PHILIP
KERR
MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ W PRADZE
przełożyła Nina Dzierżawska
Prolog
Poniedziałek–wtorek, 8–9 czerwca 1942
Był ciepły, słoneczny dzień. Razem z Obergruppenführerem SS Reinhardem Tristanem Eugenem Heydrichem, protektorem Czech i Moraw,
dotarliśmy z Pragi na dworzec Anhalter w Berlinie. Obaj ubrani byliśmy w mundury SD, jednak ja – w odróżnieniu od generała – krok
miałem sprężysty, czoło podniesione, a moje serce śpiewało. Cieszyłem się z powrotu do rodzinnego miasta. Z przyjemnością myślałem
o spokojnym wieczorze, który spędzę z butelką dobrego mackenstedtera i kemalami, zwędzonymi z prywatnych zasobów Heydricha, z jego
gabinetu w zamku na Hradczanach. Myśl, że mógłby odkryć tę drobną kradzież, nie niepokoiła mnie w najmniejszym stopniu. W ogóle
niczym się specjalnie nie przejmowałem. Miałem wszystko, czego brakowało Heydrichowi. Byłem żywy.
Berlińskie gazety donosiły, że mordu na nieszczęsnym protektorze dokonała grupa terrorystów spadochroniarzy, którzy przedostali się do
Czech z Anglii. W rzeczywistości było to nieco bardziej skomplikowane, ale ja nie zamierzałem dzielić się wiedzą na ten temat. Jeszcze nie
teraz. Jeszcze długo nie. Być może nigdy.
Trudno powiedzieć, co stało się z duszą Heydricha, o ile kiedykolwiek ją miał. Przypuszczam, że Dante mógłby wskazać mi przybliżony
kierunek, gdybym kiedyś odczuł chęć udania się na jej poszukiwanie gdzieś w zaświatach. Ja z kolei mam dosyć dobre pojęcie o tym, co stało
się z jego ciałem.
Nikt nie gardzi porządnym pogrzebem, naziści nie są tu żadnym wyjątkiem – urządzili Heydrichowi najpiękniejsze pożegnanie, jakie
mógłby wymarzyć sobie psychopatyczny morderca. Cała uroczystość odbyła się z takim rozmachem, że można by pomyśleć, iż to jakiś perski
satrapa zmarł po odniesieniu zwycięstwa w wielkiej bitwie; pomyślałem nawet, że nie zabrakło niczego poza rytualną ofiarą z paru setek
niewolników; potem, kiedy wyszła na jaw sprawa Lidic, małej górniczej wioski w Czechach, okazało się, że nie miałem tu racji.
Z dworca Anhalter przewieziono Heydricha do Sali Konferencyjnej w kwaterze głównej Gestapo, gdzie sześcioosobowa straż honorowa
w żałobnych mundurach trzymała wartę przy katafalku. Dla wielu berlińczyków była to okazja, by zanucić: „Bim-bam! Wiedźma nie żyje!”,
zaglądając na paluszkach do Pałacu Księcia Albrechta. Ryzykowne przedsięwzięcie w rodzaju wspinaczki na szczyt wieży radiowej
w Charlottenburgu albo jazdy skrajem autostrady AVUS. Przyjemnie było móc pochwalić się czymś takim.
Tego wieczora w radiu Führer wychwalał zmarłego Heydricha, nazywając go „człowiekiem o żelaznym sercu”, co pewnie miało być
komplementem. Z drugiej strony nie można wykluczyć, że naszemu własnemu Czarnoksiężnikowi z Krainy Oz mógł się po prostu pomylić
Blaszany Drwal z Tchórzliwym Lwem.
Nazajutrz, już w cywilnym ubraniu i z poczuciem, że zdecydowanie bardziej jestem teraz człowiekiem, przyłączyłem się do tysięcy
berlińczyków pod Nową Kancelarią Rzeszy. Starałem się wyglądać należycie posępnie, kiedy z Sali Mozaikowej wysypało się całe mrowisko
sługusów Hitlera, by podążyć za błyszczącą lawetą, na której spoczywała przykryta flagą trumna Heydricha. Laweta skierowała się na wschód
Voss Strasse, a potem na północ Wilhelmstrasse, w stronę miejsca ostatecznego spoczynku generała, na Cmentarz Inwalidów, gdzie miał
zostać złożony u boku prawdziwych niemieckich bohaterów, takich jak Scharnhorst, Ernst Udet i Manfred von Richthofen.
Nikt nie wątpił w dzielność Heydricha – jego ochocza czynna służba w Luftwaffe w czasie, gdy lwia część wierchuszki siedziała bezpiecznie
w swoich niedostępnych redutach i wyłożonych futrem bunkrach, była najoczywistszym przykładem odwagi generała. Przypuszczam, że Hegel
rozpoznałby w heroizmie Heydricha wcielenie ducha naszych despotycznych czasów. Ale na mój rozum herosi powinni być na usługach
bogów, a nie tytanicznych sił ciemności i chaosu. Szczególnie w Niemczech. Dlatego też nie było mi ani trochę przykro oglądać go martwego.
To przez Heydricha zostałem oficerem SD. A zmatowiały srebrny znaczek na mojej czapce, wstrętny symbol długoletniej znajomości
z generałem, nosił na sobie znamiona nienawiści, strachu i – po moim powrocie z Mińska – także poczucia winy.
To było dziewięć miesięcy temu. Staram się o tym nie myśleć za często, ale – jak zauważył kiedyś inny sławny i szalony Niemiec – trudno
spoglądać w otchłań tak, by otchłań nie spoglądała jednocześnie w nas.
1
Wrzesień 1941
Myśl o samobójstwie jest dla mnie prawdziwą pociechą: czasami to jedyny sposób na przetrwanie bezsennej nocy.
W takie noce – a było ich wiele – miałem zwyczaj rozbierać mojego walthera na części i skrupulatnie oliwić tę metalową układankę. Za
dużo widziałem niewypałów, będących skutkiem złego nasmarowania pistoletu, i zbyt wiele tragicznie nieudanych samobójstw, które nie
powiodły się, bo kula weszła w czaszkę pod kątem zbyt ostrym. Rozkładałem nawet magazynek i polerowałem każdy nabój z osobna.
Ustawiałem je w szeregu jak czyściutkie mosiężne żołnierzyki, by wybrać najschludniejszego, najjaśniejszego i najbardziej usłużnego
i umieścić go na samym wierzchu. Chciałem, by ten najlepszy z nich miał przywilej przebicia otworu w murze celi więziennej, którą była moja
czaszka, a potem wydrążenia tunelu poprzez szare zwoje przygnębienia, z których składał się mój mózg.
Wszystko to może tłumaczyć, dlaczego policja dostaje tyle zgłoszeń, w których samobójstwo przedstawia się jako coś innego. „Po prostu
czyścił swój pistolet i ten nagle wystrzelił”, twierdziła żona denata.
Oczywiście, pistolety bardzo często wypalają znienacka, a czasem nawet pozbawiają życia osobę, która je trzyma; żeby jednak tak się
stało, najpierw trzeba przyłożyć sobie zimną lufę do głowy, najlepiej z tyłu, i pociągnąć za ten cholerny spust.
Zdarzało mi się nawet włożyć parę poskładanych ręczników pod poduszkę i położyć się z mocnym postanowieniem, że naprawdę to
zrobię. Z głowy wycieka bardzo dużo krwi, nawet przy małej dziurce. Leżałem i wpatrywałem się w pożegnalny list, napisany na moim
najlepszym papierze – prosto z Paryża – i umieszczony starannie na kominku, niezaadresowany do kogoś szczególnego.
Do nikogo szczególnego, z kim pozostawałem w dość bliskich stosunkach pod koniec lata 1941.
Zdarzało się, że po dłuższej chwili zasypiałem. Ale sny, które miałem, były nieodpowiednie dla osób poniżej dwudziestego pierwszego
roku życia. Zapewne były nieodpowiednie dla Conrada Veidta czy Maksa Schrecka. Raz obudziłem się z tak strasznego, mrożącego krew
w żyłach snu, że naprawdę wystrzeliłem z pistoletu, siedząc sztywno na łóżku. Zegar w mojej sypialni – wiedeński zegar ścienny mojej matki
z drewna orzechowego – nigdy już nie był taki sam.
W inne noce leżałem po prostu i czekałem, aż szare światło na brzegu zakurzonych zasłon rozjaśni się i nadejdzie kolejny dzień ze swoją
bezmierną pustką.
Odwaga już nie pomagała. Ani bycie dzielnym. Niekończące się przesłuchanie mojego nieszczęsnego ja nie wywoływało skruchy, tylko
jeszcze większą odrazę do siebie samego. Wszyscy, którzy patrzyli z zewnątrz, widzieli tego samego człowieka, co zawsze, Berniego Günthera,
komisarza kryminalnej z Alex, ale tak naprawdę byłem zaledwie mglistym jego wspomnieniem. Oszustem. Kłębkiem nerwów, zgrzytającym
zębami, z gulą w przełyku i okropną, głuchą, pustą jaskinią w żołądku.
Jednak po powrocie ze wschodu nie tylko ja czułem się inny – Berlin także się zmienił. Choć byliśmy oddaleni od frontu o blisko dwa
tysiące kilometrów, wojnę zdecydowanie czuć było w powietrzu. Nie miało to większego związku z brytyjskimi Królewskimi Siłami Lotniczymi,
którym wbrew zapewnieniom Grubego Hermanna, że żadna angielska bomba nie spadnie nigdy na stolicę Niemiec, udawało się składać
niezbyt regularne, niemniej brzemienne w skutki wizyty na nocnym niebie Berlina. Ale w lecie 1941 roku angole nie odwiedzali nas już
prawie wcale. Nie, teraz to Rosja wpływała na każdy, nawet najdrobniejszy aspekt naszego życia, począwszy od tego, co było w sklepach,
poprzez to, jak spędzaliśmy wolne chwile – przez pewien czas tańce były zakazane – a kończąc na tym, jak poruszaliśmy się po mieście.
„Żydzi są naszym przekleństwem”, głosiły gazety, jednak jesienią 1941 nikt tak naprawdę nie wierzył w slogan von Treitschkego,
zwłaszcza że teraz mogliśmy go porównać ze znacznie bardziej oczywistą klęską, którą w dodatku sami na siebie sprowadziliśmy, czyli Rosją.
Kampania na wschodzie straciła już impet, a z powodu Rosji i nadrzędnych potrzeb naszej armii Berlin sprawiał wrażenie stolicy republiki
bananowej, w której zabrakło nie tylko bananów, ale też wszelkich rzeczy, jakie można sobie wyobrazić.
Piwa było bardzo mało, a nierzadko wręcz wcale. Początkowo gospody i bary zamknięte były jeden dzień w tygodniu, potem dwa,
niekiedy zamykały się na dobre i po jakimś czasie w całym mieście zostały tylko cztery miejsca, w których można było regularnie dostać kufel
piwa. Choć trudno powiedzieć, żeby to, co w końcu udawało się wytropić, smakowało jak piwo. Brązowa, kwaśnosłonawa woda, którą
rozgoryczeni sączyliśmy powoli ze swoich kufli, najbardziej przypominała mi wypełnione płynem leje po bombach i nieruchome sadzawki na
Ziemi Niczyjej, w których czasem byliśmy zmuszeni się kryć. To było dla berlińczyka prawdziwe nieszczęście. Nie sposób było zdobyć
napojów alkoholowych, a wszystko to razem oznaczało, że upicie się i ucieczka od samego siebie stała się praktycznie niemożliwa, wskutek
czego późną nocą często można było mnie zastać na czyszczeniu pistoletu.
Wielkość racji mięsa była źródłem nie mniejszego rozczarowania w społeczeństwie, dla którego kiełbasa pod wszelkimi postaciami
stanowiła sposób na życie. Każdy z nas był rzekomo uprawniony do pięciuset gramów tygodniowo, ale nawet kiedy mięso się pojawiało,
równie dobrze mogło się zdarzyć, że dostaniemy marne pięćdziesiąt gramów za talon na sto.
Po kiepskich zbiorach ziemniaki zniknęły zupełnie. Tak samo konie, które ciągnęły wózki mleczarzy, choć to akurat nie miało większego
znaczenia, bo w bańkach i tak nie było mleka. Do dyspozycji mieliśmy tylko mleko i jaja w proszku; jedno i drugie smakowało jak pył
murarski, strząsany z naszych sufitów przez bomby RAF-u. Chleb miał smak trocin, a niejeden berlińczyk gotów był przysiąc, że z nich
właśnie się składa. Talony na odzież starczały na nowe szaty cesarza i nic ponadto. Nie dało się kupić nowych butów, a przy tym nie sposób
było znaleźć szewca, który mógłby naprawić stare. Szewcy, podobnie jak inni rzemieślnicy, byli w wojsku.
Ersatze za to były wszędzie. Sznurki pękały, kiedy próbowało się je mocniej zawiązać. Nowe guziki łamały się w palcach podczas prób
przyszycia do ubrania. Pasta do zębów składała się z kredy i wody o miętowym posmaku, a w kolejce po mydło można było uświadczyć
więcej piany, niż w kruszących się jego kawałkach wielkości herbatników, które wydzielano nam, byśmy mogli dbać o higienę. Przez cały
miesiąc. Nawet ci z nas, którzy nie należeli do partii, zaczynali wydzielać lekki zapaszek.
Wszyscy rzemieślnicy trafili do wojska, nie było więc komu troszczyć się o tramwaje i autobusy, wskutek czego całe trasy – na przykład
Jedynka, która biegła ulicą Unter den Linden – wypadały z użytku, w dodatku połowa berlińskich pociągów została po prostu zabrana
i skierowana do służby w zaopatrzeniu kampanii rosyjskiej w całe to mięso, ziemniaki, piwo, mydło i pastę do zębów, których nie dało się
dostać na miejscu.
Zresztą w zaniedbanie popadały nie tylko maszyny. Gdziekolwiek spojrzeć, ze ścian i stolarki łuszczyła się farba. Gałki od drzwi zostawały
wchodzącemu w ręce. Ogrzewanie i kanalizacja odmawiały posłuszeństwa. Rusztowania wokół uszkodzonych przez bomby budynków
zostawały na stałe, bo nie było dekarzy, którzy mogliby naprawić zniszczenia. Pociski oczywiście działały doskonale, jak zawsze. Niemiecki
sprzęt bojowy zawsze był dobry; mogłem zaświadczyć o niezmiennej jakości amunicji i broni, z której ją wystrzeliwano. Jednak wszystko
inne było drugiej kategorii, podrabiane, zamknięte, niedostępne lub deficytowe. A cierpliwość, podobnie jak racje żywnościowe, była
szczególnie deficytowym towarem. Rozjuszony czarny niedźwiedź, zdobiący herb naszego dumnego miasta, zaczął przypominać typowego
berlińczyka, który warczy na współpasażera, ryczy na obojętnego rzeźnika, dającego mu ledwie połowę boczku, do jakiego teoretycznie
uprawnia go kartka, albo grozi sąsiadowi z kamienicy partyjną szychą, która tu przyjdzie i załatwi go na cacy.
Bodaj największa popędliwość cechowała osoby stojące w coraz dłuższych kolejkach po tytoń. Przydział wynosił trzy papierosy na dzień,
ale kiedy człowiek zdobył się na taką rozrzutność, by rzeczywiście wypalić jednego z nich, łatwiej mu było zrozumieć, dlaczego sam Hitler nie
pali: tytoń miał smak przypalonej grzanki. Niektórzy palili czasem herbatę – wtedy, kiedy udało się ją dostać – ale jak się to już zdarzyło,
z dwojga złego naprawdę lepiej było zalać ją wrzątkiem i wypić.
W kwaterze głównej policji na Alexanderplatz – tak się złożyło, że okolica ta była jednocześnie centrum berlińskiego czarnego rynku, który
mimo bardzo surowych kar, nakładanych na tych, co dali się złapać, stanowił chyba to jedyne w mieście, co działało przyzwoicie, a nawet
można by rzec, prosperowało – brak benzyny dawał się nam we znaki prawie równie mocno, jak niedostatek tytoniu i alkoholu. Na miejsca
zbrodni jeździliśmy pociągami i autobusami, a kiedy te nie funkcjonowały, chodziliśmy piechotą, nierzadko podczas zaciemnienia, co
stanowiło pewne ryzyko. Trudno jednak powiedzieć, żeby któryś z moich kolegów z Kripo był zainteresowany oglądaniem miejsc zbrodni czy
rozwiązywaniem czegokolwiek poza uporczywym problemem z tym, gdzie znaleźć nowe źródło kiełbasy, piwa i papierosów. Czasem
żartowaliśmy, że przestępczość maleje: nikt nie kradł pieniędzy z tego prostego powodu, że w sklepach nie było nic, na co można by je
wydać. Podobnie jak większość żartów krążących po Berlinie na jesieni 1941, ten był zabawniejszy przez to, że prawdziwy.
Oczywiście nadal zdarzało się mnóstwo kradzieży: talony, pranie, benzyna, meble – złodzieje używali ich do palenia w piecach – zasłony
(szyto z nich ubrania), króliki i świnki morskie, które ludzie trzymali na balkonach na mięso; trudno przywołać jakąkolwiek rzecz, której
berlińczycy by nie kradli. A wraz z zaciemnieniem pojawiły się także prawdziwe, brutalne przestępstwa, jeżeli ktoś takich szukał. Zaciemnienie
było gratką dla gwałcicieli.
Przez jakiś czas pracowałem znów w wydziale zabójstw. Berlińczycy nadal zabijali się nawzajem, chociaż nie było momentu, żebym nie
myślał, jak absurdalnym jest wierzyć wciąż, że ma to jakiekolwiek znaczenie, teraz, kiedy wiedziałem, co się dzieje na wschodzie. Nie było
dnia, żeby nie wracał do mnie widok starych Żydów i Żydówek pędzonych do dołów, gdzie rozprawiały się z nimi plutony egzekucyjne
złożone z rozbawionych i pijanych esesmanów. Zachowywałem jednak pozory bycia przykładnym policjantem, choć często miałem uczucie,
jakbym próbował ugasić pożar w popielniczce, gdy kawałek dalej płonie całe miasto.
To właśnie podczas prowadzenia dochodzeń w sprawie kilku zabójstw, które wydarzyły się na początku września 1941 roku, odkryłem
parę nowych motywów zbrodni, nieomawianych do tej pory w podręcznikach kryminalistyki. Motywów, które narodziły się z nowych realiów
życia w Berlinie. Małorolny chłop z Weissensee, który, pijąc podły bimber własnej produkcji, doprowadził się do takiego stanu, że siekierą
zarąbał listonoszkę. Rzeźnik w Wilmersdorfie, zadźgany swoim własnym nożem przez członka miejscowej obrony przeciwlotniczej podczas
kłótni o niedoważoną rację boczku. Młoda pielęgniarka ze szpitala im. Rudolfa Virchowa, która otruła sześćdziesięciopięcioletnią starą pannę
z Plotzensee, by móc korzystać z jej lepiej wyposażonego pokoju. Sierżant SS na przepustce z Rygi, dla którego masowe mordy dokonywane
na Łotwie stały się chlebem powszednim, zastrzelił więc swoich rodziców; po prostu nie widział powodu, żeby tego nie zrobić. Niemniej
jednak żołnierze wracający z frontu wschodniego w nastroju do zabijania przeważnie zabijali się sami.
Być może i ja bym to zrobił, gdyby nie pewność, że nikt by za mną nie tęsknił oraz twarda wiedza o tym, że jest wielu innych – głównie
Żydów – którzy się nie poddają, choć dostali od życia o tyle mniej niż ja. Tak. Późnym latem 1941 to właśnie Żydzi i to, co się z nimi działo,
pomogło przekonać mnie, bym się nie zabijał.
Naturalnie berlińskie morderstwa w dawnym stylu – dzięki którym ludzie kupowali gazety – popełniano nadal. Mężowie wciąż mordowali
żony, zupełnie jak kiedyś. A od czasu do czasu żony mordowały mężów. Z mojego punktu widzenia ci, których to spotykało – zbiry zbyt
hojnie częstujące żony pięściami i krytyką – w większości sami się o to prosili. Ja nigdy nie uderzyłem kobiety, o ile wcześniej tego nie
omówiliśmy. Prostytutkom podrzynano gardła albo bito je na śmierć, jak dawniej. Zresztą nie tylko prostytutkom. Latem, jeszcze przed moim
powrotem ze wschodu, przestępca seksualny Paul Ogorzow przyznał się do gwałtów i morderstw na ośmiu kobietach, i prób zamordowania
co najmniej ośmiu kolejnych. Prasa brukowa ochrzciła go mianem Mordercy z S-Bahnu, ponieważ większość jego ataków miała miejsce
w pociągach lub w pobliżu stacji kolejki miejskiej.
Dlatego też pomyślałem właśnie o Paulu Ogorzowie, kiedy nocą w drugiej połowie września 1941 zostałem wezwany, by obejrzeć ciało,
które znaleziono nieopodal torów między stacjami przy moście Jannowitza a Schlesischer. Z powodu zaciemnienia nikt nie był całkiem
pewien, czy to denat, czy denatka, co łatwiej zrozumieć, kiedy weźmie się pod uwagę, że ciało trafiło pod pociąg i zostało pozbawione głowy.
Nagła śmierć rzadko bywa schludna. Gdyby była, nikt nie potrzebowałby policjantów. Ten przypadek był jednak chyba najmniej estetyczny ze
wszystkich, jakie widziałem od czasów I wojny światowej, kiedy to mina czy pocisk z haubicy potrafiły w mgnieniu oka przemienić człowieka
w kupkę zakrwawionych szmat i zgruchotanych kości. Może zresztą dlatego byłem w stanie przyglądać się temu ciału bez emocji. Taką mam
nadzieję. Druga możliwość – że moje ostatnie doświadczenia w getcie w Mińsku uczyniły mnie niewrażliwym na widok ludzkiego cierpienia –
była zbyt okropna, by się nad nią zastanawiać.
Poza mną w śledztwie uczestniczyli sierżant Wilhelm Wurth, policjant odnoszący głośne sukcesy sportowe, oraz Gottfried Lehnhoff,
inspektor, którego ściągnięto do Alex z emerytury.
Wurth był szermierzem, a ubiegłej zimy wziął udział w zorganizowanych przez Heydricha dla Policji Niemieckiej zawodach narciarskich
i zdobył medal. Służyłby w wojsku, gdyby nie to, że miał o parę lat za dużo. Prowadząc dochodzenie, warto było mieć kogoś takiego u boku
na wypadek, gdyby ofiara wjechała na nartach na ostrze szpady. Wurth był chudym, cichym mężczyzną z uszami niczym dwa sznury od
dzwonków i wąsem jak u morsa. Twarz ta doskonale pasowała do oficera berlińskiej policji, niemniej sierżant nie był aż tak głupi, na jakiego
wyglądał. Nosił zwykły szary dwurzędowy garnitur, w ręku dzierżył grubą laskę i gryzł ustnik fajki z drewna wiśniowego, niemal zawsze
pustej; jakimś cudem od Wurtha czuć było jednak tytoniem.
Szyja i głowa Lehnhoffa przypominały gruszkę, ale inspektor bynajmniej nie był zielony. Podobnie jak wielu innych gliniarzy pobierał już
emeryturę, ponieważ jednak tylu młodych oficerów służyło teraz w batalionach policyjnych na froncie wschodnim, wrócił do pracy i znalazł
sobie zaciszny kącik w Alex. Znaczek partyjny, wpięty w klapę jego taniej marynarki, ułatwiał mu wypełnianie policyjnych obowiązków
z możliwie najmniejszym zaangażowaniem.
Skierowaliśmy się na południe Dirken Strasse, doszliśmy do mostu Jannowitza, po czym ruszyliśmy wzdłuż linii S-Bahnu, mając pod sobą
rzekę. Noc była księżycowa i latarki właściwie nie były nam potrzebne, dawały jednak poczucie bezpieczeństwa, kiedy tory skręcały
gwałtownie nad gazownią na Holtmarkt Strasse i starą fabryką żarówek Juliusa Pintscha. Nie było tam barierki i nietrudno byłoby po ciemku
zlecieć na dół.
Kiedy przechodziliśmy nad gazownią, natrafiliśmy na grupę mundurowych policjantów i pracowników kolei. Kawałek dalej majaczyła
sylwetka pociągu stojącego na dworcu Schlesischer.
– Komisarz Günther z Alex – powiedziałem. Wyglądało na to, że nie ma potrzeby machać im przed nosem moją blachą. – A to inspektor
Lehnhoff i sierżant Wurth. Kto nas wezwał?
– Ja, panie komisarzu. – Jeden z policjantów zbliżył się i zasalutował. – Sierżant Stumm.
– Nie jesteście żadnym krewnym, mam nadzieję – odezwał się Lehnhoff.
Niejaki Johannes Stumm został zmuszony przez Grubego Hermanna do wystąpienia z policji, ponieważ nie należał do partii.
– Nie, panie inspektorze – odparł sierżant Stumm, uśmiechając się z rezerwą.
– Proszę mi powiedzieć, sierżancie – zwróciłem się do niego – dlaczego uznaliście, że to morderstwo, a nie samobójstwo czy wypadek?
– Cóż, skok pod pociąg to faktycznie w tej chwili najpopularniejszy sposób na odebranie sobie życia – odpowiedział sierżant Stumm. –
Zwłaszcza wśród kobiet. Gdybym ja chciał ze sobą skończyć, użyłbym broni palnej. Ale kobiety nie radzą sobie z pistoletami tak dobrze jak
mężczyźni. A co do tego człowieka, to wszystkie kieszenie miał wywrócone na lewą stronę, panie komisarzu. Kiedy ktoś planuje się zabić, to
raczej nie robi czegoś takiego. Zresztą pociąg też zazwyczaj nie zadaje sobie tyle trudu. Czyli pomysł z wypadkiem też odpada.
– Może ktoś inny znalazł go przed wami – zasugerowałem. – I wyczyścił kieszenie.
– Może jakiś gliniarz – podsunął Wurth.
Sierżant Stumm rozsądnie zignorował tę sugestię.
– To mało prawdopodobne, panie komisarzu. Jestem w zasadzie pewny, że pojawiłem się na miejscu jako pierwszy. Maszynista zauważył
kogoś na torach, kiedy pociąg zaczął przyspieszać za Jannowitz. Złapał za hamulec, ale kiedy maszyna stanęła, było już za późno.
– W porządku. Przyjrzyjmy mu się.
– Nie jest to piękny widok, panie komisarzu. Nawet po ciemku.
– Widywałem gorsze rzeczy, możecie mi wierzyć.
– Wierzę na słowo.
Stumm poprowadził nas wzdłuż torów, po czym zatrzymał się, włączył latarkę i oświetlić oderwaną dłoń leżącą na ziemi. Przyglądałem się
jej przez chwilę. Następnie ruszyliśmy dalej, do miejsca, w którym inny policjant czekał obok kupki podartych ubrań, przemieszanych
bezładnie z krwawymi szczątkami tego, co jeszcze niedawno było człowiekiem. Przez moment miałem wrażenie, jakbym patrzył na samego
siebie.
– Poświećcie tutaj, obejrzymy go sobie.
Ciało wyglądało, jakby je przeżuł i wypluł jakiś prehistoryczny potwór. Zdeformowane nogi ledwie trzymały się nieprawdopodobnie
płaskiej miednicy. Mężczyzna miał na sobie niebieski kombinezon roboczy z kieszeniami, które rzeczywiście wywrócono na lewą stronę, tak
jak to opisał sierżant; podobnie kieszenie w zatłuszczonej szmacie, w jaką zmieniła się jego flanelowa kurtka. Tam, gdzie znajdowała się
kiedyś głowa, pozostał tylko poszarpany harpun z zakrwawionych kości i ścięgien. Czuć było intensywny smród ekskrementów z kiszek, które
zgniótł i opróżnił potężny nacisk kół lokomotywy.
– Trudno mi sobie wyobrazić, żeby widział pan coś, co wyglądało gorzej niż ten nieszczęśnik – odezwał się Stumm.
– Mnie również – dodał Wurth, odwracając się z obrzydzeniem.
– Myślę, że wszyscy będziemy jeszcze mieli okazję zobaczyć niejedno, zanim skończy się wojna – powiedziałem. – Czy ktoś próbował
znaleźć głowę?
– Kazałem chłopcom przeszukać okolicę – odparł sierżant. – Jeden jest na torach, drugi tam na dole, na wypadek, gdyby głowa poleciała
do gazowni czy na teren fabryki.
– Myślę, że macie rację – stwierdziłem. – Faktycznie wygląda to na morderstwo. Poza wywróconymi kieszeniami jest jeszcze tamta ręka.
– Ręka? – To był Lehnhoff. – Co z nią?
Poprowadziłem ich z powrotem wzdłuż torów, żeby jeszcze raz przyjrzeć się oderwanej dłoni. Podniosłem ją i zacząłem obracać, jakby to
był historyczny artefakt, czy może jakaś pamiątka należąca niegdyś do proroka Daniela.
– Te rany na palcach wyglądają mi na ślady walki – powiedziałem. – Tak jakby złapał za nóż, którym ktoś próbował go zadźgać.
– Jak można coś takiego stwierdzić już po tym, jak faceta przejechał pociąg? – zdziwił się Lehnhoff.
– Nacięcia są za wąskie jak na skutek kolizji pociągiem. I popatrz, gdzie się znajdują. Po wewnętrznej stronie palców i na dłoni między
kciukiem a palcem wskazującym. Podręcznikowy przykład obrażeń powstałych podczas obrony własnej, Gottfriedzie.
– W porządku – przyznał Lehnhoff z niechęcią. – W końcu to ty jesteś specjalistą od morderstw.
– Być może. Chociaż ostatnio mam dużą konkurencję. Na wschodzie jest masa gliniarzy, i to młodych, którzy wiedzą na ten temat
znacznie więcej niż ja.
– Trudno mi się wypowiedzieć – mruknął Lehnhoff.
– Uwierz na słowo. Mamy tam nowe pokolenie policjantów specjalistów. – Pozwoliłem tej uwadze wybrzmieć, po czym dodałem
ostrożnie: – Czasem ta świadomość przynosi mi prawdziwą ulgę. Myśl, że jest tam tylu dobrych ludzi, którzy w razie czego będą w stanie
zająć moje miejsce. Prawda, Stumm?
– Tak jest, panie komendancie – odparł umundurowany sierżant, lecz w jego głosie dosłyszałem nutkę powątpiewania.
– Przejdźcie się z nami – zwróciłem się do niego z nagłą sympatią. W kraju, w którym ton nadawały złość i uraza, a Hitler i Goebbels
bezustannie rzucali na kogoś gromy, niewzruszony spokój sierżanta wydawał się bardzo krzepiący. – Wróćmy na most. Jeszcze jedna para
oczu może się nam przydać.
– Tak jest, panie komendancie.
– Czego teraz szukamy? – spytał Lehnhoff znużonym głosem, wzdychając, jakby doprawdy nie widział sensu w ciągnięciu dalej tego
śledztwa.
– Słonia.
– Co?
– Czegoś. Dowodów. Z pewnością zorientujesz się, kiedy je zobaczysz.
Cofając się po torach, znaleźliśmy plamy krwi na podkładzie kolejowym i kolejne na skraju peronu, przed rozbrzmiewającą echem
szklarnią, jaką był dworzec przy moście Jannowitza.
Z pokładu barki, która, posapując cicho, przepływała pod jednym z ceglanych przęseł mostu, dobiegł czyjś głos nakazujący nam zgasić
światła. Lehnhoff potraktował to jako okazję, by pokazać, kto tu rządzi. Wyglądało to niemal jakby czekał, żeby móc się na kimś wyżyć,
mniejsza o to, na kim.
– Jesteśmy z policji! – wrzasnął w dół, w stronę barki. Miałem przed sobą kolejnego rozzłoszczonego Niemca. – I prowadzimy tutaj
dochodzenie w sprawie morderstwa. Więc pilnujcie własnego nosa albo wejdę na pokład i was przeszukam, jak mi się zachce.
– Jak angielskie bombowce zobaczą wasze światła, to się wam odechce – odrzekł całkiem rozsądnie głos.
Wurth zmarszczył nos w grymasie niedowierzania.
– Nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. A panu, komendancie? RAF od dłuższego czasu nie zapuszcza się tak daleko na wschód.
– Pewnie też nie mogą dostać benzyny.
Skierowałem światło latarki na ziemię, podążając za śladem krwi do miejsca, w którym się zaczynał.
– Sądząc po ilości krwi na ziemi, to tutaj otrzymał cios. Potem przeszedł kawałek po peronie, zataczając się, aż upadł na tory. Podniósł się.
Uszedł jeszcze trochę, po czym przejechał go pociąg do Friedrichshagen.
– To był ostatni – powiedział sierżant Stumm. – Ten o pierwszej w nocy.
– Całe szczęście, że na niego zdążył – odezwał się Lehnhoff.
Nie zwracając na niego uwagi, spojrzałem na zegarek. Była trzecia nad ranem.
– Czyli znamy przybliżony czas zgonu.
Przeszedłem kawałek torami wzdłuż peronu i po chwili znalazłem zielonkawoszarą książeczkę wielkości paszportu. Legitymacja
pracownicza, niemal taka jak moja, z tym że to była wersja dla cudzoziemców. W środku znajdowały się wszystkie informacje o denacie,
których potrzebowałem: nazwisko, narodowość, adres, zdjęcie i miejsce zatrudnienia.
– Książeczka zatrudnienia dla imigrantów? – spytał Lehnhoff, zerkając mi przez ramię, gdy przy świetle latarki studiowałem dane ofiary.
Skinąłem głową. Zmarły nazywał się Geert Vranken, miał trzydzieści dziewięć lat, urodził się w Dordrechcie w Holandii i pracował na kolei
jako ochotnik; mieszkał w hostelu w Wuhlheide. Fotografia przedstawiała mężczyznę o podejrzliwym wyrazie twarzy, w niedogolonym
podbródku widniał dołek. Brwi miał krótkie, włosy przerzedzone z jednej strony. Wyglądało na to, że ma na sobie tę samą flanelową kurtkę,
w której go znaleźliśmy, i zapiętą pod szyję koszulę bez kołnierzyka. Zanim zdążyliśmy doczytać do końca suche fakty z niedługiego życia
Geerta Vrankena, na dworcowych schodach pojawił się kolejny policjant. Niósł coś, co w ciemności przypominało niedużą okrągłą torbę.
– Znalazłem głowę, panie sierżancie – zameldował. – Leżała na dachu fabryki Pintscha. – Trzymał ją za ucho, co wobec skromnej ilości
włosów wydawało się całkiem sensownym sposobem noszenia pozbawionej ciała głowy. – Nie chciałem jej tam zostawiać.
– Dobrze zrobiliście, że przynieśliście ją tutaj – powiedział sierżant Stumm. Chwycił za drugie ucho i ostrożnie położył głowę nieboszczyka
na peronie kolejowym tak, że patrzyła prosto na nas.
– Nie co dzień widuje się coś takiego – odezwał się Wurth i odwrócił wzrok.
– Powinieneś wybrać się do Plötzensee – rzuciłem. – Słyszałem, że młyny sprawiedliwości mielą tam ostatnio wyjątkowo sprawnie.
– To on – powiedział Lehnhoff. – Ten facet z książeczki zatrudnienia. Nie sądzisz?
– Zgadzam się – przyznałem. – I przypuszczam, że ktoś próbował go okraść. Bo inaczej po co miałby opróżniać mu kieszenie?
– Czyli obstajesz przy założeniu, że to morderstwo, a nie wypadek? – zapytał Lehnhoff.
– Tak. Obstaję.
Sierżant Stumm głośno cmoknął i potarł ręką zarośnięty podbródek, co zabrzmiało niemal równie hałaśliwie.
– Miał gość pecha. Ale i morderca też.
– Co macie na myśli? – zapytałem.
– Cóż, skoro ten tutaj był imigrantem, to trudno sobie wyobrazić, żeby miał w kieszeniach coś poza paprochami. To paskudne
rozczarowanie, zabić człowieka dla zysku, a potem się przekonać, że nie ma on przy sobie nic, co warto ukraść. Mam na myśli, że ci nieboracy
raczej nie zarabiają kokosów, nie?
–W każdym razie mają co robić! – wzburzył się Lehnhoff. – Lepsza praca w Niemczech niż brak pracy w Holandii.
– A czyja to wina? – spytał Stumm.
– Chyba nie podoba mi się to, co insynuujecie, sierżancie – burknął Lehnhoff.
– Daj spokój, Lehnhoff – powiedziałem. – Nie pora i nie miejsce na spory polityczne. Zabito człowieka.
Lehnhoff chrząknął i stuknął w leżącą na ziemi głowę czubkiem buta. Miałem ochotę kopnąć go tak, żeby zleciał z peronu.
– Nawet jeśli ktoś go rzeczywiście zabił, jak twierdzisz, komisarzu, to zrobił to jakiś inny imigrant. Oni w tych swoich hostelach żrą się ze
sobą jak psy.
– Nie oceniaj ich tak surowo – odparłem. – Psy wiedzą, ile znaczy porządny posiłek. Zresztą ja sam, mając do wyboru pięćdziesiąt
gramów psa i sto gramów niczego, bez wahania zjadłbym psa.
– Ja nie – odparł Lehnhoff. – W ostateczności świnkę morską. Ale psa? Mowy nie ma!
