mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Kenyon Sherrilyn - Mroczny Łowca 8 - Święta Mrocznego Łowcy [Jamie Gallagher]

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :214.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Kenyon Sherrilyn - Mroczny Łowca 8 - Święta Mrocznego Łowcy [Jamie Gallagher].pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 364 osób, 236 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 19 z dostępnych 19 stron)

Święta Mrocznego Łowcy Sherrilyn Kenyon Seria „Mroczny Łowca”, część 7 Tłumaczyła: Mikka

2 Urodzony z zubożałych irlandzkich imigrantów na przełomie wieków, James Cameron Patrick Gallagher wszedł na ten świat z ogromnym poczuciem pokrzywdzenia. Wcale nie pomogło również, że urodził się na tyle fabryki, która powinna zostać zamknięta, z bojaźliwej, strapionej kobiety, która została zmuszona do powrotu do pracy tylko parę godzin po dostarczeniu go w ręce nerwowego ojca, alkoholika. Ojca, który w najlepszych przypadkach był wobec chłopca obojętny, w najgorszych gwałtowny. Od tego pierwszego zawodzenia, Jamie spędził życie walcząc o szacunek. Walczył o drogę z ubóstwa, które prześladowało go, gdy dorastał w irlandzkich slumsach Nowego Jorku. W wieku piętnastu lat znalazł drogę wyjścia. W roku 1916 zdarzyły mu się dwie ważne rzeczy. Jego ojciec umarł, gdy wpadł do rzeki wracając z trzydniowej pijatyki. Dwa tygodnie później, Jamie zaczął pracować dla sławnego gangstera, Ally’ego Malone, więc mógł wspomóc finansowo matkę i ośmioro młodszego rodzeństwa. Bandyta i tyran, Ally pokazał mu sposoby zarabiania pieniędzy, które przyprawiły jego matkę o ból w kolanach od niewypowiedzianych nowenn w jego intencji. Ale to było okej, gdyby zapytać Jamiego. Jego nowy styl życia dał mu możliwość kupienia matce jedwabnych poduszek dla jej nadwyrężonych pracą kolan i zamiast modlić się z tanim, drewnianym różańcem, teraz miała zrobiony ze złota i kości słoniowej. Był to różaniec, który rzuciła mu w twarz w dniu, gdy dowiedziała się prawdy o swoim synu: Jamie nie był biedny i niewinny, wykorzystywany przez innych. Zanim osiągnął dwudziestkę, był najostrzejszym gangsterem, z którym trzeba było się liczyć. Gdy matka się go wyparła, dał młodszemu bratu szanowaną pracę, żeby Ryan mógł zadbać o rodzinę, a ich matka nie wiedziała, że to nieuczciwie zdobyte zyski Jamiego ich karmiły. Jamie nauczył się by utwardzić swoje serce, nie dbać o nikogo i o nic. Stał się Gallagherem. Mężczyzną, który nie miał innego imienia. Który nie pozwalał nikomu się do siebie zbliżyć, nie pozwalał nikomu się poznać. Był zimny jak lód i twardy jak skała. Do dnia, gdy Rosalie weszła w jego życie i skruszyła jego granitową otoczkę. Córka portugalskich imigrantów, wracała do domu z całodniowej mszy. Jamie wpadł na nią w pośpiechu by złapać współpracownika w „biznesie”, którym musiał się zająć.

3 To był zimny, zimowy wieczór ze śniegiem zasypującym miasto. 11 luty 1924… data, która była wyryta w jego sercu i umyśle na całą wieczność. W chwili, gdy Rosalie obróciła na niego swoje ciemnobrązowe oczy, całe jego ciało zaczął pochłaniać ogień. Po raz pierwszy od lat czuł coś więcej niż zimną, ślepą nienawiść. - Bardzo mi przykro – wyszeptała ze swoim egzotycznym akcentem, otarłszy się o jego drogi, ręcznie robiony garnitur. – Nie zauważyłam cię przez śnieg. - To moja wina – pośpieszył z zapewnieniem. Bez wątpienia każdy inny mężczyzna w jego sytuacji uderzyłby ją albo na nią krzyknął. Ta myśl przyprawiła go o niezrozumiałą furię. Była kompletnie obca, a mimo wszystko czuł wobec niej zaborczość. Szacunek. Dwie emocje, których nigdy nie łączył z kobietą z nim niespokrewnioną. - Rosalie! – parsknęła jej matka, wracając się po córkę. – Nie rozmawiaj z takimi mężczyznami. Ile razy mam ci to powtarzać – Chwyciła Rosalie za rękę i rzuciła mu proszący, służalczy uśmiech. – Wybacz mojej córce, senhor. Jest młoda i głupia. - Wszystko w porządku, senhora – powiedział szybko. Potem napotkał rozszerzone spojrzenie Rosalie. Była naprawdę piękna. Jej czarne włosy były splecione w warkocze i owinięte wokół głowy, ukazane mu, gdy jej kościelny welon spadł z głowy. Jej ciemnobrązowe oczy były czyste. Niewinne. Kompletne niezepsute przez krwawą przemoc, która ciążyła nad jego życiem. A ponad wszystko, jej oczy były miłe. Nie chciał żeby cokolwiek zniszczyło to spojrzenie. Nie chciał żeby stało się twarde i zimne. Gorzkie. Jak jego. - Czy mogę dostać pozwolenie by zalecać się do twojej córki? – słowa uciekły z jego ust nim zdołał je powstrzymać. Spojrzenie jej matki wypełniło czyste przerażenie. Biali Irlandczycy nie zalecali się do portugalskich kobiet. Społeczeństwo nigdy by czegoś takiego nie tolerowało. - Nie – odparła ostro, odciągając od niego córkę. Jamie może przyjąłby odmowną odpowiedź. Gallagher nie.

