mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Kerr Philip - Bernie Günther 3 - Niemieckie requiem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Kerr Philip - Bernie Günther 3 - Niemieckie requiem.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 323 stron)

Dla Jane i pamięci mojego ojca

To nie to, co zbudowali, ale to, co zburzyli. To nie domy. To przestrzenie między domami. To nie ulice, które istnieją. To ulice, których już nie ma. To nie twoje wspomnienia, które cię prześladują. To nie to, co zapisałaś. Lecz to, co zapomniałaś, co musisz zapomnieć. Co musisz zapominać przez całe życie James Fenton, Niemieckie requiem, przeł. Jerzy Jarniewicz

CZĘŚĆ PIERWSZA Berlin, 1947 W dzisiejszych czasach każdy Niemiec już przed śmiercią całymi dniami przebywa w czyśćcu, cierpiąc w życiu doczesnym za wszystkie grzechy, za które jego kraj dotąd nie poniósł kary ani nie odbył pokuty. I będzie tak aż do chwili, kiedy na skutek działań potężnych mocy – albo mocarstw – Niemcy wreszcie zostaną oczyszczone. Albowiem teraz żyjemy w strachu. To głównie strach przed ruskimi, równie wielki jak powszechny strach przed francą, która ostatnio przybrała cechy epidemii, chociaż obie dolegli- wości w ogólnym mniemaniu to jedno i to samo.

1 Był piękny i mroźny dzień, taki, jakie człowiek z największą przyjemnością ogląda, dokładając do ognia i drapiąc za uchem psa. Nie miałem ani psa, ani ognia, co więcej, opału brakowało, a psów nigdy nie lubiłem. Ale z nogami przykrytymi kołdrą właściwie było mi dość ciepło; nawet zacząłem sobie gratulo- wać, że mam pracę, którą mogę wykonywać, nie wychodząc z domu – mój pokój pełnił także rolę biura – gdy ktoś zapukał do tego, co w moim mieszkaniu uchodziło za drzwi frontowe. Zakląłem i zwlokłem się z kanapy. – To chwilkę potrwa – krzyknąłem zza desek – więc proszę nie odchodzić! – Pogrzebałem kluczem w zamku i szarpnąłem za wielką mosiężną klamkę. – Łatwiej otworzyć, kiedy się po- pchnie z zewnątrz! – zawołałem znowu. Dobiegło mnie szura- nie butów na podeście, a potem poczułem parcie na drzwi, które otworzyły się ze zgrzytem. W progu stał wysoki mężczyzna lat około sześćdziesięciu. Miał wysokie kości policzkowe, wąski, krótki nos, staromodne bokobrody i wściekłą minę, sprawiającą, że najbardziej przypo- minał wrednego starego króla pawianów. – Chyba coś sobie naderwałem – burknął, pocierając ramię. – Przykro mi bardzo – powiedziałem i odsunąłem się, by go wpuścić. – Budynek wyraźnie osiada i przydałoby się ponownie osadzić drzwi, ale trudno zdobyć narzędzia. – Gestem wska- załem mu pokój. – Ale i tak nie jest tu najgorzej. Wstawili nam nowe szyby, a dach jakoś chroni przed deszczem. Proszę spocząć. – Podsunąłem mu jedyne krzesło, jakie miałem, i po- nownie zająłem miejsce na kanapie. Gość odstawił teczkę, zdjął melonik i wyczerpany, usiadł z westchnieniem. Nawet nie rozpiął szarej jesionki, czemu trudno się było dziwić. – Zobaczyłem pańskie ogłoszonko na murze na Kurfürsten-

damm – wyjaśnił. – Co pan powie – odparłem, jak przez mgłę przypominając sobie kilka słów, które w zeszłym tygodniu nabazgrałem na kawałku tektury. To Kirsten wpadła na taki pomysł. Nie przy- puszczałem, że ktoś to przeczyta, zważywszy na liczbę ogłoszeń matrymonialnych i towarzyskich, pokrywających ściany opusz- czonych budynków w Berlinie. Ale, jak widać, miała rację. – Nazywam się Novak – powiedział. – Doktor Novak. Jestem inżynierem, metalurgiem przemysłowym w zakładach w Wer- nigerode. Zajmuję się pozyskiwaniem i produkcją metali nieżelaznych. – Wernigerode. – Zamyśliłem się. – To w górach Harzu, prawda? We wschodniej strefie? Przytaknął. – Przyjechałem do Berlina, aby wygłosić cykl wykładów na uniwersytecie. Dziś rano do hotelu przyszedł telegram, miesz- kam w Mitropie… Zmarszczyłem czoło, usiłując sobie przypomnieć. – To jeden z tych hoteli schronów – wyjaśnił Novak. Przez chwilę jakby chciał mi powiedzieć coś więcej, ale zmienił zda- nie. – Telegram był od mojej żony; wzywała mnie, bym skrócił pobyt i natychmiast wracał do domu. – Podała jakiś powód? Wręczył mi blankiet. – Pisze, że moja matka źle się czuje. Rozłożyłem kartkę, zerknąłem na tekst dalekopisu i odnoto- wałem, że tak naprawdę komunikował, iż matka Novaka jest w ciężkim stanie. – Przykro mi to słyszeć. Doktor Novak pokręcił głową. – Pan w to nie wierzy? – Nie wierzę, że moja żona w ogóle to wysłała – odparł. – Moja matka faktycznie jest stara, ale odznacza się wyjątkowo dobrym zdrowiem. Zaledwie dwa dni temu rąbała drewno. Nie, podejrzewam, że wysmażyli to Rosjanie, żeby jak najszybciej ściągnąć mnie z powrotem. – Dlaczego?

