydawał się o wiele większy – mówię. – Może ten nowy kolor sprawia, że wygląda na mniejszy – sugeruje mama. – Podoba ci się? W zeszłym roku poszperałam w materiałach komisji ochrony zabytków i to jest pierwotna żółć. Will odwraca się do niej ze zdumieniem. – Jakudało ci się ją dopasować? Mama z zapałem wdaje się w wyjaśnienia, a Will słucha z uwagą. Wcale się jej nie podlizuje – żyje dla takich przypadkowych historycznych szczegółów. Otwieram drewnianą furtkę i wbiegam po schodach na ganek. Ana czai się tuż za drzwiami. – Lily, misiaczku! – Rzuca się na mnie jak miniaturowe tornado. – Cholera, co u ciebie? Jak minął lot? A twoje włosy – Chryste Panie! Will wchodzi za mną. – Czy to Will? – pyta. – No nie, tylko mnie posłuchajcie, kompletna idiotka ze mnie. Oczywiście, że to Will! – Will, moja macocha Ana. Ano, to Will.

Will podaje jej rękę. – To wielki zaszczyt. Ana oburącz ujmuje jego dłoń i posyła mu olśniewający uśmiech. – Nie potrafię wyrazić, jak mi miło, Will. Dostaję więcej gróźb śmierci niż komplementów. W zeszłym tygodniu... – Ana, zaraz wyrwiesz mu ramię. – Przepraszam! – Śmieje się ochryple i puszcza go. – Ryzyko zawodowe. Will także się śmieje. Sprawia wrażenie, że czuje się w jej towarzystwie swobodnie, co jest dla mnie wielką ulgą. Ana zwykle onieśmiela ludzi. Kongresmenka, jedna z tych szacownych dam z Kalifornii, która ósmą kadencję pełni funkcję senatora, więc otacza ją aura prawdziwej władzy, jakimś sposobem wzmocniona tym, że mierzy tylko sto pięćdziesiąt centymetrów. Jest żarliwa i bojowa, sławna z tyrad w niedzielnych talk-show i z antagonizowania swoich wyborców na spotkaniach w ratuszu. Powie wszystko wszystkim, czym budzi albo fanatyczne przywiązanie, albo morderczą wściekłość. Wygląda rewelacyjnie. Nie widziałam jej od lipca, kiedy w Nowym Jorku zbierała fundusze. Wtedy miała na sobie jeden ze swoich oficjalnych kostiumów i była zła, bo musiała prosić bogaczy o fundusze. Tutaj jest prawdziwą Aną – długie rozpuszczone włosy, błyszczące oczy. Znowu ją ściskam. – Cieszę się, że tu jesteś – szepczę. – Musimy pogadać – odszeptuje. – Lily, kochanie. – Wszyscy patrzymy na Jane, gdy schodzi po schodach. Jest ubrana w połyskliwą niebieską sukienkę i niewyobrażalnie wysokie szpilki. Idealnie proste, idealnie platynowe włosy łagodnie się kołyszą. Kieruje wzrok na Willa, pokazując mu swoje kosztowne zęby. Biedakoślepnie od tego uśmiechu. – Will, to moja macocha Jane – mówię. – Jane, to Will. Wyciąga wypielęgnowaną dłoń. – Mam nadzieję, że wasz lot nie był taki straszny jak mój – odzywa się swoim płaskim, lekko znudzonym głosem. Patrzy Willowi w oczy, ale wiem, że równocześnie ocenia każdy aspekt jego wyglądu, ubranie, buty, fryzurę. – O nie! – Will jest szczerze zaniepokojony. – Miałaś trudny lot? Ona jednakjuż odwróciła się do mnie i rzeczowo mówi: – Pokaż. Podaję jej lewą rękę. Przygląda się pierścionkowi z daleka, potem z bliska. Obraca go na moim palcu. Zmarszczyłaby czoło, tylko że od lat tego nie robi. Wreszcie patrzy na mnie. – Gdzie jest diament? Will chrząka. – Nie ma. To replika rzymskiego pierścionka z British Museum. Rzymianie nie używali kamieni szlachetnych w swoich... – I dlaczego cały jest taki... porysowany? – Jane stuka w pierścionekostrym paznokciem. – Kazałem wygrawerować inskrypcję – wyjaśnia Will bezradnie. – Po łacinie. Cofam rękę. – Daj spokój, Jane. Mnie ten pierścionekbardzo się podoba. – Mnie też – mówi mama, wchodząc do domu. – Jest taki artystowski.