4 Znalezienie Rosalie kosztowało go ponad sto dolarów w łapówkach, ale była warta każdego centa. Bez względu na jej rodziców, swoich współpracowników i społeczeństwo, poślubił ją 17 czerwca 1925. Tylko Rosalie znała Jamiego. I zginął starając się dotrzeć do jej boku, gdy walczyła by przynieść na świat jego jedne i jedyne dziecko, jego syna. Wtedy też był zimna, śnieżna noc. Kilka dni przed jego trzydziestymi pierwszymi urodzinami. Wiedział, że władze go ścigały, wiedział, że w jego towarzystwie jest kret, nawet, gdy starał się działać zgodnie z prawem. Nic z tego nie miało znaczenia. Rosalie go potrzebowała i nie zamierzał jej zawieść. To była decyzja, która kosztowała go życie i duszę. * * * Siedemdziesiąt lat później. Nowy Orlean. Gallagher skrzywił się, gdy poczuł łaskotanie w dole pleców. To było odczucie, które jak nauczył się lata temu, sygnalizowało, ze Daimon jest w pobliżu. Zawrócił swoje jedyne w swoim rodzaju Bugatti Atlantic Aerolithe z 1932 roku w dół ulicy i zaparkował. Och tak, uczucie tu było, nawet silniejsze niż wcześniej. Zostawił samochód i zatrzymał się, badając kierunek. Przez ostatnie siedemdziesiąt lat był w Nowym Orleanie tylko parę razy i chociaż miasto niewiele się zmieniło, chwilę zajęło mu przypomnienie sobie położenia Francuskiej Dzielnicy. Światło księżyca było filtrowane przez balustrady z kutego żelaza i wiszące rośliny, oświetlając starą ścianę budynków. Słaby śmiech i muzyka były słyszalne równie dobrze jak syk mijających go samochodów. Przechylił głowę słuchając, mając nadzieję na znak, gdzie były Daimony. Rozległ się krzyk. Ruszając w jego kierunku, przebiegł przez ciemne alejki, dopóki nie znalazł młodej kobiety w pobliżu stosu śmieci, otoczoną przez czterech Daimonów z piątym, który już wbił kły w jej szyję. Rozwścieczony, Gallagher ruszył na nich. Rzucili się na niego w uniesieniu, ale nie żeby przyniosło im to coś dobrego. Kilka dobrze wymierzonych ciosów i jedno szybkie dźgnięcie w ich piersi i przeszli do historii.

5 Gallagher podbiegł do kobiety i przyklęk przy jej boku. Delikatnie ją obrócił, by znaleźć dziewczynę niewiele starszą niż dwadzieścia lat. Przeklął los, który sprowadził ją na ścieżkę Daimonów. Na szczęście ciągle żyła, nawet mimo tego, że walczyła o oddech. Wyciągnął z kieszeni płaszcza swoją chusteczkę z monogramem i użył jej jako prowizorycznej opaski uciskowej wokół jej niebezpiecznej rany na szyi. Poruszając się szybko, zaniósł ją z powrotem do samochodu i pośpiesznie zawiózł ją do najbliższego pogotowia, gdzie okrył, że szpital nie był zbyt chętny do przyjęcia nieznanej dziewczyny przyniesionej przez obcego w pokrytych krwią ubraniach. Gdy Nick Gautier porozmawiał przez telefon z urzędnikiem szpitala i Gallagher był pewny, że nieznajomą dziewczyną zajmą się dobrze, wziął głęboki oddech. Został w szpitalu, chcąc się upewnić, że dziewczyna przeżyje. Niespokojny i niezdolny po prostu siedzieć, gdy personel się nią zajmował, odkrył, że włóczy się po korytarzach. Miejsce było świątecznie przystrojone. Zielone i czerwone wieńce dodawały cieplejszego akcentu antyseptycznej bieli. Kilka pielęgniarek i młodych kobiet uśmiechnęło się zapraszając, gdy je mijał. Ale kobiety zawsze to robiły. Mierząc sześć stóp i cztery cale z czarnymi włosami i oczyma, był dobrze umięśniony. Rodzaj faceta, który damy mają zwyczaj zauważać. Nigdy nie był z tego powodu dumny. To był po prostu fakt, że kobiety patrzyły na niego i składały mu propozycje. I choć kusiło go raz czy dwa przez dekady, nigdy nie dotknął innej kobiety. Nie jak długo żyłą jego żona. Gallagher mógł złamać każde prawo, ale nigdy nie złamał przysięgi. Szczególnie nie tej złożonej komuś, kogo kochał. Nawet po śmierci Rosalie, wciąć nie czuł chęci dotknięcia innej kobiety. Więc Gallagher tylko kiwał do nich grzecznie głową i ciągle szedł. Niedługo znalazł się na oddziale pediatrycznym. Jego żołądek się zacisnął, gdy zrozumiał gdzie jest. Był kiedyś czas, gdy miał nadzieję przyjść do szpitala zobaczyć swojego syna. Nie udało mu się. Śpiesząc się i nie myśląc, wyszedł z budynku, gdzie mieściło się jego biuro i próbował dostać się do samochodu, gdy otoczyli go gliniarze. Gallagher, który nigdy nie cofał się przed walką, uniósł ręce. Dla dobra Rosalie, był chętny się poddać.