– W Związku Radzieckim bardzo brakuje naukowców. Sądzę, że zamierzają mnie deportować i zmusić do pracy w jakiejś tamtejszej fabryce. Wzruszyłem ramionami. – To dlaczego w ogóle pozwolili panu tu przyjechać? – Przypisuje pan radzieckim władzom wojskowym spraw- ność, której po prostu nie mają. Sadzę, że właśnie otrzymali z Moskwy rozkaz mojej deportacji i w popłochu postanowili mnie bezzwłocznie odwołać. – Telegrafował pan do żony? Żeby potwierdziła? – Tak. Odpowiedziała tylko, że mam zaraz wracać. – I chciałby się pan dowiedzieć, czy ruscy ją dopadli. – Byłem w żandarmerii tu, w Berlinie – powiedział – ale… Głębokie westchnienie wystarczyło za całą resztę. – No tak, niewiele są w stanie pomóc – potwierdziłem. – Miał pan rację, że pan do mnie przyszedł. – Może mi pan pomóc, Herr Günther? – To oznacza wyjazd do żony – mruknąłem, częściowo do sie- bie, jakby trzeba mnie było namawiać, co poniekąd było prawdą. – Do Poczdamu. Znam kogoś w sztabie Grupy Wojsk Radzieckich w Niemczech, kto pewnie dałby się przekupić. Ale to będzie pana kosztowało więcej niż kilka czekoladek. Smutnie pokiwał głową. – Przypuszczalnie nie ma pan żadnych dolarów, co, doktorze Novak? Zaprzeczył. – No i pozostaje jeszcze kwestia mojego honorarium. – Co pan proponuje? Gestem dłoni wskazałem jego teczkę. – Co pan tam ma? – Niestety tylko papiery. – Musi pan coś mieć. Proszę dobrze pomyśleć. Może w hote- lu? Opuścił głowę i znów westchnął, próbując sobie przypo- mnieć, czy jest właścicielem czegokolwiek, co przedstawia jakąś wartość. – Proszę posłuchać, Herr Doktor, czy zadał pan sobie pyta-

nie, co pan zrobi, jeśli się okaże, że Rosjanie faktycznie prze- trzymują pańską żonę? – Tak – odparł posępnie i oczy mu się zaszkliły. To było wystarczająco wymowne. Sprawy Frau Novak nie wyglądały najlepiej. – Chwileczkę – rzekł nagle, wsadzając dłoń do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjmując złote wieczne pióro. – Mam to. Wręczył mi pióro. – To Parker. Osiemnastokaratowe złoto. Szybko oszacowałem jego wartość. – Jakieś tysiąc czterysta dolców na czarnym rynku – oznaj- miłem. – Tak, to załatwia sprawę ruskich. Kochają wieczne pióra prawie tak samo jak zegarki. – Uniosłem pytająco brwi. – Niestety z zegarkiem nie mogę się rozstać – powiedział No- vak. – To prezent… od mojej żony – dodał z niewyraźnym uśmieszkiem, dostrzegając ironię sytuacji. Pokiwałem współczująco głową i szybko przeszedłem nad tym do porządku, nie czekając, aż poczucie winy owładnie nim całkowicie. – A teraz pomówmy o moim honorarium. Wspomniał pan o metalurgii. Nie ma pan przypadkiem dojścia do jakiegoś la- boratorium? – Ależ oczywiście. – I do pieca hutniczego? Pokiwał głową, najpierw z namysłem, potem zaś z większym ożywieniem; zrozumiał, o co chodzi. – Pan chce dostać węgiel, tak? – A może pan go trochę dla mnie zdobyć? – Ile pan chce? – Pięćdziesiąt kilo będzie w sam raz. – Bardzo dobrze. – Proszę tu przyjść za dwadzieścia cztery godziny – powie- działem. – Powinienem mieć już dla pana jakieś wieści. Trzydzieści minut później, po napisaniu kartki do żony, opuściłem mieszkanie i skierowałem się w stronę dworca kole- jowego. Pod koniec 1947 roku Berlin wciąż jeszcze przypominał gi-

gantyczny Akropol zburzonych murów i spalonych ruin, kolo- salny monument o jednoznacznej wymowie, megalityczny po- mnik spustoszeń wojennych i siły rażenia siedemdziesięciu pięciu tysięcy ton materiałów wybuchowych. Nawała destruk- cji, która zdruzgotała ambicje Hitlera, nie miała sobie równych; zniszczenia osiągnęły wymiar wagnerowski; krąg Pierścienia domknął się w ostatnim pożarze zmierzchu bogów. W wielu częściach miasta przydatność mapy była mniejsza niż irchy do czyszczenia szyb. Główne arterie wiły się między wysokimi zwałami gruzów, po stertach ruchomych, zdradziec- kich rumowisk wiodły karkołomne ścieżki; w cieplejsze dni z ruin wydobywał się zapach, stanowiący niewątpliwą wskazówkę, że kryje się pod nimi coś więcej niż tylko szczątki mebli kuchennych. Brakowało kompasów i należało mieć stalowe nerwy, aby się rozeznać na tych niby-ulicach, przy których, niczym porzucone dekoracje, wznosiły się jedynie fasady hoteli i sklepów; należało mieć dobrą pamięć, żeby trafić do domów, gdzie lu- dzie wciąż gnieździli się w wilgotnych piwnicach bądź na niższych piętrach kamienic, często pozbawionych jednej ściany niczym w domku dla lalek, gdzie pragnie się ukazać pomiesz- czenia i toczące się w nich życie. Niewiele osób ryzykowało górne kondygnacje, choćby dlatego, że tak mało zostało nie- tkniętych dachów, a tak wiele uszkodzonych schodów. Życie na gruzach pokonanych Niemiec obecnie było niekiedy bardziej niebezpieczne niż w ostatnich dniach wojny; wciąż się słyszało, że gdzieś zawalił się mur, gdzie indziej wybuchł niewy- pał. To wciąż była loteria. Miałem jednak nadzieję, że kupując bilet na dworcu kolejo- wym, nabywam szczęśliwy los.