– Można tak mówić, panie inspektorze – wtrącił sierżant Stumm – ale spróbować rozróżnić jedno od drugiego to już zupełnie inna
historia. Może panowie o tym nie słyszeli, ale gliniarze przy dworcu Zoo muszą wystawiać nocne patrole przy ogrodzie zoologicznym.
Wszystko przez kłusowników, co się tam włamują i kradną zwierzęta. Podobno dopiero co podprowadzili tapira.
– Co to jest tapir? – zapytał Wurth.
– Trochę przypomina świnię – odpowiedziałem. – Podejrzewam, że jakiś pozbawiony skrupułów rzeźnik sprzedaje go właśnie jako
wieprzowinę.
– Szczęść mu Boże – rzucił sierżant Stumm.
– Chyba nie mówicie serio?! – zawołał Lehnhoff.
– Nawet najbardziej wzruszające przemówienie Mahatmy Propagandiego nie napełni człowiekowi żołądka – odparłem.
– Amen – dodał sierżant Stumm.
– Więc nawet wiedząc, co to jest, udawałbyś, że o niczym nie wiesz?
– Tego nie powiedziałem – odparłem, odzyskując czujność. Mogłem być potencjalnym samobójcą, ale nie idiotą; doniesienie Gestapo na
faceta, który nosi angielskie buty, byłoby jak najbardziej w stylu Lehnhoffa. A ja z pewnością nie miałem ochoty na spędzenie tygodnia
w celi. – Ale jesteśmy w Berlinie, Gottfriedzie. Udawanie, że o niczym nie wiemy, to nasza specjalność.
Wskazałem na głowę leżącą u naszych stóp.
– Zobaczysz, że mam rację.
2
W wielu sprawach zdarza mi się nie mieć racji. Kiedy jednak chodzi o nazistów, rzadko się mylę.
Geert Vranken pracował jako ochotnik. Do Berlina przyjechał w poszukiwaniu pracy lepszej od tej, jaką mógł dostać w Holandii. Koleje
berlińskie, które cierpiały obecnie na brak pracowników obsługi technicznej, z radością powitały doświadczonego inżyniera kolejowego.
Berlińska policja ze znacznie mniejszym entuzjazmem podeszła do śledztwa w sprawie jego zamordowania. Prawdę mówiąc, w ogóle nie
chciała się tym zajmować. Nie było jednak wątpliwości, że Holendra zamordowano. Jego ciało zostało ostatecznie poddane pobieżnym
oględzinom przez emerytowanego lekarza, sprowadzonego przez policję, aby zajął się dla nich medycyną sądową. Okazało się, że na tym, co
zostało z tułowia Vrankena, znajduje się sześć ran kłutych.
Komendant Friedrich-Wilhelm Lüdtke, który dowodził obecnie berlińską Policją Kryminalną, nie był złym śledczym. To właśnie on kierował
dochodzeniem, które doprowadziło do ujęcia i stracenia Paula Ogorzowa. Jednak zgodnie z tym, co sam powiedział mi w swoim gabinecie na
najwyższym piętrze Alex, na Wilhelmstrasse szykowano nowe rozporządzenie. Przełożony Lüdtkego, minister spraw wewnętrznych Wilhelm
Frick, wydał rozkaz, by dać pierwszeństwo jego egzekwowaniu przed wszelkimi innymi sprawami kryminalnymi. Lüdtke, z wykształcenia
doktor praw, z zakłopotaniem wyjawił mi, do czego sprowadza się to ważne nowe rozporządzenie.
– Poczynając od dziewiętnastego września – powiedział – wszyscy Żydzi w Niemczech i na terenie Protektoratu Czech i Moraw będą
zobowiązani do noszenia na odzieży wierzchniej żółtej gwiazdy z napisem „Żyd”.
– Jak w średniowieczu?
– Zgadza się, jak w średniowieczu.
– No tak, dzięki temu będzie ich łatwiej wypatrzyć. Do niedawna było mi dosyć trudno rozpoznać, kto jest Żydem, a kto nie. Ostatnio
rzeczywiście wyglądają na głodniejszych i chudszych niż my wszyscy. Ale to by było właściwie tyle. Mówiąc szczerze, nie widziałem jeszcze
ani jednego, który przypominałby choć trochę te idiotyczne karykatury w „Stürmerze”. – Pokiwałem głową z udawanym entuzjazmem. – Tak,
to z pewnością sprawi, że przestaną wyglądać tak, jak cała reszta.
Lüdtke z zakłopotaną miną poprawił wykrochmalone mankiety i kołnierzyk. Był dużym mężczyzną z gęstymi ciemnymi włosami
zaczesanymi starannie do tyłu i szerokim, opalonym czołem. Miał na sobie granatowy garnitur i ciemny krawat z węzłem tak małym, jak
znaczek partii w jego klapie. Może to dlatego miał takie ściśnięte gardło, kiedy przychodziło mu powiedzieć prawdę. Na rogu jego
podwójnego biurka leżał granatowy melonik, który wyglądał, jakby coś się pod nim kryło. Może drugie śniadanie Lüdtkego. Albo jego
sumienie. Zacząłem się zastanawiać, jak wyglądałby ten melonik z żółtą gwiazdą na czubku. Jak hełm Keystone Kops, uznałem. W każdym
razie coś absurdalnego.
– Wcale nie podoba mi się to bardziej niż tobie – odezwał się Lüdtke, drapiąc się nerwowo po rękach. Widać było, że dałby wszystko za
papierosa. Tak samo jak ja. Bez papierosów Alex sprawiało wrażenie mniej więcej takie, jak popielniczka w poczekalni dla niepalących.
– Myślę, że podobałoby mi się znacznie mniej, gdybym był Żydem – powiedziałem.
– Tak, ale wiesz, co jest w tym najgorsze? – Otworzył pudełko zapałek i przygryzł jedną z nich. – W tej chwili wszędzie brakuje materiału.
– Żółtego materiału.
Lüdtke skinął głową.
– Mogłem sam na to wpaść. Poczęstujesz mnie jedną?
– Na zdrowie. – Rzucił zapałki przez biurko i patrzył, jak wyławiam jedną z nich i wsuwam w kącik ust. – Podobno dobrze robią na gardło.
– Niepokoisz się o swoje zdrowie, Wilhelmie?
– Tak samo jak wszyscy. Dlatego właśnie robimy, co nam każą. Żeby nie rozłożyła nas jakaś paskudna odmiana Gestapo.
– Na przykład pilnujemy, żeby Żydzi nosili żółte gwiazdy?
– Zgadza się.
– Naturalnie, naturalnie. Jednak, chociaż dostrzegam bezdyskusyjną wagę tego rozporządzenia, pozostaje jeszcze kwestia martwego
Holendra. Na wypadek gdybyś zapomniał: facet dostał sześć ciosów nożem.
Lüdtke wzruszył ramionami.
– Gdyby był Niemcem, wyglądałoby to inaczej, Bernie. Ale śledztwo w sprawie Ogorzowa mocno nadwyrężyło nasz budżet. Właściwie to
go znacznie przekroczyliśmy. Nie masz pojęcia, ile nas kosztowało złapanie tego drania. Tajni agenci, przesłuchania połowy pracowników
miejskich kolei, zwiększona liczba policjantów na dworcach… Pieniądze za nadgodziny były gigantyczne. To był naprawdę trudny czas dla
Kripo. Nie wspominając o naciskach, jakie wywierało na nas Ministerstwo Propagandy. Trudno jest kogoś złapać, kiedy gazetom nie wolno
wspomnieć ani słowem o sprawie.
– Geert Vranken był pracownikiem kolei – powiedziałem.
– A ty uważasz, że ministerstwo się ucieszy, słysząc o kolejnym mordercy na S-Bahn?
– Ten jest inny. Z tego, co widziałem, denata nikt nie zgwałcił. I wyłączając pociąg, który go przejechał, nikt nie próbował go również
okaleczyć.
– Ale morderstwo to morderstwo, a ja niestety wiem dokładnie, co od nich usłyszę. Że wokół jest dosyć złych wiadomości. Na wypadek,
gdybyś nie zauważył, Bernie, to morale naszego miasta już w tej chwili sięga dna. A zresztą potrzebujemy tych imigrantów. To właśnie
usłyszę. Ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli, jest to, żeby Niemcy zaczęli myśleć, że z naszymi robotnikami z zagranicy jest coś nie
tak. Już podczas sprawy Ogorzowa pojawiły się takie głosy. Cały Berlin był przekonany, że żaden Niemiec nie mógłby zamordować tych
wszystkich kobiet. Wielu imigrantów zostało pobitych przez rozsierdzonych berlińczyków, przekonanych, że musiał to zrobić któryś z nich.
Chciałbyś, żeby się to powtórzyło? Chryste, naprawdę wystarczy nam już problemów z koleją i metrem. Dziś jechałem do pracy prawie
godzinę.
– Zastanawiam się, po co w ogóle zawracamy sobie głowę chodzeniem do pracy, skoro to Ministerstwo Propagandy decyduje, w których
sprawach możemy prowadzić śledztwo, a w których nie. Naprawdę mamy szukać ludzi, którzy wyglądają na Żydów, i sprawdzać, czy mają na
sobie takie wyszywanki, jak trzeba? To niedorzeczne.
– Obawiam się, że tak to wygląda. Może jeśli zdarzy się więcej tego typu morderstw, będziemy mogli przeznaczyć na dochodzenie pewne
środki, ale w tej chwili wolałbym, żebyś zostawił tego Holendra w spokoju.
– W porządku, Wilhelmie, skoro tak sobie życzysz. – Zacisnąłem zęby na zapałce. – Ale zaczynam rozumieć, skąd się wziął ten twój
zwyczaj gryzienia dwudziestu zapałek dziennie. Chyba łatwiej powstrzymać się od krzyku, kiedy żuje się coś takiego.
Wstając z krzesła, spojrzałem na portret na ścianie. Führer patrzył na mnie triumfującym wzrokiem, ale dla odmiany nic nie mówił. Jeżeli
był na świecie ktoś, kto potrzebował żółtej gwiazdy, to z pewnością on, najlepiej naszytej na sercu, o ile je miał. Żeby pluton egzekucyjny
wiedział, gdzie celować.
Mapa Berlina na ścianie gabinetu również nie była mi w stanie nic powiedzieć. Kiedy Bernhard Weiss, jeden z poprzedników Lüdtkego,
dowodził berlińską Kripo, mapę pokrywały miniaturowe flagi, które oznaczały przestępstwa popełnione na terenie miasta. Teraz nie było ani
jednej. Wyglądało na to, że przestępczość przestała istnieć. Kolejne wielkie zwycięstwo narodowego socjalizmu.
– A, jeszcze jedno. Czy ktoś nie powinien powiedzieć Vrankenom w Holandii, że główny żywiciel rodziny zatrzymał pociąg własną twarzą?
– Porozmawiam ze Służbą Pracy Rzeszy – odpowiedział Lüdtke. – Można im to spokojnie zostawić.
Westchnąłem i ze znużeniem pokręciłem głową; miałem wrażenie, że jest duża i ciężka jak stara piłka lekarska.
– Uspokoiłeś mnie.
– Nie wygląda na to – powiedział. – Co się z tobą ostatnio dzieje, Bernie? Straszny z ciebie męczydusza, wiesz o tym? Ile razy tu
wchodzisz, mam wrażenie, jakby w pokoju robiło się ciemniej. Jakbyś dał za wygraną.
– Może tak jest.
– No to nie dawaj. Rozkazuję ci wziąć się w garść.
Wzruszyłem ramionami.
– Gdybym potrafił pływać, to najpierw odwiązałbym to kowadło, które mam przyczepione do nóg.
3
Prusy zawsze były ciekawym miejscem do życia, szczególnie dla Żydów. Jeszcze przed Hitlerem sąsiedzi wyróżniali ich szczególnym
traktowaniem. W 1881 i 1900 roku synagogi w Neustettin i Konitz – i prawdopodobnie jeszcze paru innych pruskich miasteczkach – zostały
spalone. Później, w 1923, kiedy byłem młodym mundurowym gliniarzem, wybuchły zamieszki głodowe, a na Scheuenviertel, jednej
z najgorszych dzielnic Berlina, szczególnie potraktowane zostały liczne żydowskie sklepy. Żydów podejrzewano o spekulacje lub ukrywanie
żywności, albo jedno i drugie, nie miało to większego znaczenia: Żyd to Żyd, i nie należy mu ufać.
Większość synagog w mieście została oczywiście zniszczona w listopadzie 1938 roku. Na początku Fasanenstrasse, gdzie miałem małe
mieszkanie, znajdowała się jedna z nich. Stała nadal, wielka, ale zrujnowana, patrząc na świat, jakby to przyszły rzymski imperator Tytus
właśnie pokazał miastu Jeruzalem, kto tu rządzi. Wydaje się, że niewiele się zmieniło od 70 roku po Chrystusie, w każdym razie nie
w Berlinie; mogło być tylko kwestią czasu, kiedy zaczniemy krzyżować Żydów na ulicach.
Ilekroć mijałem te ruiny, odczuwałem ukłucie wstydu. Ale dobrą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że w moim własnym budynku
mieszkają Żydzi. Przez dłuższy czas nie zdawałem sobie sprawy z ich obecności tak blisko mnie. Teraz już każdemu łatwo ich rozpoznać,
każdemu, kto miał oczy. Mimo tego, co powiedziałem komendantowi Lüdtkemu, nie trzeba było żółtej gwiazdy czy suwmiarki do zmierzenia
długości nosa, żeby poznać, kto jest Żydem. Pozbawiono ich wszelkich udogodnień, objęto godziną policyjną od dwudziestej pierwszej,
zabroniono „luksusów” w rodzaju owoców, tytoniu czy alkoholu i zezwolono na robienie zakupów tylko przez godzinę pod koniec dnia, kiedy
sklepy były już puste. Ich życie było doprawdy godne pożałowania i dało się to dostrzec w ich twarzach. Ile razy widziałem któregoś z nich,
przychodził mi na myśl szczur, tylko ten szczur miał w kieszeni blachę Kripo z moim nazwiskiem i numerem. Podziwiałem ich wytrzymałość.
Podobnie jak wielu innych berlińczyków, a nawet niektórzy naziści.
Zawsze, kiedy zastanawiałem się nad tym, co muszą znosić Żydzi, mniej myślałem o samobójstwie czy o tym, jak bardzo nienawidzę
samego siebie. Przeżycie w Berlinie jesienią 1941 wymagało od nich prawdziwej odwagi i siły. Tak czy inaczej, trudno było sobie wyobrazić,
żeby siostry Fridmann, które zajmowały mieszkanie pode mną, mogły jeszcze długo pociągnąć. Jedna z nich, Raisa, była mężatką i miała
syna, Efima, ale i on, i jej mąż Mikhail zostali aresztowani w 1938 i nadal przebywali w więzieniu. Ich córka Sarra uciekła do Francji w 1934
i od tego czasu nie dawała znaków życia. Te dwie siostry – starsza miała na imię Tsilia – wiedziały, że pracuję w policji, nic dziwnego więc, że
się mnie obawiały. Rzadko zdarzało się nam wymienić coś więcej niż ukłon czy „dzień dobry”. Zresztą kontakty między Żydami a Aryjczykami
były surowo zabronione. Ponieważ dozorca na pewno doniósłby o czymś takim Gestapo, uznałem, że dla dobra sióstr lepiej, żebym trzymał
się od nich z daleka.
Po Mińsku żółta gwiazda nie powinna aż tak mnie przerażać, a jednak przerażała. Być może nowe prawo wydawało mi się straszniejsze,
bo wiedziałem, co czeka tych Żydów, którzy zostaną deportowani na wschód. Po rozmowie z komendantem Lüdtke postanowiłem coś zrobić,
ale wymyślenie, co by to mogło być, zajęło mi parę dni.
Moja żona nie żyła od dwudziestu lat, ale wciąż miałem kilka jej sukienek. Czasem, kiedy udało mi się zdobyć trochę alkoholu i po paru
głębszych rozczulałem się nad sobą, a jeszcze bardziej nad nią, wyciągałem z szafy jej stare ubrania. Przyciskałem tkaninę do nosa i ust
i wdychałem jej wspomnienie. Przez dłuższy czas po jej śmierci na tym właśnie polegało dla mnie życie prywatne. Kiedy żyła, mieliśmy
mydło, więc moje wspomnienia były przyjemne; obecnie wszystko wokół było nieco mniej pachnące. Przewidujący człowiek wsiadał do S-
Bahnu, trzymając w dłoni naszpikowaną goździkami pomarańczę, jak średniowieczny papież udający się między pospólstwo. Zwłaszcza latem.
W upalne dni 1941 nawet najładniejsza dziewczyna śmierdziała niczym doker.
Początkowo zastanawiałem się nad podarowaniem siostrom Fridmann żółtej sukni, żeby mogły z niej zrobić gwiazdy, ale coś w tym
pomyśle mi się nie podobało. Chyba miałbym wrażenie, że przykładam rękę do tego strasznego rozporządzenia. Szczególnie jako policjant.
Dlatego kiedy byłem już w połowie schodów, z żółtą sukienką przewieszoną przez ramię, zawróciłem i wyciągnąłem z szafy wszystkie suknie.
Jednak to również wydało mi się niewystarczające i przekazując tym bezbronnym kobietom to, co zostało z garderoby mojej żony,
postanowiłem, że zrobię coś jeszcze.
Nie będzie to karta z jakiejś heroicznej opowieści w rodzaju Winckelmanna czy Hölderlina, ale cała ta historia zaczęła się w ten sposób:
gdybym nie zdecydował się pomóc siostrom Fridmann, nigdy nie poznałbym Arianne Tauber i to, co się potem wydarzyło, nie miałoby
miejsca.
Wróciłem do mieszkania, wypaliłem swojego ostatniego papierosa i pomyślałem, że mógłbym powęszyć w archiwach Alex, sprawdzić, czy
Mikhail i Efim Fridmannowie jeszcze żyją. No cóż, było to coś, co mógłbym zrobić, ale dla każdego z fioletową literą J na kartce żywnościowej
było też jasne, że coś takiego nie napełni mu żołądka. Dwie kobiety tak chude jak siostry Fridmann z pewnością potrzebowały czegoś bardziej
treściwego niż garść informacji o najbliższych.
Po dłuższej chwili przyszedł mi do głowy pomysł, chyba niezły, i wyciągnąłem z szafki wojskowy chlebak. Miałem w nim kilo algierskiej
kawy, którą zgarnąłem w Paryżu i planowałem wymienić na papierosy. Wyszedłem z mieszkania i wsiadłem do tramwaju jadącego na
wschód, aż do dworca Poczdamskiego.
Wieczór był ciepły, nie zapadł jeszcze zmrok. Po parku Tiergarten spacerowały pod rękę zakochane pary i prawie niemożliwym wydawało
się, że dwa tysiące kilometrów dalej na wschód armia niemiecka otacza Kijów i powoli zaciska pętlę wokół Leningradu. Poszedłem w stronę
placu Paryskiego. Zmierzałem do hotelu Adlon, żeby zobaczyć się z kierownikiem sali restauracyjnej i spróbować wymienić kawę na jedzenie,
które mógłbym dać siostrom.
Kierownikiem sali w Adlonie był Willy Thummel, gruby Niemiec z Sudetów, stale czymś zajęty i poruszający się tak żwawo, że
zastanawiałem się, jak u licha udało mu się aż tak przytyć. Swoimi rumianymi policzkami, beztroskim uśmiechem i nieskazitelnym ubiorem
przypominał mi zawsze Hermana Göringa. Obaj lubili dobrze zjeść, bez wątpienia, tyle że Reichsmarshal zawsze sprawiał wrażenie, że równie
dobrze mógłby zjeść mnie, gdyby był wystarczająco głodny. Willy lubił jedzenie, jednak ludzi bardziej.
W restauracji nie było jeszcze klientów i Willy sprawdzał właśnie zasłony, kiedy wsunąłem nos przez szparę w drzwiach. Jak każdy
szanujący się kierownik sali zauważył mnie natychmiast i w jednej chwili znalazł się przy mnie, jakby podjechał na niewidzialnych kółeczkach.
– Bernie. Wyglądasz na zmartwionego. Wszystko w porządku?
– Co da narzekanie, Willy?
– Sam nie wiem; ostatnio wygląda na to, że w naszym kraju posłuch ma ten, kto najgłośniej krzyczy. Co cię tu sprowadza?
– Słówko na osobności, Willy.
Zeszliśmy po schodkach do gabinetu. Willy zamknął drzwi i nalał dwa nieduże kieliszki sherry. Wiedziałem, że rzadko zdarza mu się
opuścić restaurację na więcej czasu niż potrzeba do skontrolowania porcelany w męskiej toalecie, więc przeszedłem od razu do rzeczy.
– Kiedy byłem w Paryżu, wyzwoliłem trochę kawy – powiedziałem. – Prawdziwej kawy, nie tego świństwa, które mamy w Niemczech.
W ziarnach. Z Algierii. Cały kilogram. – Położyłem chlebak na biurku Willy’ego i pozwoliłem mu zbadać jego zawartość.
Zamknął oczy i przez chwilę tylko wdychał aromat kawy; następnie wydał z siebie jęk, jaki rzadko zdarzało mi się słyszeć poza sypialnią.
– Z całą pewnością zasłużyłeś na tego drinka. Zapomniałem już, jak pachnie prawdziwa kawa.
Jednym haustem połknąłem swoją sherry.
– Kilogram, powiadasz? Ostatnim razem, jak próbowałem kupić tyle na czarnym rynku, kosztowało to sto marek. A że nigdzie już nie
sposób dostać kawy, to teraz pewnie byłoby więcej. Nic dziwnego, że najechaliśmy Francję. Po taką kawę poszedłbym na kolanach i do
Leningradu.
– Tam też nic nie mają. – Pozwoliłem mu napełnić mój kieliszek jeszcze raz. Nie była to sherry pierwszej klasy, ale z drugiej strony nic
innego też nie było, nawet w Adlonie. Już nie.
– Pomyślałem sobie, że może chciałbyś poczęstować nią jakichś specjalnych gości.
– Mógłbym. – Zasępił się. – Ale na pewno nie zechcesz pieniędzy. Nie za coś tak cennego, Bernie. W dzisiejszych czasach nawet sam
diabeł musi pić błoto z mlekiem w proszku.
Jeszcze raz napełnił nozdrza aromatem kawy i pokręcił głową.
– Więc czego chcesz? Adlon jest do twojej dyspozycji.
– Nie potrzebuję aż tyle. Chcę tylko trochę jedzenia.
– Sprawiasz mi zawód. W naszych kuchniach nie mamy nic, co byłoby godne takiej kawy. I nie daj się zwieść temu, co stoi w karcie. –
Wziął menu z biurka i podał mi je. – Mamy tam dwa dania mięsne, ale kuchnia jest w stanie wydać tylko jedno. No, ale wpisujemy dwa dla
zachowania pozorów. Co robić? Musimy dbać o reputację.
– A jeżeli ktoś poprosi was o to, którego nie macie? – spytałem.
– Niemożliwe. – Willy pokręcił głową. – Kiedy pierwszy klient przekracza próg, skreślamy drugie danie. Wybór Hitlera. Innymi słowy, nie
ma wyboru. – Zamilkł na chwilę. – Więc chcesz jedzenie za tę kawę? Jakie jedzenie?
– Konserwy.
– Ach tak.
– Jakość nie ma znaczenia, byle były jadalne. Konserwy mięsne, warzywne, owoce, mleko w puszkach. Co tylko znajdziesz. Tyle, żeby
starczyło na dłuższy czas.
– Nie wiesz, że konserwy są zakazane? Takie jest prawo. Wszystkie konserwy przeznaczone są na front. Gdyby zatrzymali cię na ulicy
z puszkami, miałbyś poważne kłopoty. Cały ten bezcenny metal. Pomyślą, że sprzedasz go RAF-owi.
– Wiem. Ale potrzebne mi jedzenie, które się nie zepsuje, a tutaj najprędzej je dostanę.
– Nie wyglądasz na człowieka, który ma kłopoty z dostaniem się do sklepu, Bernie.
– To nie dla mnie, Willy.
– Tak myślałem. W takim razie to nie mój interes, na co ci to potrzebne. Ale przyznam ci się, komisarzu, że dla takiej kawy jestem gotów
popełnić zbrodnię przeciw państwu. Pod warunkiem, że nikomu nie powiesz. A teraz chodź ze mną. Zdaje mi się, że mamy jeszcze trochę
konserw sprzed wojny.
Przeszliśmy do hotelowego magazynu. Był mniej więcej takiej wielkości, jak areszt pod Alex, lepiej wyglądał i pachniał. Na drzwiach było
więcej kłódek niż w Narodowym Banku Niemieckim. Willy włożył do mojego chlebaka tyle puszek, ile byłem w stanie udźwignąć.
– Jak się skończą, przyjdź po więcej, jeśli jeszcze będziesz mógł. A jeżeli nie, to zapomnij, że mnie kiedykolwiek znałeś.
– Dzięki, Willy.
– A teraz chciałbym cię poprosić o drobną przysługę, Bernie. Na której możesz nawet sam skorzystać. W hotelu mieszka amerykański
dziennikarz. Jeden z kilku, tak się składa. Nazywa się Paul Dickson i pracuje dla Mutual Broadcasting System. Marzy o wizycie na froncie, ale
najwyraźniej tego typu rzeczy są zabronione. Zabraniają teraz wszystkiego. Jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, co jest dozwolone, to zrobić
coś i nie trafić do więzienia. Otóż wiem, że niedawno wróciłeś z frontu. Zauważyłeś pewnie, że nie pytam cię, jak tam było. Na wschodzie.
W dzisiejszych czasach na sam widok kompasu robi mi się niedobrze. Nie pytam, bo nie chcę wiedzieć. Można by nawet powiedzieć, że
właśnie dlatego zająłem się hotelarstwem: ponieważ to, co dzieje się na zewnątrz, mnie nie obchodzi. Goście w tym hotelu są moim światem
i jest to jedyny świat, jaki potrzebuję znać. Ich szczęście i zadowolenie to wszystko, co mnie interesuje. A zatem, mając na względzie
szczęście i zadowolenie pana Dicksona, proszę cię, żebyś się z nim spotkał. Ale nie w naszym hotelu. Nie, nie tutaj. Rozmawianie w Adlonie
nie jest zbyt bezpieczne. Kilka apartamentów na najwyższym piętrze zajęli ludzie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. A ich z kolei pilnują
żołnierze w stalowych hełmach. Wyobrażasz sobie coś takiego? Żołnierze tutaj, w Adlonie. Nie do pomyślenia. Zupełnie, jakby znów był rok
tysiąc dziewięćset dziewiętnasty, tylko bez barykad.
– Co takiego robią tutaj pracownicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, czego nie mogliby zrobić u siebie?
– Niektórzy przeznaczeni mają zasilić nowe Biuro Podróży Zagranicznych, kiedy już będzie gotowe. Ale reszta pisze na maszynach. Od
rana do nocy walą w klawisze. Jakby to miało być przemówienie dla Mahatmy.
– Co piszą?
– Przygotowują oświadczenia dla amerykańskich dziennikarzy, z których większość też tutaj mieszka. Co oznacza, że w barze są ludzie
Gestapo. Być może są tam nawet ukryte mikrofony. Nie wiem tego na pewno, ale tak słyszałem. I to jest dla nas jeszcze jedno źródło bólu.
– Ten Dickson. Czy on w tej chwili jest w hotelu?
Willy zastanawiał się przez chwilę.
– Tak sądzę.
– Nie wymieniaj mojego nazwiska. Powiedz mu tylko, że gdyby był zainteresowany fragmentami utworu Z mojego życia. Zmyślenie
i prawda, to będę czekał pod pomnikiem Goethego w Tiergarten.
– Wiem gdzie. Zaraz obok Herman Göring Strasse.
– Będę tam stał przez piętnaście minut. A jeśli on przyjdzie, ma być sam. Żadnych kolegów. Tylko on, ja i Goethe. Nie życzę sobie
żadnych świadków, kiedy będę z nim rozmawiał. Sporo Jankesów pracuje obecnie dla Gestapo. Co do Goethego też nie mam pewności.
Zarzuciłem chlebak na plecy i wyszedłem z hotelu na plac Paryski. Zaczynało się już ściemniać. Jedną z nielicznych dobrych stron
zaciemnienia było to, że nie było widać nazistowskich flag, ale na tle wieczornego nieba nadal rysował się w oddali brutalny kontur częściowo
wzniesionego Biura Podróży Zagranicznych Alberta Speera, przytłaczając krajobraz na zachód od Bramy Brandenburskiej. Plotka głosiła, że
ulubiony architekt Hitlera wykorzystuje rosyjskich jeńców wojennych do ukończenia budynku, którym nikt poza samym Hitlerem zdawał się
nie być zainteresowany. Mówiło się też, że budowano nową sieć tuneli, łączących budynki rządowe na Wilhelmstrasse z tajnymi bunkrami,
które ciągnęły się pod Herman Göring Strasse aż do Tiergarten. Przywiązywanie nadmiernej wagi do plotek nigdy nie było w Berlinie dobrym
pomysłem, z tej prostej przyczyny, że zazwyczaj były one prawdziwe.
Stanąłem pod pomnikiem Goethego i czekałem. Po chwili usłyszałem całkiem nisko na niebie myśliwiec Me 109 zmierzający na
południowy wschód, w stronę lotniska w Tempelhofie. Po chwili przeleciał następny. Każdy, kto był w Rosji, natychmiast rozpoznawał ten
krzepiący dźwięk, coś na kształt ogromnego, lecz przyjaznego lwa ziewającego w pustej jaskini. Zupełnie inny niż hałas znacznie
powolniejszych whitleyów RAF-u, które co pewien czas przeorywały niebo nad Berlinem niczym maszyny śmierci i zniszczenia.
– Dobry wieczór – odezwał się mężczyzna idący w moją stronę. – Jestem Paul Dickson. Amerykanin z Adlona.
Nie potrzebował się przedstawiać. Zapach jego old spice’a i tytoniu Virginia wyprzedzał go niczym eskorta motocyklowa z proporczykami
na błotnikach. Mocny krok wskazywał na solidne buty z ozdobnym noskiem, w których mógłby zejść cały stan Delaware wzdłuż i wszerz. Dłoń
ściskająca moją była częścią ciała, które nadal otrzymywało pożywny pokarm. Jego słodki, miętowy oddech pachniał prawdziwą pastą
i świadczył o tym, że mężczyzna ma dostęp do dentysty, który sam ma jeszcze zęby i z dziesięć lat do emerytury. I chociaż było ciemno,
niemal czułem opaleniznę Dicksona. Kiedy częstowaliśmy się papierosami i grzecznościowymi frazesami, zacząłem się zastanawiać nad
prawdziwymi przyczynami niechęci berlińczyków do Amerykanów. Może chodziło nie tyle o Roosevelta i jego antyniemiecką retorykę, ile
raczej o ich lepszy stan zdrowia, lepsze włosy, ubrania i w ogóle lepsze życie.
– Willy mówił, że niedawno wrócił pan z frontu – powiedział Dickson. Jego niemiecki również był lepszy, niż się spodziewałem.
– Zgadza się.
– Możemy o tym porozmawiać?
– Wygląda na to, że rozmowa o tym to jedyny sposób na popełnienie samobójstwa, na jaki potrafię się zdobyć – wyznałem.
– Zapewniam pana, że nie mam nic wspólnego z Gestapo. Jeżeli to pan sugerował. Przypuszczam, że dokładnie to samo usłyszałby pan
od konfidenta. Ale mówiąc szczerze, oni nie mają nic, czym byłbym zainteresowany. No, może poza dobrą historią. Dla czegoś takiego
byłbym gotów zabić.
– Dużo ludzi pan zabił?
– Prawdę mówiąc, nie wiem, jak miałbym to zrobić. Większość berlińczyków sprawia wrażenie, jakby miała ochotę mnie pobić, gdy tylko
się zorientują, że jestem Amerykaninem. Jakby uważali, że jestem osobiście odpowiedzialny za te wszystkie statki, które dostarczamy
Brytyjczykom.
– Proszę się tym nie martwić, berlińczyków nigdy nie interesowało posiadanie floty wojennej – odparłem. – Takie rzeczy mają większe
znaczenie w Hamburgu czy Bremie. Co do Berlina, to ma pan szczęście, że Roosevelt nigdy nie podarował Anglikom piwa albo kiełbasy,
inaczej już by pan nie żył. – Wskazałem w kierunku placu Poczdamskiego. – Chodźmy. Przejdziemy się.
– Chętnie – odpowiedział, podążając za mną w stronę południowego wyjścia z parku. – W jakieś szczególne miejsce?
– Nie. Potrzebuję paru minut, żeby ustawić się do uderzenia, że tak powiem.
– Golfista?
– Kiedyś trochę grywałem. Zanim przyszli naziści. Ale od nastania Hitlera ten sport nie cieszy się specjalną popularnością. Zbyt łatwo jest
być kiepskim zawodnikiem, a z czymś takim naziści nie bardzo potrafią sobie radzić.
– Doceniam, że rozmawia pan ze mną w ten sposób.
– Nic jeszcze panu nie powiedziałem. W tej chwili zastanawiam się, ile mogę panu ujawnić, żeby nie poczuć się jak… jak ten człowiek się
nazywał? Ten zdrajca. Benedict…?
– Benedict Arnold?
– Właśnie.
Przeszliśmy przez plac Poczdamski na Lipski.
– Mam nadzieję, że nie idziemy do Press Clubu – powiedział Dickson. – Czułbym się trochę głupio, gdyby zabrał mnie pan tam, żeby
opowiedzieć mi swoją historię. – Wskazał na drzwi po drugiej stronie placu, gdzie stało kilka samochodów. – Nasłuchałem się tam
najprzeróżniejszych bzdur.
– Coś podobnego.
– Doktor Froehlich, oficer łącznikowy Ministerstwa Propagandy do spraw amerykańskich mediów, ciągle nas tam zwołuje na specjalne
konferencje prasowe, na których ogłasza kolejne decydujące zwycięstwo sił niemieckich nad Armią Czerwoną. On albo któryś z dwóch
pozostałych doktorów. Brauweiler albo Dietrich. Mówimy na nich hochsztaplerzy.
– Nie zapominajmy o największym ze wszystkich hochsztaplerów – dodałem. – Doktorze Goebbelsie.
Dickson roześmiał się z goryczą.
– Jest już tak źle, że kiedy mój własny lekarz mówi mi, że nic mi nie dolega, to mu nie wierzę.
– Może mu pan wierzyć. Jest pan Amerykaninem. Jeżeli tylko nie zrobicie nic głupiego, na przykład nie wypowiecie wojny Rosji,
większość z was powinna żyć wiecznie.
Dickson podszedł za mną do domu towarowego Wertheima. W świetle księżyca widać było ogromną mapę Związku Radzieckiego,
zajmującą główne okno wystawowe, żeby każdy niemiecki patriota mógł na nią popatrzeć i prześledzić heroiczne postępy naszych dzielnych
sił zbrojnych. Nie to, żeby było cokolwiek innego, co nadawałoby się do umieszczenia na wystawie. Kiedy to miejsce należało do Żydów, było
najlepszym sklepem w całych Niemczech. W tej chwili niewiele się różniło od pustego magazynu. Sprzedawcy spędzali większość czasu na
plotkowaniu i ignorowaniu widzów (trudno było nazwać ich klientami) błąkających się po sklepie w poszukiwaniu towarów, których nie było.
Nawet windy nie działały.
Na chodniku przed wystawą nie było nikogo. Miejsce wydało mi się równie dobre jak każde inne, by powiedzieć amerykańskiemu
dziennikarzowi prawdę o naszej wielkiej patriotycznej wojnie przeciwko Rosjanom i Żydom.
– Niech mnie pan poczęstuje jeszcze jednym papierosem. Jeśli mam wykrztusić z siebie całą historię, przyda mi się w środku coś, co mi
ułatwi.
Podał mi prawie pełną paczkę amerykańskich papierosów i powiedział, żebym ją zatrzymał. Szybko zapaliłem jednego i pozwoliłem
nikotynie poigrać z moim mózgiem. Przez moment czułem zawrót głowy, jakby to był mój pierwszy papieros w życiu. Ale tak właśnie
powinno być. Nie mógłbym opowiadać Dickinsowi o batalionach policyjnych, przesiedleniach, akcjach specjalnych, getcie w Mińsku i dołach
pełnych martwych Żydów tak, żeby nie było mi przy tym niedobrze.
I to właśnie mu opowiedziałem.
– I pan wszystko to widział? – Teraz to Dickson brzmiał, jakby mu było niedobrze.
– Jestem kapitanem Sicherheitsdienst – odparłem. – Widziałem wszystko.
– Jezu. Aż trudno uwierzyć.
– Chciał pan wiedzieć, to panu powiedziałem. Tak to wygląda. Gorzej niż można sobie wyobrazić. Jeżeli nie pozwalają wam dokądś
pojechać, to dlatego, że lepiej nie chwalić się tym, co się tam dzieje. Byłbym tam w tej chwili, gdyby nie to, że jestem trochę wybredny
w kwestii tego, do kogo strzelam. Odesłali mnie do domu w niełasce. Miałem szczęście, że nie wylądowałem w batalionie karnym.
– Więc był pan w SD… – W głosie Dicksona dało się słyszeć lekkie zdenerwowanie.
– Zgadza się.
– To coś w rodzaju Gestapo, tak?