6 Zastrzelili go na środku ulicy jak wściekłe zwierzę. Niezdolny zmierzyć się ze wspomnieniem, Gallagher miał właśnie się odwrócić i odejść, gdy coś dziwnego zwróciło jego uwagę. Zobaczył dziwnie wyglądającego elfa ubranego w koszulę Świętego Mikołaja z bardzo krótką i czerwoną spódniczką i biało czerwonymi rajstopami sięgającymi ud, znikających w parze czarnych glanów. Kobieta była wysoka i w dziwny sposób ekstremalnie atrakcyjna z niezwykłymi, czerwonobrązowymi oczyma, które musiały być jakimiś szkłami kontaktowymi, spiczastymi uszami i włosami, które były czarne jak dżety i przetykane czerwienią. Ale tym, co niemal rzuciło go na podłogę, był towarzyszący jej mężczyzna. Acheron Partenopajos. Uwielbiany przywódca Mrocznych Łowców siedział na podłodze, otoczony przez dzieci, grając na czarnej gitarze i śpiewał w chórze razem z kobietą. Gallagher był zdumiony widokiem. Przez te wszystkie lata, gdy znał Asha, nigdy nie widział, żeby mężczyzna był odprężony. Normalnie Acheron miał w sobie coś zdecydowanie zabójczego i chłodnego. Coś, co ostrzegało ludzi, żeby trzymali się na dystans, jeśli chcieli żyć. Ale to nie był Ash, jakiego widział teraz. Mężczyzna na podłodze sam wyglądał bardziej jak dzieciak. Przystępny i miły. Głęboki głos Asha mieszał się z głosem elfa, gdy śpiewali "Put a Little Love in Your Heart." Jackie Deshannon. - To coś, czego nie widzi się codziennie, co? Dwoje pankowych Gotów robiących przyjęcie dla chorych dzieci. Gallagher obrócił się i zobaczył obok afro-amerykańską lekarkę w średnim wieku. Wyglądała na zmęczoną, ale rozbawioną, gdy patrzyła jak Ash i jego elfka pomagają dzieciom. - Nie masz pojęcia – powiedział do niej. Lekarka się uśmiechnęła. - Muszę przyznać, ze trochę mi zajęło przyzwyczajenie się do tego, gdy zaczęłam tu pracować parę lat temu. Myślałam, ze żartują, gdy mówili mi o Gotyckim Aniele Stróżu i jego funduszu dla dzieci. Gallagher uniósł brwi na przydomek. - Więc często tu przychodzi? - Co kilka miesięcy albo coś koło tego. Zawsze przynosi prezenty dla dzieci i personelu a potem bawi się z dziećmi przez chwilę.

7 Mężczyzna nie mógłby być bardziej zdumiony, gdyby powiedziała mu, ze Ash regularnie wypala szpital do gołej ziemi. - Naprawdę? - Och, tak. Doszliśmy do wniosku, ze jest jakimś bogatym dzieciakiem z potrzeba robienia dobrych uczynków. Najdziwniejsze jest, że gdy przychodzi dzieci staja się doskonale spokojne i wyciszone. Ciśnienie ich krwi spada i nigdy nie musimy im dawać żadnych środków przeciwbólowych, gdy on tu jest. Po tym jak wychodzi, dzieci śpią dobrze przez godziny. I najlepsze ze wszystkiego, pacjenci leczeni na raka dostają remisji przez kilka tygodni później. Nie wiem, co jest w tym młodym człowieku, ale naprawdę robi różnicę w ich życiach. Gallagher mógł to zrozumieć. Nawet mimo tego, ze Ash mógł być przerażający, było coś dziwnie pocieszającego w Atlanteanie. W chwili, gdy Ash zrozumiał, że tu jest, zobaczył zasłonę opadającą na twarz mężczyzny. Dobry nastrój zbladł i Ash zauważalnie zesztywniał. Stał się tym ponurym, niebiorącym jeńców przywódcą, do którego Gallagher był przyzwyczajony. Jak szybko skończyła się piosenka, Ash podał gitarę jednemu ze starszych dzieci i przeprosił. Twarz Acheron była nieprzenikniona, gdy skrzyżował ramiona na piersi i zbliżył się do Gallaghera. - Święty Ash… kto by pomyślał? Acheron zignorował jego komentarz. - Co tu robisz? Gallagher wzruszył ramionami. - Po prostu przechodziłem. Przechylił głowę. - Przechodziłeś? Ostatnim razem, gdy sprawdzałem, Chicago był na północ od Baton Rouge, nie na południe. - Wiem. Ale skoro byłem tak blisko, chciałem zatrzymać się w Sanktuarium i życzyć wszystkim wesołych świąt. Ash słuchał myśli Gallaghera i pozwolił się skąpać emocjom mężczyzny. Żona Jamiego umarła ze starości zeszłego lata, a jej śmierć mocno uderzył Irlandczyka. Jak tylko „usłyszał” o jej śmierci, Ash natychmiast ruszył do Jamiego, tylko po to by dowiedzieć się, że Jamie złamał Kodeks Postępowania i odwiedził ją w szpitalu. Ash postanowił zignorować naruszenie. Mógł nigdy nie znać