2 Tej nocy, wracając ostatnim pociągiem z Berlina do Poczda- mu, jechałem w przedziale sam. Powinienem był bardziej się pilnować, jednak przepełniało mnie zadowolenie – udało mi się szybko wyjaśnić sprawę inżyniera. Jednak byłem także zmęczo- ny, bo zajęła mi ona prawie cały dzień i znaczną część wieczoru. Podróże zabierały niemało czasu; zazwyczaj trwały dwa, trzy razy dłużej niż przed wojną i jazda do Poczdamu, niegdyś półgodzinna, teraz zajęła mi blisko dwie godziny. Już prawie zamykałem oczy, żeby się zdrzemnąć, gdy pociąg zaczął zwal- niać, po czym gwałtownie stanął. Minęło kilkanaście minut, po czym drzwi przedziału otwo- rzyły się i do środka wtargnął duży i okropnie śmierdzący so- wiecki żołnierz. Bąknął coś do mnie, więc uprzejmie skinąłem głową, ale prawie natychmiast zamarłem – żołnierz zakołysał się łagodnie na ogromnych rozstawionych stopach, zdjął z ra- mienia karabin Mosin Nagant i z chrzęstem odwiódł zamek. Jednak nie wycelował go we mnie, tylko odwrócił się i strzelił przez otwarte okno – wypuściłem oddech dopiero wtedy, gdy się zorientowałem, że był to sygnał dla maszynisty. Rosjanin beknął i ciężko zwalił się na siedzenie, a gdy pociąg ruszył, wierzchem brudnej dłoni ściągnął karakułową czapkę, oparł się wygodniej i zamknął oczy. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza wydawaną przez Brytyj- czyków gazetę „Telegraf” i nie spuszczając ruskiego z oka, zacząłem udawać, że czytam. Wiadomości przeważnie doty- czyły przestępstw: w strefie wschodniej gwałty i napady były czymś równie pospolitym, jak tania wódka, która niejednokrot- nie przyczyniała się do ich popełnienia. Czasem miałem wrażenie, że Niemcy wciąż tkwią w krwawym uścisku wojny trzydziestoletniej. Znałem jedynie garstkę kobiet, które dotąd nie zostały

zgwałcone lub poturbowane przez Rosjan. Nawet biorąc po- prawkę na fantazjowanie neurotyczek, liczba przestępstw na tle seksualnym wprost zwalała z nóg. Kilka koleżanek mojej żony zaatakowano całkiem niedawno, w rocznicę rewolucji paździer- nikowej. Jedna z nich, którą na posterunku policji w Rangsdorf zgwałciło co najmniej pięciu czerwonoarmistów, przy okazji zarażając ją kiłą, próbowała nawet wnieść skargę, lecz została przemocą poddana badaniu lekarskiemu i oskarżona o prosty- tucję. Byli jednak tacy, którzy twierdzili, że ruscy po prostu biorą siłą to, co Niemki nader chętnie sprzedają za pieniądze Brytyjczykom i Amerykanom. Składanie zażaleń do radzieckiej komendantury w wypadku rabunku było równie daremne. Zazwyczaj słyszało się wówczas, że „wszystko, co posiada naród niemiecki, to dar narodu ra- dzieckiego”. W ten prosty sposób sankcjonowano masowe gra- bieże na terenie całej strefy sowieckiej – w rzeczy samej napad- nięty często się cieszył, że w ogóle udało mu się przeżyć. Ryzyko napaści oraz wielka liczba dezerterów z Armii Radzieckiej spra- wiały, że podróże na wschodzie Niemiec były bardziej niebez- pieczne niż lot hindenburgiem. Pasażerów na linii Berlin–Mag- deburg często rozbierano do naga i wyrzucano z pociągu; droga na Lipsk cieszyła się tak złą sławą, że pojazdy jeździły w konwo- jach, a „Telegraf” donosił, że czterej pięściarze, jadący na mecz do Lipska, zostali napadnięci i pozbawieni wszystkiego oprócz życia. Największy rozgłos zyskał tak zwany Gang Niebieskiej Limuzyny, działający na drodze Berlin–Michendorf, który miał na koncie siedemdziesiąt pięć napadów oraz herszta w osobie zastępcy komendanta kontrolowanej przez Sowietów policji poczdamskiej. Każdemu, kto wybierał się do wschodniej strefy, przede wszystkim mówiłem „nie rób tego”, a jeśli nadal się upierał, wyliczałem: „Nie wkładaj zegarka, bo ruscy lubią je zabierać; włóż najstarszy płaszcz i buty, bo ruscy cenią rzeczy wysokiej jakości; nie spieraj się ani nie pyskuj, bo ruscy bez skrupułów cię zastrzelą; jeśli już musisz z nimi rozmawiać, pomstuj na amerykańskich faszystów; i nie czytaj żadnych gazet oprócz ich własnego „Taegliche Rundschau”.