Czuję, jak Will się kuli. Nienawidzi tego słowa. Jane patrzy na mnie z niezmierzoną litością, po czym płynie do salonu. Will odprowadza ją wzrokiem. Współczująco ściskam go za rękę. Zawsze mnie zdumiewało, że niemal pod każdym względem Jane jest przeciwieństwem Any. Kulturalna, doskonałe maniery. Wyrafinowana dama z wyższych sfer, niezmordowana w organizacji bankietów, imprez i minimalizowaniu zmarszczek na dekolcie. Protekcjonalna wobec kelnerów i pozująca na miłośniczkę sztuki. Wynajmuje myśliwych, żeby wyprowadzili w las wszystkie młodsze, ładniejsze kobiety i... sami wiecie. – Babcia! – wrzeszczę. – W kuchni! – odkrzykuje. Słychać trzaskrozbijanego naczynia. Zwracam się do Any, która stuka w klawiaturę telefonu. – Ale ona nie gotuje, co? Ana ponuro potakuje. – To źle? – pyta Will. Nie mam czasu odpowiedzieć, bo przez jadalnię pędzi babcia ze zmierzwionymi dziko włosami i mąką na nosie. – Wreszcie! – burczy. Miażdży mnie w uścisku i pochylona wącha mój oddech. – Przestań! – szepczę i odpycham ją. – Babciu, to jest Will. Will, to jest moja babcia Isabel. Babcia mierzy go wzrokiem od stóp do głów, ściskając jego rękę. – Bardzo mi przyjemnie – mówi. – Prawie nic o tobie nie słyszałam. Will wybucha śmiechem. – A ja o pani bardzo dużo słyszałem. Klaszczę w dłonie. – Mam pomysł. Chodźmy gdzieś na lunch! Babcia szarpie mnie za włosy. – Niezła próba. Jedzenie jest gotowe. Wchodzimy do jadalni i siadamy. Stół to miejsce zbrodni. Chora z wyglądu sałata, kawałki szarawego mięsa, rzucone w bezładnym stosie na talerzu, misa pełna... Sama nie wiem, co to jest. Może wodnista owsianka? Posłusznie napełniamy talerze. Zapada cisza, przerywana od czasu do czasu odgłosami dławienia. – Dziękuję, Isabel – mówi Will. – To jest pyszne. Ana tłumi śmiech. Mama wzdycha. Jane ze smutkiem kręci głową. Babcia wskazuje widelcem Anę, która sprawdza telefon. – Odłóż to urządzenie, zanim wyrzucę je na pieprzoną ulicę. – Mamo, proszę! – wtrąca Katherine. – Miej wzgląd na gościa. – Czekam na ważnego maila – protestuje Ana. – Zrób to, Izzie – mówi Jane przeciągle. – Wyświadczysz społeczeństwu przysługę. Łapię jej wzrok i przystawiam szklankę do ust, dodając bezgłośnie „wódka”, ale Jane udaje, że nie rozumie. Promienie słoneczne wpadają przez wysokie okna i oblewają moje matki niebiańską poświatą. Tak się cieszę, że je widzę, rzadko bywają razem w jednym miejscu. Patrzę na Willa, siedzi naprzeciwko. Kręci się na krześle i przesuwa sztućce, układając je równolegle do krawędzi stołu. Ukradkiem zerka na kobiety i zaraz odwraca wzrok. Ale kiedy mama nachyla się ku niemu i coś mówi, odpowiada szerokim, dobrodusznym uśmiechem. Nie wydaje się przytłoczony. To