8 miłości ludzkiej istoty, ale rozumiał tych, którzy byli wystarczająco szczęśliwi by ją mieć. - Wiesz, co? Skoro tu jesteś, czemu nie zostaniesz do Nowego Roku? Jamie się na to skrzywił. - Nie potrzebuję twojej litości. - To nie litość. To rozkaz. Odkąd Kyrian jest na emeryturze, Talonowi może przydać się pomocna dłoń. Rzeczy staja się raczej hałaśliwe o tej prze roku. Dużo Daimonów zmierza na południe, gdzie jest cieplej i ludzie wychodzą w Nowy Rok. - Co ty bredzisz? Zanim Ash mógł odpowiedzieć, elfka wyszła z pokoju trzymając na biodrze małego berbecia. - Akri? – powiedziała do Asha dziwnym, śpiewnym głosem. – Mogę go zatrzymać? – Pogładziła pulchną nogę wyeksponowaną przez szpitalne wdzianko. – Widzisz, dobrze je. Dużo tłuszczu na tym małym. Ciemnowłosy berbeć się roześmiał. - Nie, Simi – odparł Acheron surowo. – Nie możesz zatrzymać dziecka. Jego mama by za nim tęskniła. Żachnęła się. - Ale on chce iść do domu z Simi. Tak powiedział. - Nie, Simi – powtórzył Ash. Obruszyła się. - Nie Simi, nie jedzenie. Łaja, łaja, łaja. Twój tatuś też cię łaja? – zapytała chłopca. - Nie – odpowiedział ciągnąc za jeden z czarno czerwonych rogów na jej głowie. Ash westchnął. - Simi, zabierz dziecko do środka. Stanęła przed Acheronem. - Okej, daj mi całusa to pójdę. Ash wyglądał jakby było mu ekstremalnie niewygodnie, gdy rzucił spojrzenie Gallagherowi, potem znów na nią. - Nie przed Łowcą, Simi. Wydała dziwny, zwierzęcy dźwięk również patrząc na Gallaghera. - Simi chce całusa, akri. Będę czekać całe stulecie. Wiesz, że będę. Powiedzieć, ze Ash wyglądał na zirytowanego było niedopowiedzeniem. Pochylił się i szybko pocałował ją w czoło.

9 Rozpromieniła się dumnie i odeszła z dzieckiem. - Kto to jest? – zapytał Gallagher. – Albo może raczej, co to jest? - Krótko mówiąc, nie twoje zmartwienie – Ash potarł czoła jakby czuł ból. – Gdzie byliśmy? - Pytałem czemu chcesz dać mi tymczasowe obowiązki w Nowym Orleanie. - Bo Talonowi przydałaby się pomoc. - Zastanawiam się, co by na to powiedział Talon? - Powiedziałby ci żebyś mnie nie wkurwiał. Gallagher się na to roześmiał. - Dobrze więc. Wezmę to pod uwagę. Ash obserwował kobietę w pokoju z dziećmi. - Możesz zostać z Peltierami w Sanktuarium. Teraz lepiej pójdę zanim któryś z tych dzieciaków skończy na kartonie z mlekiem. Gallagher patrzył jak Acheron pośpieszył do pokoju i zabrał małą dziewczynkę od elfki i posadził dziecko na boku. Elfka odeszła tanecznym krokiem i zbliżyła się do kolejnego dziecka. Potrząsając głową na dziwność sytuacji, Gallagher poszedł do windy i sprawdził, co u jego pacjentki. Pielęgniarka powiedziała mu, że wszystko będzie z nią w porządku. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Pielęgniarka wstała i pogładziła jego ramię. - Chodź – powiedziała kobieta, przechylając głowę w tył. – Chce ci podziękować. - Nie potrzebuję podziękowań. - Cukiereczku, wszyscy potrzebują podziękować. Chodź. Zanim mógł się powstrzymać, pozwolił pielęgniarce zaprowadzić się do małego pokoju, który miał ściany z zasłon. Malutka brunetka usiadła na noszach z za dużym bandażem na szyi. Jej ogromne, zielone oczy były lekko oszołomione, ale rozjaśniły się, gdy spojrzała w górę i go zobaczyła. Pielęgniarka zostawiła ich samych. - To ty mnie uratowałeś? – zapytała. Czując się dziwnie, skinął głową. Dziewczyna przesunęła się razem z przykrywającym ją prześcieradłem. - Dziękuję. Naprawdę. - Cała przyjemność po mojej stronie. Po prostu cieszę się, że znalazłem cie we właściwej chwili. - Taa, ja też. Gallagher obrócił się, żeby odejść.

10 - Cóż, muszę… Jego głos ucichł, gdy śliczna młoda kobieta przeszła przez zasłony. Była wysoka, prawdopodobnie około pięciu stóp i dziesięciu cali, z czarnymi jak dżety włosami i głęboko niebieskimi oczyma. - Jenna! – krzyknęła, gdy zobaczyła przyjaciółkę na noszach. – Och, dzięki Bogu. Kobieta powiedziała przez telefon, że zostałaś zaatakowana. Oczy Jenny się poderwały. - Nie wiem, co się stało. Po prostu szłam do samochodu i nie pamiętam już nic po tym. Gdyby nie on, pewnie byłaby martwa. Dziewczyna obróciła się i zamarła. Spojrzała na niego jakby właśnie zobaczyła ducha. Gallagher spojrzał wyzywająco. - Coś nie tak? – zapytał. Skrzywiła się. - Nie – Machnęła ręką jakby czuła się głupio. – Przepraszam, po prostu kogoś mi przypominasz. - Dawnego chłopaka? - Nie, mojego pradziadka. - To właściwie nie jest pochlebne. Myślałem, że wyglądam raczej nieźle jak na mój wiek. Roześmiała się. - Nie, miałam na myśli… Och, nieważne. Jenna przechyliła głowę patrząc na niego. - Wygląda jak on, Rose. Masz rację. Rose. To imię uderzyło go jak cios w żołądek. Zanim mógł się ruszyć, dziewczyna zwana Rose zbliżyła się do niego. Wyciągnęła spod swojego brązowego swetra grawerowany, złoty medalion. To był medalion, który dobrze znał. Tak granaty i diamenty tworzące okrąg na wierzchu jak i inskrypcję pod spodem. Dla mojej Rose. Szczęśliwej Rocznicy 1930 Otworzyła medalion by pokazać mu dwa zdjęcia w środku. Jedno było fotografią, o którą poprosiła Rosalie tylko parę miesięcy przed jego śmiercią a drugie przedstawiało ich dwuletniego syna.