Były to dobre rady, a ja postąpiłbym słusznie, gdybym sam się do nich zastosował, nagle bowiem rusek w moim przedziale zerwał się i stanął nade mną. – Wy wychoditie? – zapytałem. Zamrugał kaprawymi oczkami, po czym ponuro łypnął na mnie i na moją gazetę, którą zresztą zaraz wyrwał mi z rąk. Był to typowy górski pastuch, wielki tępy Czeczen o mig- dałowych oczach, kościstej szczęce szerokości stepu i klacie jak odwrócony dzwon. O takich właśnie ruskich krążyły dowcipy (niektóre nawet prawdziwe), że nie umieją spuszczać wody w kiblu, a jedzenie wkładają do sedesu, myśląc, że to chłodziar- ka. – Łoż – warknął, wymachując gazetą i plując śliną przez wiel- kie, żółte, końskie zęby. Postawił but na siedzeniu obok mnie i pochylił się niżej: – Wranjo – powtórzył dobitnie w obłoku woni kiełbasy i piwa, bijącej z jego ust w moje bezbronne noz- drza. Wyraźnie wyczuł, że się go brzydzę, i obracał tę myśl w ogolonej głowie niczym landrynkę. Następnie rzucił gazetę na podłogę i wyciągnął sękatą dłoń. – Ja choczu podarok – oznajmił, po czym wolno powtórzył po niemiecku: – Ja… chcieć… prezent. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i idiotycznie pokiwałem głową; zdałem sobie sprawę, że będę musiał go zabić albo sam zostanę zabity. – Podarok – bąknąłem. – Podarok. Wciąż uśmiechając się i przytakując, z wolna podniosłem się na nogi i delikatnie odsunąłem rękaw płaszcza, by zademon- strować brak zegarka na lewym nadgarstku. Rusek też zaczął się uśmiechać, zapewne sądząc, że trafiła mu się gratka. Wzru- szyłem ramionami. – U mienia niet czasow – wyjaśniłem. – Czto u was jest’? – Niczewo niet – odparłem, kręcąc zamaszyście głową i za- praszając, by przeszukał mi kieszenie. – Nic. – Czto u was jest’? – zapytał znowu, tym razem głośniej. Pomyślałem, że to przypomina moją rozmowę z biednym doktorem Novakiem (jego żona, jak udało mi się ustalić, fak-

tycznie została zatrzymana przez MWD), kiedy chciałem się od niego dowiedzieć, co ma na wymianę. – Niczego niet – powtórzyłem. Rusek przestał się uśmiechać. Splunął na podłogę. – Łgun – warknął i pchnął mnie w ramię. Pokręciłem głową i zapewniłem go, że nie kłamię. Wyciągnął rękę, żeby znów mnie popchnąć, lecz zawahał się i chwycił w brudne palce rękaw mojego płaszcza. – Dorogoje – rzekł z uznaniem, miętosząc tkaninę w palcach. Pokręciłem głową, chociaż płaszcz był z czarnego kaszmiru. W żadnym razie nie powinienem był go wkładać, jadąc do stre- fy. Kłótnia nie miała sensu: ruski już odpinał pas. – Ja choczu wasze palto – oznajmił, zdejmując swój połatany szynel. Następnie podszedł do drzwi przedziału i otworzył je z rozmachem, dając do zrozumienia, że albo oddam mu płaszcz, albo wylecę z pociągu. Nie miałem wątpliwości, że wyrzuci mnie tak czy owak. Teraz z kolei ja splunąłem. – Nu, nielzia – powiedziałem. – Chcesz ten płaszcz? To przyjdź i weź go sobie, ty pierdolona, brudna świnio, ty pa- skudny, tępy wieśniaku. No już, zabieraj, ty pijany kutasie! Rusek ryknął wściekle i chwycił karabin, który przedtem odłożył na siedzenie. To był jego pierwszy błąd. Widziałem, jak strzelał przez okno, aby dać sygnał maszyniście, wiedziałem więc, że w lufie nie ma drugiego ostrego naboju. Spóźnił się z tym rozumowaniem tylko chwilę, ale zanim znów odwiódł za- mek, zdążyłem wbić mu w krocze czubek buta. Karabin ze szczękiem upadł na podłogę, a rusek z bólu aż zgiął się wpół; jedną ręką złapał się między nogami, drugą ude- rzył na oślep, zadając mi w udo bolesny cios, po którym noga zmartwiała mi jak kawał drewna. Wyprostował się, więc zamachnąłem się prawą, po czym od- kryłem, że moja pięść uwięzła w wielkiej łapie napastnika. Gdy próbował chwycić mnie za gardło, przyłożyłem mu z byka, więc puścił moją rękę i odruchowo złapał się za wielki jak bulwa nos. Znów się zamachnąłem, on zaś capnął mnie za klapy. To był drugi błąd, chociaż przez pół sekundy, zaskoczony, nie bardzo

rozumiałem, co się dzieje. Dopiero gdy krzyknął i zatoczył się do tyłu, unosząc dłonie jak gotowy do operacji chirurg i brocząc krwią z rozciętych palców, przypomniałem sobie o żyletkach, które wiele miesięcy temu wszyłem w klapy na wypadek takiej właśnie sytuacji. Z rozpędu ściąłem go z nóg. Przewrócił się z łomotem, a jego głowa i ramiona znalazły się za drzwiami pędzącego pociągu. Spróbował wciągnąć się do środka, lecz przygniotłem mu nogi własnym ciałem, ze wszystkich sił usiłując temu zapobiec. Jego lepkie od krwi palce przeorały mi twarz i rozpaczliwie zwarły się na mojej szyi. Zacisnął chwyt i powietrze z charkotem uszło mi z krtani niczym para z ekspresu do kawy. Walnąłem go kilka razy w szczękę, po czym nasadą dłoni na- parłem na jego podbródek, usiłując wypchnąć go w noc. Po- czułem, że skóra napina mi się na czole, z trudem chwytałem powietrze. Nagle usłyszałem straszliwy huk, jakby przed nosem wybuchł mi granat. Palce na mojej szyi zwolniły uścisk. Sięgnąłem do jego głowy, lecz natrafiłem tylko na pustą przestrzeń, w której zamajaczył raptownie kończący się pniak zakrwawionych ludz- kich kręgów. Jakaś przeszkoda – drzewo, a może słup telegra- ficzny – schludnie urwała ruskowi głowę. Padłem na wznak z wrażeniem, że w mojej klatce piersiowej kłębi się stado królików. Ogarnęła mnie fala mdłości. Byłem zbyt wyczerpany, by się jej od razu poddać, jednak po kilku se- kundach uległem i szarpany gwałtownymi skurczami żołądka zwymiotowałem obficie na martwe ciało żołnierza. Dopiero po kilku minutach odzyskałem dość sił, by wypchnąć trupa na zewnątrz, a w ślad za nim jego karabin. Podniosłem z siedzenia cuchnący szynel, chcąc go również wyrzucić, ale się zawahałem. Był ciężki. Przeszukałem kieszenie, w których zna- lazłem czeski samopowtarzalny pistolet kaliber 38, kilka ze- garków – zapewne kradzionych – i połówkę moskowskiej. Uznałem, że zatrzymam sobie broń i zegarki, następnie zaś od- korkowałem flaszkę, przetarłem szyjkę i uniosłem butelkę ku wygwieżdżonemu, mroźnemu niebu. – Niech Bóg ma cię w opiece – powiedziałem i upiłem spory