– Niezupełnie. To wywiad SS. Brzydsza siostrzyczka Abwehry. Podobnie jak wielu innych, dostałem się tam przez boczne drzwi z napisem
NIE MASZ NIC DO GADANIA. Zanim trafiłem do SD, byłem policjantem w Alex. Prawdziwym policjantem. Takim, który zaczynał od
przeprowadzania starszych pań przez jezdnię. Wie pan, nie wszyscy tutaj gonimy Żydów do czyszczenia ulic szczoteczką do zębów. Chcę,
żeby pan to wiedział. Ja sam jestem trochę jak potwór Frankensteina z tą dziewczynką nad jeziorem. Jakaś część mnie bardzo chce się
zaprzyjaźnić i być dobra.
Dickson milczał przez chwilę.
– Nikt w kraju w to nie uwierzy – powiedział w końcu. – Zresztą cenzura tutaj nigdy by tego nie puściła. Na tym polega problem z radiem.
Trzeba od razu mieć odpowiednio spreparowany tekst.
– To proszę stąd wyjechać. Wrócić do kraju i kupić sobie maszynę do pisania. I opublikować to w gazetach, niech świat się dowie.
– Zastanawiam się, czy ktoś by mi uwierzył.
– Jest to pewien problem. Mnie samemu z trudem przychodzi w to uwierzyć, chociaż tam byłem. Widziałem to. Co wieczór kładę się
z nadzieją, że jak się obudzę, okaże się, że wyobraziłem sobie to wszystko.
– Może gdyby opowiedział to pan jeszcze jakiemuś Amerykaninowi… Wtedy pańska opowieść zyskałaby na wiarygodności.
– Nie. To pański problem, nie mój.
– Proszę posłuchać – powiedział Dickson. – Jest człowiek, z którym naprawdę powinien pan się spotkać. Guido Enderis, naczelny
berlińskiego oddziału „New York Timesa”. Myślę, że powinien pan opowiedzieć mu to, co mnie przed chwilą.
– Myślę, że mówiłem już dość jak na jeden wieczór. Dziwne, ale mam w związku z tym zupełnie nowy rodzaj wyrzutów sumienia.
Wcześniej czułem się tylko mordercą. A teraz jeszcze zdrajcą.
– Proszę.
– Wie pan, jest pewna granica poczucia winy, po przekroczeniu której mam ochotę zwymiotować albo skoczyć pod pociąg.
– Proszę tego nie robić, kapitanie, nie wiem, jak się pan nazywa. Cały świat musi się dowiedzieć o tym, co się dzieje na froncie
wschodnim. Jedynym sposobem, żeby do tego doszło jest, żeby ludzie tacy jak pan zechcieli o tym opowiedzieć.
– I co wtedy? Myśli pan, że coś to zmieni? Skoro Ameryka nie jest skłonna przyłączyć się do wojny ze względu na Brytyjczyków, to nie
wierzę, żeby zrobili to dla rosyjskich Żydów.
– Może tak, a może nie. Czasem jedna rzecz pociąga za sobą kolejne.
– Czyżby? To proszę pomyśleć o tym, co stało się w Monachium w trzydziestym ósmym. Jedna rzecz nie pociągnęła za sobą absolutnie
nic. A pańscy rodacy nie wzięli nawet udziału w negocjacjach. Siedzieli w domu i udawali, że USA nic to nie obchodzi.
Dickson nie potrafił nic na to odpowiedzieć.
– Jak mogę się z panem skontaktować, kapitanie?
– Nie może pan. Porozmawiam z Willym i zostawię mu wiadomość, gdybym uznał, że jestem gotowy wykrztusić z siebie coś więcej.
– Jeżeli to kwestia pieniędzy…
– Nie.
Kiedy z północnego zachodu nadleciała kolejna sto dziewiątka, obaj odruchowo podnieśliśmy głowy i zobaczyłem, jak księżyc oświetla
wyraz niepokoju na gładkiej twarzy Dicksona. Dźwięk oddalił się i stał ledwo słyszalny, a Amerykanin wypuścił powietrze z płuc.
– Nie mogę się do tego przyzwyczaić – wyznał. – Jak te myśliwce nisko latają. Ciągle się mi się wydaje, że zaraz zobaczę, jak coś wybucha
tuż przede mną.
– Czasem chciałbym, żeby tak było. Ale proszę mi wierzyć: myśliwiec brzęczy trochę głośniej, kiedy decyduje się użądlić.
– À propos wybuchów – powiedział Dickson. – Trzej Królowie. Słyszał pan? Ci hochsztaplerzy od informacji ciągle mydlą nam oczy.
W maju mówili, że złapali dwóch przywódców i że to tylko kwestia czasu, kiedy trzeci wpadnie w ich ręce. Od tej pory cisza. Stale się o to
dopytujemy, ale nikt nic nie mówi, więc podejrzewamy, że numer trzy musi być nadal na wolności. Tak?
– Naprawdę nie mogę powiedzieć.
– Nie może pan czy nie chce? – Przez tarczę księżyca przepłynęła chmura, niczym coś ciemnego nad moją duszą. – Proszę, kapitanie. Musi
pan coś wiedzieć.
– Dopiero co wróciłem ze wschodu, więc nie jestem na bieżąco z tym, co działo się ostatnio w Berlinie. Ale gdyby złapali Melchiora, to
myślę, że usłyszelibyście o tym od razu, nie sądzi pan? Przez megafon.
– Melchiora?
– A ja myślałem, że tylko Niemcy są narodem bezbożników.
Ruszyłem przed siebie.
– Halo! – zawołał Dickson. – Widziałem ten film. Frankensteina. I teraz przypomniała mi się ta scena. Czy ten potwór nie wrzuca
dziewczynki do wody?
– Tak. Smutne, prawda?
Powędrowałem na południe do Bülowstrasse, gdzie skręciłem na zachód. Wróciłbym do domu piechotą, gdybym nie zauważył, że mam
dziurę w bucie. Dlatego na Nolli postanowiłem wsiąść w S-Bahn. Normalnie pojechałbym tramwajem, ale trzydziestka trójka już nie jeździła,
a że było po dziewiątej, jedynymi dostępnymi taksówkami były te, które policja wzywała na pomoc chorym, kulawym, starcom i podróżnym
z ciężkim bagażem. Oraz wysokiej rangi członkom partii, rzecz jasna. Ci nigdy nie mieli kłopotów z powrotem taksówką do domu, nawet po
dziewiątej.
Nolli wyglądał na całkiem pusty, co w czasie zaciemnienia nie było niczym niezwykłym. Od czasu do czasu widać było tylko żarzące się
koniuszki papierosów, które poruszały się w ciemności jak świetliki, a niekiedy fosforyzujący znaczek, wpięty w klapę kogoś, komu
szczególnie zależało na uniknięciu kolizji z innym pieszym. Słychać było jedynie niewidoczne pociągi, które wjeżdżały i wyjeżdżały
z secesyjnej szklanej kopuły stacji wyżej, albo bezcielesne głosy, urywki rozmów, jak gdyby Berlin był jednym wielkim seansem
spirytystycznym pod gołym niebem; upiorny efekt, potęgowany przez rzadkie błyski światła elektrycznego od strony torów kolejowych. Było
tak, jakby jakiś współczesny Mojżesz – kto mógłby go za to winić? – wyciągnął mocną dłoń w stronę nieba i rozpostarł gęstą ciemność nad
Niemcami. Niewątpliwie nadszedł czas, by pozwolić Izraelitom odejść albo przynajmniej oswobodzić ich z niewoli.
Byłem już prawie na schodach, kiedy spod mostu dobiegły mnie odgłosy szamotaniny. Zatrzymałem się na moment, rozejrzałem wokół
i gdy chmura przesunęła się leniwie, odsłaniając księżyc, zobaczyłem mężczyznę atakującego kobietę. Ona leżała na ziemi i usiłowała go
odepchnąć, on jedną ręką zasłaniał jej usta, a drugą gmerał pod spódnicą. Usłyszałem przekleństwo, zduszony krzyk, a potem odgłos moich
własnych kroków na schodach.
– Ty tam! Zostaw ją w spokoju! – wrzasnąłem.
Mężczyzna wymierzył kobiecie cios pięścią, a kiedy się podnosił, żeby stanąć naprzeciwko mnie, usłyszałem metaliczny szczęk i kątem oka
zauważyłem ostrze, które trzymał teraz w ręku. Gdybym był na służbie, miałbym ze sobą pistolet, ale nie byłem. Kiedy więc mężczyzna ruszył
na mnie, zsunąłem z ramienia pełen konserw chlebak i kiedy tamten znalazł się w jego zasięgu, puściłem go w ruch niczym średniowieczną
kulę na łańcuchu. Chlebak uderzył w wyciągniętą rękę, wytrącając z niej nóż, a mężczyzna odwrócił się i uciekł. Ruszyłem za nim, ale nagle
światło księżyca przygasło i straciłem drania z oczu. Parę chwil później usłyszałem pisk opon dobiegający z rogu Motz Strasse, ale kiedy
znalazłem się przed Kościołem Amerykańskim, zobaczyłem tylko taksówkę z otwartymi drzwiami i kierowcę, który wpatrywał się w przedni
zderzak.
– Wybiegł mi prosto na maskę – powiedział.
– Potrącił go pan?
– Nie mogłem nic zrobić.
– Ale tutaj go nie ma.
– Uciekł.
– Dokąd pobiegł?
– W stronę kina.
– Proszę się nie oddalać, jestem z policji – powiedziałem i przeszedłem na drugą stronę ulicy, ale z równym powodzeniem mógłbym
szukać czegoś w kapeluszu magika. Po tamtym nie było ani śladu. Wróciłem do taksówki.
– Znalazłeś go pan?
– Nie. Mocno go pan potrącił?
– Nie jechałem za szybko, jeżeli o to chodzi. Dziesięć, góra piętnaście kilometrów na godzinę, tak jak trzeba, no nie? Ale chyba porządnie
go stuknąłem. Przeleciał nad maską i wylądował na głowie, zupełnie jakby się zwalił z jakieś szkapy w Hoppegarten.
– Proszę zjechać na pobocze i się stamtąd nie ruszać – poleciłem taksówkarzowi.
– Posłuchaj pan – odezwał się. – Skąd mam wiedzieć, że jesteś pan gliną? Gdzie legitymacja?
– W moim gabinecie w Alex. Możemy od razu tam pojechać i spędzić godzinkę, dwie na spisywaniu raportu. Albo może pan zrobić, co
panu powiem. Facet, którego pan potrącił, zaatakował kobietę, kawałek dalej. Dlatego właśnie uciekał. Bo ja za nim biegłem. Pomyślałem, że
mógłby pan zawieźć tę kobietę do domu.
– Dobra, niech będzie.
Wróciłem na dworzec przy Nollendorfplatz.
Napadnięta dziewczyna siedziała, masując sobie podbródek i usiłując poprawić ubranie; rozglądała się przy tym nerwowo.
– Nic pani nie jest?
– Chyba nie. Moja torebka. Rzucił ją gdzieś tutaj.
Rozejrzałem się.
– Facet uciekł. Ale potrąciła go taksówka, jeśli może to być dla pani jakąś pociechą.
Rozejrzałem się za torebką, ale nigdzie nie było jej widać. Znalazłem za to nóż sprężynowy.
– Tu jest – odezwała się dziewczyna. – Znalazłam ją.
– Na pewno nic pani nie jest?
– Trochę mi niedobrze – przyznała, dotykając niepewnie szczęki.
Sam nie czułem się zbyt pewnie. Nie miałem przy sobie blachy, niosłem natomiast torbę pełną konserw i w oczach mundurowego
gliniarza wyglądałbym z pewnością na spekulanta, zasługującego na wyjątkowo surową karę. Wyroki śmierci dla nich nie należały do
rzadkości, szczególnie gdy sprawa dotyczyła kogoś, kto powinien być przykładem dla innych. Jak choćby policjant. Dlatego też zależało mi,
żeby jak najprędzej stamtąd zniknąć. Tym bardziej nie miałem ochoty towarzyszyć dziewczynie na najbliższy posterunek policji, żeby zgłosić
napaść. Na pewno nie z tym chlebakiem.
– Proszę posłuchać, poprosiłem tego taksówkarza, żeby na nas zaczekał. Gdzie pani mieszka? Zawiozę panią do domu.
– Przy Kurfürstendamm, obok Centrum Teatralnego.
– Świetnie, to niedaleko mnie.
Zaprowadziłem ją do taksówki, która czekała na rogu Motz Strasse, i powiedziałem kierowcy, dokąd ma jechać. Ruszyliśmy na zachód
Kleist Strasse, a taksówkarz zalał mnie potokiem swej wymowy, opowiadając szczegółowo, co dokładnie się stało, jak to nie była jego wina
i jak nie może uwierzyć, że facet, z którym się zderzył, nie został ciężej ranny.
– Skąd pan wie, że tak się nie stało?
– Bo stamtąd uciekł, no nie? A nie da się biec ze złamaną nogą. Wiem, co mówię. Brałem udział w ostatniej wojnie i próbowałem.
Kiedy dotarliśmy na Kurfürstendamm, pomogłem wysiąść dziewczynie, która natychmiast zwymiotowała do rynsztoka.
– To chyba moja szczęśliwa noc – odezwał się taksówkarz.
– Dziwne ma pan pojęcie o szczęściu.
– Na nic lepszego nie można liczyć w dzisiejszych czasach. – Kierowca wychylił się przez okno i zatrzasnął za nami drzwi. – Chodzi mi
o to, że pani mogła się pochorować w wozie. I ten fryc, w którego stuknąłem. Mogłem go zabić, rozumiesz pan?
– Ile się należy? – spytałem.
– To zależy, czy będziecie to zgłaszać.
– Nie wiem, czy ta pani zechce – odparłem. – Ale na pańskim miejscu ruszyłbym w drogę, zanim się zdecyduje.
– Widzisz pan? – Taksówkarz wrzucił bieg. – Miałem rację. To moja szczęśliwa noc.
Kiedy znaleźliśmy się w budynku, pomogłem dziewczynie wejść po schodach na górę, a przy okazji udało mi się lepiej jej przyjrzeć.
Miała na sobie granatowy lniany kostium, a pod spodem bluzkę z bawełnianej koronki. Bluzka była rozdarta, a jedna z pończoch opadła
na bucik. Buty były w kolorze śliwkowym, podobnie jak torebka i siniak pod okiem. Ubrania dziewczyny pachniały mocno perfumami;
rozpoznałem guerlain shalimar. Zanim doszliśmy do drzwi mieszkania, stwierdziłem, że moja towarzyszka musi mieć około trzydziestu lat. Jej
blond włosy sięgały ramion, czoło i nos były szerokie, kości policzkowe wyraźnie zaznaczone, a usta nadąsane. Ale też, co tu dużo mówić,
miała się o co dąsać. Była wysoka, robiła wrażenie silnej i umięśnionej, wystarczająco silnej, żeby bronić się przed napastnikiem, ale nie na
tyle, by wrócić do domu bez pomocy. Cieszyło mnie to. Była atrakcyjna w sposób, który przywodził na myśl kota, z podłużnymi oczami
i tyłeczkiem, który zdawał się żyć własnym życiem i sprawiał, że miałem ochotę wziąć ją na kolana.
Znalazła klucz, ale nie była w stanie trafić nim do dziurki w drzwiach; chwyciłem ją za rękę i pomogłem umieścić go w zamku, a potem
przekręcić.
– Dziękuję – powiedziała. – Teraz już chyba dam sobie radę sama.
I gdyby nie to, że zaczęła osuwać się na podłogę, może nawet bym ją tam zostawił. Zamiast tego wziąłem ją w ramiona i przeniosłem
przez próg niczym wyczerpaną pannę młodą.
Przeszedłszy do skąpo umeblowanego przedpokoju, napotkałem cerbera: niekompletnie ubraną kobietę koło pięćdziesiątki z krótkimi
utlenionymi włosami i makijażem o grubości wywołującej skojarzenia z areną cyrkową. Z jej ust niemal natychmiast dobył się stentorowy
głos, którym zaczęła robić niesionej przeze mnie półprzytomnej dziewczynie wyrzuty, że ściąga hańbę na jej dom. Sądząc jednak po tym, jak
starannie mnie przy tym lustrowała, sporo z tych słów mogło być skierowanych do mnie. Nie przeszkadzało mi to. Przez chwilę nawet
myślałem z nostalgią o czasach, kiedy byłem w wojsku i jakiś paskudny sierżant po raz kolejny wymyślał mi bez szczególnego powodu, ot
tak, dla samej przyjemności.
– Co pani sobie myśli, Fräulein Tauber, że jaki dom ja tutaj prowadzę? Powinna się pani wstydzić, że w ogóle przyszło pani do głowy
pojawić się tu w takim stanie, z jakimś obcym mężczyzną. Jestem szanowaną osobą. Rozmawiałyśmy już o tym, Fräulein Tauber. Ja mam
zasady. W tym domu panują określone standardy. Coś podobnego nie będzie tu tolerowane.
Z całej tej tyrady zrozumiałem dwie rzeczy. Po pierwsze, że kobieta w moich ramionach to Fräulein Tauber. Po drugie, że czas bronienia
jej przed agresją bynajmniej się nie skończył.
– Ktoś próbował ją zgwałcić – powiedziałem. – Może więc pani albo mi pomóc, albo iść poprawić makijaż. Przydałoby się chyba trochę
czerwonej farby na czubku nosa.
– Doprawdy – sapnęła gospodyni. – Nie musi pan być nieuprzejmy. Zgwałcić, powiada pan. Naturalnie, że pomogę. Jej pokój jest tutaj.
Poprowadziła mnie korytarzem, znalazła klucz w pęku, który wyciągnęła z kieszeni niechlujnego szlafroka, otworzyła drzwi i włączyła
światło. Moim oczom ukazał się schludny, ładnie umeblowany pokój, który sprawiał wrażenie przytulnego niczym skórzana rękawiczka na
podszewce z kaszmiru. I był zbliżonych rozmiarów.
Położyłem Fräulein Tauber na kanapie z rodzaju tych, na których wygodnie siedzi się tylko w fiszbinowym gorsecie, ukląkłem u jej stóp
i zacząłem klepać ją delikatnie po twarzy i dłoniach.
– Kiedy zaczęła pracować w Złotej Podkowie, mówiłam jej, że coś takiego może ją spotkać – powiedziała gospodyni.
Był to jeden z nielicznych nocnych klubów, które ostały się w Berlinie, a przy tym bodaj najmniej nieprzyzwoity, więc sugerowany przez
nią łańcuch przyczynowo-skutkowy nie wydawał mi się oczywisty. Zmilczałem jednak, bo i tak już byłem dla niej zbyt szorstki, i zapytałem
uprzejmie, czy mogłaby przynieść tu zimny kompres i filiżankę mocnej kawy albo herbaty. Wiedziałem, że szanse nie są duże, z drugiej
jednak strony nie sposób przewidzieć, czego berlińska kobieta będzie w stanie dokonać w sytuacji awaryjnej.
Fräulein Tauber odzyskała przytomność, pomogłem jej więc usiąść. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się blado.
– Jeszcze pan tu jest?
Uśmiech musiał ją zaboleć, bo poruszyła szczęką i się skrzywiła.
– Proszę z tym uważać. Poczęstował panią imponującym lewym hakiem. Trzeba przyznać, Fräulein Tauber, że potrafi pani przyjąć cios.
– Czyżby? Może powinien pan zostać moim agentem. Przydałoby mi się trochę dodatkowych pieniędzy. Swoją drogą, skąd pan zna moje
nazwisko, Parsifalu?
– Od gospodyni. Poszła teraz po coś gorącego do picia i po zimny kompres pod pani oko.
Fräulein Tauber zerknęła w stronę drzwi i pokręciła głową.
– Jeżeli poszła dla mnie po coś gorącego do picia, to chyba musiał jej pan powiedzieć, że umieram.
Gospodyni wróciła i podała mi zimny kompres. Ostrożnie przykryłem nim oko dziewczyny, ująłem jej dłoń i położyłem na kompresie.
– Niech go pani lekko przyciska – poinstruowałem.
– Zaraz będzie herbata – powiedziała gospodyni. – Zostało mi akurat na mały imbryczek. – Wzruszyła ramionami i ciaśniej ściągnęła poły
szlafroka na piersiach, które rozmiarem dorównywały poduszkom na kanapie.
Wstałem, przyozdobiłem twarz w uśmiech i podsunąłem gospodyni jeden z moich amerykańskich papierosów.
– Zapali pani?
Oczy kobiety rozjaśniły się, jakby zobaczyła diament Koh-i-noor.
– Chętnie. – Wzięła papierosa niepewnie, niemal jakby się spodziewała, że zaraz jej go zabiorę.
– Za filiżankę herbaty to sprawiedliwa wymiana – powiedziałem, podając jej ogień. Sam nie zapaliłem. Nieszczególnie zależało mi na tym,
żeby któraś z nich wzięła mnie za Gustava Kruppa.
Gospodyni z zachwytem zaciągnęła się papierosem, uśmiechnęła się i wyszła.
– A ja myślałam, że pan jest po prostu Parsifalem. Musi pan mieć jakieś magiczne zdolności. Łatwiej uzdrowić trędowatego, niż wywołać
uśmiech na jej twarzy.
– Mam wrażenie, że ona nie pochwala pani zachowania, Fräulein Tauber.
– W pana ustach brzmi to niemal dobrodusznie. Jak moja dawna kierowniczka w szkole. – Fräulein Tauber zaśmiała się z goryczą. – Frau
Lippert mnie nienawidzi. Nie potrafiłaby bardziej, choćbym nawet była Żydówką.
– A jak pani na imię? Nie mogę ciągle mówić do pani Fräulein Tauber.
– Dlaczego nie? Wszyscy tak mówią.
– Ten mężczyzna, który panią napadł. Przyjrzała mu się pani?
– Był mniej więcej pańskiego wzrostu. Ciemne ubranie, ciemne oczy, włosy i śniada cera. Właściwie wszystko miał ciemne, tylko wie pan
co? To przez to, że było ciemno. Gdybym go narysowała, wyglądałby dokładnie jak pański cień.
– To wszystko, co pani zapamiętała?
– Jego oddech pachniał owocowo. Tak, jakby jadł żelki.
– Trudno zrobić jakiś użytek z tej informacji.
– To zależy, jaki użytek pana interesuje.
– Ten człowiek usiłował panią zgwałcić.
– Naprawdę? Pewnie tak.
Wzruszyłem ramionami.
– Może powinna pani to zgłosić.
– Na policję?
– Raczej nie do gazet.
– Na kobiety w tym mieście co chwila ktoś napada, Parsifalu. Dlaczego sądzi pan, że policję zainteresowałby jeszcze jeden przypadek?
– Ponieważ facet miał nóż. Mógł użyć go przeciwko pani.
– Niech pan posłucha, dziękuję za pomoc. Proszę nie myśleć, że nie jestem panu wdzięczna, bo jestem. Tylko nie przepadam za policją.
Wzruszyłem ramionami.
– To normalni ludzie.
– Skąd ten pomysł? No dobrze, Parsifalu, powiem bez ogródek. Pracuję w Złotej Podkowie. A czasem w Nowym Świecie, o ile nie są
akurat zamknięci z powodu braku piwa. Uczciwie zarabiam na życie, ale żaden gliniarz w to nie uwierzy. Jakbym już słyszała, co mi powiedzą.
Zupełnie jak w filmie. Wyszłaś z Podkowy z mężczyzną, zgadza się? Zapłacił ci za seks. Tyle że ty wzięłaś pieniądze i spróbowałaś czmychnąć
w ciemności. Czy nie tak było naprawdę, Fräulein Tauber? Wynoś się stąd. Masz szczęście, że nie trafiłaś do Ravensbrück za puszczanie się.
Musiałem przyznać, że miała sporo racji. Berlińscy gliniarze przestali być normalnymi ludźmi, kiedy wżenili się w Główne Biuro
Bezpieczeństwa Rzeszy, RSHA, i dołączyli do koszmarnej rodzinki złożonej z Gestapo, SS i SD.
– Zresztą – ciągnęła dziewczyna – panu też raczej nie zależy na zainteresowaniu policji. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę te
amerykańskie papierosy i torbę pełną konserw. Podejrzewam, że zadaliby panu parę niewygodnych pytań i nie wygląda na to, żeby potrafił
pan na nie odpowiedzieć.
– Jest coś w tym, co pani mówi.
– Zwłaszcza nie w takim garniturze.
To oko dziewczyny, które było widoczne, lustrowało mnie od góry do dołu.
– Coś z nim nie tak?
– Nic. To ładny garnitur. I o to chodzi. Nie wygląda na to, żeby często go pan ostatnio nosił. A to w Berlinie dziwne u człowieka
z pańskim akcentem. Można przypuszczać, że na co dzień chodzi pan w czym innym. Najprawdopodobniej w mundurze. To wyjaśniałoby
kwestię papierosów i pańską oryginalną opinię na temat policji. I te puszki chyba też. Założę się, że jest pan wojskowym. I był pan w Paryżu,
o ile ten krawat zrobiony jest z tego, co myślę, czyli z jedwabiu. Pasuje do pańskich przedwojennych manier, Parsifalu. Maniery to kolejna
z rzeczy, których dostać próżno obecnie szukać w Berlinie. Ale każdy niemiecki oficer uczy się zachowywać jak dżentelmen, kiedy stacjonuje
w Paryżu. Tak w każdym razie słyszałam. Czyli nie jest pan zawodowym handlarzem. Tylko amatorem, który próbuje sobie dorobić trochę na
czarnym rynku, skoro jest już w domu na przepustce. To jedyny powód, dla którego mógłby pan z taką naiwnością mówić o policji
i o zgłaszaniu jej tego, co mi się dziś przydarzyło.
– Widzę, że sama mogłaby pani być detektywem.
– Nie. Nie ja. Ja lubię nocą spać. Ale i tak zanosi się na to, że wkrótce wszyscy będziemy glinami, czy nam się to podoba, czy nie.
Będziemy się nawzajem szpiegować, donosić na siebie. – Znacząco skinęła w kierunku drzwi. – Jeżeli wie pan, co mam na myśli.
Nic nie powiedziałem, kiedy Frau Lippert wróciła do pokoju, niosąc na tacy dwie filiżanki herbaty.
– To miałam na myśli – dodała Fräulein Tauber na wypadek, gdybym był za głupi, żeby zrozumieć za pierwszym razem.
– Proszę wypić herbatę – powiedziałem. – To dobrze zrobi na pani oko.
– Nie rozumiem, co jedno ma z drugim wspólnego.
– To dobra herbata – powiedziałem do Frau Lippert.
– Dziękuję panu, panie…?
– To znaczy, nie rozumiem, jak miałoby to pomóc na podbite oko.
Skinąłem głową, doceniając uwagę wtrąconą w odpowiednim momencie: teraz to na Fräulein Tauber przyszła kolej, żeby mi pomóc.
Podawanie Frau Lippert mojego nazwiska nie było dobrym pomysłem. Teraz nie miałem wątpliwości. Kobieta była nie tylko miejscowym
cerberem, ale i wtyką Gestapo w budynku.
– Kofeina – powiedziałem. – Powoduje obkurczenie naczyń krwionośnych. Potrzebuje pani zmniejszyć ilość krwi, która dotrze do oka. Im
więcej krwi wycieknie ze zniszczonych naczynek na pani uroczej buzi, tym intensywniejszy kolor przybierze siniak. Popatrzmy. Proszę mi je
pokazać.
Na chwilę zdjąłem zimny kompres i pokiwałem głową.
– Nie jest tak źle.
– Nie kiedy na pana patrzę.
– Mhm…
– Brzmi pan zupełnie, jakby był lekarzem, Parsifalu.
– Wnioskuje pani na podstawie „mhm”?
– Naturalnie. Lekarze ciągle tak mówią. W każdym razie do mnie.
Frau Lippert od samego początku była wyłączona z rozmowy i teraz poczuła widocznie, że musi jakoś zaznaczyć swoją obecność.
– To prawda – wtrąciła. – Tak mówią.
Nie przestawałem patrzeć na dziewczynę z zimnym kompresem w dłoni.
– Myli się pani, lekarz nie mówi do pani „mhm”. Mówi coś krótszego, prostszego i bardziej bezpośredniego. Po prostu: „mmm”.
Osuszyłem filiżankę i postawiłem ją na tacy.
– Mmm, dziękuję.
– Cieszę się, że panu smakowała – powiedziała Frau Lippert.
– Ogromnie.
Wyszczerzyłem do niej zęby i podniosłem z podłogi torbę z konserwami. Miło było zobaczyć, że odwzajemnia uśmiech.
– Cóż, chyba powinienem się zbierać. Zajrzę tu za jakiś czas, żeby zobaczyć, czy nic pani nie jest.
– Nie trzeba, Parsifalu. Już nic mi nie jest.
– Lubię wiedzieć, jak się miewają wszyscy moi pacjenci, Fräulein. Zwłaszcza ci, którzy używają guerlain shalimar.
4
Instytut Patologii mieścił się na terenie szpitala Charité, naprzeciwko dworca Lehrter, po drugiej stronie kanału. Z elewacją z czerwonej
cegły, drewnianymi loggiami w stylu alpejskim, zegarem i charakterystyczną narożną wieżą najstarszy szpital uniwersytecki w mieście
wyglądał właściwie tak samo jak zawsze. W środku jednak trochę się zmieniło. Wewnątrz głównego budynku administracyjnego usunięto
wiele portretów sławnych lekarzy i naukowców z Charité. W końcu Żydzi byli zakałą Niemiec. Pozostałe po nich puste miejsca były jedynymi
dostępnymi w całym szpitalu i gdyby można było umieścić łóżka na ścianach, z pewnością by to uczyniono. Oddziały i korytarze – nawet
półpiętra, na których wysiadało się z wind – pełne były mężczyzn, którzy zostali okaleczeni lub ranni na froncie.
Kostnica instytutu była przepełniona zwłokami żołnierzy i wciąż niezidentyfikowanych cywilów, ofiar nalotów i wypadków związanych
z zaciemnieniem. W dodatku ich problemy wcale się jeszcze nie skończyły. Wojskowe Centrum Informacji nie zawsze nadążało
z powiadamianiem rodzin mężczyzn poległych na służbie; zresztą w wielu wypadkach wojsko było zdania, że należy to do obowiązków
Ministerstwa Zdrowia. Niezależnie od tego, co spowodowało śmierć, Ministerstwo Zdrowia uważało, że zgony na terenie Berlina leżą w gestii
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych; ono natomiast wolało oczywiście zostawić problem władzom miasta, które z kolei z ulgą zrzucały to
zadanie na barki policji. Można by więc powiedzieć, że krytyczna sytuacja w kostnicy – pachniało to dokładnie tak, jak brzmi – była całkowicie
moją winą. Moją i mnie podobnych.
Niemniej to właśnie nadzieja, że uda mi się wykorzystać ten biurokratyczny bezwład, zaprowadziła mnie tam w poszukiwaniu zwłok
Geerta Vrankena. Znalazłem to, co z niego zostało w chłodni, w szufladzie, którą dzielił z martwą prostytutką z Lichterfelde oraz mężczyzną
z Wedding, najprawdopodobniej samobójcą, którego zabił wybuch gazu. Pracownik kostnicy na moją prośbę wyłożył szczątki Holendra na
stół, który wyglądał i pachniał zdecydowanie gorzej, niż powinien. Ze względu na poważny niedobór personelu sprzątającego, nie
wspominając o mydle karbolowym, zmarli otrzymywali coraz skromniejszy przydział z kurczących się środków szpitala.
– Szkoda – mruknął pracownik kostnicy.
– Co takiego?
– Że nie jest pan ze Służby Pracy Rzeszy. Wtedy mógłbym się go pozbyć.
– Nie wiedziałem, że facet szuka pracy.
– Był imigrantem zarobkowym. Czekam na papiery, które pozwolą mi odesłać jego szczątki do skremowania.
– Tak jak mówiłem, pracuję w Alex. Jestem pewien, że są tam stanowiska, na których z powodzeniem sprawdziliby się nieboszczycy.
Chociażby moje.
Mój rozmówca przez moment wyglądał, jakby chciał się uśmiechnąć, ale zmienił zdanie.
– Zajmie mi to tylko chwilę – powiedziałem i wyciągnąłem nóż sprężynowy, który znalazłem na ziemi pod stacją Nolli.
Na widok długiego ostrza w mojej ręce pracownik kostnicy odsunął się gwałtownie.
– Zaraz, co się dzieje?
– Nic złego. Chcę tylko ustalić, czy ten nóż pasuje do ran na ciele ofiary.
Mężczyzna wydawał się nieco uspokojony. Skinął głową w stronę szczątków Vrankena.
– No proszę, kto by pomyślał: problemem faceta są rany kłute.
– Niełatwo je zauważyć, prawda? Ale zanim przejechał go pociąg…
– To wiele wyjaśnia.
– Ktoś ugodził go nożem. Kilkakrotnie.
– Najwyraźniej nie był to jego szczęśliwy dzień.
Wsunąłem ostrze w jedną z wyraźniejszych ran na bladym tułowiu zmarłego.
– Przed wojną dostawaliśmy z laboratorium porządny raport ze zdjęciami i opisem, nie trzeba było robić czegoś takiego.
– Przed wojną można było dostać piwo o smaku piwa – odparł mężczyzna, po czym przypominając sobie, kim jestem i czym się zajmuję,
dodał pospiesznie: – Nie, żeby teraz z piwem było coś nie tak, rzecz jasna.
Nic nie odpowiedziałem. Dobrze, że wyrwał się z czymś niewłaściwym. Może mi się uda uniknąć wypełniania papierów w kostnicy,
w końcu komendant Lüdtke kazał mi zostawić tę sprawę. Zresztą niemal całą moją uwagę pochłaniał nóż wsunięty w ranę. Nie mogłem
powiedzieć na pewno, że zadano ją tą bronią, ale było to możliwe. Nóż był odpowiednio długi i ostry, jego górna krawędź była tępa, ostrze
miał tylko z jednej strony. Pasował do rany niemal idealnie.
Wyciągnąłem go i rozejrzałem się za czymś, w co mógłbym go wytrzeć. Mam skłonność do pedanterii i specyficzny stosunek do noży,
które noszę przy sobie. Poza tym podczas spaceru po szpitalnych korytarzach napotkałem już dość bakterii i zarazków, niepotrzebny mi
dodatkowy zapasik w kieszeni.
– Macie tu coś, czym mógłbym go wyczyścić?
– Jasne. – Pracownik kostnicy wziął nóż ode mnie i wytarł go w połę swojego kitla.
– Dzięki – powiedziałem.
Widać było, że chętnie by się mnie już pozbył, kiedy więc zasugerowałem, że nie ma potrzeby zawracać sobie głowy papierami, zgodził się
ochoczo.
– Ten facet raczej nikomu nie powie, mam rację? – odezwał się. – A zresztą, nie mam tu żadnego działającego pióra.
Wyszedłem na zewnątrz. Dzień był ładny, postanowiłem więc wrócić do Alex piechotą i po drodze zjeść obiad w znajomej jadłodajni przy
Karl Strasse, która jednak okazała się zamknięta z powodu braku kiełbasy. Podobnie jak ta przy Oranienburger Strasse. W końcu udało mi się
dostać kanapkę i gazetę na stoisku obok Giełdy Papierów Wartościowych. Niestety, zawartość kanapki okazała się jeszcze mniej interesująca
niż gazeta, a pewnie i sama giełda. Niemądrze jest jednak rezygnować z jedzenia pieczywa tylko dlatego, że nie można przełożyć go kiełbasą.
Przynajmniej wolno mi było nadal myśleć o tym chlebie jako o kanapce.
Niewykluczone jednak, że jako typowego berlińczyka po prostu nie sposób mnie zadowolić.
Kiedy wróciłem do Alex, zażądałem, żeby przysłano mi akta dotyczące zabójstw w S-Bahnie. Chciałem się upewnić, że Paul Ogorzow
rzeczywiście był mordercą, a nie kimś, kto w sam raz nadawał się do tej roli. Nie byłby to pierwszy wypadek, kiedy hitlerowska Kripo zrobiła
coś takiego. Jedynym zaskoczeniem było, że nie spróbowali jeszcze przypisać zabójstwa Wallensteina, Baldura, Zygfryda ani Dziesięciu
Murzynków jakiemuś nieszczęsnemu Żydowi.
Okazało się, że nie jestem pierwszą osobą, która zainteresowała się aktami Ogorzowa. Wpis w kartotece wskazywał, że ludzie z Abwehry
również do nich zaglądali, i to niedawno. Zastanawiałem się po co. Aż do momentu, kiedy przypomniałem sobie, ilu imigrantów
przesłuchiwano w trakcie śledztwa. Ale Paul Ogorzow był niemieckim pracownikiem kolei, jego motywem była nienawiść do kobiet i gwałt,
żadnej ze swoich ofiar nie zaatakował nożem; śmierć następowała w wyniku pobicia. Trudno zgadnąć, czy napastnik Fräulein Tauber
zatłukłby ją, czy ugodził nożem po zgwałceniu, niemniej sądząc po ciosie, który wylądował na jej twarzy, nie można było wątpić w jego
niechęć do kobiet. Oczywiście zabójstwa na tle seksualnym nie były w Berlinie rzadkością. Przed Paulem Ogorzowem zdarzali się brutalni
mordercy, czasem kanibale, i z pewnością po nim pojawią się następni.