11 - Widzisz – powiedziała dziewczyna, pokazując mu fotografię. – Wyglądasz jak mój dziadek, Jamie. Z bólem serca, Gallagher przełknął ciężko. Chciał wyciągnąć rękę i dotknąć tego, ale jego dłoń drżała tak bardzo, że się nie ośmielił. - Skąd to masz? - Moja prababcia dała mi go ostatniej wiosny. Skoro nadano mi po niej imię, chciała, żebym to miała – Uśmiechnęła się smutno, zamknęła medalion i wsunęła go z powrotem pod sweter. – Mój tata mówi, że dziadek Jamie był gangsterem, ale ja w to nie wierzę. Babcia Rose nigdy nie poślubiłaby kogoś takiego. Była święta. Ledwo mógł oddychać. Ledwie mógł się powstrzymać przed zmiażdżeniem jej w ramionach i płaczem. Jego prawnuczka. Rosalie. Ta pełna życia młoda kobieta był jego żywą więzią z żoną. Gdy się odezwał, jego głos był nabrzmiały i głęboki. - Musiała cie bardzo kochać, jeśli ci to dała. - Wiem. Nosiła go każdego dnia życia, dopóki mi go nie dała. To po prostu dziwne, wiesz? Jesteś taki do niego podobny i w ogóle. Gallagher odchrząknął. - Taa. Dziwne – Nie mógł oderwać od niej oczu. Nie widział wiele siebie czy Rosalie w tej dziewczynie, ale czuł więź pokrewieństwa głęboko w swoim sercu. Była jego rodziną. I nie mógł jej nigdy tego powiedzieć. Tak jak nigdy nie mógł powiedzieć jej ojcu czy dziadku. Gallagher wymienił duszę za zemstę i został zmuszony do cofnięcia się w cień i przerzucenia troski o rodzinę na obcych. Ale przynajmniej Konsul Giermków tam był. Po tym jak stał się Mrocznym Łowcą, wysłali ludzi, żeby upewnić się, że jego rodzina przetrwała. Rząd zabrał wszystko Rosalie. Skonfiskował nawet jego legalne zyski i zostawił ją w nędzy. Giermkowie dali jej pracę i po kilku latach wysłali odpowiednich kandydatów by poznali jego żonę i jeden z nich w końcu ją poślubił. Gdy Harris żył, wysyłał Gallagherowi aktualne zdjęcia i informacje o jego synu i wnukach. Konsul Giermków zapewnił bezpieczeństwo i dobrobyt jego rodzinie, gdy on podjął zadanie polowania i zabijania Daimonów. Ash ostrzegał go jak trudne to będzie.

12 - Jak długo masz ciągle żyjących, bezpośrednich potomków, będzie cię to prześladować. Ale to staje się łatwiejsze… z czasem. Inni Łowcy mówili mu to samo, ale teraz, z jego prawnuczką stojącą tuż przed nim, nie wierzył w to. Boże, to było takie niesprawiedliwe. A może to była jego pokuta za życie pełne przemocy, jakie wiódł. Zawsze sam. Część świata, a jednocześnie na zewnątrz. Skrzywił się na tę prawdę. Zmęczony i zraniony, przeprosił dziewczyny i wyszedł ze szpitala. Ulica była niemal pusta. Późna godzina posłała wszystkich do domów w poszukiwaniu ciepła. Pocieszenia. Wątpił czy on jeszcze kiedyś to poczuje. Gdy wjechał do prywatnego garażu naprzeciw Sanktuarium, Elizar Peltier wyszedł przez tylne drzwi i zatrzymał się. Długie i kręcone blond włosy mężczyzny były odgarnięte z twarzy. Nosił parę czarnych spodni i workowaty, czarny sweter. - Jamie Gallagher – powiedział powoli. – Niech mnie szlag – Obrócił się i zawołał w stronę otwartych drzwi: - Kyle, idź powiedz maman, żeby nałożyła talerz wołowiny i kapusty. Mamy Mrocznego Łowcę, który potrzebuje jedzenia. Jamie skinął w podziękowaniu. - Cześć, Zar, trochę minęło. - Trzydzieści lat czy coś koło tego, tak sądzę, odkąd ostatni mieliśmy przyjemność z twojego towarzystwa. To była naprawdę krótka chwila dla nieśmiertelnego. - A i tak pamiętasz moja ulubioną potrawę. Zar wzruszył ramionami. - Nigdy nie zapominam przyjaciela. Tak jak Gallagher. Było ich zbyt niewielu i byli zbyt daleko. Zar zaprowadził go do budynku sąsiadującego z barem Sanktuarium. Zbudowany na przełomie wieków, Peltier House był domem rodziny Kattagarian i grupy kłopotliwych uchodźców. Dom łączył się z barem przez drzwi na dole, które przez cały czas były strzeżone przez jednego z jedenastu synów Peltierów. W świecie Łowców byli legendarni, bo każdego witali jak przyjaciela: Zwierzo-Łowców, Łowców Snów i Mrocznych Łowców czy innych. To nie miało znaczenia. Jak długo pamiętałeś o manierach i broń była schowana