łyk. Potem wyrzuciłem z pociągu butelkę oraz szynel i za- trzasnąłem drzwi. Gdy dotarłem na dworzec, płatki śniegu wirowały w powie- trzu jak pierze, tworząc małe strome górki między ścianą bu- dynku i ulicą. Było zimniej niż kiedykolwiek w tym tygodniu, a ciemne niebo niosło groźbę czegoś jeszcze gorszego. Gęstniejąca na pobielonych ulicach mgła przypominała smugi dymu z cygara nad wykrochmalonym obrusem. Pobliska latar- nia paliła się niezbyt jasno, dawała jednak dość światła, by bry- tyjski żołnierz, który chwiejnym krokiem wracał do koszar, trzymając kilka butelek piwa, zdążył dokładnie obejrzeć moją twarz. Na ten widok jego niepewny pijacki uśmiech zamienił się w grymas napięcia. Żołnierz zaklął, dałbym głowę, że ze strachu. Minąłem go pospiesznie, utykając na jedną nogę. Z tyłu do- biegł mnie brzęk tłuczonego szkła – najwyraźniej butelka wyśliznęła mu się ze spoconych palców. Nagle dotarło do mnie, że całą twarz i ręce mam poplamione krwią ruska, nie mówiąc już o mojej własnej. Musiałem wyglądać jak toga, w której zginął Juliusz Cezar. Dałem nura w pobliski zaułek i nabrawszy garść śniegu, spróbowałem się obmyć, śnieg wszakże usuwał krew razem ze skórą i twarz zrobiła mi się chyba czerwieńsza niż przedtem. Zakończyłem więc lodową toaletę i jak najszybciej ruszyłem do domu, gdzie dotarłem bez dalszych przygód. Kiedy wreszcie pchnąłem drzwi wejściowe, minęła północ. Wejść było łatwiej, niż wyjść. Spodziewałem się, że moja żona już śpi, więc nie zdziwiłem się, że w mieszkaniu jest ciemno. Ale kiedy wszedłem do sypialni, stwierdziłem, że jest pusta. Opróżniłem kieszenie i przygotowałem się do snu. Ułożyłem na stole znalezione u ruska zegarki: rolex, myszkę miki, złotego patka i doxę. Wszystkie chodziły i wszystkie poka- zywały tę samą godzinę, z dokładnością do dwóch minut. Tak ogromna punktualność sprawiła, że tym dotkliwiej odczułem spóźnienie Kirsten. Gdyby nie pewne podejrzenia co do tego, gdzie jest i co robi moja żona, oraz zupełne wyczerpanie, byłbym się nawet zaniepokoił.

Dłonie drżały mi ze zmęczenia, kark bolał, jakby ktoś pobił mnie tłuczkiem do mięsa. Wczołgałem się do łóżka i padłem bezwładnie, całkowicie wyprany z energii, jakby przegnano mnie z ludzkiej wspólnoty i kazano jeść trawę jak wołu.

3 Obudził mnie daleki wybuch. Bez przerwy wysadzano w po- wietrze jakieś ruiny, które uznano za zagrażające bezpie- czeństwu. Okno zadrżało, smagnięte wilczym wyciem wichru, ja zaś wtuliłem się w ciepłe ciało Kirsten, w myślach rozszyfro- wując wszystkie tropy, wiodące w mroczny labirynt podejrzeń: zapach na jej szyi, wtopiony we włosy papierosowy dym. Nie słyszałem, kiedy przyszła i się położyła. Duet głowy i prawej nogi coraz boleśniej dawał znać o sobie, więc znów zamknąłem oczy i ze stęknięciem odwróciłem się na wznak. Przypomniały mi się straszne wydarzenia ubiegłej nocy – zabiłem człowieka, co gorsza, człowiekiem tym był radziecki żołnierz. To, że działałem w samoobronie, nie miało – wie- działem o tym – najmniejszego znaczenia dla sądu sterowane- go przez ruskich. Za zabójstwo czerwonoarmisty kara mogła być tylko jedna. Zacząłem się zastanawiać, ilu ludzi widziało, jak wracam ze stacji kolejowej Potsdamer Bahnhof z twarzą i dłońmi umaza- nymi krwią niczym środkowoamerykański łowca głów. Uznałem, że będzie lepiej przynajmniej przez kilka miesięcy unikać strefy wschodniej. Ale gapiąc się w uszkodzony przez bombę sufit sypialni, zrozumiałem, że sama strefa może ze- chcieć mnie odszukać. Berlin był jak odsłonięty kawałek belko- wania na dużej połaci nieskazitelnej, tynkowanej ściany, w kącie sypialni zaś leżała torba czarnorynkowego gipsu, którym pewnego dnia zamierzałem tę dziurę załatać. I niewielu ludzi – ja na pewno nie – nadal wierzyło, że Stalin nie zechce podjąć się podobnego zadania i zakleić małego, odsłoniętego kawałka berlińskiej wolności. Podniosłem się z łóżka, ochlapałem twarz wodą z dzbanka, ubrałem się i poszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie. Na stole dostrzegłem artykuły spożywcze, których wczoraj