Skala i skrupulatność dochodzenia, którym kierował komendant Lüdtke, zrobiły na mnie duże wrażenie. Przeprowadzono tysiące
przesłuchań, na komisariat trafiła prawie setka podejrzanych; na pewnym etapie śledztwa policjanci przebierali się nawet za kobiety i jeździli
nocnymi pociągami w nadziei, że sprowokują zabójcę do ataku. Obiecano nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy marek i wtedy jeden ze
współpracowników Paula Ogorzowa – również robotnik kolejowy – wskazał jako mordercę właśnie jego, nie zaś któregoś z licznych
imigrantów zarobkowych. Za to wśród przesłuchiwanych znalazł się Geert Vranken. Obecność jego nazwiska na liście nie powinna być dla
mnie zaskoczeniem – a jednak była. Z zainteresowaniem przeczytałem protokół.
Vranken był absolwentem wydziału politechnicznego uniwersytetu w Hadze i został szybko wyeliminowany ze śledztwa Lüdtkego –
potwierdziło się jego alibi. Ponieważ jednak nie chciał polegać tylko na tym – w końcu tego alibi dostarczyli mu inni imigranci – dołożył
starań, by na jego poparcie dołączyć dowody swego prawego charakteru. W tym celu podał nazwisko pewnego Niemca, którego poznał przed
wojną w Hadze. Ale ekipa Lüdtkego (znałem osobiście kilku z jej członków) nie potrzebowała zajmować się sprawdzaniem referencji
Vrankena, bo jakiś tydzień po jego przesłuchaniu aresztowano Ogorzowa. Moja pewność, że choć raz właściwy człowiek trafił pod gilotynę
w Plotzensee, w lipcu 1941, stopniowo ustąpiła miejsca współczuciu dla Geerta Vrankena, a także dla żony i dziecka, których zostawił
w Holandii. Ile jeszcze rodzin zostanie w podobny sposób rozbitych, zanim skończy się wojna?
Rzecz jasna tę reakcję trudno w moim wypadku uznać za normalną. Podczas pracy w Alex miałem przecież do czynienia z mnóstwem
zabójstw, a wielu z nich towarzyszyły bardziej dramatyczne okoliczności. Chyba po Mińsku łatwiej było poruszyć moje sumienie. Niezależnie
od powodów postanowiłem dowiedzieć się, czy Służba Pracy Rzeszy powiadomiła już rodzinę Vrankena o jego śmiertelnym wypadku, jak
zapowiadał Lüdtke. W efekcie spędziłem godzinę przy telefonie, przełączany od jednego biurokraty do drugiego, aż wreszcie poddałem się
i sam napisałem list. Na kopercie wypisałem haski adres figurujący w książeczce zatrudnienia Holendra, czyli jego poprzednie miejsce pracy.
W liście nie wspomniałem, że Geert Vranken został zamordowany – napisałem tylko, że zginął pod kołami pociągu. Wiadomość o sześciu
ranach kłutych to zbyt wiele dla jakiejkolwiek rodziny.
5
Mój gabinet znajdował się na trzecim piętrze Prezydium Policji – niewielki narożny pokój pod wieżą, z oknem wychodzącym na stację U-
Bahnu na Alexanderplatz. Widok z okna w letnie wieczory był największym atutem gabinetu. Z tej wysokości życie nie wyglądało aż tak
ponuro. Nie czułem zapachu przechodniów i nie widziałem ich wynędzniałych, a czasem zupełnie pozbawionych nadziei twarzy. Ulice zbiegały
się w jeden wielki plac, tak samo, jak przed wojną, tramwaje dzwoniły, taksówki trąbiły, a miasto pomrukiwało w oddali tak jak zawsze.
Kiedy tak siedziałem sobie na parapecie, z twarzą wystawioną do słońca, łatwo mogłem udawać, że nie ma żadnej wojny, żadnego frontu,
Hitlera, że żadna z tych rzeczy nie ma nic wspólnego ze mną. W zasięgu wzroku nie było swastyki, jedynie liczne i różnorodne okazy nadające
się znakomicie do mojej ulubionej gry: podpatrywania dziewcząt. Zajęcie to zawsze budziło mój entuzjazm i byłem w tym prawdziwym
mistrzem. Rozpałało we mnie uśpiony zew natury, a ponieważ w Berlinie dziewczęta są lepiej widoczne niż jakiekolwiek inne dzikie
stworzenia, nigdy nie brakowało mi materiału. Na świecie jest tyle najróżniejszych dziewcząt. Wypatrywałem rzadszych okazów: egzotycznych
blondynek, niespotykanych od 1938 roku olśniewających rudzielców o letnim upierzeniu, które bywało niemalże przezroczyste. Pomyślałbym
o zainstalowaniu dla nich karmnika na moim parapecie, ale wiedziałem, że to przedsięwzięcie skazane na niepowodzenie. Wspięcie się na
trzecie piętro przekraczało niestety ich możliwości.
Jedynymi stworzeniami, którym udawało się dotrzeć do mojego gabinetu, były szczury. Im jakoś nigdy nie brakowało energii. Kiedy
zwróciłem się znów w stronę pokoju z okropnym portretem Führera i mundurem SD wiszącym w otwartej szafie jak koszmarna pamiątka po
tym innym człowieku, którym byłem prawie przez całe lato, dwa szczury właśnie weszły przez przeszklone drzwi. Żaden się nie odezwał,
dopóki nie usiadły z kapeluszami w dłoniach i nie zmierzyły mnie wzrokiem pełnym nadludzkiego spokoju, jakbym był jakąś niższą istotą.
Oczywiście tak właśnie było, bo te szczury przywędrowały z Gestapo.
Jeden z nich był ubrany w dwurzędowy granatowy garnitur w prążki, drugi zaś w trzyczęściowy ciemnoszary strój z łańcuszkiem od
zegarka błyszczącym jak jego oczy. Ten w prążkach miał dużą głowę z krótką jasną czupryną, ułożoną starannie niczym linie na papierze
listowym; włosy drugiego były jeszcze jaśniejsze, ale na przedzie przerzedzone tak, że jego czoło wyglądało niemal na wyskubane, jak
u damy na średniowiecznym portrecie. Obaj mieli na twarzach uśmiechy, które wyrażały bezczelność albo zadowolenie z siebie, albo cynizm.
A właściwie wszystkie te trzy rzeczy naraz. Spoglądali na mnie, mój gabinet i prawdopodobnie na całą moją egzystencję z pewnym
rozbawieniem. Nie miałem nic przeciwko temu, bo sam tak na nie patrzyłem.
– Bernhard Günther?
Skinąłem głową.
Mężczyzna w garniturze w prążki ostrożnie dotknął swoich gładko zaczesanych włosów, jakby właśnie wstał z fotela u fryzjera w KaDeWe.
Przyzwoite strzyżenie to chyba jedyna rzecz w Berlinie, która nie należała jeszcze do towarów deficytowych.
– Z pańską reputacją spodziewałem się perskich pantofli i fajki. – Uśmiechnął się. – Jak u Sherlocka Holmesa.
Usiadłem za swoim biurkiem i odwzajemniłem uśmiech.
– Obecnie problem z trzema fajkami przedstawia się dla mnie dokładnie tak samo, jak z jedną. Nie mogę dostać tytoniu, który mógłbym
w niej wypalić. Trzymam ją więc w szufladzie obok pozłacanej strzykawki i pestek z pomarańczy.
Przyglądali mi się dalej bez słowa, taksując mnie wzrokiem.
– Kochani, jeżeli chcieliście, żebym to ja zaczął gadać, trzeba było zabrać ze sobą pałki.
– Takie ma pan o nas wyobrażenie?
– Nie tylko ja mogę się pochwalić barwną reputacją.
– Istotnie.
– Przyszliście tu, żeby mnie o coś zapytać, czy żeby poprosić o przysługę?
– Nie potrzebujemy prosić nikogo o przysługę – odparł właściciel czaszki zaprojektowanej przez Brunelleschiego. – Zazwyczaj ludzie
współpracują z nami sami z siebie, bez proszenia. – Zerknął na kolegę i znów się uśmiechnął. – Mam rację?
– Tak jest. – Ten uczesany sprawiał wrażenie mocniej zbudowanej wersji Ribbentropa. Miał prawie niewidoczne brwi i szerokie ramiona;
raczej nie miałbym ochoty zobaczyć go, jak zdejmuje płaszcz i podwija rękawy. – Większość ludzi aż się rwie do pomocy, dlatego rzadko
jesteśmy zmuszeni uciekać się do proszenia o coś tak staroświeckiego jak przysługa.
– Czyżby? – Włożyłem do ust zapałkę i zacząłem żuć ją powoli. Dopóki nie spróbuję się nią zaciągnąć, moim płucom nie powinno się nic
stać. – W porządku. Słucham. – Pochyliłem się do przodu i złożyłem dłonie z wyrazem rewerencji ocierającej się o kpinę. – A gdyby mogło to
was skłonić, żebyście szybko przeszli do rzeczy, to macie przed sobą człowieka, który okazuje wszelką chęć i gotowość, by pomóc Gestapo,
jak tylko potrafi. Przestańcie tylko dawać mi odczuć, że jestem o, taki malutki, bo zacznę się zastanawiać, czy to rozsądne, pozwolić wam
siedzieć w moim gabinecie z kapeluszami w rękach.
Prążkowany zaczął oglądać podszewkę swojego nakrycia głowy. Może miał tam wypisane swoje nazwisko i rangę na wypadek, gdyby je
zapomniał.
– Wiecie, jak się nazywam. Może więc i wy się przedstawicie?
– Jestem komisarz Sachse. A to inspektor Wandel.
Uprzejmie skinąłem głową.
– Jestem oczarowany.
– Co pan wie o Trzech Królach? Tylko proszę nie powoływać się na Pismo Święte, bo uznam, że się nie polubimy.
– Rozmawiamy o trzech mężczyznach, którzy przyjechali do Berlina z Czechosłowacji na początku trzydziestego ósmego, tak?
Przepraszam, z Czech i Moraw, chociaż nie wiem do końca, co to za różnica. Trzej Królowie to trójka czeskich oficerów nacjonalistów, którzy
po przeprowadzeniu serii ataków terrorystycznych w Pradze… Ta nazwa nadal obowiązuje, prawda? Świetnie. A zatem, po zorganizowaniu
tam kampanii sabotażowej postanowili przenieść się ze swoją wojną do nas, na ulice Berlina. I zdaje się przez pewien czas szło im naprawdę
nieźle. We wrześniu trzydziestego dziewiątego podłożyli bombę w Ministerstwie Lotnictwa. Nie wspominając o tej przy wejściu do Alex. Tak,
to było trochę krępujące dla nas wszystkich, czyż nie? Nic dziwnego, że prasa ani radio nic o tym nie wspomniały. Potem była próba zamachu
na Himmlera na dworcu Anhalter w lutym tego roku. Podejrzewam, że to musiało być jeszcze bardziej krępujące, w każdym razie dla
Gestapo. Bombę podłożono zdaje się w przechowalni bagażu, co jest dosyć oczywistym miejscem, które bez wątpienia powinno zostać
przeszukane przed przyjazdem na dworzec Marszałka Rzeszy. Założę się, że ktoś musiał się potem gęsto z tego tłumaczyć.
Ich uśmiechy były coraz bardziej niewyraźnie, a krzesła zaczęły sprawiać wrażenie niewygodnych; kiedy wiercili się na swoich zadkach,
oparcia skrzypiały niczym drzwi w nawiedzonym zamczysku. Prążkowany znów dotknął włosów, jakby swoją zdolność zastraszania mnie
zostawił na podłodze u fryzjera. Drugi, Wandel, przygryzł wargę, usiłując utrzymać na gębie grymas, który miał uchodzić za uśmiech.
Mogłem w tym miejscu przerwać moją opowiastkę ze strachu przed tym, do czego jest zdolna ich organizacja, ale zbyt dobrze się bawiłem.
Do tej pory nie brałem pod uwagę samobójstwa przez współpracę z Gestapo, teraz jednak dostrzegałem zalety tego rozwiązania.
Mógłbym przy okazji trochę się zabawić, nie to, co po prostu pakując sobie kulkę w łeb. Tak czy inaczej, nie zamierzałem zmarnować
swojego życia na takie dwie drobne płotki; gdybym kiedyś zdecydował się zagrać na nosie jakiemuś nazistowskiemu ważniakowi, nie
chciałbym, żeby przeszło to niezauważone. Zresztą było już dla mnie jasne, że jednak chodzi im o przysługę.
– Wiecie, w Kripo chodzą słuchy, że Trzech Królów rajcuje kompromitowanie Gestapo. Krąży nawet taka historyjka, jak to jeden z nich
ukradł płaszcz Oscarowi Fleischerowi. – Fleischer był szefem Sekcji Kontrwywiadu Gestapo w Pradze. – I jak to ten sam bezczelny typ wygrał
zakład, że uda mu się przypalić papierosa od cygara Fleischera.
– W tego typu miejscach nigdy nie brakuje plotek – powiedział Sachse.
– Jasna sprawa. Ale na tym polega praca gliniarza, panie komisarzu. Tego trąci łokciem. Do tamtego puści oko. Temu szepnie coś przy
barze. Ktoś mu powie, że jakiś gość mówi, że jego kumpel słyszał to czy tamto. Osobiście zawsze byłem zdania, iż niepewna pogłoska jest
warta więcej niż dedukcja za trzy fajki. To elementarne, drogi Sachse. Ale, ale… Czy ci Trzej Królowie nie wysłali czasem Gestapo
darmowego egzemplarza swojej gazetki podziemnej? Doszły mnie takie słuchy.
– Skoro jest pan tak świetnie poinformowany…
– Tutaj, na trzecim piętrze, każdy to wie.
– …to przypuszczam, że wiadomo panu również, iż dwaj spośród Trzech Króli, Josef Balabán i Josef Mašín, zostali już aresztowani.
Podobnie jak większość ich pomagierów. W Pradze. I tutaj, w Berlinie. Schwytanie Melchiora jest tylko kwestią czasu.
– Nie rozumiem – powiedziałem. – Złapaliście Josefa A w kwietniu i Josefa B w maju. Albo odwrotnie. Ale mamy już wrzesień, i do tej
pory nie udało się wam skłonić ich, żeby wytrząsnęli z rękawa trzeciego króla? Chyba za bardzo się z nimi cackacie.
Wiedziałem oczywiście, że to nie może być prawda. Gestapo poruszyło niebo i ziemię, żeby znaleźć trzeciego mężczyznę, przede
wszystkim jednak odwołało się do czynników piekielnych. Po Alex krążyła jeszcze jedna pogłoska: że do pracy nad dwoma Czechami praskie
Gestapo zwerbowało legendarnego speca od tortur, sadystę Paula Soppę, naczelnika więzienia Pankrác. Nie przypuszczałem, żeby mieli
jakiekolwiek szanse na przeżycie, a jednak Melchior nadal pozostawał na wolności. Oznaczało to, że żaden nie zaczął sypać i było niezbitym
dowodem ich męstwa.
– Do każdego problemu można podejść na różne sposoby – powiedział Wandel. – I teraz chcielibyśmy, żeby pomógł nam pan rozwiązać
ten problem. Pułkownik Schellenberg wyraża się o panu z dużym uznaniem.
Walter Schellenberg był bliskim współpracownikiem generała Heydricha, głowy całego RSHA, do którego Kripo obecnie należała.
– Wiem, kim jest Schellenberg – powiedziałem. – A w każdym razie pamiętam, że go poznałem. Ale nie wiem, czym się obecnie zajmuje.
– Jest zastępcą szefa wywiadu zagranicznego w RSHA – odpowiedział Sachse.
– Czy wasz problem ma coś wspólnego z wywiadem zagranicznym?
– Niewykluczone. Ale na ten moment to po prostu zabójstwo. Dlatego jest nam pan potrzebny.
– No cóż, oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc pułkownikowi Schellenbergowi – powiedziałem uczynnie.
– Wie pan, gdzie jest park Heinricha von Kleista?
– Jasne. Kiedyś był tam berliński ogród botaniczny, zanim nie powstał ten na Steglitzu.
– Dziś rano znaleziono tam ciało.
– Tak? Ciekawe, czemu nic o tym nie słyszałem.
– Słyszy pan teraz. Chcielibyśmy, żeby rzucił pan na nie okiem, Günther.
Wzruszyłem ramionami.
– Macie benzynę?
Sachse zmarszczył brwi.
– Do samochodu – dodałem. – Nie sugerowałem spalenia zwłok.
– Naturalnie, mamy benzynę.
– W takim razie z przyjemnością pojadę z wami do parku, panie komisarzu.
Park Kleista na Schönebergu miał coś wspólnego ze znanym pisarzem epoki romantyzmu. Możliwe, że facet nazywał się Kleist. Było tam
mnóstwo drzew, posąg bogini Diany, a na zachodnim skraju parku Sąd Apelacyjny. Tyle że w hitlerowskich Niemczech nie miał on zbyt wiele
do roboty. Sytuacja tych, którzy zostali uznani za winnych i skazani w nazistowskich sądach pierwszej instancji zazwyczaj nie ulegała już
zmianie.
Na południowym skraju znajdował się budynek, który mógł kiedyś być Pruską Akademią Sztuk Pięknych. Biorąc jednak pod uwagę to, że
kwatera główna Gestapo mieściła się obecnie w dawnej Szkole Sztuk Użytkowych na Prinz Albrechtstrasse, wydawało się mało
prawdopodobne, by ktoś uczył się teraz na akademii, jak malować portrety. O tyle pożyteczniej przecież jest uczyć się, jak torturować ludzi.
To, że Gestapo dostaje lwią część najlepszych berlińskich budynków użyteczności publicznej, nikogo już nie dziwiło. Ostatnio zaczęli też
konfiskować lokale po sklepach i przedsiębiorstwach, które zostały opuszczone z powodu braku towarów. Jeden z moich znajomych wybrał
się do salonu Singera przy Wittenberg Platz, żeby kupić tam nowy pedał do swojej maszyny do szycia i przekonał się, że obecnie mieści się
tam arsenał SS. Skład win Meyera przy Olivaer Platz, którego stałym klientem byłem jeszcze niedawno, został teraz Biurem Informacji SS.
Cokolwiek to znaczyło.
Przez środek parku wiła się alejka, którą można było spacerować lub przy niej usiąść, ale tylko na trawie, ponieważ wszystkie drewniane
ławeczki zostały zarekwirowane na potrzeby żołnierzy na froncie. Czasem wyobrażałem sobie jakiegoś tłustego generała Wehrmachtu, który
dowodzi oblężeniem Leningradu, grzejąc ręce nad piecykiem, w którym płonie jedna z nich. Po wschodniej stronie alejki, graniczącej
z Potsdammer Strasse, znajdował się teren porośnięty drzewami i krzakami, do którego dostępu broniło gapiom kilku mundurowych
policjantów. Martwy mężczyzna leżał pod ogromnym kwitnącym rododendronem; czerwone płatki opadłe na zwłoki wyglądały jak masa ran
kłutych. Denat miał na sobie ciemną bluzę, jasnobrązowe spodnie i parę zdartych brązowych butów. Nie widziałem jego twarzy, bo jeden
z moich nowych przyjaciół gestapowców zasłaniał mi słońce, jak to oni mieli w zwyczaju. Poprosiłem go, żeby się odsunął i ukucnąłem, żeby
przyjrzeć się leżącemu z bliska.
Wyglądał jak typowy lokator kostnicy: usta miał rozdziawione, jakby czekał, aż zajmie się nim dentysta, choć jego zęby były w wyjątkowo
dobrym stanie, z pewnością lepszym niż moje, a szeroko otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie, tak że w sumie wydawał się znacznie
bardziej zaskoczony moim widokiem niż ja jego. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, mały wąsik, a po lewej stronie czoła, poniżej linii ciemnych
włosów, stłuczenie w kształcie i kolorze przerośniętego ametystu.
– Kto znalazł ciało? – spytałem Sachsego. – I kiedy?
– Policjant patrolujący okolicę. Z dworca przy placu Poczdamskim. Koło szóstej rano.
– To dlaczego wy zajęliście się sprawą?
– Zadzwonił do nas oficer dyżurny z Kripo. Facet nazwiskiem Lehnhoff.
– Sprytnie. Lehnhoff nieczęsto wykazuje się taką przytomnością umysłu. I co takiego miał ten fryc w kieszeni, że postanowiliście się nim
zaopiekować? Czeski paszport?
– Nie. To.
Sachse sięgnął do kieszeni i podał mi pistolet. Był to samopowtarzalny walther dziewiątka wielkości dłoni, kaliber 6,25. Mniejszy niż baby
browning, który trzymałem w domu na te okazje, kiedy nie spodziewam się gości, ale całkiem celny.
– Można nim zrobić trochę więcej krzywdy niż na przykład pękiem kluczy, nie sądzi pan?
– Na pewno potrafi otwierać drzwi – zgodziłem się.
– Ostrożnie. Jest nabity.
Skinąłem głową i zwróciłem mu broń.
– To kwalifikuje zabójstwo jako sprawę dla Gestapo.
– Automatycznie – powiedziałem. – Rozumiem. Ale nadal nie widzę, co miałoby go łączyć z Trzema Królami.
– Jeden z pracowników naszego Działu Dokumentacji obejrzał jego papiery i zauważył pewne nieścisłości.
Wandel podał mi żółty kartonik ze zdjęciem denata w lewym górnym rogu. Legitymacja pracownicza.
– Czy coś wydaje się w niej panu dziwne?
Wzruszyłem ramionami.
– Zszywki przy zdjęciu trochę zardzewiały. Ale poza tym na mój gust wygląda w porządku. Nazywał się Victor Keil. Nazwisko nic mi nie
mówi.
– Odcisk gumowej pieczątki w rogu fotografii jest praktycznie niewidoczny – powiedział Wandel. – Żaden niemiecki urzędnik by na to nie
pozwolił. – Podał mi dowód osobisty zmarłego. – A to? Co pan o tym sądzi, panie komisarzu?
Potarłem dokument palcami, a Sachse z uznaniem kiwnął głową.
– Bardzo słusznie. Dobrze zacząć od sprawdzenia go w ten sposób – powiedział. – Faktura podróbek czasem jest jakaś inna, jakby były
zrobione z lnu. Ale to nie to zdradza ten dokument.
Otworzyłem go i przyjrzałem się zawartości. Fotografia w dowodzie miała dwie pieczątki – jedną w prawym górnym rogu, drugą
w lewym, i obie były całkiem czytelne. Dwa odciski palców były równie wyraźne, podobnie jak pieczęć dzielnicowego posterunku policji.
Pokręciłem głową.
– Pojęcia nie mam, co jest z nim nie tak. Dla mnie wygląda jak należy.
– Jakość jest rzeczywiście niezła – przyznał Sachse. – Poza jedną rzeczą: ten, kto to sfabrykował, nie wie, jak się pisze „palec wskazujący”.
– Mój Boże, rzeczywiście, ma pan rację.
Wyraz zadowolenia z siebie powoli wracał na twarz Sachsego.
– Wszystko to razem skłoniło nas do wnikliwszego śledztwa – powiedział. – Wygląda na to, że prawdziwy Victor Keil zginął podczas nalotu
w Hamburgu w ubiegłym roku. Teraz wiemy, a w każdym razie mamy poważne podejrzenia, że ten człowiek wcale nie jest Niemcem, tylko
czeskim terrorystą o nazwisku Franz Koci. Nasi informatorzy w Pradze donoszą, że był jednym z czeskich agentów działających w Berlinie.
I niewątpliwie pasuje do opisu, który otrzymaliśmy. Do października trzydziestego ósmego był pułkownikiem w czeskim pułku artylerii
stacjonującym w Kraju Sudeckim. Po kapitulacji rządu Beneša w Monachium Koci zniknął razem z wieloma innymi, którzy później zaczęli
pracować dla Trzech Króli.
Wzruszyłem ramionami.
– Wygląda na to, że wszystko o nim wiecie – powiedziałem. – Nie rozumiem, po co jeszcze ja miałbym się przyglądać jego paznokciom.
– Nie wiemy, kto go zabił – odezwał się Wandel. – Ani dlaczego. Ani nawet jak.
Skinąłem głową.
– Jeśli chodzi o sposób, to przyda się wam doktor. Najlepiej doktor medycyny. – Uśmiechnąłem się z własnego żartu, myśląc
o Amerykanach, Dicksonie i jego awersji do hochsztaplerów z Ministerstwa Propagandy. Nie był to jednak żart, którym należało się dzielić,
zwłaszcza z Gestapo. – Co do sprawcy i motywu, mógłbym przyjrzeć się mu bliżej. – Wskazałem na ciało. – Macie coś przeciwko?
– Ależ zapraszamy – odpowiedział Sachse.
Wyciągnąłem z kieszeni chustkę i rozłożyłem ją starannie obok ciała.
– Żebym miał gdzie składać materiał dowodowy. Bo, widzicie, zamierzam przetrząsnąć nieboszczykowi kieszenie.
– Śmiało. Ale wszystkie istotne rzeczy zostały już zabezpieczone.
– O, nie wątpię. Będę mile zaskoczony, jeśli mundurowi i inspektor Lehnhoff zostawili tu coś wartościowego.
Sachse zmarszczył brwi.
– Nie chce pan chyba powiedzieć…
– Gliniarze w tym mieście bywają tak samo nieuczciwi, jak cała reszta. Czasami nawet tak, jak złodzieje. W dzisiejszych czasach wstępuje
się do policji po to, żeby móc ukraść komuś zegarek bez konsekwencji. – Dla zilustrowania mojej myśli uniosłem lewą rękę denata. Od
opalenizny odcinał się blady ślad na nadgarstku, brakowało tylko zegarka, który mógł go spowodować.
– Tak, rozumiem, co pan ma na myśli – powiedział Sachse.
– Ciało jest nieco sztywne, co oznacza, że stężenie mięśni albo postępuje, albo mija. Nasila się ono przez jakieś dwanaście godzin, trwa
kolejnych dwanaście, tyle samo czasu musi upłynąć, zanim ustąpi. – Pociągnąłem za skórę na policzku zmarłego. – Ale rozpoczyna się od
głowy, a twarz tego gościa jest miękka, więc zesztywnienie raczej już mija. To oczywiście tylko grube przybliżenie, ale powiedziałbym, że
wasz człowiek nie żyje od przynajmniej doby. Mogę się mylić, rzecz jasna, ale widziałem już wielu nieboszczyków, którzy pewnie by się ze
mną zgodzili.
Rozpiąłem guziki bluzy i koszulę, żeby obejrzeć korpus.
– Ten człowiek upadł z wysoka. Albo coś go mocno uderzyło. Na prawym boku widać poważne stłuczenia. – Przycisnąłem dłoń do sińca.
– Wygląda na to, że jedno z żeber oddzieliło się od ściany klatki piersiowej. Innymi słowy, jest złamane.
Wyciągnąłem scyzoryk, otworzyłem go ostrożnie i zacząłem od dołu rozcinać nogawkę spodni denata, tylko dlatego, że nie miałem ochoty
rozpinać mu rozporka. Na ogół wolę poznać człowieka trochę lepiej, zanim się do tego zabiorę. Na lewym udzie widoczny był kolejny siniec,
pasujący do złamanego żebra i stłuczenia na głowie. Stałem się nie okazywać zdenerwowania, ale do złych przeczuć, które towarzyszyły mi na
co dzień, dołączyło teraz kolejne, dotyczące zmarłego. Odległość między parkiem Kleista a Nollendorf Platz wynosiła jakiś kilometr, nawet
człowiek potrącony przez taksówkę na rogu Motz Strasse mógł dokuśtykać tu w niecałe pół godziny. Nie byłby to jedyny wypadek
samochodowy w Berlinie tej nocy, ale prawie na pewno jedyny, który nie został zgłoszony.
– Chcecie wiedzieć, co myślę?
– Oczywiście.
– Tego człowieka potrącił samochód. Rzecz jasna to nic niezwykłego przy tym zaciemnieniu i zwyczajach berlińskich kierowców.
Byłem pewny, że mam przed sobą człowieka, który zaatakował Fräulein Tauber i wpadł pod taksówkę. Setki myśli zaczęły przebiegać mi
przez głowę. Czy Gestapo już o tym wie? Czy właśnie o to chodzi w tym wszystkim? Żeby zobaczyć, jak zareaguję na widok ciała; tak jak ze
zdradą Hagena, która wychodzi na jaw przy marach Zygfryda? Nie. Skąd mieliby się dowiedzieć? Fräulein Tauber i Frau Lippert nie miały
pojęcia, że jestem gliniarzem; wspomniałem o tym co prawda taksówkarzowi, ale nie sądzę, by uwierzył; zresztą nie znał nazwiska. Jednak
ręka mi zadrżała. Złożyłem scyzoryk i schowałem go do kieszeni płaszcza.
– Coś nie tak, Günther?
– Nie, lubię pracować z nieboszczykami. Nocami, kiedy nie rozważam akurat poderżnięcia sobie gardła, można mnie spotkać na pobliskim
cmentarzu w towarzystwie mojego dobrego przyjaciela, hrabiego Orloka. – Przygryzłem wargę i zebrałem się w sobie, by przeszukać
kieszenie zmarłego.
– Już je obszukaliśmy – powiedział Sachse. – Nie zostało tam nic istotnego.
Z jednej z kieszeni wyciągnąłem paczkę żelków i pokazałem ją gestapowcom.
– Nie bardzo wiem, co to nam mówi – mruknął Wandel.
– Mówi, że facet miał słabość do słodyczy – odparłem, chociaż mnie powiedziało to znacznie więcej. Ostatnie wątpliwości w kwestii tego,
czy to on napadł Fräulein Tauber, zniknęły. Czy nie wspominała o oddechu pachnącym żelkami?
– Poza fałszywymi dokumentami – odezwał się Sachse – i oczywiście bronią, znaleźliśmy tylko klips do banknotów, klucz i kieszonkowy
kalendarz.
– Mogę zobaczyć?
Wstałem. Srebrny klips do banknotów zawierał około pięćdziesięciu marek w banknotach dwudziesto- i jednomarkowych: nie był zbyt
mocno zaciśnięty i przyszło mi do głowy, że może wcześniej było w nim więcej pieniędzy. Pewnie policjanci, którzy ukradli Franzowi Kociemu
zegarek, uwolnili go także przynajmniej od połowy gotówki. Byłoby to dość typowe. Na stalowym łańcuszku, który musiał być przypięty do
paska denata, wisiał klucz do staroświeckiego zamka, wykonany przez berlińską firmę Ferdinanda Garbego. Najciekawszy jednak okazał się
terminarz. Był to oprawny w czerwoną skórę kieszonkowy kalendarz wojskowy na rok 1941, wydawany niemieckim oficerom; z przodu miał
mały portfelik, a z tyłu vademecum oznak i stopni wojskowych. Jako chłopiec miałem kalendarzyk z innym vademecum: przewodnikiem po
tropach zwierząt – wprost bezcennym w wielkim mieście w rodzaju Berlina. Znalazłem w terminarzu stronę na bieżący tydzień i zauważyłem
jedyny wpis z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin: „N.P. 21.15”. Kiedy przeszkodziłem Franzowi Kociemu w napastowaniu Fräulein Tauber,
było wpół do dziesiątej. Mieli dość czasu, by spotkać się na Nolli o dziewiątej piętnaście.
Tylko dlaczego czeski terrorysta, pragnący za wszelką cenę uniknąć zainteresowania policji, miałby umawiać się z kimś na stacji S-Bahnu
i ryzykować próbę gwałtu? Chyba że osoba, z którą miał się spotkać nie przyszła, a on, sfrustrowany, napadł na Bogu ducha winną
dziewczynę. Ale to też nie miało sensu.
Zwróciłem książeczkę Sachsemu.
– Te kalendarze mogą przydać się znacznie bardziej szpiegom niż naszym ludziom, nie sądzicie? Informują wroga, kogo warto zabić,
a kogo nie.
– Przypuszczam, że go ukradł – wyjaśnił niepotrzebnie Wandel. – Nasz wywiad sugeruje, że niektórzy z tych pepików to naprawdę nieźli
kieszonkowcy.
Pokiwałem głową. Wydało mi się to całkiem sprawiedliwe, zważywszy na to, że dopiero co ukradliśmy im kraj.
Miałem sporo rzeczy do przemyślenia i postanowiłem zająć się tym w Złotej Podkowie. Było to pewnie sprzeczne z zasadami. Nikt parający
się myśleniem w życiu nie wybrałby się do Złotej Podkowy, uznałem więc, że człowiekowi z moją burzliwą historią należy się zniżka.
Klub składał się z dużej okrągłej sali pełnej małych okrągłych stolików, otaczających duży okrągły parkiet. Jego większą część zajmował
mechaniczny koń, na którym hostessy i klientki klubu zażywały przejażdżek przy akompaniamencie muzyki, ukazując często w trakcie
podwiązkę czy coś jeszcze bardziej intymnego. Dla kogoś, kto wypił dużo piwa, musiała to być fantastyczna zabawa, jednak podczas
berlińskiej posuchy spokojna partyjka wista biła ją na głowę.
Jedną z hostess była prawdopodobnie ostatnia czarnoskóra kobieta w Berlinie. Miała na imię Ella. Siedziała przy stoliku i układała
pasjansa, używając kart z wizerunkami naszych ukochanych nazistowskich przywódców. Przysiadłem się do niej i przyglądałem się przez
chwilę. Powiedziała, że przynoszę jej szczęście, więc kupiłem jej lemoniadę i pomogłem jeszcze trochę z kartami, a kiedy dałem jej jednego
z moich drogocennych amerykańskich papierosów, cała się rozpromieniła i zaproponowała, że może przejechać się dla mnie na koniu.
– Za pięćdziesiąt fenigów możesz obejrzeć sobie moje uda. Za siedemdziesiąt pięć zaś myszkę i wszystko, co ma w pyszczku. Nie mam nic
pod spodem.
– Prawdę mówiąc, liczyłem raczej na spotkanie z Fräulein Tauber.
– Ona już tu nie pracuje. Od dłuższego czasu.
– A gdzie pracuje obecnie?
Ella leniwie zaciągnęła się papierosem i nic nie odpowiedziała.
Położyłem na stoliku banknot. Nie było na nim obrazków, jak na kartach do pasjansa, ale chyba jej to nie przeszkadzało. Pozwoliłem
dziewczynie sięgnąć po banknot, po czym oparłem palec na czarnym orzełku w jego rogu.
– Jest w Nowym Świecie?
– W tej norze? Bardzo wątpię. Powiedziała ci, że tam pracuje? – Ella roześmiała się. – To znaczy, że nie chce cię więcej widzieć, skarbie.
Więc lepiej zapomnij o niej i popatrz, jak ujeżdżam tego kucyka.
Murzynka wystukiwała coś alfabetem Morse’a na drugim końcu banknotu. Podniosłem palec i patrzyłem, jak papierek znika za stanikiem
rozmiarów balonu zaporowego.
– W takim razie gdzie pracuje?
– Arianne? W szatni w barze U Dżokeja. Już od jakiegoś czasu. Taka dziewczyna jak Arianne może tam zarobić kupę forsy.
– W szatni?
– W szatni można zrobić niejedno, nie tylko powiesić płaszcz, kotku.
– Pewnie tak.
– Mamy tutaj szatnię, Fritz. Miło tam i ciemno. Za pięć marek mogłabym uczciwie zająć się twoimi klejnotami. Gdybyś chciał, to nawet
w buzi.
– Zmarnowałabyś czas, Ella. Pozwolili mi wrócić z frontu tylko dlatego, że nie mam żadnych klejnotów. Nic z nich nie zostało.
– Przykro mi. A to szkoda. I to taki przystojny facet.
Wyglądała na szczerze zmartwioną i przez moment, widząc jej współczucie, poczułem wyrzuty sumienia, że ją okłamałem.
Zmieniłem temat.
– U Dżokeja – odezwałem się. – Pewnie, że wiem. To to miejsce niedaleko Wittenberg Platz, przy Luther Strasse. Kiedyś był tam rosyjski
lokal, nazywał się Jar.
Murzynka skinęła głową.
– Widziałem go tylko z zewnątrz. Jak tam jest?
– Drogo. Pełno Jankesów i ważniaków z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. I nadal grają tam amerykański jazz. Prawdziwy. Sama bym
tam poszła, ale jest jeden szkopuł. Kolorowi nie mają wstępu.
Zmarszczyłem brwi.
– Naziści nie lubią nikogo poza Niemcami. Powinnaś się już dawno zorientować, ślicznotko.
Uśmiechnęła się.
– Ach, nie o nich mówiłam. To Jankesi nie chcą tam kolorowych.