13 mogłeś wejść i wyjść w pokoju. Ci, którzy łamali jedną z zasad domu: „nie przelewać krwi” szybko byli wynoszeni w kawałkach. Elegancka wiktoriańska posiadłość była teraz cicha poza stłumionym dźwiękiem Howlers1 grających na scenie w barze obok. Była umeblowana drogimi meblami z przełomu wieku, które były tu od czasu, gdy były nowe. Klan niedźwiedzi nie lubił zmian. Gallagher był za to wdzięczny. To dziwnie przypominało powrót do domu. - Jak długo zostaniesz? – Zapytał Zar, prowadząc go w górę ręcznie rzeźbionych, mahoniowych schodów. - Do Nowego Roku. Zar skinął głową. - Maman biedzie zadowolona słysząc to – Wepchnął Jamiego do pokoju na końcu korytarza. Gallagher wszedł do środka i znalazł ciepłą, przytulną sypialnię. Okna były dobrze zasłonięte i zakryte ciężkimi zasłonami, które powstrzymają promienie słońca przed sięgnięciem go. - Tu jest modem do twojego laptopa, jeśli jakiś przywiozłeś. Kąciki ust Jamiego się uniosły. - Wszystkie wygody domu. - Staramy się. Dobrze pamiętam dni uciekania i ukrywania się, bez żadnych wygód. Rozgość się i dołącz do nas, gdy będziesz gotowy. Gallagher patrzył jak Zar wychodzi, gdy przeszywały go uczucia i wspomnienia. Doceniał uprzejmość niedźwiedzi, ale oddałby pieniądze i nieśmiertelność za jedną noc spędzoną z żoną i synem. Jedne święta z nimi, patrzenie jak twarz Rosalie się rozjaśnia, gdy otwiera prezent. Przeszył go ból jego straty. Nie chciał cierpieć i pragnąć rzeczy, których nie mógł już mieć. Usiadł na łóżku i patrzył na ścianę. Widział twarz swojej prawnuczki i zastanawiał się czy pojedzie do domu na święta by być z rodziną. Jeśli o to chodzi, zastanawiał się czy samemu jechać do domu. Przynajmniej Chicago było znajome. Zmęczony i z bólem serca, położył się na łóżku, tylko po to by przez chwilę odpocząć. Chciał tylko na chwilę uciec przed wspomnieniami czasów, gdy był człowiekiem. 1 Tłum. Wyjcy

14 * * * Gallagher obudził się by odkryć, że gdy spał minęły trzy dni. Nie pamiętał swoich snów. - Dlaczego pozwoliłaś mi spać tak długo? – zapytał Mamę Peltier, gdy tylko opuścił pokój i znalazł ją w bawialni na dole po prawej stronie schodów. W ludzkiej formie, była elegancką, wysoką blondynką, która najczęściej nosiła stylowe stroje. Choć nie wyglądała na starszą niż czterdzieści, naprawdę zbliżała się do wieku ośmiuset lat. - Acheron powiedział, ze potrzebujesz odpoczynku i się z tym zgodziłam. - Ale trzy dni? Wzruszyła ramionami. - Czujesz się lepiej? Dziwne, ale tak. Przynajmniej fizycznie. Było tuż po zmroku w Wigilię. Klan niedźwiedzi powoli wypełniał parter i zbierał się w dwóch głównych bawialniach, ozdobionych bliźniaczymi choinkami, wysokimi na dwanaście stóp. Gallagher cofnął się, patrząc na całą grupę Kattagarian i Arcadian, którzy uczynili Peltier House swoim domem, zbierających się do zbliżającego się świętowania. Małe niedźwiedziątka wspinały się po obecnych i próbowały zjeść i wspiąć się na drzewka, gdy ich ojcowie i matki, w ludzkich formach, by Gallagher czuł się bardziej jak w domu, odciągali je do tyłu. Justin Portakalian zszedł na dół w swojej panterzej formie i podniósł jedno z mniejszych młodych za sierść na karku i przewrócił go po podłodze w ramach zabawy. To było najbardziej dziwaczne świąteczne zbiorowisko, jakie jamie widział w swoim ponad stuletnim życiu. Czuł się nawet bardziej nie na miejscu niż trzy dni temu, gdy przyjechał. Gdy członkowie The Howlers przyszli dołączyć do przyjęcia, Gallagher zdecydował, że musi odetchnąć świeżym powietrzem i chwili ciszy, żeby oczyścić głowę. Wyszedł w zimną noc i przeszedł bez celu po Dzielnicy Francuskiej. Zanim się zorientował, stał przed katedrą St. Louisa. Minęło dużo czasu odkąd ostatnio był w kościele. Tylko kilkoro ludzi zmierzało do środka. Bez wątpienia większość parafian zaczeka na Pasterkę. Zaczął się odwracać, ale zamiast tego odkrył, że zmierza razem z innymi do środka. Przedsionek był ciemny, ale jego wzrok Mrocznego Łowcy wyraźnie widział wnętrze i podszedł do małego zbiornika z święconą wodą, który znajdował się na ścianie po lewej, tuż za składzikiem kościoła. Pobłogosławił się, potem