tam nie było: kawę, masło, puszkę skondensowanego mleka i kilka tabliczek czekolady – wszystkie z Post Exchange, czyli sklepów PX, przeznaczonych wyłącznie dla amerykańskich wojskowych, jedynych, w których dawało się coś kupić. W do- bie racjonowania żywności niemieckie sklepy opróżniano z to- warów niemal natychmiast po dostawie. Każde jedzenie było pożądane: zważywszy na to, że wspólnie z Kirsten mogliśmy kupić na kartki niecałe 3500 kalorii dzien- nie, często bywaliśmy głodni i od zakończenia wojny straciłem na wadze piętnaście kilo. Miałem swoje podejrzenia co do spo- sobu, w jaki Kirsten zdobywa te dodatkowe produkty, niemniej na razie odsunąłem je na bok i usmażyłem kilka ziemniaków, dodając dla smaku fusy z namiastki kawy. Kirsten stanęła w drzwiach kuchni zwabiona wonią jedzenia. – Wystarczy dla dwojga? – zapytała. – Oczywiście – powiedziałem i postawiłem dla niej talerz. Teraz zauważyła sińce na mojej twarzy. – Dobry Boże, Bernie, co ci się, u diabła, stało? – Wczoraj wieczorem zwarłem się z jednym ruskim. – Po- zwoliłem jej dotknąć swojej twarzy i przez chwilę okazać troskę, a dopiero potem usiadłem do śniadania. – Skurwiel chciał mnie obrobić. Pobiliśmy się, a potem on się zawinął. Chyba miał pracowity wieczór. Zostawił kilka zegarków. – Nie miałem zamiaru jej mówić, że Rosjanin nie żyje. Nie było sen- su, abyśmy oboje się denerwowali. – Widziałam. Ładne. Pewne warte kilka tysięcy dolców. – Pójdę dziś pod Reichstag i zobaczę, czy jacyś ruscy nie ze- chcą ich kupić. – Uważaj, żeby nie przyszedł cię tam szukać. – Nie martw się, nic mi nie będzie. – Zjadłem trochę kartofli, wziąłem do ręki puszkę amerykańskiej kawy i zacząłem od nie- chcenia czytać etykietę. – Trochę późno wczoraj przyszłaś, co? – Spałeś jak dziecko, kiedy wróciłam. – Kirsten przygładziła włosy dłonią i dodała: – Byliśmy wczoraj bardzo zajęci, jeden Jankes zabrał nas na przyjęcie urodzinowe. – Rozumiem. Moja żona była z zawodu nauczycielką, ale pracowała jako

kelnerka w amerykańskim barze w Zehlendorfie, do którego wstęp mieli tylko Amerykanie. Pod paltem, które musiała włożyć z powodu zimna panującego w mieszkaniu, miała już na sobie czerwoną perkalową sukienkę i maleńki fartuszek z fal- banką, składające się na jej służbowy mundurek. Zważyłem puszkę w ręce. – Ukradłaś to? Kiwnęła głową, nie patrząc mi w oczy. – Nie wiem, jak ci to uchodzi na sucho – powiedziałem. – Czy oni nigdy was nie przeszukują? Nie zauważają braków w maga- zynie? Zaśmiała się. – Nie masz pojęcia, ile tam jest żarcia. Jankesi mają po cztery tysiące kalorii dziennie. Taki szeregowy GI zjada naraz cały twój miesięczny przydział mięsa i jeszcze zostaje mu miejsce na lody. – Skończyła jeść, pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła paczkę lucky strike’ów. – Chcesz? – To też ukradłaś? – Jednak przyjąłem papierosa i pochy- liłem głowę nad zapałką, którą mi podsunęła. – Wieczny detektyw – mruknęła i dodała z rosnącym roz- drażnieniem: – Akurat te papierosy dostałam w prezencie od jednego Jankesa. Wiesz, niektórzy z nich to jeszcze chłopcy. Potrafią być bardzo mili. – Mogę się założyć. – Zorientowałem się, że warczę. – Lubią sobie pogadać, to wszystko. – Z pewnością angielszczyzna ci się poprawia. – Uśmiechnąłem się, by zneutralizować cień sarkazmu w głosie. To nie była właściwa pora, jeszcze nie teraz. Byłem ciekaw, czy wspomni o flakonie perfum Chanel, który ostatnio znalazłem schowany w jej szufladzie. Ale nie wspomniała. Jakiś czas po wyjściu Kirsten rozległo się pukanie do drzwi. Wciąż byłem zdenerwowany śmiercią ruska, więc na wszelki wypadek wsunąłem do kieszeni jego pistolet. – Kto tam? – Doktor Novak. Szybko załatwiliśmy sprawę. Wyjaśniłem, że jeden telefon na