Kiedy stało się na zewnątrz, dźwięki dobiegające z baru U Dżokeja niewątpliwie przywodziły na myśl stary, przedwojenny Berlin z jego
swobodnymi obyczajami i wulgarnymi powabami. Inni też byli podobnego zdania. Grupka fanów jazzu tłoczyła się w ciemności na chodniku,
zachwycona muzyką, lecz nieskłonna do zapłacenia astronomicznej kwoty za wejście. Żeby oszczędzić sobie tej opłaty, pokazałem przypiętą
do płaszcza blachę, niewielką mosiężną plakietkę informującą, że jestem z policji. W odróżnieniu od większości berlińskich gliniarzy nie
przepadam za naciąganiem uczciwych przedsiębiorców, jednak właściciel baru U Dżokeja do tej kategorii raczej się nie zaliczał. Pięć marek za
samo zejście po schodach to niewiele lepsze niż kradzież. Z drugiej strony na dole było już pełno ludzi, którzy zdawali się tylko marzyć o tym,
żeby ktoś zdarł z nich skórę. Większość elegancko ubrana, niejeden miał na sobie strój wieczorowy i znaczek partii. Mówi się, że zbrodnia nie
popłaca. W każdym razie nie aż tak, jak praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych czy Propagandy. Było też mnóstwo Amerykanów, jak
zapowiadała Ella. Wyróżniali się krzykliwymi krawatami i jeszcze bardziej krzykliwymi głosami. Bar U Dżokeja był prawdopodobnie jedynym
miejscem w Berlinie, gdzie można było mówić po angielsku, nie narażając się na to, że jakiś mundurowy idiota zechce ci przypomnieć, kim
tak naprawdę jest Roosevelt. Gangsterem, negroidalnym maniakiem, przykutym do wózka podżegaczem wojennym i zepsutym żydowskim
łajdakiem, a ci Niemcy, którzy go naprawdę nie lubili, dorzuciliby do tej listy jeszcze parę mniej łagodnych epitetów.
U podnóża schodów znajdowała się szatnia, w której jakaś dziewczyna malowała sobie paznokcie albo czytała jakiś magazyn, a od czasu
do czasu robiła obie rzeczy naraz. Widać było, że jest bystra. Miała masę ciemnych włosów, upiętych z tyłu głowy jak aksamitna zasłona. Była
szczupła, ubrana w czarną sukienkę i atrakcyjna w oczywisty sposób, czyli dokładnie taki, jaki podoba się pozbawionym subtelności facetom
mojego pokroju, nie była to jednak Arianne Tauber.
Poczekałem, aż dziewczyna skończy malować paznokieć czy czytać podpis pod zdjęciem i mnie zauważy, co zajęło nieco dłużej, niż
powinno przy włączonym świetle.
– Szatnia jest tutaj, prawda?
Podniosła wzrok, zlustrowała mnie z góry na dół i wymanikiurowaną dłonią wskazała na płaszcze (były wśród nich futra) wiszące za nią.
– A na co to panu wygląda? Na sople?
– Stąd, gdzie stoję, wygląda na to, że powinienem zmienić zawód. Podobnie jak pani, jeśli się nie mylę. Wyobrażałem sobie naiwnie, że
będzie pani witać z otwartymi ramionami gości tego ekskluzywnego schronu.
Zdjąłem płaszcz i położyłem na kontuarze. Dziewczyna przyglądała mu się przez chwilę z niesmakiem, po czym chwyciła go tak, jakby
zamierzała go zabić i podała mi numerek.
– Jest tu dzisiaj Arianne?
– Arianne?
– Arianne Tauber. To samo nazwisko, co Richard Tauber, tylko jego nie miałbym ochoty wziąć na kolana.
– Nie ma jej w tej chwili.
– Nie ma jej, to znaczy że dziś nie pracuje, czy że właśnie wyszła na trochę?
– A kto pyta?
– Proszę jej powiedzieć, że przyszedł Parsifal. Jak ten od Świętego Graala. À propos, gdyby się zjawiła, znajdzie mnie przy barze.
– Pewnie jak i całą resztę. Widzi pan, są bary i bary. A jeżeli tam się panu znudzi, to może pan zajrzeć do baru. Takiego, jak ten
U Dżokeja.
– A więc jednak słuchała pani, co mówię.
Poszedłem do baru. Lokalowi przydałoby się odmalowanie i nowy dywan, ale nie aż tak jak mnie coś do wypicia i zatyczki do uszu. Lubię
słuchać muzyki, kiedy piję. Czasem nawet lubię jazz, przynajmniej dopóki muzycy pamiętają, gdzie zostawili melodię. Zespół U Dżokeja
składał się z trzech facetów, którzy co prawda znali wszystkie nuty do Avalonu, niemniej nie zwracali specjalnej uwagi na ich kolejność.
Usiadłem przy stoliku i wziąłem do ręki kartę alkoholi. Ceny zaatakowały moje oczy niczym gaz musztardowy, a kiedy podniosłem się
z podłogi, zamówiłem piwo. Kelnerka wróciła niemal natychmiast z tacą, na której stał kufel wypełniony złotem; najbardziej zbliżona do
Świętego Graala rzecz, jaką widziałem od czasu zakupu znaczka za czterdzieści fenigów. Upiłem łyk i poczułem, że uśmiecham się jak głupi.
Smakowało dokładnie tak jak piwo.
– Chyba umarłem.
– To się da zrobić – odezwał się jakiś głos.
– Tak?
– Rozejrzyj się, Parsifalu. Ta spelunka pęka w szwach od nazistowskich ważniaków. Każdy z nich mógłby złapać za telefon i załatwić ci
miejsce w jutrzejszym partyzanckim ekspresie.
Wstałem i odsunąłem dla niej krzesło.
– Jestem pod wrażeniem. Że wiesz o partyzanckim ekspresie.
Była to nazwa, którą niemieccy żołnierze określali pociąg kursujący między Berlinem a frontem wschodnim.
– Mam brata w wojsku.
– Nie jest to w tej chwili szczególnie ekskluzywny klub.
– Podobnie jak to miejsce. Pewnie dlatego cię tu wpuścili. – Arianne Tauber uśmiechnęła się i usiadła. – Ale jeśli chcesz, możesz postawić
mi drinka.
– Za taką cenę? Mercedes kosztowałby mnie taniej.
– To nie miałoby sensu. Nie sposób dostać benzyny. Drink w zupełności mi wystarczy.
Przywołałem kelnerkę i pozwoliłem Arianne zamówić dla siebie piwo.
– Masz jeszcze trochę tych jankeskich papierosów?
– Nie – skłamałem. Kupienie jej piwa było wystarczającą ekstrawagancją, nie powinienem całkiem rezygnować z ostrożności i częstować
jej do tego papierosem.
Wzruszyła ramionami.
– W porządku. Mam parę lucky strike’ów.
Arianne sięgnęła po torebkę, dzięki czemu miałem chwilę, żeby się jej przyjrzeć. Dziewczyna była ubrana w gładką granatową sukienkę
z krótkim rękawem. Wokół talii miała fioletowy skórzany pasek ozdobiony błyszczącymi czarnymi rombami, ułożonymi jak klejnoty
w koronie. Na jej ramieniu widniała oryginalna broszka z brązu, przedstawiająca hinduską boginię Kali. Fioletowa skórzana torebka, okrągła
i na długim pasku, przypominała nieco bukłak. Arianne wyjęła z niej srebrną papierośnicę inkrustowaną trzema turkusami wielkości jajeczek
drozda. Z boku pudełka znajdowała się wąska przegródka na zapalniczkę, w której teraz tkwił zwitek banknotów, i przez moment
wyobrażałem ją sobie, jak zapala papierosa banknotem pięciomarkowym. Byłby to tylko nieco bardziej rozrzutny sposób marnowania
pieniędzy niż kupienie kobiecie drinka U Dżokeja.
Kiedy otworzyła srebrne pudełeczko, wyciągnąłem z niego papierosa, przez chwilę obracałem go w palcach, a potem zbliżyłem do nosa,
żeby przypomnieć sobie, że lepiej mieć w Amerykanach przyjaciół niż wrogów. W końcu włożyłem go do ust i pochyliłem głowę w stronę
zapałki, którą Arianne trzymała w pachnącej dłoni.
– Guerlain shalimar – powiedziałem i z rozkoszą zaciągnąłem się papierosem, po czym dodałem: – Miałaś to na sobie, kiedy cię ostatnio
widziałem.
– Podarunek od wielbiciela. Wygląda na to, że każdy fryc, który przyjeżdża z Paryża na przepustkę, daje dziewczynie perfumy. To w tej
chwili jedyna rzecz, której w Berlinie nie brakuje. Słowo daję, przy tej ilości perfum, jaką dostałam od początku wojny, mogłabym otworzyć
sklep. Mężczyźni. Dlaczego nie mogą przywieźć czegoś przydatnego, na przykład sznurówek czy papieru toaletowego? – Pokręciła głową. –
Olej spożywczy. Próbowałeś ostatnio kupić olej? Mowy nie ma.
– Może uważają, że ładniej pachniesz, jak się spryskasz perfumami.
Uśmiechnęła się.
– Pewnie masz mnie za niewdzięcznicę.
– Następnym razem, jak się wybiorę do Paryża, kupię ci spinacze biurowe, to zobaczymy.
– Nie, naprawdę. Tamtego wieczora nie miałam okazji podziękować ci jak należy, Parsifalu.
– Daj spokój. Raczej nie byłaś w formie, żeby wydawać przyjęcie na moją cześć. – Ująłem ją za podbródek i obróciłem profilem do mnie.
– Oko wygląda dobrze. No, może przy samym brzegu jest leciutko podsinione. Z drugiej strony, zawsze miałem słabość do niebieskich oczu.
Przez chwilę sprawiała wrażenie zawstydzonej. Potem jej spojrzenie znów stwardniało.
– Nie chcę, żebyś był dla mnie miły.
– Nie przejmuj się. Nie przywiozłem ci w końcu żadnych perfum.
– Muszę cię najpierw przeprosić. Za to, że nie byłam z tobą szczera.
– To narodowy zwyczaj.
Upiła łyk piwa i musnęła wargami papierosa. Jej ręka leciutko drżała.
– Naprawdę. Nie ma za co przepraszać – powiedziałem uspokajająco.
– Tak czy inaczej, chciałabym coś wyjaśnić.
Wzruszyłem ramionami.
– Skoro ci zależy. Nie spiesz się. Nikt nie czeka na mnie w domu.
Skinęła głową i przyoblekła twarz w kolejny uśmiech. Teraz robiła wrażenie zmieszanej.
– Po pierwsze chcę, żebyś wiedział, że nie jestem żadną rozrywkową panienką. Czasami, kiedy tu jestem, pozwalam mężczyźnie postawić
mi drinka. Albo dać coś w prezencie. Na przykład te papierosy. Ale na tym się kończy, chyba że… Cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi, prawda?
– Kiedyś na pewno w to wierzyłem.
– Taka jest prawda, Parsifalu. Zresztą, bycie szatniarką w takim miejscu to dobra posada. Jankesi, a nawet niektórzy Niemcy, dają hojne
napiwki. Nie bardzo mam na co je wydawać, ale myślę sobie, że ciągle trzeba coś odkładać na ciężkie czasy. A mam paskudne przeczucie, że
sporo takich jeszcze przed nami. To znaczy cięższych niż teraz. Tak mówi mój brat. Mówi…
Cokolwiek powiedział jej brat, postanowiła jednak nie dzielić się tym ze mną. Berlińczycy często zaczynali coś opowiadać, a potem
przypominali sobie o drobiazgu, który nazywa się Gestapo, urywali w pół zdania i przez chwilę patrzyli w przestrzeń, po czym mówili coś
w rodzaju:
– Mniejsza o to. O czym przed chwilą mówiłam. To nic ważnego.
– Jasne.
– Ważne, że teraz wiesz, że nie jestem na sprzedaż, Parsifalu.
– Rozumiem – odpowiedziałem, mało przejęty tym, czy jest, czy nie. Chciałem jednak jej wysłuchać, choć wciąż się zastanawiałem,
dlaczego czuje się zobowiązana do wyjaśnień.
– Mam nadzieję. – Zdjęła sobie okruszek tytoniu z języka, brudząc przy tym palce szminką. – No dobrze. Oto, co stało się tamtego
wieczora. Po kolei, ze wszystkimi szczegółami i tak dalej, bo chyba muszę to komuś opowiedzieć, a mam wrażenie, że ciebie może to
zainteresować. Jeżeli nie, po prostu powiedz, a ja się zamknę. Chociaż interesuje cię to na tyle, że znalazłeś mnie aż tutaj, prawda?
Skinąłem głową.
– Tak się składa, że tutaj historia się zaczyna. Miałam wtedy przerwę. Magda, ta dziewczyna, którą poznałeś w szatni, siedziała za
kontuarem, a ja byłam w barze. Kiedy mamy przerwę, musimy tu przychodzić i pić z klientami. Tak jak ty i ja teraz. – Przymierzyła kolejny
uśmiech. Ten robił wrażenie gorzkiego. – Niezła przerwa. Szczerze mówiąc, to żadna przerwa. Faceci tutaj nie żałują ci drinków i papierosów,
więc z reguły cieszę się, kiedy mogę wrócić do szatni i spróbować zebrać myśli. – Wzruszyła ramionami. – Nigdy nie przepadałam za
alkoholem, ale taka wymówka nie robi tu większego wrażenia.
– Wyobrażam sobie.
Rozejrzałem się wokół, usiłując opanować grymas niechęci. Klub nocny w czasie wojny ma w sobie coś nieprzyzwoitego. Ci wszyscy ludzie
świetnie się tu bawią, podczas gdy nasi chłopcy walczą z jakimiś ruskimi czy lecą samotnie gdzieś nad Anglią. Fotografia angielskiej aktorki
Leslie Howard na ścianie baru U Dżokeja wydawała się dziwnie nie na miejscu. Przez pewien czas po wybuchu wojny naziści mieli chociaż tyle
wrażliwości, żeby zakazać tańców w miejscach publicznych. Ale po naszych wczesnych zwycięstwach zakaz uchylono, a teraz Armia Niemiecka
radziła sobie tak znakomicie, że nie było przeciwwskazań, by mężczyźni i kobiety bawili się na całego. Ja jednak zupełnie nie miałem na to
ochoty. Zwłaszcza kiedy pomyślałem o siostrach Friedmann, mieszkających piętro niżej.
– Czasami, kiedy wracam do domu, ledwo mogę iść, tak mi się kręci w głowie od tego wszystkiego.
– Widzę, że będę musiał tu wrócić. To chyba jedyny bar w całym Berlinie, gdzie piwo ma smak piwa.
– Oraz swoją cenę. W każdym razie chciałam ci opowiedzieć o tym gościu, Gustavie, i jak to się stało, że pałętałam się wtedy po ciemku
po Nollendorfplatz.
– A pałętałaś się?
– Przestań, Parsifalu, i słuchaj dalej. Kilka dni temu byłam tu w barze i zaczęłam rozmawiać z takim jednym frycem. Powiedział, że ma na
imię Gustav, ale mam co do tego wątpliwości. Powiedział też, że jest urzędnikiem na Wilhelmstrasse. I wyglądał właśnie na kogoś takiego.
Goguś. Snobistyczny akcent. Złoty orzełek wpięty w klapę. Jedwabna chustka i getry. Ach tak, i miał taką złotą cygarniczkę, którą wyciągał
z aksamitnego etui za każdym razem, kiedy chciał zapalić. Samo patrzenie na niego było fascynujące w jakiś irytujący sposób. Zapytałam go,
czy rano też tak robi, to znaczy, używa tej złotej cygarniczki, a on powiedział, że tak. Wyobrażasz to sobie?
– Próbuję. – Pokręciłem głową. – Nie, nie potrafię. Z opisu facet brzmi jak rybka w szklanej kuli.
– Ale niebrzydka. – Arianne uśmiechnęła się. – I bogata. Miał zegarek z kopertą, jedno i drugie ze złota, tak samo jak spinki do
mankietów koszuli i krawata.
– Jesteś bardzo spostrzegawcza.
Wzruszyła ramionami.
– Cóż mam powiedzieć? Lubię mężczyzn, którzy noszą złoto. Działa to na mnie. Jak czerwona płachta na byka. Ale nie chodzi o ruch.
Tylko o kolor. I wartość, rzecz jasna. Mężczyźni, którzy mają na sobie dużo złotych błyskotek, są chyba po prostu hojniejsi.
– A on był?
– Gustav? Jasne. Dał mi napiwek za samo przypalenie mu papierosa. I kolejny za to, że z nim usiadłam. Przed wyjściem poprosił mnie,
żebym się z nim spotkała następnego wieczora w Romanisches Café.
Skinąłem głową.
– Tuż obok Wittenberg Platz.
– Tak. O ósmej. Spóźnił się zresztą i przez chwilę myślałam, że w ogóle nie przyjdzie. Kiedy wreszcie się pojawił, było ze dwadzieścia pięć
po ósmej. A on był spocony i zdenerwowany. Zupełnie nie jak ten elegancik, którego poznałam tutaj poprzedniej nocy. Rozmawialiśmy przez
jakiś czas, ale on nie słuchał. Kiedy go zapytałam, czemu jest taki nieswój, przeszedł do rzeczy. Zaprosił mnie do kawiarni, bo ma dla mnie
robotę. To łatwe zadanie, powiedział, ale zapłaci mi sto marek. Stówkę. Zaczęłam kręcić głową i tłumaczyć mu, że nie robię takich rzeczy za
pieniądze, ale on powiedział, że nie, że to coś zupełnie innego, i za kogo ja go mam. Będę musiała tylko czekać pod stacją przy Nolli
o dziewiątej piętnaście i wręczyć kopertę mężczyźnie, który będzie nucić pewną piosenkę.
– To ładne. Jaką piosenkę?
– Don’t say goodbye, only say adieu.
– Zarah Leander. Lubię ją.
– Nawet ją dla mnie zanucił, żeby się upewnić, że ją znam. Miałam poprosić tamtego człowieka o ogień, a potem zapytać, jak się nazywa,
i jeśli powie, że Paul, to dać mu kopertę i odejść. Cóż, wiedziałam, że jest w tym coś dziwnego, więc zapytałam, co jest w kopercie, a on
odrzekł, że najlepiej, żebym nie wiedziała, co oczywiście wcale nie poprawiło mi humoru. Ale potem położył na stoliku pięć obrazków
z Albrechtem Dürerem i zapewnił mnie, że to będzie najłatwiej zarobione sto marek w moim życiu. Zwłaszcza podczas zaciemnienia. Tak czy
inaczej, zgodziłam się. Sto marek to sto marek.
– Mhm.
– Pojechałam kolejką jedną stację na wschód, do Nolli, i czekałam tam dokładnie tak, jak kazał mi Gustav. Byłam przed czasem. Bałam
się, ale przyjemnie było czuć te pięć Albrechtów pod podwiązką. Miałam czas na rozmyślania. Może trochę za dużo czasu, bo zrobiłam się
zachłanna. To taka moja brzydka cecha.
– Twoja i tego austriackiego kaprala.
– Ciągle myślałam, że skoro dostałam od Gustava stówkę za pojawienie się na stacji z kopertą, to mogłabym zarobić kolejne dziesięć czy
dwadzieścia od Paula za przekazanie jej. I kiedy w końcu przyszedł, to właśnie zaproponowałam. Paulowi się to jednak nie spodobało i zrobił
się nieprzyjemny. Przeszukał kieszenie w moim płaszczu. I torebkę. Nawet moją bieliznę. Zabrał mi sto marek. I wtedy pojawiłeś się ty,
Parsifalu. Jak widzisz, nie próbował mnie zgwałcić. Chciał tylko znaleźć tę przeklętą kopertę.
– A gdzie ona była? Ta koperta?
– Nie miałam jej przy sobie, kiedy próbowałam go naciągnąć. Nie jestem idiotką. Schowałam ją wcześniej w krzakach koło postoju
taksówek.
– Sprytnie.
– Ja też tak myślałam. Aż do momentu, kiedy mnie uderzył.
– A gdzie jest teraz?
– Co? Koperta? Kiedy wróciłam po nią następnego dnia, już jej tam nie było.
– Hmm.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– I teraz nie mam pojęcia, co robić. Boję się iść z tym na policję. Martwię się, rzecz jasna, co było w tej kopercie. Martwię się, że
wpakowałam się w coś niebezpiecznego. – Zamknęła oczy. – Kiedy byliśmy w Romanisches Café, wszystko wydawało się takie proste. Podać
ją komuś w ciemności i odejść. Gdybym tylko tak zrobiła.
– Ten Gustav. Widziałaś go od tamtej pory?
– Nie.
– Czy ktoś jeszcze go zna?
– Nie. Okazuje się, że Magda myślała, że gość ma na imię Josef. To wszystko, co pamięta. Czy wpakowałam się w kłopoty, Parsifalu?
– Niewykluczone. Gdybyś poszła na policję i opowiedziała im o tym, to raczej tak, miałabyś kłopoty.
– Czyli uważasz, że nie powinnam im mówić.
– Z taką historyjką jak twoja, Arianne, policja, zwykła policja, to najmniejsze zmartwienie. Nie można jednak zapominać o Gestapo.
Westchnęła.
– Tak też myślałam.
– Czy mówiłaś o tym komuś poza mną?
– Jeszcze nie oszalałam!
– I niech tak zostanie. Nigdy nie spotkałaś tu żadnego Gustava ani Josefa. I nikt cię nie prosił, żebyś wystąpiła w roli jego umyślnego na
stacji przy Nollendorf Platz.
– Umyślnego?
– Tak się mówi, kiedy ktoś chce dać coś innej osobie, nie spotykając się z nią twarzą w twarz. Ale to też nie ma znaczenia, bo w końcu nie
było żadnego czegoś. Żadnej koperty. Przecież nie możesz nikomu pokazać stu marek, które za to dostałaś, mam rację?
Dziewczyna skinęła głową.
Popijałem piwo, zastanawiając się, jak to możliwe, że smakuje tak samo dobrze jak ten papieros, i ile prawdy jest w tym, co usłyszałem
od Arianne Tauber. Niewykluczone, że Franz Koci faktycznie zabrał sto marek spod jej podwiązki, choć kiedy gliny znalazły go w parku
Kleista, miał przy sobie dwa razy mniej. Rzecz jasna mogli z łatwością poczęstować się połową jego gotówki. I całkiem możliwe, że jakiegoś
gościa z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który miał kopertę dla agenta Trzech Króli, obleciał strach przed spotkaniem, więc zlecił robotę
łasej na pieniądze szatniarce z baru U Dżokeja. Zdarzało mi się widywać dziwniejsze rzeczy.
– Ale mam do ciebie pytanie, królewno. Po co mi to wszystko opowiadasz?
– Gdybyś nie wiedział, to Parsifal nie należy w tej okolicy do popularnych imion. – Przygryzła paznokieć. – Posłuchaj, mimo tych
wszystkich perfum trudno mnie nazwać najbardziej lubianą dziewczyną w mieście. Jest sporo ludzi, którzy za mną nie przepadają.
– Wygląda na to, że mamy ze sobą wiele wspólnego, królewno.
Puściła to mimo uszu. Była zbyt zajęta mówieniem o sobie. Ucieszyło mnie to. Sprawiała wrażenie daleko bardziej interesującego tematu
niż ja sam.
– Jasne, jestem niebrzydka. Wiem o tym. I jest mnóstwo mężczyzn, którzy chcą dostać ode mnie to, czego mężczyźni z reguły chcą od
kobiet. Ale poza papierosem, szklaneczką czegoś mocniejszego i napiwkiem, i może drobnym prezentem od czasu do czasu, ja naprawdę nie
chcę nic od nikogo. Powinieneś o tym wiedzieć. Może sam już się zorientowałeś. Wyglądasz na bystrego gościa. W każdym razie chodzi o to,
że nie mam zbyt wielu przyjaciół, a już na pewno żadnych, których można by określić jako mądrych czy dojrzałych. Otto, Otto Schulze,
właściciel tego lokalu… Jemu nie mogłabym powiedzieć. Nie mogę mówić mu o niczym. Na pewno doniósłby Gestapo. Jestem przekonana,
że przekupuje ich informacjami; Magda chyba też. Frau Lippert sam poznałeś. Poza nimi nie mam nikogo, rozumiesz? Moja matka to starsza
pani, która mieszka w Dreźnie. Mój brat jest w służbie czynnej. Ale szczerze mówiąc, nie miałby pojęcia, co zrobić ani powiedzieć. Jest
młodszy i to raczej on oczekuje rad ode mnie. Ale ty, Parsifalu. Sprawiasz na mnie wrażenie człowieka, który zawsze wie, co powiedzieć czy
zrobić. Więc gdybyś był zainteresowany, to jest akurat wakat na stanowisko mojego specjalnego doradcy. Niezbyt dobrze płatne, ale mógłbyś
potraktować to jako dług, który u ciebie zaciągam.
– Nagle poczułem, że mam czterdzieści trzy lata i ani dnia mniej – odpowiedziałem.
– To wcale niedużo. Jak na obecne czasy. Rozejrzyj się, Parsifalu. Gdzie są ci młodzi ludzie? Nie ma ani jednego. W każdym razie nie
w Berlinie. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio rozmawiałam z kimś poniżej trzydziestki. Każdy mężczyzna w moim wieku jest w wojsku
albo w obozie koncentracyjnym. Ludzie tracą młodość na wojnie. – Skrzywiła się. – Zapomnij, że to powiedziałam. Nie powinnam. Przecież
walczą za swój kraj, czyż nie?
– Walczą za czyjś kraj – powiedziałem. – Na tym polega problem.
Arianne zrobiła szelmowską minę, jakby przechytrzyła mnie podczas gry w karty.
– To niezdrowo kłaść głowę pod topór, Parsifalu. Możesz sobie narobić kłopotów.
– Nie mam nic przeciwko kłopotom, o ile wyglądają tak jak ty, królewno.
– Teraz tak mówisz. Ale nie widziałeś jeszcze, jak fruwają talerze, kiedy się rozgniewam.
– Niewiele trzeba, żeby cię doprowadzić do wrzenia, co?
– Temperaturę wrzenia mam na poziomie azotu.
– No proszę, jaka uczona. Nie jestem pewien, czy mam wystarczające kwalifikacje na pani specjalnego doradcę, Fräulein Tauber. Nie
PHILIP KERR MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ W PRADZE przełożyła Nina Dzierżawska
Prolog Poniedziałek–wtorek, 8–9 czerwca 1942 Był ciepły, słoneczny dzień. Razem z Obergruppenführerem SS Reinhardem Tristanem Eugenem Heydrichem, protektorem Czech i Moraw, dotarliśmy z Pragi na dworzec Anhalter w Berlinie. Obaj ubrani byliśmy w mundury SD, jednak ja – w odróżnieniu od generała – krok miałem sprężysty, czoło podniesione, a moje serce śpiewało. Cieszyłem się z powrotu do rodzinnego miasta. Z przyjemnością myślałem o spokojnym wieczorze, który spędzę z butelką dobrego mackenstedtera i kemalami, zwędzonymi z prywatnych zasobów Heydricha, z jego gabinetu w zamku na Hradczanach. Myśl, że mógłby odkryć tę drobną kradzież, nie niepokoiła mnie w najmniejszym stopniu. W ogóle niczym się specjalnie nie przejmowałem. Miałem wszystko, czego brakowało Heydrichowi. Byłem żywy. Berlińskie gazety donosiły, że mordu na nieszczęsnym protektorze dokonała grupa terrorystów spadochroniarzy, którzy przedostali się do Czech z Anglii. W rzeczywistości było to nieco bardziej skomplikowane, ale ja nie zamierzałem dzielić się wiedzą na ten temat. Jeszcze nie teraz. Jeszcze długo nie. Być może nigdy. Trudno powiedzieć, co stało się z duszą Heydricha, o ile kiedykolwiek ją miał. Przypuszczam, że Dante mógłby wskazać mi przybliżony kierunek, gdybym kiedyś odczuł chęć udania się na jej poszukiwanie gdzieś w zaświatach. Ja z kolei mam dosyć dobre pojęcie o tym, co stało się z jego ciałem. Nikt nie gardzi porządnym pogrzebem, naziści nie są tu żadnym wyjątkiem – urządzili Heydrichowi najpiękniejsze pożegnanie, jakie mógłby wymarzyć sobie psychopatyczny morderca. Cała uroczystość odbyła się z takim rozmachem, że można by pomyśleć, iż to jakiś perski satrapa zmarł po odniesieniu zwycięstwa w wielkiej bitwie; pomyślałem nawet, że nie zabrakło niczego poza rytualną ofiarą z paru setek niewolników; potem, kiedy wyszła na jaw sprawa Lidic, małej górniczej wioski w Czechach, okazało się, że nie miałem tu racji. Z dworca Anhalter przewieziono Heydricha do Sali Konferencyjnej w kwaterze głównej Gestapo, gdzie sześcioosobowa straż honorowa w żałobnych mundurach trzymała wartę przy katafalku. Dla wielu berlińczyków była to okazja, by zanucić: „Bim-bam! Wiedźma nie żyje!”, zaglądając na paluszkach do Pałacu Księcia Albrechta. Ryzykowne przedsięwzięcie w rodzaju wspinaczki na szczyt wieży radiowej w Charlottenburgu albo jazdy skrajem autostrady AVUS. Przyjemnie było móc pochwalić się czymś takim. Tego wieczora w radiu Führer wychwalał zmarłego Heydricha, nazywając go „człowiekiem o żelaznym sercu”, co pewnie miało być komplementem. Z drugiej strony nie można wykluczyć, że naszemu własnemu Czarnoksiężnikowi z Krainy Oz mógł się po prostu pomylić Blaszany Drwal z Tchórzliwym Lwem. Nazajutrz, już w cywilnym ubraniu i z poczuciem, że zdecydowanie bardziej jestem teraz człowiekiem, przyłączyłem się do tysięcy berlińczyków pod Nową Kancelarią Rzeszy. Starałem się wyglądać należycie posępnie, kiedy z Sali Mozaikowej wysypało się całe mrowisko sługusów Hitlera, by podążyć za błyszczącą lawetą, na której spoczywała przykryta flagą trumna Heydricha. Laweta skierowała się na wschód Voss Strasse, a potem na północ Wilhelmstrasse, w stronę miejsca ostatecznego spoczynku generała, na Cmentarz Inwalidów, gdzie miał zostać złożony u boku prawdziwych niemieckich bohaterów, takich jak Scharnhorst, Ernst Udet i Manfred von Richthofen. Nikt nie wątpił w dzielność Heydricha – jego ochocza czynna służba w Luftwaffe w czasie, gdy lwia część wierchuszki siedziała bezpiecznie w swoich niedostępnych redutach i wyłożonych futrem bunkrach, była najoczywistszym przykładem odwagi generała. Przypuszczam, że Hegel rozpoznałby w heroizmie Heydricha wcielenie ducha naszych despotycznych czasów. Ale na mój rozum herosi powinni być na usługach bogów, a nie tytanicznych sił ciemności i chaosu. Szczególnie w Niemczech. Dlatego też nie było mi ani trochę przykro oglądać go martwego. To przez Heydricha zostałem oficerem SD. A zmatowiały srebrny znaczek na mojej czapce, wstrętny symbol długoletniej znajomości z generałem, nosił na sobie znamiona nienawiści, strachu i – po moim powrocie z Mińska – także poczucia winy. To było dziewięć miesięcy temu. Staram się o tym nie myśleć za często, ale – jak zauważył kiedyś inny sławny i szalony Niemiec – trudno spoglądać w otchłań tak, by otchłań nie spoglądała jednocześnie w nas.