15 otworzył drzwi z ciemnego drewna prowadzące do katedry. Piękno witraży i posągów natychmiast zabrało go w dni młodości. Gallagher przyklęknął, a następnie usiadł na ostatnim rzędzie. Tutaj czuł swoją Rosalie. Pobożna, nigdy nie opuszczała świątecznych mszy. Sumiennie jej towarzyszył, nawet, jeśli się na to skarżył. Zawsze cierpliwa, siedziałaby przy jego boku, gładząc jego ramię i uśmiechając się do siebie nad faktem, że doprowadziła go do zrobienia niemożliwego. - Brakuje mi cię, Rose – odetchnął, jego pierś zacisnęła się z bólem jej utraty. Chciał zostać tu, gdzie ją czuł, ale nie mógł. Żaden Mroczny Łowca nie mógł zostać długo w żadnym starym kościele, zanim duchy przeszłości ruszyłyby by go opętać. A teraz był za słaby, żeby z nimi walczyć. Wstając, cicho przeszedł z tyłu na przód, potem na ulicę. Na zewnątrz było zimno, ale nie aż tak jak zimno, które czuł w sobie. Gallagher poszedł w dół ulicy Chartres. Nie wiedział gdzie iść. Nie czuł się na siłach wracać do Sanktuarium i nie było potrzeby polować w Wigilię. Skoro większość ludzi była w domu z rodzinami, Daimony robiły to samo. - Helllloooo! Zatrzymał się słysząc znajomy, śpiewny głos. Obracając się, znalazła za sobą „Simi”. - Cześć – powiedział, na wpół oczekując ujrzeć z nią Asha. Ale najwyraźniej była sama. Simi podskoczyła ku niemu. - Co tu robisz całkiem sam? – zapytała. – Zapomniałeś jak znaleźć Sanktuarium? - Nie. Chciałem być przez chwilę sam. Przechyliła głowę i zmarszczyła czoło. - Dlaczego? Niedźwiedzie były dla ciebie wredne? Mama robi się trochę nieznośna, gdy bawię się z młodymi. Myśli, że zjem któregoś, ale bleee! Są zbyt włochate. Ale jeśli pozwoli mi któregoś obedrzeć ze skóry, mogłabym być zainteresowana. Roześmiał się wbrew sobie. - Żartujesz? - Och, nie. Nigdy nie żartuję o włochatym jedzeniu. Jest obrzydliwe – spojrzała na niego w górę. – Jeśli nie byli dla ciebie wredni, więc czemu wyszedłeś? - Nie wiem. Myślę, ze nie czułem się tam właściwie, - Dlaczego?

16 Wzruszył ramionami. - A co ty robisz na zewnątrz? - Niewiele. Akri jest z rudowłosym demonem, więc powiedział, że mogę iść się bawić jak długo nie zjem niczego nieugotowanego przez człowieka. Ale wszystkie moje ulubione miejsca są zamknięte, więc pomyślałam, że sama znajdę niedźwiedzie i zobaczę czy Jose, skoro jest człowiekiem, zrobi mi coś dobrego, co nie sprawi, ze akri będzie zły, gdy to zjem. - Akri to Ash? - Tak. - A rudowłosy demon? - Artemida, bogini-suka. Znasz ją. To ona ukradła twoją duszę. - Nie ukradła jej. Simi prychnęła z pogardą. - Oczywiście, że ukradła. Ona kradnie wszystko – Stanęła na palcach i spojrzał mu w oczy. – Hej – powiedziała, chwytając jego podbródek, tak, że mogła odchylić jego głowę do tyłu i w przód, przyglądając mu się. – Boli cię tu. To sprawi, że akri będzie bardzo smutny. Nie lubi jak jego Mrocznych Łowców boli a Simi nie lubi, kiedy akri jest smutny. Czemu cię boli? - Tęsknię za rodziną. Puszczając go, skinęła przychylnie. - Ja też za moją tęsknię. Moja mama była dobrym człowiekiem. „Simi” powiedziałaby „Kocham cię”. Akri też mnie kocha – Pochyliła głowę, tak żeby mógł zobaczyć, że jej rogi były teraz pokryte małymi trykotowymi kapelusikami. – Widzisz, akri nawet dał mi ogrzewacze na rogi, żeby moje rogi nie zmarzły. Też chcesz ogrzewacze na rogi? To musiała być najdziwniejsza rozmowa w jego życiu. Nie wiedział, czemu tu stoi rozmawiając z nią. Może to były te jej dziecięce maniery. Było w niej coś bardzo czarującego. - Nie mam rogów. - A chcesz mieć? – zapytała z nadzieją. – Mogę ci dać takie naprawdę kolorowe. Akri ma czarne, ale nie pozwala ludziom ich widzieć. - Ash ma rogi? - Och rany, tak. Są całkiem śliczne. Nie tak śliczne jak moje, ale ciągle są całkiem fajne. Simi powiedziałaby, że ma nadzieję, że kiedyś je zobaczysz, ale jeśli by tak się stało, byłbyś martwy i myślę, że Simi by za tobą tęskniła. Wydajesz się bardzo miły.