posterunek policji w Magdeburgu – miasta położonego naj- bliżej Wernigerode – wystarczył, by moje źródło informacji w sztabie Grupy Wojsk Radzieckich potwierdziło, że Frau No- vak rzeczywiście została zatrzymana przez ruską bezpiekę w „areszcie prewencyjnym”. Po powrocie Novaka do domu oboje mieli być natychmiast deportowani „do pracy o zasadni- czym znaczeniu dla interesów narodów Związku Socjalistycz- nych Republik Radzieckich” w mieście Charków na Ukrainie. Novak ponuro pokiwał głową. – To by się zgadzało – westchnął. – Badania nad metalurgią prowadzone są głównie tam. – Co pan teraz zrobi? – zapytałem. Pokręcił głową z tak przygnębioną miną, że zrobiło mi się go żal. Ale jeszcze bardziej żal mi było Frau Novak – ona nie miała żadnego ruchu. – No cóż, wie pan, gdzie mnie znaleźć, gdybym mógł panu jeszcze w czymś pomóc. Novak ruchem głowy wskazał worek węgla, który pomogłem mu przynieść z taksówki, po czym powiedział: – Sądząc z wyglądu pańskiej twarzy, najwyraźniej zapracował pan na ten węgiel. – Powiedzmy, że gdybym spalił go od razu, nie byłoby nawet w połowie tak gorąco. – Zawahałem się. – Doktorze Novak, to nie moja sprawa, ale wróci pan? – Ma pan rację, to nie pańska sprawa. Życzyłem mu więc szczęścia, a gdy odszedł, zaniosłem do po- koju wiadro węgla, żeby napalić w piecyku, co uczyniłem sta- rannie i w skupieniu, zmąconym jedynie przez moją rosnącą niecierpliwość, by znów poczuć ciepło. Spędziłem miły ranek, leżąc na kanapie, miałem wręcz ochotę przez cały dzień zostać w domu. Jednak po południu odszu- kałem w szafie laskę i pokuśtykałem na Kurfürstendamm, gdzie odstawszy co najmniej pół godziny w kolejce, wreszcie wcisnąłem się do tramwaju jadącego w kierunku wschodnim. – Czarny rynek! – zawołał konduktor, gdy stary, zrujnowany Reichstag znalazł się w zasięgu wzroku, po czym tramwaj na- tychmiast opustoszał.

Żaden Niemiec, choćby nie wiem jak godny szacunku, nie miał nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu pohandlować troszkę na czarnym rynku, a przy średniej tygodniówce w wy- sokości dwustu marek – co wystarczało na paczkę papierosów – nawet legalne firmy niejednokrotnie polegały na czarnoryn- kowych towarach, by zapłacić pracownikom. Niemal bezwar- tościowe reichsmarki służyły ludziom głównie do płacenia czynszu i wykupywania nędznych racji żywnościowych. Dla studenta klasycznej ekonomii Berlin stanowił doskonały model cyklu gospodarczego, napędzanego chciwością i potrzebą. Przed wypalonym szkieletem Reichstagu, na placu wielkości boiska do piłki nożnej, stało co najmniej tysiąc osób, zbitych w małe konspiracyjne grupki. Wszyscy trzymali przed sobą to, co chcieli sprzedać, niczym paszporty na ruchliwym przejściu granicznym: paczki sacharyny i papierosów, igły do maszyn do szycia, kawę, kartki na żywność (głównie podróbki), czekoladę i kondomy. Między nimi błąkali się kupujący, którzy rozglądali się za potrzebnymi artykułami, z rozmyślną wzgardą zerkając na prezentowane przedmioty. A kupić tu można było wszystko, od tytułów własności po fałszywkę świadectwa denazyfikacyj- nego, gwarantującego, że właściciel jest wolny od hitlerowskiej „zarazy”, a zatem można go zatrudnić na jakiejś posadzie pozo- stającej w gestii aliantów, od dyrygenta do zamiatacza ulic. Ale nie tylko Niemcy przychodzili tu handlować. Nic podob- nego. Francuzi kupowali tu biżuterię dla zostawionych w kraju dziewczyn, Brytyjczycy – aparaty fotograficzne na wakacje nad morzem. Amerykanie nabywali antyki, fachowo podrobione w jednym z wielu warsztatów w okolicach Savignyplatz, ruscy zaś marzyli o tym, by wydać cały zaległy wielomiesięczny żołd na zegarki – a przynajmniej na to liczyłem. Zająłem miejsce obok faceta o kulach, dźwigającego plecak, z którego wystawała blaszana noga, stercząca mu wysoko nad głową, po czym chwyciłem zegarki za paski i pokazałem je światu. Po pewnym czasie skinąłem przyjaźnie do jednonogie- go sąsiada i zapytałem, co ma do sprzedania, gdyż nie do- strzegłem, żeby coś prezentował. Szarpnięciem głowy wskazał plecak.

– Nogę – oświadczył ze spokojem. – Jaka szkoda. Na jego twarzy odmalowała się cicha rezygnacja. Przyjrzał się moim zegarkom. – Ładne – powiedział. – Jakieś piętnaście minut temu był tu taki rusek, który szukał dobrego zegarka. Za dziesięć procent spróbuję go dla pana znaleźć. Próbowałem sobie wyobrazić, jak długo będę musiał stać na zimnie, zanim uda mi się coś sprzedać. – Pięć – usłyszałem własny głos. – Jeśli dojdzie do kupna. Mężczyzna kiwnął głową i kuśtykając chwiejnie niczym ru- chomy trójnóg, oddalił się w stronę gmachu Krolloper. Po dzie- sięciu minutach wrócił, dysząc ciężko i prowadząc nie jednego, ale dwóch rosyjskich żołnierzy, którzy po dłuższych kłótniach i targach kupili myszkę miki i złotego patka za tysiąc siedemset dolarów. Kiedy ruscy poszli, z pliku, który od nich dostałem, odli- czyłem dziewięć zatłuszczonych banknotów i wręczyłem gościowi. – Może teraz będzie pan mógł zatrzymać tę swoją nogę. – Może – odparł, pociągając nosem, później jednak zoba- czyłem, że sprzedał ją komuś za pięć kartonów winstonów. Tego popołudnia nie miałem więcej szczęścia, więc zapiąłem pozostałe dwa zegarki na przegubie i postanowiłem wracać do domu. Ale mijając upiorny masyw Reichstagu, jego zamurowa- ne okna i kopułę, która mogła się w każdej chwili zawalić, zmieniłem zdanie; jeden z nagryzmolonych na jego murach na- pisów wypalił mi dziurę w żołądku: „Od tego, co robią nasze kobiety, Niemiec zapłacze, a GI się spuści”. Pociąg do Zehlendorfu i amerykańskiego sektora w Berlinie zawiózł mnie w pobliże Kronprinzenallee, gdzie znajdował się amerykański bar U Johnny’ego, w którym pracowała Kirsten. Niespełna kilometr dalej mieścił się sztab armii USA. Ściemniało się, kiedy znalazłem bar: jasno oświetlony, gwar- ny lokal o zaparowanych oknach, przed którym stało kilka dżipów. Napis nad tandetnym wejściem głosił, że do baru mają wstęp tylko pierwsze trzy stopnie, cokolwiek to znaczyło. Pod