1 Wrzesień 1941 Myśl o samobójstwie jest dla mnie prawdziwą pociechą: czasami to jedyny sposób na przetrwanie bezsennej nocy. W takie noce – a było ich wiele – miałem zwyczaj rozbierać mojego walthera na części i skrupulatnie oliwić tę metalową układankę. Za dużo widziałem niewypałów, będących skutkiem złego nasmarowania pistoletu, i zbyt wiele tragicznie nieudanych samobójstw, które nie powiodły się, bo kula weszła w czaszkę pod kątem zbyt ostrym. Rozkładałem nawet magazynek i polerowałem każdy nabój z osobna. Ustawiałem je w szeregu jak czyściutkie mosiężne żołnierzyki, by wybrać najschludniejszego, najjaśniejszego i najbardziej usłużnego i umieścić go na samym wierzchu. Chciałem, by ten najlepszy z nich miał przywilej przebicia otworu w murze celi więziennej, którą była moja czaszka, a potem wydrążenia tunelu poprzez szare zwoje przygnębienia, z których składał się mój mózg. Wszystko to może tłumaczyć, dlaczego policja dostaje tyle zgłoszeń, w których samobójstwo przedstawia się jako coś innego. „Po prostu czyścił swój pistolet i ten nagle wystrzelił”, twierdziła żona denata. Oczywiście, pistolety bardzo często wypalają znienacka, a czasem nawet pozbawiają życia osobę, która je trzyma; żeby jednak tak się stało, najpierw trzeba przyłożyć sobie zimną lufę do głowy, najlepiej z tyłu, i pociągnąć za ten cholerny spust. Zdarzało mi się nawet włożyć parę poskładanych ręczników pod poduszkę i położyć się z mocnym postanowieniem, że naprawdę to zrobię. Z głowy wycieka bardzo dużo krwi, nawet przy małej dziurce. Leżałem i wpatrywałem się w pożegnalny list, napisany na moim najlepszym papierze – prosto z Paryża – i umieszczony starannie na kominku, niezaadresowany do kogoś szczególnego. Do nikogo szczególnego, z kim pozostawałem w dość bliskich stosunkach pod koniec lata 1941. Zdarzało się, że po dłuższej chwili zasypiałem. Ale sny, które miałem, były nieodpowiednie dla osób poniżej dwudziestego pierwszego roku życia. Zapewne były nieodpowiednie dla Conrada Veidta czy Maksa Schrecka. Raz obudziłem się z tak strasznego, mrożącego krew w żyłach snu, że naprawdę wystrzeliłem z pistoletu, siedząc sztywno na łóżku. Zegar w mojej sypialni – wiedeński zegar ścienny mojej matki z drewna orzechowego – nigdy już nie był taki sam. W inne noce leżałem po prostu i czekałem, aż szare światło na brzegu zakurzonych zasłon rozjaśni się i nadejdzie kolejny dzień ze swoją bezmierną pustką. Odwaga już nie pomagała. Ani bycie dzielnym. Niekończące się przesłuchanie mojego nieszczęsnego ja nie wywoływało skruchy, tylko jeszcze większą odrazę do siebie samego. Wszyscy, którzy patrzyli z zewnątrz, widzieli tego samego człowieka, co zawsze, Berniego Günthera, komisarza kryminalnej z Alex, ale tak naprawdę byłem zaledwie mglistym jego wspomnieniem. Oszustem. Kłębkiem nerwów, zgrzytającym zębami, z gulą w przełyku i okropną, głuchą, pustą jaskinią w żołądku. Jednak po powrocie ze wschodu nie tylko ja czułem się inny – Berlin także się zmienił. Choć byliśmy oddaleni od frontu o blisko dwa tysiące kilometrów, wojnę zdecydowanie czuć było w powietrzu. Nie miało to większego związku z brytyjskimi Królewskimi Siłami Lotniczymi, którym wbrew zapewnieniom Grubego Hermanna, że żadna angielska bomba nie spadnie nigdy na stolicę Niemiec, udawało się składać niezbyt regularne, niemniej brzemienne w skutki wizyty na nocnym niebie Berlina. Ale w lecie 1941 roku angole nie odwiedzali nas już prawie wcale. Nie, teraz to Rosja wpływała na każdy, nawet najdrobniejszy aspekt naszego życia, począwszy od tego, co było w sklepach, poprzez to, jak spędzaliśmy wolne chwile – przez pewien czas tańce były zakazane – a kończąc na tym, jak poruszaliśmy się po mieście. „Żydzi są naszym przekleństwem”, głosiły gazety, jednak jesienią 1941 nikt tak naprawdę nie wierzył w slogan von Treitschkego, zwłaszcza że teraz mogliśmy go porównać ze znacznie bardziej oczywistą klęską, którą w dodatku sami na siebie sprowadziliśmy, czyli Rosją. Kampania na wschodzie straciła już impet, a z powodu Rosji i nadrzędnych potrzeb naszej armii Berlin sprawiał wrażenie stolicy republiki bananowej, w której zabrakło nie tylko bananów, ale też wszelkich rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Piwa było bardzo mało, a nierzadko wręcz wcale. Początkowo gospody i bary zamknięte były jeden dzień w tygodniu, potem dwa, niekiedy zamykały się na dobre i po jakimś czasie w całym mieście zostały tylko cztery miejsca, w których można było regularnie dostać kufel piwa. Choć trudno powiedzieć, żeby to, co w końcu udawało się wytropić, smakowało jak piwo. Brązowa, kwaśnosłonawa woda, którą rozgoryczeni sączyliśmy powoli ze swoich kufli, najbardziej przypominała mi wypełnione płynem leje po bombach i nieruchome sadzawki na Ziemi Niczyjej, w których czasem byliśmy zmuszeni się kryć. To było dla berlińczyka prawdziwe nieszczęście. Nie sposób było zdobyć napojów alkoholowych, a wszystko to razem oznaczało, że upicie się i ucieczka od samego siebie stała się praktycznie niemożliwa, wskutek czego późną nocą często można było mnie zastać na czyszczeniu pistoletu. Wielkość racji mięsa była źródłem nie mniejszego rozczarowania w społeczeństwie, dla którego kiełbasa pod wszelkimi postaciami stanowiła sposób na życie. Każdy z nas był rzekomo uprawniony do pięciuset gramów tygodniowo, ale nawet kiedy mięso się pojawiało, równie dobrze mogło się zdarzyć, że dostaniemy marne pięćdziesiąt gramów za talon na sto. Po kiepskich zbiorach ziemniaki zniknęły zupełnie. Tak samo konie, które ciągnęły wózki mleczarzy, choć to akurat nie miało większego znaczenia, bo w bańkach i tak nie było mleka. Do dyspozycji mieliśmy tylko mleko i jaja w proszku; jedno i drugie smakowało jak pył murarski, strząsany z naszych sufitów przez bomby RAF-u. Chleb miał smak trocin, a niejeden berlińczyk gotów był przysiąc, że z nich właśnie się składa. Talony na odzież starczały na nowe szaty cesarza i nic ponadto. Nie dało się kupić nowych butów, a przy tym nie sposób było znaleźć szewca, który mógłby naprawić stare. Szewcy, podobnie jak inni rzemieślnicy, byli w wojsku. Ersatze za to były wszędzie. Sznurki pękały, kiedy próbowało się je mocniej zawiązać. Nowe guziki łamały się w palcach podczas prób przyszycia do ubrania. Pasta do zębów składała się z kredy i wody o miętowym posmaku, a w kolejce po mydło można było uświadczyć więcej piany, niż w kruszących się jego kawałkach wielkości herbatników, które wydzielano nam, byśmy mogli dbać o higienę. Przez cały miesiąc. Nawet ci z nas, którzy nie należeli do partii, zaczynali wydzielać lekki zapaszek. Wszyscy rzemieślnicy trafili do wojska, nie było więc komu troszczyć się o tramwaje i autobusy, wskutek czego całe trasy – na przykład Jedynka, która biegła ulicą Unter den Linden – wypadały z użytku, w dodatku połowa berlińskich pociągów została po prostu zabrana i skierowana do służby w zaopatrzeniu kampanii rosyjskiej w całe to mięso, ziemniaki, piwo, mydło i pastę do zębów, których nie dało się dostać na miejscu. Zresztą w zaniedbanie popadały nie tylko maszyny. Gdziekolwiek spojrzeć, ze ścian i stolarki łuszczyła się farba. Gałki od drzwi zostawały wchodzącemu w ręce. Ogrzewanie i kanalizacja odmawiały posłuszeństwa. Rusztowania wokół uszkodzonych przez bomby budynków zostawały na stałe, bo nie było dekarzy, którzy mogliby naprawić zniszczenia. Pociski oczywiście działały doskonale, jak zawsze. Niemiecki sprzęt bojowy zawsze był dobry; mogłem zaświadczyć o niezmiennej jakości amunicji i broni, z której ją wystrzeliwano. Jednak wszystko inne było drugiej kategorii, podrabiane, zamknięte, niedostępne lub deficytowe. A cierpliwość, podobnie jak racje żywnościowe, była szczególnie deficytowym towarem. Rozjuszony czarny niedźwiedź, zdobiący herb naszego dumnego miasta, zaczął przypominać typowego berlińczyka, który warczy na współpasażera, ryczy na obojętnego rzeźnika, dającego mu ledwie połowę boczku, do jakiego teoretycznie uprawnia go kartka, albo grozi sąsiadowi z kamienicy partyjną szychą, która tu przyjdzie i załatwi go na cacy. Bodaj największa popędliwość cechowała osoby stojące w coraz dłuższych kolejkach po tytoń. Przydział wynosił trzy papierosy na dzień, ale kiedy człowiek zdobył się na taką rozrzutność, by rzeczywiście wypalić jednego z nich, łatwiej mu było zrozumieć, dlaczego sam Hitler nie pali: tytoń miał smak przypalonej grzanki. Niektórzy palili czasem herbatę – wtedy, kiedy udało się ją dostać – ale jak się to już zdarzyło,
z dwojga złego naprawdę lepiej było zalać ją wrzątkiem i wypić. W kwaterze głównej policji na Alexanderplatz – tak się złożyło, że okolica ta była jednocześnie centrum berlińskiego czarnego rynku, który mimo bardzo surowych kar, nakładanych na tych, co dali się złapać, stanowił chyba to jedyne w mieście, co działało przyzwoicie, a nawet można by rzec, prosperowało – brak benzyny dawał się nam we znaki prawie równie mocno, jak niedostatek tytoniu i alkoholu. Na miejsca zbrodni jeździliśmy pociągami i autobusami, a kiedy te nie funkcjonowały, chodziliśmy piechotą, nierzadko podczas zaciemnienia, co stanowiło pewne ryzyko. Trudno jednak powiedzieć, żeby któryś z moich kolegów z Kripo był zainteresowany oglądaniem miejsc zbrodni czy rozwiązywaniem czegokolwiek poza uporczywym problemem z tym, gdzie znaleźć nowe źródło kiełbasy, piwa i papierosów. Czasem żartowaliśmy, że przestępczość maleje: nikt nie kradł pieniędzy z tego prostego powodu, że w sklepach nie było nic, na co można by je wydać. Podobnie jak większość żartów krążących po Berlinie na jesieni 1941, ten był zabawniejszy przez to, że prawdziwy. Oczywiście nadal zdarzało się mnóstwo kradzieży: talony, pranie, benzyna, meble – złodzieje używali ich do palenia w piecach – zasłony (szyto z nich ubrania), króliki i świnki morskie, które ludzie trzymali na balkonach na mięso; trudno przywołać jakąkolwiek rzecz, której berlińczycy by nie kradli. A wraz z zaciemnieniem pojawiły się także prawdziwe, brutalne przestępstwa, jeżeli ktoś takich szukał. Zaciemnienie było gratką dla gwałcicieli. Przez jakiś czas pracowałem znów w wydziale zabójstw. Berlińczycy nadal zabijali się nawzajem, chociaż nie było momentu, żebym nie myślał, jak absurdalnym jest wierzyć wciąż, że ma to jakiekolwiek znaczenie, teraz, kiedy wiedziałem, co się dzieje na wschodzie. Nie było dnia, żeby nie wracał do mnie widok starych Żydów i Żydówek pędzonych do dołów, gdzie rozprawiały się z nimi plutony egzekucyjne złożone z rozbawionych i pijanych esesmanów. Zachowywałem jednak pozory bycia przykładnym policjantem, choć często miałem uczucie, jakbym próbował ugasić pożar w popielniczce, gdy kawałek dalej płonie całe miasto. To właśnie podczas prowadzenia dochodzeń w sprawie kilku zabójstw, które wydarzyły się na początku września 1941 roku, odkryłem parę nowych motywów zbrodni, nieomawianych do tej pory w podręcznikach kryminalistyki. Motywów, które narodziły się z nowych realiów życia w Berlinie. Małorolny chłop z Weissensee, który, pijąc podły bimber własnej produkcji, doprowadził się do takiego stanu, że siekierą zarąbał listonoszkę. Rzeźnik w Wilmersdorfie, zadźgany swoim własnym nożem przez członka miejscowej obrony przeciwlotniczej podczas kłótni o niedoważoną rację boczku. Młoda pielęgniarka ze szpitala im. Rudolfa Virchowa, która otruła sześćdziesięciopięcioletnią starą pannę z Plotzensee, by móc korzystać z jej lepiej wyposażonego pokoju. Sierżant SS na przepustce z Rygi, dla którego masowe mordy dokonywane na Łotwie stały się chlebem powszednim, zastrzelił więc swoich rodziców; po prostu nie widział powodu, żeby tego nie zrobić. Niemniej jednak żołnierze wracający z frontu wschodniego w nastroju do zabijania przeważnie zabijali się sami. Być może i ja bym to zrobił, gdyby nie pewność, że nikt by za mną nie tęsknił oraz twarda wiedza o tym, że jest wielu innych – głównie Żydów – którzy się nie poddają, choć dostali od życia o tyle mniej niż ja. Tak. Późnym latem 1941 to właśnie Żydzi i to, co się z nimi działo, pomogło przekonać mnie, bym się nie zabijał. Naturalnie berlińskie morderstwa w dawnym stylu – dzięki którym ludzie kupowali gazety – popełniano nadal. Mężowie wciąż mordowali żony, zupełnie jak kiedyś. A od czasu do czasu żony mordowały mężów. Z mojego punktu widzenia ci, których to spotykało – zbiry zbyt hojnie częstujące żony pięściami i krytyką – w większości sami się o to prosili. Ja nigdy nie uderzyłem kobiety, o ile wcześniej tego nie omówiliśmy. Prostytutkom podrzynano gardła albo bito je na śmierć, jak dawniej. Zresztą nie tylko prostytutkom. Latem, jeszcze przed moim powrotem ze wschodu, przestępca seksualny Paul Ogorzow przyznał się do gwałtów i morderstw na ośmiu kobietach, i prób zamordowania co najmniej ośmiu kolejnych. Prasa brukowa ochrzciła go mianem Mordercy z S-Bahnu, ponieważ większość jego ataków miała miejsce w pociągach lub w pobliżu stacji kolejki miejskiej. Dlatego też pomyślałem właśnie o Paulu Ogorzowie, kiedy nocą w drugiej połowie września 1941 zostałem wezwany, by obejrzeć ciało, które znaleziono nieopodal torów między stacjami przy moście Jannowitza a Schlesischer. Z powodu zaciemnienia nikt nie był całkiem pewien, czy to denat, czy denatka, co łatwiej zrozumieć, kiedy weźmie się pod uwagę, że ciało trafiło pod pociąg i zostało pozbawione głowy. Nagła śmierć rzadko bywa schludna. Gdyby była, nikt nie potrzebowałby policjantów. Ten przypadek był jednak chyba najmniej estetyczny ze wszystkich, jakie widziałem od czasów I wojny światowej, kiedy to mina czy pocisk z haubicy potrafiły w mgnieniu oka przemienić człowieka w kupkę zakrwawionych szmat i zgruchotanych kości. Może zresztą dlatego byłem w stanie przyglądać się temu ciału bez emocji. Taką mam nadzieję. Druga możliwość – że moje ostatnie doświadczenia w getcie w Mińsku uczyniły mnie niewrażliwym na widok ludzkiego cierpienia – była zbyt okropna, by się nad nią zastanawiać. Poza mną w śledztwie uczestniczyli sierżant Wilhelm Wurth, policjant odnoszący głośne sukcesy sportowe, oraz Gottfried Lehnhoff, inspektor, którego ściągnięto do Alex z emerytury. Wurth był szermierzem, a ubiegłej zimy wziął udział w zorganizowanych przez Heydricha dla Policji Niemieckiej zawodach narciarskich i zdobył medal. Służyłby w wojsku, gdyby nie to, że miał o parę lat za dużo. Prowadząc dochodzenie, warto było mieć kogoś takiego u boku na wypadek, gdyby ofiara wjechała na nartach na ostrze szpady. Wurth był chudym, cichym mężczyzną z uszami niczym dwa sznury od dzwonków i wąsem jak u morsa. Twarz ta doskonale pasowała do oficera berlińskiej policji, niemniej sierżant nie był aż tak głupi, na jakiego wyglądał. Nosił zwykły szary dwurzędowy garnitur, w ręku dzierżył grubą laskę i gryzł ustnik fajki z drewna wiśniowego, niemal zawsze pustej; jakimś cudem od Wurtha czuć było jednak tytoniem. Szyja i głowa Lehnhoffa przypominały gruszkę, ale inspektor bynajmniej nie był zielony. Podobnie jak wielu innych gliniarzy pobierał już emeryturę, ponieważ jednak tylu młodych oficerów służyło teraz w batalionach policyjnych na froncie wschodnim, wrócił do pracy i znalazł sobie zaciszny kącik w Alex. Znaczek partyjny, wpięty w klapę jego taniej marynarki, ułatwiał mu wypełnianie policyjnych obowiązków z możliwie najmniejszym zaangażowaniem. Skierowaliśmy się na południe Dirken Strasse, doszliśmy do mostu Jannowitza, po czym ruszyliśmy wzdłuż linii S-Bahnu, mając pod sobą rzekę. Noc była księżycowa i latarki właściwie nie były nam potrzebne, dawały jednak poczucie bezpieczeństwa, kiedy tory skręcały gwałtownie nad gazownią na Holtmarkt Strasse i starą fabryką żarówek Juliusa Pintscha. Nie było tam barierki i nietrudno byłoby po ciemku zlecieć na dół. Kiedy przechodziliśmy nad gazownią, natrafiliśmy na grupę mundurowych policjantów i pracowników kolei. Kawałek dalej majaczyła sylwetka pociągu stojącego na dworcu Schlesischer. – Komisarz Günther z Alex – powiedziałem. Wyglądało na to, że nie ma potrzeby machać im przed nosem moją blachą. – A to inspektor Lehnhoff i sierżant Wurth. Kto nas wezwał? – Ja, panie komisarzu. – Jeden z policjantów zbliżył się i zasalutował. – Sierżant Stumm. – Nie jesteście żadnym krewnym, mam nadzieję – odezwał się Lehnhoff. Niejaki Johannes Stumm został zmuszony przez Grubego Hermanna do wystąpienia z policji, ponieważ nie należał do partii. – Nie, panie inspektorze – odparł sierżant Stumm, uśmiechając się z rezerwą. – Proszę mi powiedzieć, sierżancie – zwróciłem się do niego – dlaczego uznaliście, że to morderstwo, a nie samobójstwo czy wypadek? – Cóż, skok pod pociąg to faktycznie w tej chwili najpopularniejszy sposób na odebranie sobie życia – odpowiedział sierżant Stumm. – Zwłaszcza wśród kobiet. Gdybym ja chciał ze sobą skończyć, użyłbym broni palnej. Ale kobiety nie radzą sobie z pistoletami tak dobrze jak mężczyźni. A co do tego człowieka, to wszystkie kieszenie miał wywrócone na lewą stronę, panie komisarzu. Kiedy ktoś planuje się zabić, to raczej nie robi czegoś takiego. Zresztą pociąg też zazwyczaj nie zadaje sobie tyle trudu. Czyli pomysł z wypadkiem też odpada. – Może ktoś inny znalazł go przed wami – zasugerowałem. – I wyczyścił kieszenie. – Może jakiś gliniarz – podsunął Wurth.
Sierżant Stumm rozsądnie zignorował tę sugestię. – To mało prawdopodobne, panie komisarzu. Jestem w zasadzie pewny, że pojawiłem się na miejscu jako pierwszy. Maszynista zauważył kogoś na torach, kiedy pociąg zaczął przyspieszać za Jannowitz. Złapał za hamulec, ale kiedy maszyna stanęła, było już za późno. – W porządku. Przyjrzyjmy mu się. – Nie jest to piękny widok, panie komisarzu. Nawet po ciemku. – Widywałem gorsze rzeczy, możecie mi wierzyć. – Wierzę na słowo. Stumm poprowadził nas wzdłuż torów, po czym zatrzymał się, włączył latarkę i oświetlić oderwaną dłoń leżącą na ziemi. Przyglądałem się jej przez chwilę. Następnie ruszyliśmy dalej, do miejsca, w którym inny policjant czekał obok kupki podartych ubrań, przemieszanych bezładnie z krwawymi szczątkami tego, co jeszcze niedawno było człowiekiem. Przez moment miałem wrażenie, jakbym patrzył na samego siebie. – Poświećcie tutaj, obejrzymy go sobie. Ciało wyglądało, jakby je przeżuł i wypluł jakiś prehistoryczny potwór. Zdeformowane nogi ledwie trzymały się nieprawdopodobnie płaskiej miednicy. Mężczyzna miał na sobie niebieski kombinezon roboczy z kieszeniami, które rzeczywiście wywrócono na lewą stronę, tak jak to opisał sierżant; podobnie kieszenie w zatłuszczonej szmacie, w jaką zmieniła się jego flanelowa kurtka. Tam, gdzie znajdowała się kiedyś głowa, pozostał tylko poszarpany harpun z zakrwawionych kości i ścięgien. Czuć było intensywny smród ekskrementów z kiszek, które zgniótł i opróżnił potężny nacisk kół lokomotywy. – Trudno mi sobie wyobrazić, żeby widział pan coś, co wyglądało gorzej niż ten nieszczęśnik – odezwał się Stumm. – Mnie również – dodał Wurth, odwracając się z obrzydzeniem. – Myślę, że wszyscy będziemy jeszcze mieli okazję zobaczyć niejedno, zanim skończy się wojna – powiedziałem. – Czy ktoś próbował znaleźć głowę? – Kazałem chłopcom przeszukać okolicę – odparł sierżant. – Jeden jest na torach, drugi tam na dole, na wypadek, gdyby głowa poleciała do gazowni czy na teren fabryki. – Myślę, że macie rację – stwierdziłem. – Faktycznie wygląda to na morderstwo. Poza wywróconymi kieszeniami jest jeszcze tamta ręka. – Ręka? – To był Lehnhoff. – Co z nią? Poprowadziłem ich z powrotem wzdłuż torów, żeby jeszcze raz przyjrzeć się oderwanej dłoni. Podniosłem ją i zacząłem obracać, jakby to był historyczny artefakt, czy może jakaś pamiątka należąca niegdyś do proroka Daniela. – Te rany na palcach wyglądają mi na ślady walki – powiedziałem. – Tak jakby złapał za nóż, którym ktoś próbował go zadźgać. – Jak można coś takiego stwierdzić już po tym, jak faceta przejechał pociąg? – zdziwił się Lehnhoff. – Nacięcia są za wąskie jak na skutek kolizji pociągiem. I popatrz, gdzie się znajdują. Po wewnętrznej stronie palców i na dłoni między kciukiem a palcem wskazującym. Podręcznikowy przykład obrażeń powstałych podczas obrony własnej, Gottfriedzie. – W porządku – przyznał Lehnhoff z niechęcią. – W końcu to ty jesteś specjalistą od morderstw. – Być może. Chociaż ostatnio mam dużą konkurencję. Na wschodzie jest masa gliniarzy, i to młodych, którzy wiedzą na ten temat znacznie więcej niż ja. – Trudno mi się wypowiedzieć – mruknął Lehnhoff. – Uwierz na słowo. Mamy tam nowe pokolenie policjantów specjalistów. – Pozwoliłem tej uwadze wybrzmieć, po czym dodałem ostrożnie: – Czasem ta świadomość przynosi mi prawdziwą ulgę. Myśl, że jest tam tylu dobrych ludzi, którzy w razie czego będą w stanie zająć moje miejsce. Prawda, Stumm? – Tak jest, panie komendancie – odparł umundurowany sierżant, lecz w jego głosie dosłyszałem nutkę powątpiewania. – Przejdźcie się z nami – zwróciłem się do niego z nagłą sympatią. W kraju, w którym ton nadawały złość i uraza, a Hitler i Goebbels bezustannie rzucali na kogoś gromy, niewzruszony spokój sierżanta wydawał się bardzo krzepiący. – Wróćmy na most. Jeszcze jedna para oczu może się nam przydać. – Tak jest, panie komendancie. – Czego teraz szukamy? – spytał Lehnhoff znużonym głosem, wzdychając, jakby doprawdy nie widział sensu w ciągnięciu dalej tego śledztwa. – Słonia. – Co? – Czegoś. Dowodów. Z pewnością zorientujesz się, kiedy je zobaczysz. Cofając się po torach, znaleźliśmy plamy krwi na podkładzie kolejowym i kolejne na skraju peronu, przed rozbrzmiewającą echem szklarnią, jaką był dworzec przy moście Jannowitza. Z pokładu barki, która, posapując cicho, przepływała pod jednym z ceglanych przęseł mostu, dobiegł czyjś głos nakazujący nam zgasić światła. Lehnhoff potraktował to jako okazję, by pokazać, kto tu rządzi. Wyglądało to niemal jakby czekał, żeby móc się na kimś wyżyć, mniejsza o to, na kim. – Jesteśmy z policji! – wrzasnął w dół, w stronę barki. Miałem przed sobą kolejnego rozzłoszczonego Niemca. – I prowadzimy tutaj dochodzenie w sprawie morderstwa. Więc pilnujcie własnego nosa albo wejdę na pokład i was przeszukam, jak mi się zachce. – Jak angielskie bombowce zobaczą wasze światła, to się wam odechce – odrzekł całkiem rozsądnie głos. Wurth zmarszczył nos w grymasie niedowierzania. – Nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. A panu, komendancie? RAF od dłuższego czasu nie zapuszcza się tak daleko na wschód. – Pewnie też nie mogą dostać benzyny. Skierowałem światło latarki na ziemię, podążając za śladem krwi do miejsca, w którym się zaczynał. – Sądząc po ilości krwi na ziemi, to tutaj otrzymał cios. Potem przeszedł kawałek po peronie, zataczając się, aż upadł na tory. Podniósł się. Uszedł jeszcze trochę, po czym przejechał go pociąg do Friedrichshagen. – To był ostatni – powiedział sierżant Stumm. – Ten o pierwszej w nocy. – Całe szczęście, że na niego zdążył – odezwał się Lehnhoff. Nie zwracając na niego uwagi, spojrzałem na zegarek. Była trzecia nad ranem. – Czyli znamy przybliżony czas zgonu. Przeszedłem kawałek torami wzdłuż peronu i po chwili znalazłem zielonkawoszarą książeczkę wielkości paszportu. Legitymacja pracownicza, niemal taka jak moja, z tym że to była wersja dla cudzoziemców. W środku znajdowały się wszystkie informacje o denacie, których potrzebowałem: nazwisko, narodowość, adres, zdjęcie i miejsce zatrudnienia. – Książeczka zatrudnienia dla imigrantów? – spytał Lehnhoff, zerkając mi przez ramię, gdy przy świetle latarki studiowałem dane ofiary. Skinąłem głową. Zmarły nazywał się Geert Vranken, miał trzydzieści dziewięć lat, urodził się w Dordrechcie w Holandii i pracował na kolei jako ochotnik; mieszkał w hostelu w Wuhlheide. Fotografia przedstawiała mężczyznę o podejrzliwym wyrazie twarzy, w niedogolonym podbródku widniał dołek. Brwi miał krótkie, włosy przerzedzone z jednej strony. Wyglądało na to, że ma na sobie tę samą flanelową kurtkę, w której go znaleźliśmy, i zapiętą pod szyję koszulę bez kołnierzyka. Zanim zdążyliśmy doczytać do końca suche fakty z niedługiego życia Geerta Vrankena, na dworcowych schodach pojawił się kolejny policjant. Niósł coś, co w ciemności przypominało niedużą okrągłą torbę.
– Znalazłem głowę, panie sierżancie – zameldował. – Leżała na dachu fabryki Pintscha. – Trzymał ją za ucho, co wobec skromnej ilości włosów wydawało się całkiem sensownym sposobem noszenia pozbawionej ciała głowy. – Nie chciałem jej tam zostawiać. – Dobrze zrobiliście, że przynieśliście ją tutaj – powiedział sierżant Stumm. Chwycił za drugie ucho i ostrożnie położył głowę nieboszczyka na peronie kolejowym tak, że patrzyła prosto na nas. – Nie co dzień widuje się coś takiego – odezwał się Wurth i odwrócił wzrok. – Powinieneś wybrać się do Plötzensee – rzuciłem. – Słyszałem, że młyny sprawiedliwości mielą tam ostatnio wyjątkowo sprawnie. – To on – powiedział Lehnhoff. – Ten facet z książeczki zatrudnienia. Nie sądzisz? – Zgadzam się – przyznałem. – I przypuszczam, że ktoś próbował go okraść. Bo inaczej po co miałby opróżniać mu kieszenie? – Czyli obstajesz przy założeniu, że to morderstwo, a nie wypadek? – zapytał Lehnhoff. – Tak. Obstaję. Sierżant Stumm głośno cmoknął i potarł ręką zarośnięty podbródek, co zabrzmiało niemal równie hałaśliwie. – Miał gość pecha. Ale i morderca też. – Co macie na myśli? – zapytałem. – Cóż, skoro ten tutaj był imigrantem, to trudno sobie wyobrazić, żeby miał w kieszeniach coś poza paprochami. To paskudne rozczarowanie, zabić człowieka dla zysku, a potem się przekonać, że nie ma on przy sobie nic, co warto ukraść. Mam na myśli, że ci nieboracy raczej nie zarabiają kokosów, nie? –W każdym razie mają co robić! – wzburzył się Lehnhoff. – Lepsza praca w Niemczech niż brak pracy w Holandii. – A czyja to wina? – spytał Stumm. – Chyba nie podoba mi się to, co insynuujecie, sierżancie – burknął Lehnhoff. – Daj spokój, Lehnhoff – powiedziałem. – Nie pora i nie miejsce na spory polityczne. Zabito człowieka. Lehnhoff chrząknął i stuknął w leżącą na ziemi głowę czubkiem buta. Miałem ochotę kopnąć go tak, żeby zleciał z peronu. – Nawet jeśli ktoś go rzeczywiście zabił, jak twierdzisz, komisarzu, to zrobił to jakiś inny imigrant. Oni w tych swoich hostelach żrą się ze sobą jak psy. – Nie oceniaj ich tak surowo – odparłem. – Psy wiedzą, ile znaczy porządny posiłek. Zresztą ja sam, mając do wyboru pięćdziesiąt gramów psa i sto gramów niczego, bez wahania zjadłbym psa. – Ja nie – odparł Lehnhoff. – W ostateczności świnkę morską. Ale psa? Mowy nie ma! – Można tak mówić, panie inspektorze – wtrącił sierżant Stumm – ale spróbować rozróżnić jedno od drugiego to już zupełnie inna historia. Może panowie o tym nie słyszeli, ale gliniarze przy dworcu Zoo muszą wystawiać nocne patrole przy ogrodzie zoologicznym. Wszystko przez kłusowników, co się tam włamują i kradną zwierzęta. Podobno dopiero co podprowadzili tapira. – Co to jest tapir? – zapytał Wurth. – Trochę przypomina świnię – odpowiedziałem. – Podejrzewam, że jakiś pozbawiony skrupułów rzeźnik sprzedaje go właśnie jako wieprzowinę. – Szczęść mu Boże – rzucił sierżant Stumm. – Chyba nie mówicie serio?! – zawołał Lehnhoff. – Nawet najbardziej wzruszające przemówienie Mahatmy Propagandiego nie napełni człowiekowi żołądka – odparłem. – Amen – dodał sierżant Stumm. – Więc nawet wiedząc, co to jest, udawałbyś, że o niczym nie wiesz? – Tego nie powiedziałem – odparłem, odzyskując czujność. Mogłem być potencjalnym samobójcą, ale nie idiotą; doniesienie Gestapo na faceta, który nosi angielskie buty, byłoby jak najbardziej w stylu Lehnhoffa. A ja z pewnością nie miałem ochoty na spędzenie tygodnia w celi. – Ale jesteśmy w Berlinie, Gottfriedzie. Udawanie, że o niczym nie wiemy, to nasza specjalność. Wskazałem na głowę leżącą u naszych stóp. – Zobaczysz, że mam rację.
2 W wielu sprawach zdarza mi się nie mieć racji. Kiedy jednak chodzi o nazistów, rzadko się mylę. Geert Vranken pracował jako ochotnik. Do Berlina przyjechał w poszukiwaniu pracy lepszej od tej, jaką mógł dostać w Holandii. Koleje berlińskie, które cierpiały obecnie na brak pracowników obsługi technicznej, z radością powitały doświadczonego inżyniera kolejowego. Berlińska policja ze znacznie mniejszym entuzjazmem podeszła do śledztwa w sprawie jego zamordowania. Prawdę mówiąc, w ogóle nie chciała się tym zajmować. Nie było jednak wątpliwości, że Holendra zamordowano. Jego ciało zostało ostatecznie poddane pobieżnym oględzinom przez emerytowanego lekarza, sprowadzonego przez policję, aby zajął się dla nich medycyną sądową. Okazało się, że na tym, co zostało z tułowia Vrankena, znajduje się sześć ran kłutych. Komendant Friedrich-Wilhelm Lüdtke, który dowodził obecnie berlińską Policją Kryminalną, nie był złym śledczym. To właśnie on kierował dochodzeniem, które doprowadziło do ujęcia i stracenia Paula Ogorzowa. Jednak zgodnie z tym, co sam powiedział mi w swoim gabinecie na najwyższym piętrze Alex, na Wilhelmstrasse szykowano nowe rozporządzenie. Przełożony Lüdtkego, minister spraw wewnętrznych Wilhelm Frick, wydał rozkaz, by dać pierwszeństwo jego egzekwowaniu przed wszelkimi innymi sprawami kryminalnymi. Lüdtke, z wykształcenia doktor praw, z zakłopotaniem wyjawił mi, do czego sprowadza się to ważne nowe rozporządzenie. – Poczynając od dziewiętnastego września – powiedział – wszyscy Żydzi w Niemczech i na terenie Protektoratu Czech i Moraw będą zobowiązani do noszenia na odzieży wierzchniej żółtej gwiazdy z napisem „Żyd”. – Jak w średniowieczu? – Zgadza się, jak w średniowieczu. – No tak, dzięki temu będzie ich łatwiej wypatrzyć. Do niedawna było mi dosyć trudno rozpoznać, kto jest Żydem, a kto nie. Ostatnio rzeczywiście wyglądają na głodniejszych i chudszych niż my wszyscy. Ale to by było właściwie tyle. Mówiąc szczerze, nie widziałem jeszcze ani jednego, który przypominałby choć trochę te idiotyczne karykatury w „Stürmerze”. – Pokiwałem głową z udawanym entuzjazmem. – Tak, to z pewnością sprawi, że przestaną wyglądać tak, jak cała reszta. Lüdtke z zakłopotaną miną poprawił wykrochmalone mankiety i kołnierzyk. Był dużym mężczyzną z gęstymi ciemnymi włosami zaczesanymi starannie do tyłu i szerokim, opalonym czołem. Miał na sobie granatowy garnitur i ciemny krawat z węzłem tak małym, jak znaczek partii w jego klapie. Może to dlatego miał takie ściśnięte gardło, kiedy przychodziło mu powiedzieć prawdę. Na rogu jego podwójnego biurka leżał granatowy melonik, który wyglądał, jakby coś się pod nim kryło. Może drugie śniadanie Lüdtkego. Albo jego sumienie. Zacząłem się zastanawiać, jak wyglądałby ten melonik z żółtą gwiazdą na czubku. Jak hełm Keystone Kops, uznałem. W każdym razie coś absurdalnego. – Wcale nie podoba mi się to bardziej niż tobie – odezwał się Lüdtke, drapiąc się nerwowo po rękach. Widać było, że dałby wszystko za papierosa. Tak samo jak ja. Bez papierosów Alex sprawiało wrażenie mniej więcej takie, jak popielniczka w poczekalni dla niepalących. – Myślę, że podobałoby mi się znacznie mniej, gdybym był Żydem – powiedziałem. – Tak, ale wiesz, co jest w tym najgorsze? – Otworzył pudełko zapałek i przygryzł jedną z nich. – W tej chwili wszędzie brakuje materiału. – Żółtego materiału. Lüdtke skinął głową. – Mogłem sam na to wpaść. Poczęstujesz mnie jedną? – Na zdrowie. – Rzucił zapałki przez biurko i patrzył, jak wyławiam jedną z nich i wsuwam w kącik ust. – Podobno dobrze robią na gardło. – Niepokoisz się o swoje zdrowie, Wilhelmie? – Tak samo jak wszyscy. Dlatego właśnie robimy, co nam każą. Żeby nie rozłożyła nas jakaś paskudna odmiana Gestapo. – Na przykład pilnujemy, żeby Żydzi nosili żółte gwiazdy? – Zgadza się. – Naturalnie, naturalnie. Jednak, chociaż dostrzegam bezdyskusyjną wagę tego rozporządzenia, pozostaje jeszcze kwestia martwego Holendra. Na wypadek gdybyś zapomniał: facet dostał sześć ciosów nożem. Lüdtke wzruszył ramionami. – Gdyby był Niemcem, wyglądałoby to inaczej, Bernie. Ale śledztwo w sprawie Ogorzowa mocno nadwyrężyło nasz budżet. Właściwie to go znacznie przekroczyliśmy. Nie masz pojęcia, ile nas kosztowało złapanie tego drania. Tajni agenci, przesłuchania połowy pracowników miejskich kolei, zwiększona liczba policjantów na dworcach… Pieniądze za nadgodziny były gigantyczne. To był naprawdę trudny czas dla Kripo. Nie wspominając o naciskach, jakie wywierało na nas Ministerstwo Propagandy. Trudno jest kogoś złapać, kiedy gazetom nie wolno wspomnieć ani słowem o sprawie. – Geert Vranken był pracownikiem kolei – powiedziałem. – A ty uważasz, że ministerstwo się ucieszy, słysząc o kolejnym mordercy na S-Bahn? – Ten jest inny. Z tego, co widziałem, denata nikt nie zgwałcił. I wyłączając pociąg, który go przejechał, nikt nie próbował go również okaleczyć. – Ale morderstwo to morderstwo, a ja niestety wiem dokładnie, co od nich usłyszę. Że wokół jest dosyć złych wiadomości. Na wypadek, gdybyś nie zauważył, Bernie, to morale naszego miasta już w tej chwili sięga dna. A zresztą potrzebujemy tych imigrantów. To właśnie usłyszę. Ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli, jest to, żeby Niemcy zaczęli myśleć, że z naszymi robotnikami z zagranicy jest coś nie tak. Już podczas sprawy Ogorzowa pojawiły się takie głosy. Cały Berlin był przekonany, że żaden Niemiec nie mógłby zamordować tych wszystkich kobiet. Wielu imigrantów zostało pobitych przez rozsierdzonych berlińczyków, przekonanych, że musiał to zrobić któryś z nich. Chciałbyś, żeby się to powtórzyło? Chryste, naprawdę wystarczy nam już problemów z koleją i metrem. Dziś jechałem do pracy prawie godzinę. – Zastanawiam się, po co w ogóle zawracamy sobie głowę chodzeniem do pracy, skoro to Ministerstwo Propagandy decyduje, w których sprawach możemy prowadzić śledztwo, a w których nie. Naprawdę mamy szukać ludzi, którzy wyglądają na Żydów, i sprawdzać, czy mają na sobie takie wyszywanki, jak trzeba? To niedorzeczne. – Obawiam się, że tak to wygląda. Może jeśli zdarzy się więcej tego typu morderstw, będziemy mogli przeznaczyć na dochodzenie pewne środki, ale w tej chwili wolałbym, żebyś zostawił tego Holendra w spokoju. – W porządku, Wilhelmie, skoro tak sobie życzysz. – Zacisnąłem zęby na zapałce. – Ale zaczynam rozumieć, skąd się wziął ten twój zwyczaj gryzienia dwudziestu zapałek dziennie. Chyba łatwiej powstrzymać się od krzyku, kiedy żuje się coś takiego. Wstając z krzesła, spojrzałem na portret na ścianie. Führer patrzył na mnie triumfującym wzrokiem, ale dla odmiany nic nie mówił. Jeżeli był na świecie ktoś, kto potrzebował żółtej gwiazdy, to z pewnością on, najlepiej naszytej na sercu, o ile je miał. Żeby pluton egzekucyjny wiedział, gdzie celować. Mapa Berlina na ścianie gabinetu również nie była mi w stanie nic powiedzieć. Kiedy Bernhard Weiss, jeden z poprzedników Lüdtkego, dowodził berlińską Kripo, mapę pokrywały miniaturowe flagi, które oznaczały przestępstwa popełnione na terenie miasta. Teraz nie było ani jednej. Wyglądało na to, że przestępczość przestała istnieć. Kolejne wielkie zwycięstwo narodowego socjalizmu.
– A, jeszcze jedno. Czy ktoś nie powinien powiedzieć Vrankenom w Holandii, że główny żywiciel rodziny zatrzymał pociąg własną twarzą? – Porozmawiam ze Służbą Pracy Rzeszy – odpowiedział Lüdtke. – Można im to spokojnie zostawić. Westchnąłem i ze znużeniem pokręciłem głową; miałem wrażenie, że jest duża i ciężka jak stara piłka lekarska. – Uspokoiłeś mnie. – Nie wygląda na to – powiedział. – Co się z tobą ostatnio dzieje, Bernie? Straszny z ciebie męczydusza, wiesz o tym? Ile razy tu wchodzisz, mam wrażenie, jakby w pokoju robiło się ciemniej. Jakbyś dał za wygraną. – Może tak jest. – No to nie dawaj. Rozkazuję ci wziąć się w garść. Wzruszyłem ramionami. – Gdybym potrafił pływać, to najpierw odwiązałbym to kowadło, które mam przyczepione do nóg.