17 Gallagher skrzywił się, gdy zaczęła grzebać w wielkiej torebce. Po kilku sekundach, wyciągnęła rękawicę, która wyglądała jak ryba. Podała mu ją. - To jest jakość. Z QVC. Moje ulubione miejsce. Oglądasz QVC? - Nie. - Cóż, powinieneś. Akri mówi, że za dużo tego oglądam, ale nigdy się nie skarży, gdy tam kupuję. Oni też mnie lubią. Wpuszczają mnie na telewizję i nazywają Panną Simi. Lubię to. Podał jej rybę z powrotem. - Och, nie, to dla ciebie. Prezenty uszczęśliwiają ludzi. Simi chce, żebyś był szczęśliwy. Och, taak, to bez wątpienia była najdziwniejsza chwila w jego życiu. W obu, śmiertelnym i nieśmiertelnym. - Dziękuję, Simi. Machnęła na jego słowa ręką. - Nie musisz mi dziękować. Widzisz, to robią rodziny. Dbają o siebie nawzajem. Jego żołądek zacisnął się na jej słowa. - Nie mam już rodziny. Musiałem ich oddać. Spojrzała na niego osobliwie. - Oczywiście, ze masz rodzinę. Każdy ma rodzinę. Ja jestem twoją rodziną. Akri jest twoją rodziną. Nawet ta śmierdząc, stara bogini jest twoją rodziną. Ona jest tą okropną, starą ciotką, która przyjeżdża, ale nikt jej nie lubi i robią sobie z niej żarty, gdy wyjeżdża. Znów się roześmiał. - Ona wie, że tak o niej mówisz? - Oczywiście. Mówię jej to prosto w twarz przez cały czas. To dlatego akri każe mi się iść bawić, gdy jest z nią. Nie lubi kiedy walczymy. Wzięła jego dłoń w swoją. - Słuchaj a powiem ci coś, co kiedyś powiedział mi akri. Mamy trzy rodzaje rodziny. Tę, w której się rodzimy, tych, którzy rodzą się z nas i tych, których wpuszczamy do swojego serca. Wpuściłam cie do swojego serca, więc Simi jest twoją rodziną i cię nie odda. Jeśli jesteś teraz smutny, więc myślę, że twoja rodzina jest ciągle w twoim sercu i zabierają tyle miejsca, że nie ma miejsca na nikogo innego. - Nie mogę ich oddać. - I nie powinieneś. Nigdy. Nikt nigdy nie powinien zapominać tych, których kocha. Ale to jak z QVC… gdy tylko zapełnię swój pokój zbyt wieloma

18 rzeczami, akri buduje mi kolejny pokój. Jakoś zawsze jest przestrzeń na więcej. Ludzie, którzy tam żyją, oni nie odejdą. Musisz po prostu zrobić miejsce na kolejną osobę, potem kolejną i kolejną i kolejną i kolejną. Z dłonią w jego, Simi poprowadziła go w dół ulicy. - Nie chcesz, żeby Simi była twoją rodziną? Myślał o jej słowach i dziwnej analogii. Pochyliła się w przód i wyszeptała. - To część, w której mówisz: „tak, Simi, chcę być twoją rodziną”. Bo jeśli nie, będę musiała odzyskać swoją rękawicę i cię ugrilować. Akri ciągle się denerwuje o ostatniego Mrocznego Łowcę, którego ugrilowałam, a to było… och, tysiąc lat temu albo coś koło tego. Jest słoniem, jeśli chodzi o pamiętanie rzeczy. Uśmiechnął się wbrew sobie. - Tak, Simi, chcę być twoją rodziną. Rozpromieniła się. - Dobrze. Jesteś takim mądrym Mrocznym Łowcą. Zanim do Gallaghera to dotarło, Simi zaprowadziła go z powrotem do Sanktuarium. Otworzyła drzwi i cofnęła się, czekając aż wejdzie. Wcześniejszy hałas był niczym w porównaniu z tym, co działo się teraz. Były cztery sokoły na drążku kortyny, tańczące do rytmu świątecznych kolęd. The Howlers [wszyscy w ludzkiej formie] śpiewali, podczas gdy Dev Peltier grał na pianinie. Biały tygrys leżał na sofie z tyłu, gdy małpa Marvin skakała w górę i dół po jego brzuchu. Wielki, czarny niedźwiedź, który jak był pewien, był Aimee Peltier karmił dwa młode kanapkami z masłem orzechowym. Rudowłosa, ludzka kobieta z blizną na twarzy podeszła do nich i objęła Simi. - Hej, mały demonie, gdzie szef? Simi wzruszyła ramionami. - Towarzyszy Królowej Wrzodowi Na Moim Tyłku. Jak się masz, Tabitho? Czy twoja siostra i Kyrian przyjdą? - Nie, będą tu jutro. Poranne mdłości uderzyły Amandę, gdy wychodzili, ale Talon powiedział, że będzie jak tylko będzie mógł – Obie wmieszały się w tłum. Gallagher cofnął się, obserwując hałaśliwą zabawę. Byli tu Arcadianie, Katagarianie, Mroczni Łowcy, demony, ludzie i kto wiedział co jeszcze. Przez

19 wszystkie prawa żaden z nich nie powinien łatwo przełknąć zebrania się w jednym miejscu, a jednak byli tu dziś wieczór razem. Związani przez cos innego niż więzy krwi. Byli związani sercami. Colt podszedł do niego. Arcadiański Strażnik, jego zadaniem było praktycznie upolowanie i zabijanie Katagarian. Ale lata temu Peltierowie uratowali i ochronili matkę Colta, potem wychowywali go po jej śmierci. Był tak lojalny w stosunku do klanu niedźwiedzi jak każdy z ich naturalnych synów. Uśmiechając się, wyciągnął rękawicę-ananasa z tylnej kieszeni. - Stary, Gallagher, musiałeś dostać naprawdę wysoką ocenę. Dostałeś jedną z dobrych ryb. Wszystko, co ja dostałem to nędzny ananas. - Co, każdy, kto ją spotyka, dostaje jedną? - Nie. Tylko rodzina. Jamie się rozejrzał i zobaczył coś, czego nie zauważył wcześniej. Każdy miał rękawicę.