drzwiami stał stary, zgarbiony jak igloo człowiek: Tschickkar- retierer, jeden z wielu tysięcy zbieraczy petów w tym mieście, żyjących z podnoszenia niedopałków. Podobnie jak prostytutki, zbieracze petów mieli swoje rewiry, przy czym najbardziej pożądane były chodniki przed amerykańskimi sklepami i klu- bami; w dobry dzień człowiek mógł tam zebrać nawet sto nie- dopałków, co starczało na dziesięć do piętnastu całych papie- rosów, wartości około pięciu dolarów. – Czołem, dziadku – powiedziałem. – Chcesz zarobić cztery winstony? Wyciągnąłem paczkę, kupioną pod Reichstagiem, i wystu- kałem na dłoń cztery sztuki. Mężczyzna skwapliwie zwrócił załzawiony wzrok ku mojej twarzy. – Co mam zrobić? – Dwa teraz, a dwa później, kiedy przyjdziesz mnie zawiado- mić, gdyby wyszła stąd ta pani. – Wręczyłem mu zdjęcie Kir- sten, trzymane w portfelu. – Niezła damulka – mlasnął. – Nic ci do tego. – Ruchem kciuka wskazałem obskurną ka- fejkę nieco dalej na Kronprinzenallee, w kierunku sztabu ame- rykańskiego. – Widzisz tę knajpę? – Kiwnął głową. – Tam na ciebie zaczekam. Zbieracz petów zasalutował palcem, wsadził papierosy oraz fotografię do kieszeni spodni i znów schylił się ku swoim płytom chodnikowym. Przytrzymałem go za brudną chustkę, zawiązaną na szczeciniastej grdyce. – Tylko nie zapomnij, do- bra? – mruknąłem, zaciskając ją mocno. – To mi wygląda na dobry rewir. Będę wiedział, gdzie cię szukać, gdybyś zapomniał przyjść i mnie zawiadomić. Kapujesz, co mówię? Stary najwyraźniej wyczuł moje napięcie i okropnie wyszcze- rzył zęby. – Może ona o panu zapomniała, ale ja nie zapomnę, może pan być tego pewien. Ścisnąłem chustkę mocniej, aż poczerwieniała mu twarz, wyświecona i tłusta jak posadzka garażu. – No, to się pilnuj – powiedziałem, zwalniając uścisk. Było mi trochę głupio, że tak brutalnie go traktuję, więc w ramach re-

kompensaty dałem mu kolejnego papierosa i nie zważając na górnolotne komplementy, dotyczące moich rzekomych cnót, ruszyłem ulicą w stronę obskurnej kafejki. Wydawało mi się, że przez wiele godzin siedziałem w milcze- niu nad dużą, ale podłą brandy, paląc papierosy i słuchając toczących się wokół mnie rozmów. Tak naprawdę zbieracz petów zjawił się po niecałych dwóch godzinach, a jego skrofu- liczną gębę rozjaśniał tryumfalny uśmiech. – Proszę pana, proszę pana! – ponaglił, ciągnąc mnie na ulicę i machając ręką w stronę dworca kolejowego. – Ta pani poszła w tamtą stronę! – Zamilkł na chwilę, gdy wręczałem mu resztę należności, ale zaraz podjął: – Ze swoim schätzi. To chyba ka- pitan. Tak czy inaczej, przystojniak. Ale nie słuchałem go już, tylko najszybciej jak mogłem ru- szyłem we wskazanym kierunku. Niebawem dostrzegłem przed sobą Kirsten i jej amery- kańskiego towarzysza. Szli objęci, wolnym krokiem, i w świetle pełnego księżyca widziałem ich aż nadto wyraźnie. Przez jakiś czas śledziłem ich z bezpiecznej odległości, aż wreszcie zna- leźliśmy się pod zburzoną przez bomby sześciopiętrową kamie- nicą, której kondygnacje leżały jedna na drugiej niczym war- stwy francuskiego ciasta. Kirsten i kapitan zniknęli w środku, a ja zadałem sobie pytanie, czy rzeczywiście muszę iść za nimi? Czy naprawdę muszę wszystko obejrzeć na własne oczy? Z wątroby wysączyła mi się gorzka żółć i zaczęła nadżerać za- legające w żołądku tłuste pokłady wątpliwości. Byli jak komary – łatwiej było ich usłyszeć, niż zobaczyć. Mówili tak płynnie po angielsku, że nie bardzo rozumiałem po- szczególne słowa, odniosłem jednak wrażenie, że ona mu tłumaczy, iż nie powinna przez dwa dni z rzędu wracać tak późno do domu. Chmura zakryła księżyc i krajobraz pociem- niał, przekradłem się zatem bliżej i ukryłem za ogromną stertą gruzu, licząc, że stamtąd łatwiej mi będzie coś dojrzeć. I rzeczy- wiście, chmura odpłynęła i księżyc znów zaświecił przez kra- townicę krokwi, zalewając silnym blaskiem całe rumowisko. Wtedy ich zobaczyłem. Milczeli; przez chwilę miałem przed sobą obrazek niewin-