3 Prusy zawsze były ciekawym miejscem do życia, szczególnie dla Żydów. Jeszcze przed Hitlerem sąsiedzi wyróżniali ich szczególnym traktowaniem. W 1881 i 1900 roku synagogi w Neustettin i Konitz – i prawdopodobnie jeszcze paru innych pruskich miasteczkach – zostały spalone. Później, w 1923, kiedy byłem młodym mundurowym gliniarzem, wybuchły zamieszki głodowe, a na Scheuenviertel, jednej z najgorszych dzielnic Berlina, szczególnie potraktowane zostały liczne żydowskie sklepy. Żydów podejrzewano o spekulacje lub ukrywanie żywności, albo jedno i drugie, nie miało to większego znaczenia: Żyd to Żyd, i nie należy mu ufać. Większość synagog w mieście została oczywiście zniszczona w listopadzie 1938 roku. Na początku Fasanenstrasse, gdzie miałem małe mieszkanie, znajdowała się jedna z nich. Stała nadal, wielka, ale zrujnowana, patrząc na świat, jakby to przyszły rzymski imperator Tytus właśnie pokazał miastu Jeruzalem, kto tu rządzi. Wydaje się, że niewiele się zmieniło od 70 roku po Chrystusie, w każdym razie nie w Berlinie; mogło być tylko kwestią czasu, kiedy zaczniemy krzyżować Żydów na ulicach. Ilekroć mijałem te ruiny, odczuwałem ukłucie wstydu. Ale dobrą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że w moim własnym budynku mieszkają Żydzi. Przez dłuższy czas nie zdawałem sobie sprawy z ich obecności tak blisko mnie. Teraz już każdemu łatwo ich rozpoznać, każdemu, kto miał oczy. Mimo tego, co powiedziałem komendantowi Lüdtkemu, nie trzeba było żółtej gwiazdy czy suwmiarki do zmierzenia długości nosa, żeby poznać, kto jest Żydem. Pozbawiono ich wszelkich udogodnień, objęto godziną policyjną od dwudziestej pierwszej, zabroniono „luksusów” w rodzaju owoców, tytoniu czy alkoholu i zezwolono na robienie zakupów tylko przez godzinę pod koniec dnia, kiedy sklepy były już puste. Ich życie było doprawdy godne pożałowania i dało się to dostrzec w ich twarzach. Ile razy widziałem któregoś z nich, przychodził mi na myśl szczur, tylko ten szczur miał w kieszeni blachę Kripo z moim nazwiskiem i numerem. Podziwiałem ich wytrzymałość. Podobnie jak wielu innych berlińczyków, a nawet niektórzy naziści. Zawsze, kiedy zastanawiałem się nad tym, co muszą znosić Żydzi, mniej myślałem o samobójstwie czy o tym, jak bardzo nienawidzę samego siebie. Przeżycie w Berlinie jesienią 1941 wymagało od nich prawdziwej odwagi i siły. Tak czy inaczej, trudno było sobie wyobrazić, żeby siostry Fridmann, które zajmowały mieszkanie pode mną, mogły jeszcze długo pociągnąć. Jedna z nich, Raisa, była mężatką i miała syna, Efima, ale i on, i jej mąż Mikhail zostali aresztowani w 1938 i nadal przebywali w więzieniu. Ich córka Sarra uciekła do Francji w 1934 i od tego czasu nie dawała znaków życia. Te dwie siostry – starsza miała na imię Tsilia – wiedziały, że pracuję w policji, nic dziwnego więc, że się mnie obawiały. Rzadko zdarzało się nam wymienić coś więcej niż ukłon czy „dzień dobry”. Zresztą kontakty między Żydami a Aryjczykami były surowo zabronione. Ponieważ dozorca na pewno doniósłby o czymś takim Gestapo, uznałem, że dla dobra sióstr lepiej, żebym trzymał się od nich z daleka. Po Mińsku żółta gwiazda nie powinna aż tak mnie przerażać, a jednak przerażała. Być może nowe prawo wydawało mi się straszniejsze, bo wiedziałem, co czeka tych Żydów, którzy zostaną deportowani na wschód. Po rozmowie z komendantem Lüdtke postanowiłem coś zrobić, ale wymyślenie, co by to mogło być, zajęło mi parę dni. Moja żona nie żyła od dwudziestu lat, ale wciąż miałem kilka jej sukienek. Czasem, kiedy udało mi się zdobyć trochę alkoholu i po paru głębszych rozczulałem się nad sobą, a jeszcze bardziej nad nią, wyciągałem z szafy jej stare ubrania. Przyciskałem tkaninę do nosa i ust i wdychałem jej wspomnienie. Przez dłuższy czas po jej śmierci na tym właśnie polegało dla mnie życie prywatne. Kiedy żyła, mieliśmy mydło, więc moje wspomnienia były przyjemne; obecnie wszystko wokół było nieco mniej pachnące. Przewidujący człowiek wsiadał do S- Bahnu, trzymając w dłoni naszpikowaną goździkami pomarańczę, jak średniowieczny papież udający się między pospólstwo. Zwłaszcza latem. W upalne dni 1941 nawet najładniejsza dziewczyna śmierdziała niczym doker. Początkowo zastanawiałem się nad podarowaniem siostrom Fridmann żółtej sukni, żeby mogły z niej zrobić gwiazdy, ale coś w tym pomyśle mi się nie podobało. Chyba miałbym wrażenie, że przykładam rękę do tego strasznego rozporządzenia. Szczególnie jako policjant. Dlatego kiedy byłem już w połowie schodów, z żółtą sukienką przewieszoną przez ramię, zawróciłem i wyciągnąłem z szafy wszystkie suknie. Jednak to również wydało mi się niewystarczające i przekazując tym bezbronnym kobietom to, co zostało z garderoby mojej żony, postanowiłem, że zrobię coś jeszcze. Nie będzie to karta z jakiejś heroicznej opowieści w rodzaju Winckelmanna czy Hölderlina, ale cała ta historia zaczęła się w ten sposób: gdybym nie zdecydował się pomóc siostrom Fridmann, nigdy nie poznałbym Arianne Tauber i to, co się potem wydarzyło, nie miałoby miejsca. Wróciłem do mieszkania, wypaliłem swojego ostatniego papierosa i pomyślałem, że mógłbym powęszyć w archiwach Alex, sprawdzić, czy Mikhail i Efim Fridmannowie jeszcze żyją. No cóż, było to coś, co mógłbym zrobić, ale dla każdego z fioletową literą J na kartce żywnościowej było też jasne, że coś takiego nie napełni mu żołądka. Dwie kobiety tak chude jak siostry Fridmann z pewnością potrzebowały czegoś bardziej treściwego niż garść informacji o najbliższych. Po dłuższej chwili przyszedł mi do głowy pomysł, chyba niezły, i wyciągnąłem z szafki wojskowy chlebak. Miałem w nim kilo algierskiej kawy, którą zgarnąłem w Paryżu i planowałem wymienić na papierosy. Wyszedłem z mieszkania i wsiadłem do tramwaju jadącego na wschód, aż do dworca Poczdamskiego. Wieczór był ciepły, nie zapadł jeszcze zmrok. Po parku Tiergarten spacerowały pod rękę zakochane pary i prawie niemożliwym wydawało się, że dwa tysiące kilometrów dalej na wschód armia niemiecka otacza Kijów i powoli zaciska pętlę wokół Leningradu. Poszedłem w stronę placu Paryskiego. Zmierzałem do hotelu Adlon, żeby zobaczyć się z kierownikiem sali restauracyjnej i spróbować wymienić kawę na jedzenie, które mógłbym dać siostrom. Kierownikiem sali w Adlonie był Willy Thummel, gruby Niemiec z Sudetów, stale czymś zajęty i poruszający się tak żwawo, że zastanawiałem się, jak u licha udało mu się aż tak przytyć. Swoimi rumianymi policzkami, beztroskim uśmiechem i nieskazitelnym ubiorem przypominał mi zawsze Hermana Göringa. Obaj lubili dobrze zjeść, bez wątpienia, tyle że Reichsmarshal zawsze sprawiał wrażenie, że równie dobrze mógłby zjeść mnie, gdyby był wystarczająco głodny. Willy lubił jedzenie, jednak ludzi bardziej. W restauracji nie było jeszcze klientów i Willy sprawdzał właśnie zasłony, kiedy wsunąłem nos przez szparę w drzwiach. Jak każdy szanujący się kierownik sali zauważył mnie natychmiast i w jednej chwili znalazł się przy mnie, jakby podjechał na niewidzialnych kółeczkach. – Bernie. Wyglądasz na zmartwionego. Wszystko w porządku? – Co da narzekanie, Willy? – Sam nie wiem; ostatnio wygląda na to, że w naszym kraju posłuch ma ten, kto najgłośniej krzyczy. Co cię tu sprowadza? – Słówko na osobności, Willy. Zeszliśmy po schodkach do gabinetu. Willy zamknął drzwi i nalał dwa nieduże kieliszki sherry. Wiedziałem, że rzadko zdarza mu się opuścić restaurację na więcej czasu niż potrzeba do skontrolowania porcelany w męskiej toalecie, więc przeszedłem od razu do rzeczy. – Kiedy byłem w Paryżu, wyzwoliłem trochę kawy – powiedziałem. – Prawdziwej kawy, nie tego świństwa, które mamy w Niemczech. W ziarnach. Z Algierii. Cały kilogram. – Położyłem chlebak na biurku Willy’ego i pozwoliłem mu zbadać jego zawartość. Zamknął oczy i przez chwilę tylko wdychał aromat kawy; następnie wydał z siebie jęk, jaki rzadko zdarzało mi się słyszeć poza sypialnią. – Z całą pewnością zasłużyłeś na tego drinka. Zapomniałem już, jak pachnie prawdziwa kawa. Jednym haustem połknąłem swoją sherry.
– Kilogram, powiadasz? Ostatnim razem, jak próbowałem kupić tyle na czarnym rynku, kosztowało to sto marek. A że nigdzie już nie sposób dostać kawy, to teraz pewnie byłoby więcej. Nic dziwnego, że najechaliśmy Francję. Po taką kawę poszedłbym na kolanach i do Leningradu. – Tam też nic nie mają. – Pozwoliłem mu napełnić mój kieliszek jeszcze raz. Nie była to sherry pierwszej klasy, ale z drugiej strony nic innego też nie było, nawet w Adlonie. Już nie. – Pomyślałem sobie, że może chciałbyś poczęstować nią jakichś specjalnych gości. – Mógłbym. – Zasępił się. – Ale na pewno nie zechcesz pieniędzy. Nie za coś tak cennego, Bernie. W dzisiejszych czasach nawet sam diabeł musi pić błoto z mlekiem w proszku. Jeszcze raz napełnił nozdrza aromatem kawy i pokręcił głową. – Więc czego chcesz? Adlon jest do twojej dyspozycji. – Nie potrzebuję aż tyle. Chcę tylko trochę jedzenia. – Sprawiasz mi zawód. W naszych kuchniach nie mamy nic, co byłoby godne takiej kawy. I nie daj się zwieść temu, co stoi w karcie. – Wziął menu z biurka i podał mi je. – Mamy tam dwa dania mięsne, ale kuchnia jest w stanie wydać tylko jedno. No, ale wpisujemy dwa dla zachowania pozorów. Co robić? Musimy dbać o reputację. – A jeżeli ktoś poprosi was o to, którego nie macie? – spytałem. – Niemożliwe. – Willy pokręcił głową. – Kiedy pierwszy klient przekracza próg, skreślamy drugie danie. Wybór Hitlera. Innymi słowy, nie ma wyboru. – Zamilkł na chwilę. – Więc chcesz jedzenie za tę kawę? Jakie jedzenie? – Konserwy. – Ach tak. – Jakość nie ma znaczenia, byle były jadalne. Konserwy mięsne, warzywne, owoce, mleko w puszkach. Co tylko znajdziesz. Tyle, żeby starczyło na dłuższy czas. – Nie wiesz, że konserwy są zakazane? Takie jest prawo. Wszystkie konserwy przeznaczone są na front. Gdyby zatrzymali cię na ulicy z puszkami, miałbyś poważne kłopoty. Cały ten bezcenny metal. Pomyślą, że sprzedasz go RAF-owi. – Wiem. Ale potrzebne mi jedzenie, które się nie zepsuje, a tutaj najprędzej je dostanę. – Nie wyglądasz na człowieka, który ma kłopoty z dostaniem się do sklepu, Bernie. – To nie dla mnie, Willy. – Tak myślałem. W takim razie to nie mój interes, na co ci to potrzebne. Ale przyznam ci się, komisarzu, że dla takiej kawy jestem gotów popełnić zbrodnię przeciw państwu. Pod warunkiem, że nikomu nie powiesz. A teraz chodź ze mną. Zdaje mi się, że mamy jeszcze trochę konserw sprzed wojny. Przeszliśmy do hotelowego magazynu. Był mniej więcej takiej wielkości, jak areszt pod Alex, lepiej wyglądał i pachniał. Na drzwiach było więcej kłódek niż w Narodowym Banku Niemieckim. Willy włożył do mojego chlebaka tyle puszek, ile byłem w stanie udźwignąć. – Jak się skończą, przyjdź po więcej, jeśli jeszcze będziesz mógł. A jeżeli nie, to zapomnij, że mnie kiedykolwiek znałeś. – Dzięki, Willy. – A teraz chciałbym cię poprosić o drobną przysługę, Bernie. Na której możesz nawet sam skorzystać. W hotelu mieszka amerykański dziennikarz. Jeden z kilku, tak się składa. Nazywa się Paul Dickson i pracuje dla Mutual Broadcasting System. Marzy o wizycie na froncie, ale najwyraźniej tego typu rzeczy są zabronione. Zabraniają teraz wszystkiego. Jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, co jest dozwolone, to zrobić coś i nie trafić do więzienia. Otóż wiem, że niedawno wróciłeś z frontu. Zauważyłeś pewnie, że nie pytam cię, jak tam było. Na wschodzie. W dzisiejszych czasach na sam widok kompasu robi mi się niedobrze. Nie pytam, bo nie chcę wiedzieć. Można by nawet powiedzieć, że właśnie dlatego zająłem się hotelarstwem: ponieważ to, co dzieje się na zewnątrz, mnie nie obchodzi. Goście w tym hotelu są moim światem i jest to jedyny świat, jaki potrzebuję znać. Ich szczęście i zadowolenie to wszystko, co mnie interesuje. A zatem, mając na względzie szczęście i zadowolenie pana Dicksona, proszę cię, żebyś się z nim spotkał. Ale nie w naszym hotelu. Nie, nie tutaj. Rozmawianie w Adlonie nie jest zbyt bezpieczne. Kilka apartamentów na najwyższym piętrze zajęli ludzie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. A ich z kolei pilnują żołnierze w stalowych hełmach. Wyobrażasz sobie coś takiego? Żołnierze tutaj, w Adlonie. Nie do pomyślenia. Zupełnie, jakby znów był rok tysiąc dziewięćset dziewiętnasty, tylko bez barykad. – Co takiego robią tutaj pracownicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, czego nie mogliby zrobić u siebie? – Niektórzy przeznaczeni mają zasilić nowe Biuro Podróży Zagranicznych, kiedy już będzie gotowe. Ale reszta pisze na maszynach. Od rana do nocy walą w klawisze. Jakby to miało być przemówienie dla Mahatmy. – Co piszą? – Przygotowują oświadczenia dla amerykańskich dziennikarzy, z których większość też tutaj mieszka. Co oznacza, że w barze są ludzie Gestapo. Być może są tam nawet ukryte mikrofony. Nie wiem tego na pewno, ale tak słyszałem. I to jest dla nas jeszcze jedno źródło bólu. – Ten Dickson. Czy on w tej chwili jest w hotelu? Willy zastanawiał się przez chwilę. – Tak sądzę. – Nie wymieniaj mojego nazwiska. Powiedz mu tylko, że gdyby był zainteresowany fragmentami utworu Z mojego życia. Zmyślenie i prawda, to będę czekał pod pomnikiem Goethego w Tiergarten. – Wiem gdzie. Zaraz obok Herman Göring Strasse. – Będę tam stał przez piętnaście minut. A jeśli on przyjdzie, ma być sam. Żadnych kolegów. Tylko on, ja i Goethe. Nie życzę sobie żadnych świadków, kiedy będę z nim rozmawiał. Sporo Jankesów pracuje obecnie dla Gestapo. Co do Goethego też nie mam pewności. Zarzuciłem chlebak na plecy i wyszedłem z hotelu na plac Paryski. Zaczynało się już ściemniać. Jedną z nielicznych dobrych stron zaciemnienia było to, że nie było widać nazistowskich flag, ale na tle wieczornego nieba nadal rysował się w oddali brutalny kontur częściowo wzniesionego Biura Podróży Zagranicznych Alberta Speera, przytłaczając krajobraz na zachód od Bramy Brandenburskiej. Plotka głosiła, że ulubiony architekt Hitlera wykorzystuje rosyjskich jeńców wojennych do ukończenia budynku, którym nikt poza samym Hitlerem zdawał się nie być zainteresowany. Mówiło się też, że budowano nową sieć tuneli, łączących budynki rządowe na Wilhelmstrasse z tajnymi bunkrami, które ciągnęły się pod Herman Göring Strasse aż do Tiergarten. Przywiązywanie nadmiernej wagi do plotek nigdy nie było w Berlinie dobrym pomysłem, z tej prostej przyczyny, że zazwyczaj były one prawdziwe. Stanąłem pod pomnikiem Goethego i czekałem. Po chwili usłyszałem całkiem nisko na niebie myśliwiec Me 109 zmierzający na południowy wschód, w stronę lotniska w Tempelhofie. Po chwili przeleciał następny. Każdy, kto był w Rosji, natychmiast rozpoznawał ten krzepiący dźwięk, coś na kształt ogromnego, lecz przyjaznego lwa ziewającego w pustej jaskini. Zupełnie inny niż hałas znacznie powolniejszych whitleyów RAF-u, które co pewien czas przeorywały niebo nad Berlinem niczym maszyny śmierci i zniszczenia. – Dobry wieczór – odezwał się mężczyzna idący w moją stronę. – Jestem Paul Dickson. Amerykanin z Adlona. Nie potrzebował się przedstawiać. Zapach jego old spice’a i tytoniu Virginia wyprzedzał go niczym eskorta motocyklowa z proporczykami na błotnikach. Mocny krok wskazywał na solidne buty z ozdobnym noskiem, w których mógłby zejść cały stan Delaware wzdłuż i wszerz. Dłoń ściskająca moją była częścią ciała, które nadal otrzymywało pożywny pokarm. Jego słodki, miętowy oddech pachniał prawdziwą pastą i świadczył o tym, że mężczyzna ma dostęp do dentysty, który sam ma jeszcze zęby i z dziesięć lat do emerytury. I chociaż było ciemno, niemal czułem opaleniznę Dicksona. Kiedy częstowaliśmy się papierosami i grzecznościowymi frazesami, zacząłem się zastanawiać nad
prawdziwymi przyczynami niechęci berlińczyków do Amerykanów. Może chodziło nie tyle o Roosevelta i jego antyniemiecką retorykę, ile raczej o ich lepszy stan zdrowia, lepsze włosy, ubrania i w ogóle lepsze życie. – Willy mówił, że niedawno wrócił pan z frontu – powiedział Dickson. Jego niemiecki również był lepszy, niż się spodziewałem. – Zgadza się. – Możemy o tym porozmawiać? – Wygląda na to, że rozmowa o tym to jedyny sposób na popełnienie samobójstwa, na jaki potrafię się zdobyć – wyznałem. – Zapewniam pana, że nie mam nic wspólnego z Gestapo. Jeżeli to pan sugerował. Przypuszczam, że dokładnie to samo usłyszałby pan od konfidenta. Ale mówiąc szczerze, oni nie mają nic, czym byłbym zainteresowany. No, może poza dobrą historią. Dla czegoś takiego byłbym gotów zabić. – Dużo ludzi pan zabił? – Prawdę mówiąc, nie wiem, jak miałbym to zrobić. Większość berlińczyków sprawia wrażenie, jakby miała ochotę mnie pobić, gdy tylko się zorientują, że jestem Amerykaninem. Jakby uważali, że jestem osobiście odpowiedzialny za te wszystkie statki, które dostarczamy Brytyjczykom. – Proszę się tym nie martwić, berlińczyków nigdy nie interesowało posiadanie floty wojennej – odparłem. – Takie rzeczy mają większe znaczenie w Hamburgu czy Bremie. Co do Berlina, to ma pan szczęście, że Roosevelt nigdy nie podarował Anglikom piwa albo kiełbasy, inaczej już by pan nie żył. – Wskazałem w kierunku placu Poczdamskiego. – Chodźmy. Przejdziemy się. – Chętnie – odpowiedział, podążając za mną w stronę południowego wyjścia z parku. – W jakieś szczególne miejsce? – Nie. Potrzebuję paru minut, żeby ustawić się do uderzenia, że tak powiem. – Golfista? – Kiedyś trochę grywałem. Zanim przyszli naziści. Ale od nastania Hitlera ten sport nie cieszy się specjalną popularnością. Zbyt łatwo jest być kiepskim zawodnikiem, a z czymś takim naziści nie bardzo potrafią sobie radzić. – Doceniam, że rozmawia pan ze mną w ten sposób. – Nic jeszcze panu nie powiedziałem. W tej chwili zastanawiam się, ile mogę panu ujawnić, żeby nie poczuć się jak… jak ten człowiek się nazywał? Ten zdrajca. Benedict…? – Benedict Arnold? – Właśnie. Przeszliśmy przez plac Poczdamski na Lipski. – Mam nadzieję, że nie idziemy do Press Clubu – powiedział Dickson. – Czułbym się trochę głupio, gdyby zabrał mnie pan tam, żeby opowiedzieć mi swoją historię. – Wskazał na drzwi po drugiej stronie placu, gdzie stało kilka samochodów. – Nasłuchałem się tam najprzeróżniejszych bzdur. – Coś podobnego. – Doktor Froehlich, oficer łącznikowy Ministerstwa Propagandy do spraw amerykańskich mediów, ciągle nas tam zwołuje na specjalne konferencje prasowe, na których ogłasza kolejne decydujące zwycięstwo sił niemieckich nad Armią Czerwoną. On albo któryś z dwóch pozostałych doktorów. Brauweiler albo Dietrich. Mówimy na nich hochsztaplerzy. – Nie zapominajmy o największym ze wszystkich hochsztaplerów – dodałem. – Doktorze Goebbelsie. Dickson roześmiał się z goryczą. – Jest już tak źle, że kiedy mój własny lekarz mówi mi, że nic mi nie dolega, to mu nie wierzę. – Może mu pan wierzyć. Jest pan Amerykaninem. Jeżeli tylko nie zrobicie nic głupiego, na przykład nie wypowiecie wojny Rosji, większość z was powinna żyć wiecznie. Dickson podszedł za mną do domu towarowego Wertheima. W świetle księżyca widać było ogromną mapę Związku Radzieckiego, zajmującą główne okno wystawowe, żeby każdy niemiecki patriota mógł na nią popatrzeć i prześledzić heroiczne postępy naszych dzielnych sił zbrojnych. Nie to, żeby było cokolwiek innego, co nadawałoby się do umieszczenia na wystawie. Kiedy to miejsce należało do Żydów, było najlepszym sklepem w całych Niemczech. W tej chwili niewiele się różniło od pustego magazynu. Sprzedawcy spędzali większość czasu na plotkowaniu i ignorowaniu widzów (trudno było nazwać ich klientami) błąkających się po sklepie w poszukiwaniu towarów, których nie było. Nawet windy nie działały. Na chodniku przed wystawą nie było nikogo. Miejsce wydało mi się równie dobre jak każde inne, by powiedzieć amerykańskiemu dziennikarzowi prawdę o naszej wielkiej patriotycznej wojnie przeciwko Rosjanom i Żydom. – Niech mnie pan poczęstuje jeszcze jednym papierosem. Jeśli mam wykrztusić z siebie całą historię, przyda mi się w środku coś, co mi ułatwi. Podał mi prawie pełną paczkę amerykańskich papierosów i powiedział, żebym ją zatrzymał. Szybko zapaliłem jednego i pozwoliłem nikotynie poigrać z moim mózgiem. Przez moment czułem zawrót głowy, jakby to był mój pierwszy papieros w życiu. Ale tak właśnie powinno być. Nie mógłbym opowiadać Dickinsowi o batalionach policyjnych, przesiedleniach, akcjach specjalnych, getcie w Mińsku i dołach pełnych martwych Żydów tak, żeby nie było mi przy tym niedobrze. I to właśnie mu opowiedziałem. – I pan wszystko to widział? – Teraz to Dickson brzmiał, jakby mu było niedobrze. – Jestem kapitanem Sicherheitsdienst – odparłem. – Widziałem wszystko. – Jezu. Aż trudno uwierzyć. – Chciał pan wiedzieć, to panu powiedziałem. Tak to wygląda. Gorzej niż można sobie wyobrazić. Jeżeli nie pozwalają wam dokądś pojechać, to dlatego, że lepiej nie chwalić się tym, co się tam dzieje. Byłbym tam w tej chwili, gdyby nie to, że jestem trochę wybredny w kwestii tego, do kogo strzelam. Odesłali mnie do domu w niełasce. Miałem szczęście, że nie wylądowałem w batalionie karnym. – Więc był pan w SD… – W głosie Dicksona dało się słyszeć lekkie zdenerwowanie. – Zgadza się. – To coś w rodzaju Gestapo, tak? – Niezupełnie. To wywiad SS. Brzydsza siostrzyczka Abwehry. Podobnie jak wielu innych, dostałem się tam przez boczne drzwi z napisem NIE MASZ NIC DO GADANIA. Zanim trafiłem do SD, byłem policjantem w Alex. Prawdziwym policjantem. Takim, który zaczynał od przeprowadzania starszych pań przez jezdnię. Wie pan, nie wszyscy tutaj gonimy Żydów do czyszczenia ulic szczoteczką do zębów. Chcę, żeby pan to wiedział. Ja sam jestem trochę jak potwór Frankensteina z tą dziewczynką nad jeziorem. Jakaś część mnie bardzo chce się zaprzyjaźnić i być dobra. Dickson milczał przez chwilę. – Nikt w kraju w to nie uwierzy – powiedział w końcu. – Zresztą cenzura tutaj nigdy by tego nie puściła. Na tym polega problem z radiem. Trzeba od razu mieć odpowiednio spreparowany tekst. – To proszę stąd wyjechać. Wrócić do kraju i kupić sobie maszynę do pisania. I opublikować to w gazetach, niech świat się dowie. – Zastanawiam się, czy ktoś by mi uwierzył. – Jest to pewien problem. Mnie samemu z trudem przychodzi w to uwierzyć, chociaż tam byłem. Widziałem to. Co wieczór kładę się z nadzieją, że jak się obudzę, okaże się, że wyobraziłem sobie to wszystko.
– Może gdyby opowiedział to pan jeszcze jakiemuś Amerykaninowi… Wtedy pańska opowieść zyskałaby na wiarygodności. – Nie. To pański problem, nie mój. – Proszę posłuchać – powiedział Dickson. – Jest człowiek, z którym naprawdę powinien pan się spotkać. Guido Enderis, naczelny berlińskiego oddziału „New York Timesa”. Myślę, że powinien pan opowiedzieć mu to, co mnie przed chwilą. – Myślę, że mówiłem już dość jak na jeden wieczór. Dziwne, ale mam w związku z tym zupełnie nowy rodzaj wyrzutów sumienia. Wcześniej czułem się tylko mordercą. A teraz jeszcze zdrajcą. – Proszę. – Wie pan, jest pewna granica poczucia winy, po przekroczeniu której mam ochotę zwymiotować albo skoczyć pod pociąg. – Proszę tego nie robić, kapitanie, nie wiem, jak się pan nazywa. Cały świat musi się dowiedzieć o tym, co się dzieje na froncie wschodnim. Jedynym sposobem, żeby do tego doszło jest, żeby ludzie tacy jak pan zechcieli o tym opowiedzieć. – I co wtedy? Myśli pan, że coś to zmieni? Skoro Ameryka nie jest skłonna przyłączyć się do wojny ze względu na Brytyjczyków, to nie wierzę, żeby zrobili to dla rosyjskich Żydów. – Może tak, a może nie. Czasem jedna rzecz pociąga za sobą kolejne. – Czyżby? To proszę pomyśleć o tym, co stało się w Monachium w trzydziestym ósmym. Jedna rzecz nie pociągnęła za sobą absolutnie nic. A pańscy rodacy nie wzięli nawet udziału w negocjacjach. Siedzieli w domu i udawali, że USA nic to nie obchodzi. Dickson nie potrafił nic na to odpowiedzieć. – Jak mogę się z panem skontaktować, kapitanie? – Nie może pan. Porozmawiam z Willym i zostawię mu wiadomość, gdybym uznał, że jestem gotowy wykrztusić z siebie coś więcej. – Jeżeli to kwestia pieniędzy… – Nie. Kiedy z północnego zachodu nadleciała kolejna sto dziewiątka, obaj odruchowo podnieśliśmy głowy i zobaczyłem, jak księżyc oświetla wyraz niepokoju na gładkiej twarzy Dicksona. Dźwięk oddalił się i stał ledwo słyszalny, a Amerykanin wypuścił powietrze z płuc. – Nie mogę się do tego przyzwyczaić – wyznał. – Jak te myśliwce nisko latają. Ciągle się mi się wydaje, że zaraz zobaczę, jak coś wybucha tuż przede mną. – Czasem chciałbym, żeby tak było. Ale proszę mi wierzyć: myśliwiec brzęczy trochę głośniej, kiedy decyduje się użądlić. – À propos wybuchów – powiedział Dickson. – Trzej Królowie. Słyszał pan? Ci hochsztaplerzy od informacji ciągle mydlą nam oczy. W maju mówili, że złapali dwóch przywódców i że to tylko kwestia czasu, kiedy trzeci wpadnie w ich ręce. Od tej pory cisza. Stale się o to dopytujemy, ale nikt nic nie mówi, więc podejrzewamy, że numer trzy musi być nadal na wolności. Tak? – Naprawdę nie mogę powiedzieć. – Nie może pan czy nie chce? – Przez tarczę księżyca przepłynęła chmura, niczym coś ciemnego nad moją duszą. – Proszę, kapitanie. Musi pan coś wiedzieć. – Dopiero co wróciłem ze wschodu, więc nie jestem na bieżąco z tym, co działo się ostatnio w Berlinie. Ale gdyby złapali Melchiora, to myślę, że usłyszelibyście o tym od razu, nie sądzi pan? Przez megafon. – Melchiora? – A ja myślałem, że tylko Niemcy są narodem bezbożników. Ruszyłem przed siebie. – Halo! – zawołał Dickson. – Widziałem ten film. Frankensteina. I teraz przypomniała mi się ta scena. Czy ten potwór nie wrzuca dziewczynki do wody? – Tak. Smutne, prawda? Powędrowałem na południe do Bülowstrasse, gdzie skręciłem na zachód. Wróciłbym do domu piechotą, gdybym nie zauważył, że mam dziurę w bucie. Dlatego na Nolli postanowiłem wsiąść w S-Bahn. Normalnie pojechałbym tramwajem, ale trzydziestka trójka już nie jeździła, a że było po dziewiątej, jedynymi dostępnymi taksówkami były te, które policja wzywała na pomoc chorym, kulawym, starcom i podróżnym z ciężkim bagażem. Oraz wysokiej rangi członkom partii, rzecz jasna. Ci nigdy nie mieli kłopotów z powrotem taksówką do domu, nawet po dziewiątej. Nolli wyglądał na całkiem pusty, co w czasie zaciemnienia nie było niczym niezwykłym. Od czasu do czasu widać było tylko żarzące się koniuszki papierosów, które poruszały się w ciemności jak świetliki, a niekiedy fosforyzujący znaczek, wpięty w klapę kogoś, komu szczególnie zależało na uniknięciu kolizji z innym pieszym. Słychać było jedynie niewidoczne pociągi, które wjeżdżały i wyjeżdżały z secesyjnej szklanej kopuły stacji wyżej, albo bezcielesne głosy, urywki rozmów, jak gdyby Berlin był jednym wielkim seansem spirytystycznym pod gołym niebem; upiorny efekt, potęgowany przez rzadkie błyski światła elektrycznego od strony torów kolejowych. Było tak, jakby jakiś współczesny Mojżesz – kto mógłby go za to winić? – wyciągnął mocną dłoń w stronę nieba i rozpostarł gęstą ciemność nad Niemcami. Niewątpliwie nadszedł czas, by pozwolić Izraelitom odejść albo przynajmniej oswobodzić ich z niewoli. Byłem już prawie na schodach, kiedy spod mostu dobiegły mnie odgłosy szamotaniny. Zatrzymałem się na moment, rozejrzałem wokół i gdy chmura przesunęła się leniwie, odsłaniając księżyc, zobaczyłem mężczyznę atakującego kobietę. Ona leżała na ziemi i usiłowała go odepchnąć, on jedną ręką zasłaniał jej usta, a drugą gmerał pod spódnicą. Usłyszałem przekleństwo, zduszony krzyk, a potem odgłos moich własnych kroków na schodach. – Ty tam! Zostaw ją w spokoju! – wrzasnąłem. Mężczyzna wymierzył kobiecie cios pięścią, a kiedy się podnosił, żeby stanąć naprzeciwko mnie, usłyszałem metaliczny szczęk i kątem oka zauważyłem ostrze, które trzymał teraz w ręku. Gdybym był na służbie, miałbym ze sobą pistolet, ale nie byłem. Kiedy więc mężczyzna ruszył na mnie, zsunąłem z ramienia pełen konserw chlebak i kiedy tamten znalazł się w jego zasięgu, puściłem go w ruch niczym średniowieczną kulę na łańcuchu. Chlebak uderzył w wyciągniętą rękę, wytrącając z niej nóż, a mężczyzna odwrócił się i uciekł. Ruszyłem za nim, ale nagle światło księżyca przygasło i straciłem drania z oczu. Parę chwil później usłyszałem pisk opon dobiegający z rogu Motz Strasse, ale kiedy znalazłem się przed Kościołem Amerykańskim, zobaczyłem tylko taksówkę z otwartymi drzwiami i kierowcę, który wpatrywał się w przedni zderzak. – Wybiegł mi prosto na maskę – powiedział. – Potrącił go pan? – Nie mogłem nic zrobić. – Ale tutaj go nie ma. – Uciekł. – Dokąd pobiegł? – W stronę kina. – Proszę się nie oddalać, jestem z policji – powiedziałem i przeszedłem na drugą stronę ulicy, ale z równym powodzeniem mógłbym szukać czegoś w kapeluszu magika. Po tamtym nie było ani śladu. Wróciłem do taksówki. – Znalazłeś go pan? – Nie. Mocno go pan potrącił? – Nie jechałem za szybko, jeżeli o to chodzi. Dziesięć, góra piętnaście kilometrów na godzinę, tak jak trzeba, no nie? Ale chyba porządnie
go stuknąłem. Przeleciał nad maską i wylądował na głowie, zupełnie jakby się zwalił z jakieś szkapy w Hoppegarten. – Proszę zjechać na pobocze i się stamtąd nie ruszać – poleciłem taksówkarzowi. – Posłuchaj pan – odezwał się. – Skąd mam wiedzieć, że jesteś pan gliną? Gdzie legitymacja? – W moim gabinecie w Alex. Możemy od razu tam pojechać i spędzić godzinkę, dwie na spisywaniu raportu. Albo może pan zrobić, co panu powiem. Facet, którego pan potrącił, zaatakował kobietę, kawałek dalej. Dlatego właśnie uciekał. Bo ja za nim biegłem. Pomyślałem, że mógłby pan zawieźć tę kobietę do domu. – Dobra, niech będzie. Wróciłem na dworzec przy Nollendorfplatz. Napadnięta dziewczyna siedziała, masując sobie podbródek i usiłując poprawić ubranie; rozglądała się przy tym nerwowo. – Nic pani nie jest? – Chyba nie. Moja torebka. Rzucił ją gdzieś tutaj. Rozejrzałem się. – Facet uciekł. Ale potrąciła go taksówka, jeśli może to być dla pani jakąś pociechą. Rozejrzałem się za torebką, ale nigdzie nie było jej widać. Znalazłem za to nóż sprężynowy. – Tu jest – odezwała się dziewczyna. – Znalazłam ją. – Na pewno nic pani nie jest? – Trochę mi niedobrze – przyznała, dotykając niepewnie szczęki. Sam nie czułem się zbyt pewnie. Nie miałem przy sobie blachy, niosłem natomiast torbę pełną konserw i w oczach mundurowego gliniarza wyglądałbym z pewnością na spekulanta, zasługującego na wyjątkowo surową karę. Wyroki śmierci dla nich nie należały do rzadkości, szczególnie gdy sprawa dotyczyła kogoś, kto powinien być przykładem dla innych. Jak choćby policjant. Dlatego też zależało mi, żeby jak najprędzej stamtąd zniknąć. Tym bardziej nie miałem ochoty towarzyszyć dziewczynie na najbliższy posterunek policji, żeby zgłosić napaść. Na pewno nie z tym chlebakiem. – Proszę posłuchać, poprosiłem tego taksówkarza, żeby na nas zaczekał. Gdzie pani mieszka? Zawiozę panią do domu. – Przy Kurfürstendamm, obok Centrum Teatralnego. – Świetnie, to niedaleko mnie. Zaprowadziłem ją do taksówki, która czekała na rogu Motz Strasse, i powiedziałem kierowcy, dokąd ma jechać. Ruszyliśmy na zachód Kleist Strasse, a taksówkarz zalał mnie potokiem swej wymowy, opowiadając szczegółowo, co dokładnie się stało, jak to nie była jego wina i jak nie może uwierzyć, że facet, z którym się zderzył, nie został ciężej ranny. – Skąd pan wie, że tak się nie stało? – Bo stamtąd uciekł, no nie? A nie da się biec ze złamaną nogą. Wiem, co mówię. Brałem udział w ostatniej wojnie i próbowałem. Kiedy dotarliśmy na Kurfürstendamm, pomogłem wysiąść dziewczynie, która natychmiast zwymiotowała do rynsztoka. – To chyba moja szczęśliwa noc – odezwał się taksówkarz. – Dziwne ma pan pojęcie o szczęściu. – Na nic lepszego nie można liczyć w dzisiejszych czasach. – Kierowca wychylił się przez okno i zatrzasnął za nami drzwi. – Chodzi mi o to, że pani mogła się pochorować w wozie. I ten fryc, w którego stuknąłem. Mogłem go zabić, rozumiesz pan? – Ile się należy? – spytałem. – To zależy, czy będziecie to zgłaszać. – Nie wiem, czy ta pani zechce – odparłem. – Ale na pańskim miejscu ruszyłbym w drogę, zanim się zdecyduje. – Widzisz pan? – Taksówkarz wrzucił bieg. – Miałem rację. To moja szczęśliwa noc. Kiedy znaleźliśmy się w budynku, pomogłem dziewczynie wejść po schodach na górę, a przy okazji udało mi się lepiej jej przyjrzeć. Miała na sobie granatowy lniany kostium, a pod spodem bluzkę z bawełnianej koronki. Bluzka była rozdarta, a jedna z pończoch opadła na bucik. Buty były w kolorze śliwkowym, podobnie jak torebka i siniak pod okiem. Ubrania dziewczyny pachniały mocno perfumami; rozpoznałem guerlain shalimar. Zanim doszliśmy do drzwi mieszkania, stwierdziłem, że moja towarzyszka musi mieć około trzydziestu lat. Jej blond włosy sięgały ramion, czoło i nos były szerokie, kości policzkowe wyraźnie zaznaczone, a usta nadąsane. Ale też, co tu dużo mówić, miała się o co dąsać. Była wysoka, robiła wrażenie silnej i umięśnionej, wystarczająco silnej, żeby bronić się przed napastnikiem, ale nie na tyle, by wrócić do domu bez pomocy. Cieszyło mnie to. Była atrakcyjna w sposób, który przywodził na myśl kota, z podłużnymi oczami i tyłeczkiem, który zdawał się żyć własnym życiem i sprawiał, że miałem ochotę wziąć ją na kolana. Znalazła klucz, ale nie była w stanie trafić nim do dziurki w drzwiach; chwyciłem ją za rękę i pomogłem umieścić go w zamku, a potem przekręcić. – Dziękuję – powiedziała. – Teraz już chyba dam sobie radę sama. I gdyby nie to, że zaczęła osuwać się na podłogę, może nawet bym ją tam zostawił. Zamiast tego wziąłem ją w ramiona i przeniosłem przez próg niczym wyczerpaną pannę młodą. Przeszedłszy do skąpo umeblowanego przedpokoju, napotkałem cerbera: niekompletnie ubraną kobietę koło pięćdziesiątki z krótkimi utlenionymi włosami i makijażem o grubości wywołującej skojarzenia z areną cyrkową. Z jej ust niemal natychmiast dobył się stentorowy głos, którym zaczęła robić niesionej przeze mnie półprzytomnej dziewczynie wyrzuty, że ściąga hańbę na jej dom. Sądząc jednak po tym, jak starannie mnie przy tym lustrowała, sporo z tych słów mogło być skierowanych do mnie. Nie przeszkadzało mi to. Przez chwilę nawet myślałem z nostalgią o czasach, kiedy byłem w wojsku i jakiś paskudny sierżant po raz kolejny wymyślał mi bez szczególnego powodu, ot tak, dla samej przyjemności. – Co pani sobie myśli, Fräulein Tauber, że jaki dom ja tutaj prowadzę? Powinna się pani wstydzić, że w ogóle przyszło pani do głowy pojawić się tu w takim stanie, z jakimś obcym mężczyzną. Jestem szanowaną osobą. Rozmawiałyśmy już o tym, Fräulein Tauber. Ja mam zasady. W tym domu panują określone standardy. Coś podobnego nie będzie tu tolerowane. Z całej tej tyrady zrozumiałem dwie rzeczy. Po pierwsze, że kobieta w moich ramionach to Fräulein Tauber. Po drugie, że czas bronienia jej przed agresją bynajmniej się nie skończył. – Ktoś próbował ją zgwałcić – powiedziałem. – Może więc pani albo mi pomóc, albo iść poprawić makijaż. Przydałoby się chyba trochę czerwonej farby na czubku nosa. – Doprawdy – sapnęła gospodyni. – Nie musi pan być nieuprzejmy. Zgwałcić, powiada pan. Naturalnie, że pomogę. Jej pokój jest tutaj. Poprowadziła mnie korytarzem, znalazła klucz w pęku, który wyciągnęła z kieszeni niechlujnego szlafroka, otworzyła drzwi i włączyła światło. Moim oczom ukazał się schludny, ładnie umeblowany pokój, który sprawiał wrażenie przytulnego niczym skórzana rękawiczka na podszewce z kaszmiru. I był zbliżonych rozmiarów. Położyłem Fräulein Tauber na kanapie z rodzaju tych, na których wygodnie siedzi się tylko w fiszbinowym gorsecie, ukląkłem u jej stóp i zacząłem klepać ją delikatnie po twarzy i dłoniach. – Kiedy zaczęła pracować w Złotej Podkowie, mówiłam jej, że coś takiego może ją spotkać – powiedziała gospodyni. Był to jeden z nielicznych nocnych klubów, które ostały się w Berlinie, a przy tym bodaj najmniej nieprzyzwoity, więc sugerowany przez nią łańcuch przyczynowo-skutkowy nie wydawał mi się oczywisty. Zmilczałem jednak, bo i tak już byłem dla niej zbyt szorstki, i zapytałem uprzejmie, czy mogłaby przynieść tu zimny kompres i filiżankę mocnej kawy albo herbaty. Wiedziałem, że szanse nie są duże, z drugiej
jednak strony nie sposób przewidzieć, czego berlińska kobieta będzie w stanie dokonać w sytuacji awaryjnej. Fräulein Tauber odzyskała przytomność, pomogłem jej więc usiąść. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się blado. – Jeszcze pan tu jest? Uśmiech musiał ją zaboleć, bo poruszyła szczęką i się skrzywiła. – Proszę z tym uważać. Poczęstował panią imponującym lewym hakiem. Trzeba przyznać, Fräulein Tauber, że potrafi pani przyjąć cios. – Czyżby? Może powinien pan zostać moim agentem. Przydałoby mi się trochę dodatkowych pieniędzy. Swoją drogą, skąd pan zna moje nazwisko, Parsifalu? – Od gospodyni. Poszła teraz po coś gorącego do picia i po zimny kompres pod pani oko. Fräulein Tauber zerknęła w stronę drzwi i pokręciła głową. – Jeżeli poszła dla mnie po coś gorącego do picia, to chyba musiał jej pan powiedzieć, że umieram. Gospodyni wróciła i podała mi zimny kompres. Ostrożnie przykryłem nim oko dziewczyny, ująłem jej dłoń i położyłem na kompresie. – Niech go pani lekko przyciska – poinstruowałem. – Zaraz będzie herbata – powiedziała gospodyni. – Zostało mi akurat na mały imbryczek. – Wzruszyła ramionami i ciaśniej ściągnęła poły szlafroka na piersiach, które rozmiarem dorównywały poduszkom na kanapie. Wstałem, przyozdobiłem twarz w uśmiech i podsunąłem gospodyni jeden z moich amerykańskich papierosów. – Zapali pani? Oczy kobiety rozjaśniły się, jakby zobaczyła diament Koh-i-noor. – Chętnie. – Wzięła papierosa niepewnie, niemal jakby się spodziewała, że zaraz jej go zabiorę. – Za filiżankę herbaty to sprawiedliwa wymiana – powiedziałem, podając jej ogień. Sam nie zapaliłem. Nieszczególnie zależało mi na tym, żeby któraś z nich wzięła mnie za Gustava Kruppa. Gospodyni z zachwytem zaciągnęła się papierosem, uśmiechnęła się i wyszła. – A ja myślałam, że pan jest po prostu Parsifalem. Musi pan mieć jakieś magiczne zdolności. Łatwiej uzdrowić trędowatego, niż wywołać uśmiech na jej twarzy. – Mam wrażenie, że ona nie pochwala pani zachowania, Fräulein Tauber. – W pana ustach brzmi to niemal dobrodusznie. Jak moja dawna kierowniczka w szkole. – Fräulein Tauber zaśmiała się z goryczą. – Frau Lippert mnie nienawidzi. Nie potrafiłaby bardziej, choćbym nawet była Żydówką. – A jak pani na imię? Nie mogę ciągle mówić do pani Fräulein Tauber. – Dlaczego nie? Wszyscy tak mówią. – Ten mężczyzna, który panią napadł. Przyjrzała mu się pani? – Był mniej więcej pańskiego wzrostu. Ciemne ubranie, ciemne oczy, włosy i śniada cera. Właściwie wszystko miał ciemne, tylko wie pan co? To przez to, że było ciemno. Gdybym go narysowała, wyglądałby dokładnie jak pański cień. – To wszystko, co pani zapamiętała? – Jego oddech pachniał owocowo. Tak, jakby jadł żelki. – Trudno zrobić jakiś użytek z tej informacji. – To zależy, jaki użytek pana interesuje. – Ten człowiek usiłował panią zgwałcić. – Naprawdę? Pewnie tak. Wzruszyłem ramionami. – Może powinna pani to zgłosić. – Na policję? – Raczej nie do gazet. – Na kobiety w tym mieście co chwila ktoś napada, Parsifalu. Dlaczego sądzi pan, że policję zainteresowałby jeszcze jeden przypadek? – Ponieważ facet miał nóż. Mógł użyć go przeciwko pani. – Niech pan posłucha, dziękuję za pomoc. Proszę nie myśleć, że nie jestem panu wdzięczna, bo jestem. Tylko nie przepadam za policją. Wzruszyłem ramionami. – To normalni ludzie. – Skąd ten pomysł? No dobrze, Parsifalu, powiem bez ogródek. Pracuję w Złotej Podkowie. A czasem w Nowym Świecie, o ile nie są akurat zamknięci z powodu braku piwa. Uczciwie zarabiam na życie, ale żaden gliniarz w to nie uwierzy. Jakbym już słyszała, co mi powiedzą. Zupełnie jak w filmie. Wyszłaś z Podkowy z mężczyzną, zgadza się? Zapłacił ci za seks. Tyle że ty wzięłaś pieniądze i spróbowałaś czmychnąć w ciemności. Czy nie tak było naprawdę, Fräulein Tauber? Wynoś się stąd. Masz szczęście, że nie trafiłaś do Ravensbrück za puszczanie się. Musiałem przyznać, że miała sporo racji. Berlińscy gliniarze przestali być normalnymi ludźmi, kiedy wżenili się w Główne Biuro Bezpieczeństwa Rzeszy, RSHA, i dołączyli do koszmarnej rodzinki złożonej z Gestapo, SS i SD. – Zresztą – ciągnęła dziewczyna – panu też raczej nie zależy na zainteresowaniu policji. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę te amerykańskie papierosy i torbę pełną konserw. Podejrzewam, że zadaliby panu parę niewygodnych pytań i nie wygląda na to, żeby potrafił pan na nie odpowiedzieć. – Jest coś w tym, co pani mówi. – Zwłaszcza nie w takim garniturze. To oko dziewczyny, które było widoczne, lustrowało mnie od góry do dołu. – Coś z nim nie tak? – Nic. To ładny garnitur. I o to chodzi. Nie wygląda na to, żeby często go pan ostatnio nosił. A to w Berlinie dziwne u człowieka z pańskim akcentem. Można przypuszczać, że na co dzień chodzi pan w czym innym. Najprawdopodobniej w mundurze. To wyjaśniałoby kwestię papierosów i pańską oryginalną opinię na temat policji. I te puszki chyba też. Założę się, że jest pan wojskowym. I był pan w Paryżu, o ile ten krawat zrobiony jest z tego, co myślę, czyli z jedwabiu. Pasuje do pańskich przedwojennych manier, Parsifalu. Maniery to kolejna z rzeczy, których dostać próżno obecnie szukać w Berlinie. Ale każdy niemiecki oficer uczy się zachowywać jak dżentelmen, kiedy stacjonuje w Paryżu. Tak w każdym razie słyszałam. Czyli nie jest pan zawodowym handlarzem. Tylko amatorem, który próbuje sobie dorobić trochę na czarnym rynku, skoro jest już w domu na przepustce. To jedyny powód, dla którego mógłby pan z taką naiwnością mówić o policji i o zgłaszaniu jej tego, co mi się dziś przydarzyło. – Widzę, że sama mogłaby pani być detektywem. – Nie. Nie ja. Ja lubię nocą spać. Ale i tak zanosi się na to, że wkrótce wszyscy będziemy glinami, czy nam się to podoba, czy nie. Będziemy się nawzajem szpiegować, donosić na siebie. – Znacząco skinęła w kierunku drzwi. – Jeżeli wie pan, co mam na myśli. Nic nie powiedziałem, kiedy Frau Lippert wróciła do pokoju, niosąc na tacy dwie filiżanki herbaty. – To miałam na myśli – dodała Fräulein Tauber na wypadek, gdybym był za głupi, żeby zrozumieć za pierwszym razem. – Proszę wypić herbatę – powiedziałem. – To dobrze zrobi na pani oko. – Nie rozumiem, co jedno ma z drugim wspólnego. – To dobra herbata – powiedziałem do Frau Lippert.
– Dziękuję panu, panie…? – To znaczy, nie rozumiem, jak miałoby to pomóc na podbite oko. Skinąłem głową, doceniając uwagę wtrąconą w odpowiednim momencie: teraz to na Fräulein Tauber przyszła kolej, żeby mi pomóc. Podawanie Frau Lippert mojego nazwiska nie było dobrym pomysłem. Teraz nie miałem wątpliwości. Kobieta była nie tylko miejscowym cerberem, ale i wtyką Gestapo w budynku. – Kofeina – powiedziałem. – Powoduje obkurczenie naczyń krwionośnych. Potrzebuje pani zmniejszyć ilość krwi, która dotrze do oka. Im więcej krwi wycieknie ze zniszczonych naczynek na pani uroczej buzi, tym intensywniejszy kolor przybierze siniak. Popatrzmy. Proszę mi je pokazać. Na chwilę zdjąłem zimny kompres i pokiwałem głową. – Nie jest tak źle. – Nie kiedy na pana patrzę. – Mhm… – Brzmi pan zupełnie, jakby był lekarzem, Parsifalu. – Wnioskuje pani na podstawie „mhm”? – Naturalnie. Lekarze ciągle tak mówią. W każdym razie do mnie. Frau Lippert od samego początku była wyłączona z rozmowy i teraz poczuła widocznie, że musi jakoś zaznaczyć swoją obecność. – To prawda – wtrąciła. – Tak mówią. Nie przestawałem patrzeć na dziewczynę z zimnym kompresem w dłoni. – Myli się pani, lekarz nie mówi do pani „mhm”. Mówi coś krótszego, prostszego i bardziej bezpośredniego. Po prostu: „mmm”. Osuszyłem filiżankę i postawiłem ją na tacy. – Mmm, dziękuję. – Cieszę się, że panu smakowała – powiedziała Frau Lippert. – Ogromnie. Wyszczerzyłem do niej zęby i podniosłem z podłogi torbę z konserwami. Miło było zobaczyć, że odwzajemnia uśmiech. – Cóż, chyba powinienem się zbierać. Zajrzę tu za jakiś czas, żeby zobaczyć, czy nic pani nie jest. – Nie trzeba, Parsifalu. Już nic mi nie jest. – Lubię wiedzieć, jak się miewają wszyscy moi pacjenci, Fräulein. Zwłaszcza ci, którzy używają guerlain shalimar.
4 Instytut Patologii mieścił się na terenie szpitala Charité, naprzeciwko dworca Lehrter, po drugiej stronie kanału. Z elewacją z czerwonej cegły, drewnianymi loggiami w stylu alpejskim, zegarem i charakterystyczną narożną wieżą najstarszy szpital uniwersytecki w mieście wyglądał właściwie tak samo jak zawsze. W środku jednak trochę się zmieniło. Wewnątrz głównego budynku administracyjnego usunięto wiele portretów sławnych lekarzy i naukowców z Charité. W końcu Żydzi byli zakałą Niemiec. Pozostałe po nich puste miejsca były jedynymi dostępnymi w całym szpitalu i gdyby można było umieścić łóżka na ścianach, z pewnością by to uczyniono. Oddziały i korytarze – nawet półpiętra, na których wysiadało się z wind – pełne były mężczyzn, którzy zostali okaleczeni lub ranni na froncie. Kostnica instytutu była przepełniona zwłokami żołnierzy i wciąż niezidentyfikowanych cywilów, ofiar nalotów i wypadków związanych z zaciemnieniem. W dodatku ich problemy wcale się jeszcze nie skończyły. Wojskowe Centrum Informacji nie zawsze nadążało z powiadamianiem rodzin mężczyzn poległych na służbie; zresztą w wielu wypadkach wojsko było zdania, że należy to do obowiązków Ministerstwa Zdrowia. Niezależnie od tego, co spowodowało śmierć, Ministerstwo Zdrowia uważało, że zgony na terenie Berlina leżą w gestii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych; ono natomiast wolało oczywiście zostawić problem władzom miasta, które z kolei z ulgą zrzucały to zadanie na barki policji. Można by więc powiedzieć, że krytyczna sytuacja w kostnicy – pachniało to dokładnie tak, jak brzmi – była całkowicie moją winą. Moją i mnie podobnych. Niemniej to właśnie nadzieja, że uda mi się wykorzystać ten biurokratyczny bezwład, zaprowadziła mnie tam w poszukiwaniu zwłok Geerta Vrankena. Znalazłem to, co z niego zostało w chłodni, w szufladzie, którą dzielił z martwą prostytutką z Lichterfelde oraz mężczyzną z Wedding, najprawdopodobniej samobójcą, którego zabił wybuch gazu. Pracownik kostnicy na moją prośbę wyłożył szczątki Holendra na stół, który wyglądał i pachniał zdecydowanie gorzej, niż powinien. Ze względu na poważny niedobór personelu sprzątającego, nie wspominając o mydle karbolowym, zmarli otrzymywali coraz skromniejszy przydział z kurczących się środków szpitala. – Szkoda – mruknął pracownik kostnicy. – Co takiego? – Że nie jest pan ze Służby Pracy Rzeszy. Wtedy mógłbym się go pozbyć. – Nie wiedziałem, że facet szuka pracy. – Był imigrantem zarobkowym. Czekam na papiery, które pozwolą mi odesłać jego szczątki do skremowania. – Tak jak mówiłem, pracuję w Alex. Jestem pewien, że są tam stanowiska, na których z powodzeniem sprawdziliby się nieboszczycy. Chociażby moje. Mój rozmówca przez moment wyglądał, jakby chciał się uśmiechnąć, ale zmienił zdanie. – Zajmie mi to tylko chwilę – powiedziałem i wyciągnąłem nóż sprężynowy, który znalazłem na ziemi pod stacją Nolli. Na widok długiego ostrza w mojej ręce pracownik kostnicy odsunął się gwałtownie. – Zaraz, co się dzieje? – Nic złego. Chcę tylko ustalić, czy ten nóż pasuje do ran na ciele ofiary. Mężczyzna wydawał się nieco uspokojony. Skinął głową w stronę szczątków Vrankena. – No proszę, kto by pomyślał: problemem faceta są rany kłute. – Niełatwo je zauważyć, prawda? Ale zanim przejechał go pociąg… – To wiele wyjaśnia. – Ktoś ugodził go nożem. Kilkakrotnie. – Najwyraźniej nie był to jego szczęśliwy dzień. Wsunąłem ostrze w jedną z wyraźniejszych ran na bladym tułowiu zmarłego. – Przed wojną dostawaliśmy z laboratorium porządny raport ze zdjęciami i opisem, nie trzeba było robić czegoś takiego. – Przed wojną można było dostać piwo o smaku piwa – odparł mężczyzna, po czym przypominając sobie, kim jestem i czym się zajmuję, dodał pospiesznie: – Nie, żeby teraz z piwem było coś nie tak, rzecz jasna. Nic nie odpowiedziałem. Dobrze, że wyrwał się z czymś niewłaściwym. Może mi się uda uniknąć wypełniania papierów w kostnicy, w końcu komendant Lüdtke kazał mi zostawić tę sprawę. Zresztą niemal całą moją uwagę pochłaniał nóż wsunięty w ranę. Nie mogłem powiedzieć na pewno, że zadano ją tą bronią, ale było to możliwe. Nóż był odpowiednio długi i ostry, jego górna krawędź była tępa, ostrze miał tylko z jednej strony. Pasował do rany niemal idealnie. Wyciągnąłem go i rozejrzałem się za czymś, w co mógłbym go wytrzeć. Mam skłonność do pedanterii i specyficzny stosunek do noży, które noszę przy sobie. Poza tym podczas spaceru po szpitalnych korytarzach napotkałem już dość bakterii i zarazków, niepotrzebny mi dodatkowy zapasik w kieszeni. – Macie tu coś, czym mógłbym go wyczyścić? – Jasne. – Pracownik kostnicy wziął nóż ode mnie i wytarł go w połę swojego kitla. – Dzięki – powiedziałem. Widać było, że chętnie by się mnie już pozbył, kiedy więc zasugerowałem, że nie ma potrzeby zawracać sobie głowy papierami, zgodził się ochoczo. – Ten facet raczej nikomu nie powie, mam rację? – odezwał się. – A zresztą, nie mam tu żadnego działającego pióra. Wyszedłem na zewnątrz. Dzień był ładny, postanowiłem więc wrócić do Alex piechotą i po drodze zjeść obiad w znajomej jadłodajni przy Karl Strasse, która jednak okazała się zamknięta z powodu braku kiełbasy. Podobnie jak ta przy Oranienburger Strasse. W końcu udało mi się dostać kanapkę i gazetę na stoisku obok Giełdy Papierów Wartościowych. Niestety, zawartość kanapki okazała się jeszcze mniej interesująca niż gazeta, a pewnie i sama giełda. Niemądrze jest jednak rezygnować z jedzenia pieczywa tylko dlatego, że nie można przełożyć go kiełbasą. Przynajmniej wolno mi było nadal myśleć o tym chlebie jako o kanapce. Niewykluczone jednak, że jako typowego berlińczyka po prostu nie sposób mnie zadowolić. Kiedy wróciłem do Alex, zażądałem, żeby przysłano mi akta dotyczące zabójstw w S-Bahnie. Chciałem się upewnić, że Paul Ogorzow rzeczywiście był mordercą, a nie kimś, kto w sam raz nadawał się do tej roli. Nie byłby to pierwszy wypadek, kiedy hitlerowska Kripo zrobiła coś takiego. Jedynym zaskoczeniem było, że nie spróbowali jeszcze przypisać zabójstwa Wallensteina, Baldura, Zygfryda ani Dziesięciu Murzynków jakiemuś nieszczęsnemu Żydowi. Okazało się, że nie jestem pierwszą osobą, która zainteresowała się aktami Ogorzowa. Wpis w kartotece wskazywał, że ludzie z Abwehry również do nich zaglądali, i to niedawno. Zastanawiałem się po co. Aż do momentu, kiedy przypomniałem sobie, ilu imigrantów przesłuchiwano w trakcie śledztwa. Ale Paul Ogorzow był niemieckim pracownikiem kolei, jego motywem była nienawiść do kobiet i gwałt, żadnej ze swoich ofiar nie zaatakował nożem; śmierć następowała w wyniku pobicia. Trudno zgadnąć, czy napastnik Fräulein Tauber zatłukłby ją, czy ugodził nożem po zgwałceniu, niemniej sądząc po ciosie, który wylądował na jej twarzy, nie można było wątpić w jego niechęć do kobiet. Oczywiście zabójstwa na tle seksualnym nie były w Berlinie rzadkością. Przed Paulem Ogorzowem zdarzali się brutalni mordercy, czasem kanibale, i z pewnością po nim pojawią się następni.
Skala i skrupulatność dochodzenia, którym kierował komendant Lüdtke, zrobiły na mnie duże wrażenie. Przeprowadzono tysiące przesłuchań, na komisariat trafiła prawie setka podejrzanych; na pewnym etapie śledztwa policjanci przebierali się nawet za kobiety i jeździli nocnymi pociągami w nadziei, że sprowokują zabójcę do ataku. Obiecano nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy marek i wtedy jeden ze współpracowników Paula Ogorzowa – również robotnik kolejowy – wskazał jako mordercę właśnie jego, nie zaś któregoś z licznych imigrantów zarobkowych. Za to wśród przesłuchiwanych znalazł się Geert Vranken. Obecność jego nazwiska na liście nie powinna być dla mnie zaskoczeniem – a jednak była. Z zainteresowaniem przeczytałem protokół. Vranken był absolwentem wydziału politechnicznego uniwersytetu w Hadze i został szybko wyeliminowany ze śledztwa Lüdtkego – potwierdziło się jego alibi. Ponieważ jednak nie chciał polegać tylko na tym – w końcu tego alibi dostarczyli mu inni imigranci – dołożył starań, by na jego poparcie dołączyć dowody swego prawego charakteru. W tym celu podał nazwisko pewnego Niemca, którego poznał przed wojną w Hadze. Ale ekipa Lüdtkego (znałem osobiście kilku z jej członków) nie potrzebowała zajmować się sprawdzaniem referencji Vrankena, bo jakiś tydzień po jego przesłuchaniu aresztowano Ogorzowa. Moja pewność, że choć raz właściwy człowiek trafił pod gilotynę w Plotzensee, w lipcu 1941, stopniowo ustąpiła miejsca współczuciu dla Geerta Vrankena, a także dla żony i dziecka, których zostawił w Holandii. Ile jeszcze rodzin zostanie w podobny sposób rozbitych, zanim skończy się wojna? Rzecz jasna tę reakcję trudno w moim wypadku uznać za normalną. Podczas pracy w Alex miałem przecież do czynienia z mnóstwem zabójstw, a wielu z nich towarzyszyły bardziej dramatyczne okoliczności. Chyba po Mińsku łatwiej było poruszyć moje sumienie. Niezależnie od powodów postanowiłem dowiedzieć się, czy Służba Pracy Rzeszy powiadomiła już rodzinę Vrankena o jego śmiertelnym wypadku, jak zapowiadał Lüdtke. W efekcie spędziłem godzinę przy telefonie, przełączany od jednego biurokraty do drugiego, aż wreszcie poddałem się i sam napisałem list. Na kopercie wypisałem haski adres figurujący w książeczce zatrudnienia Holendra, czyli jego poprzednie miejsce pracy. W liście nie wspomniałem, że Geert Vranken został zamordowany – napisałem tylko, że zginął pod kołami pociągu. Wiadomość o sześciu ranach kłutych to zbyt wiele dla jakiejkolwiek rodziny.
5 Mój gabinet znajdował się na trzecim piętrze Prezydium Policji – niewielki narożny pokój pod wieżą, z oknem wychodzącym na stację U- Bahnu na Alexanderplatz. Widok z okna w letnie wieczory był największym atutem gabinetu. Z tej wysokości życie nie wyglądało aż tak ponuro. Nie czułem zapachu przechodniów i nie widziałem ich wynędzniałych, a czasem zupełnie pozbawionych nadziei twarzy. Ulice zbiegały się w jeden wielki plac, tak samo, jak przed wojną, tramwaje dzwoniły, taksówki trąbiły, a miasto pomrukiwało w oddali tak jak zawsze. Kiedy tak siedziałem sobie na parapecie, z twarzą wystawioną do słońca, łatwo mogłem udawać, że nie ma żadnej wojny, żadnego frontu, Hitlera, że żadna z tych rzeczy nie ma nic wspólnego ze mną. W zasięgu wzroku nie było swastyki, jedynie liczne i różnorodne okazy nadające się znakomicie do mojej ulubionej gry: podpatrywania dziewcząt. Zajęcie to zawsze budziło mój entuzjazm i byłem w tym prawdziwym mistrzem. Rozpałało we mnie uśpiony zew natury, a ponieważ w Berlinie dziewczęta są lepiej widoczne niż jakiekolwiek inne dzikie stworzenia, nigdy nie brakowało mi materiału. Na świecie jest tyle najróżniejszych dziewcząt. Wypatrywałem rzadszych okazów: egzotycznych blondynek, niespotykanych od 1938 roku olśniewających rudzielców o letnim upierzeniu, które bywało niemalże przezroczyste. Pomyślałbym o zainstalowaniu dla nich karmnika na moim parapecie, ale wiedziałem, że to przedsięwzięcie skazane na niepowodzenie. Wspięcie się na trzecie piętro przekraczało niestety ich możliwości. Jedynymi stworzeniami, którym udawało się dotrzeć do mojego gabinetu, były szczury. Im jakoś nigdy nie brakowało energii. Kiedy zwróciłem się znów w stronę pokoju z okropnym portretem Führera i mundurem SD wiszącym w otwartej szafie jak koszmarna pamiątka po tym innym człowieku, którym byłem prawie przez całe lato, dwa szczury właśnie weszły przez przeszklone drzwi. Żaden się nie odezwał, dopóki nie usiadły z kapeluszami w dłoniach i nie zmierzyły mnie wzrokiem pełnym nadludzkiego spokoju, jakbym był jakąś niższą istotą. Oczywiście tak właśnie było, bo te szczury przywędrowały z Gestapo. Jeden z nich był ubrany w dwurzędowy granatowy garnitur w prążki, drugi zaś w trzyczęściowy ciemnoszary strój z łańcuszkiem od zegarka błyszczącym jak jego oczy. Ten w prążkach miał dużą głowę z krótką jasną czupryną, ułożoną starannie niczym linie na papierze listowym; włosy drugiego były jeszcze jaśniejsze, ale na przedzie przerzedzone tak, że jego czoło wyglądało niemal na wyskubane, jak u damy na średniowiecznym portrecie. Obaj mieli na twarzach uśmiechy, które wyrażały bezczelność albo zadowolenie z siebie, albo cynizm. A właściwie wszystkie te trzy rzeczy naraz. Spoglądali na mnie, mój gabinet i prawdopodobnie na całą moją egzystencję z pewnym rozbawieniem. Nie miałem nic przeciwko temu, bo sam tak na nie patrzyłem. – Bernhard Günther? Skinąłem głową. Mężczyzna w garniturze w prążki ostrożnie dotknął swoich gładko zaczesanych włosów, jakby właśnie wstał z fotela u fryzjera w KaDeWe. Przyzwoite strzyżenie to chyba jedyna rzecz w Berlinie, która nie należała jeszcze do towarów deficytowych. – Z pańską reputacją spodziewałem się perskich pantofli i fajki. – Uśmiechnął się. – Jak u Sherlocka Holmesa. Usiadłem za swoim biurkiem i odwzajemniłem uśmiech. – Obecnie problem z trzema fajkami przedstawia się dla mnie dokładnie tak samo, jak z jedną. Nie mogę dostać tytoniu, który mógłbym w niej wypalić. Trzymam ją więc w szufladzie obok pozłacanej strzykawki i pestek z pomarańczy. Przyglądali mi się dalej bez słowa, taksując mnie wzrokiem. – Kochani, jeżeli chcieliście, żebym to ja zaczął gadać, trzeba było zabrać ze sobą pałki. – Takie ma pan o nas wyobrażenie? – Nie tylko ja mogę się pochwalić barwną reputacją. – Istotnie. – Przyszliście tu, żeby mnie o coś zapytać, czy żeby poprosić o przysługę? – Nie potrzebujemy prosić nikogo o przysługę – odparł właściciel czaszki zaprojektowanej przez Brunelleschiego. – Zazwyczaj ludzie współpracują z nami sami z siebie, bez proszenia. – Zerknął na kolegę i znów się uśmiechnął. – Mam rację? – Tak jest. – Ten uczesany sprawiał wrażenie mocniej zbudowanej wersji Ribbentropa. Miał prawie niewidoczne brwi i szerokie ramiona; raczej nie miałbym ochoty zobaczyć go, jak zdejmuje płaszcz i podwija rękawy. – Większość ludzi aż się rwie do pomocy, dlatego rzadko jesteśmy zmuszeni uciekać się do proszenia o coś tak staroświeckiego jak przysługa. – Czyżby? – Włożyłem do ust zapałkę i zacząłem żuć ją powoli. Dopóki nie spróbuję się nią zaciągnąć, moim płucom nie powinno się nic stać. – W porządku. Słucham. – Pochyliłem się do przodu i złożyłem dłonie z wyrazem rewerencji ocierającej się o kpinę. – A gdyby mogło to was skłonić, żebyście szybko przeszli do rzeczy, to macie przed sobą człowieka, który okazuje wszelką chęć i gotowość, by pomóc Gestapo, jak tylko potrafi. Przestańcie tylko dawać mi odczuć, że jestem o, taki malutki, bo zacznę się zastanawiać, czy to rozsądne, pozwolić wam siedzieć w moim gabinecie z kapeluszami w rękach. Prążkowany zaczął oglądać podszewkę swojego nakrycia głowy. Może miał tam wypisane swoje nazwisko i rangę na wypadek, gdyby je zapomniał. – Wiecie, jak się nazywam. Może więc i wy się przedstawicie? – Jestem komisarz Sachse. A to inspektor Wandel. Uprzejmie skinąłem głową. – Jestem oczarowany. – Co pan wie o Trzech Królach? Tylko proszę nie powoływać się na Pismo Święte, bo uznam, że się nie polubimy. – Rozmawiamy o trzech mężczyznach, którzy przyjechali do Berlina z Czechosłowacji na początku trzydziestego ósmego, tak? Przepraszam, z Czech i Moraw, chociaż nie wiem do końca, co to za różnica. Trzej Królowie to trójka czeskich oficerów nacjonalistów, którzy po przeprowadzeniu serii ataków terrorystycznych w Pradze… Ta nazwa nadal obowiązuje, prawda? Świetnie. A zatem, po zorganizowaniu tam kampanii sabotażowej postanowili przenieść się ze swoją wojną do nas, na ulice Berlina. I zdaje się przez pewien czas szło im naprawdę nieźle. We wrześniu trzydziestego dziewiątego podłożyli bombę w Ministerstwie Lotnictwa. Nie wspominając o tej przy wejściu do Alex. Tak, to było trochę krępujące dla nas wszystkich, czyż nie? Nic dziwnego, że prasa ani radio nic o tym nie wspomniały. Potem była próba zamachu na Himmlera na dworcu Anhalter w lutym tego roku. Podejrzewam, że to musiało być jeszcze bardziej krępujące, w każdym razie dla Gestapo. Bombę podłożono zdaje się w przechowalni bagażu, co jest dosyć oczywistym miejscem, które bez wątpienia powinno zostać przeszukane przed przyjazdem na dworzec Marszałka Rzeszy. Założę się, że ktoś musiał się potem gęsto z tego tłumaczyć. Ich uśmiechy były coraz bardziej niewyraźnie, a krzesła zaczęły sprawiać wrażenie niewygodnych; kiedy wiercili się na swoich zadkach, oparcia skrzypiały niczym drzwi w nawiedzonym zamczysku. Prążkowany znów dotknął włosów, jakby swoją zdolność zastraszania mnie zostawił na podłodze u fryzjera. Drugi, Wandel, przygryzł wargę, usiłując utrzymać na gębie grymas, który miał uchodzić za uśmiech. Mogłem w tym miejscu przerwać moją opowiastkę ze strachu przed tym, do czego jest zdolna ich organizacja, ale zbyt dobrze się bawiłem. Do tej pory nie brałem pod uwagę samobójstwa przez współpracę z Gestapo, teraz jednak dostrzegałem zalety tego rozwiązania. Mógłbym przy okazji trochę się zabawić, nie to, co po prostu pakując sobie kulkę w łeb. Tak czy inaczej, nie zamierzałem zmarnować swojego życia na takie dwie drobne płotki; gdybym kiedyś zdecydował się zagrać na nosie jakiemuś nazistowskiemu ważniakowi, nie
chciałbym, żeby przeszło to niezauważone. Zresztą było już dla mnie jasne, że jednak chodzi im o przysługę. – Wiecie, w Kripo chodzą słuchy, że Trzech Królów rajcuje kompromitowanie Gestapo. Krąży nawet taka historyjka, jak to jeden z nich ukradł płaszcz Oscarowi Fleischerowi. – Fleischer był szefem Sekcji Kontrwywiadu Gestapo w Pradze. – I jak to ten sam bezczelny typ wygrał zakład, że uda mu się przypalić papierosa od cygara Fleischera. – W tego typu miejscach nigdy nie brakuje plotek – powiedział Sachse. – Jasna sprawa. Ale na tym polega praca gliniarza, panie komisarzu. Tego trąci łokciem. Do tamtego puści oko. Temu szepnie coś przy barze. Ktoś mu powie, że jakiś gość mówi, że jego kumpel słyszał to czy tamto. Osobiście zawsze byłem zdania, iż niepewna pogłoska jest warta więcej niż dedukcja za trzy fajki. To elementarne, drogi Sachse. Ale, ale… Czy ci Trzej Królowie nie wysłali czasem Gestapo darmowego egzemplarza swojej gazetki podziemnej? Doszły mnie takie słuchy. – Skoro jest pan tak świetnie poinformowany… – Tutaj, na trzecim piętrze, każdy to wie. – …to przypuszczam, że wiadomo panu również, iż dwaj spośród Trzech Króli, Josef Balabán i Josef Mašín, zostali już aresztowani. Podobnie jak większość ich pomagierów. W Pradze. I tutaj, w Berlinie. Schwytanie Melchiora jest tylko kwestią czasu. – Nie rozumiem – powiedziałem. – Złapaliście Josefa A w kwietniu i Josefa B w maju. Albo odwrotnie. Ale mamy już wrzesień, i do tej pory nie udało się wam skłonić ich, żeby wytrząsnęli z rękawa trzeciego króla? Chyba za bardzo się z nimi cackacie. Wiedziałem oczywiście, że to nie może być prawda. Gestapo poruszyło niebo i ziemię, żeby znaleźć trzeciego mężczyznę, przede wszystkim jednak odwołało się do czynników piekielnych. Po Alex krążyła jeszcze jedna pogłoska: że do pracy nad dwoma Czechami praskie Gestapo zwerbowało legendarnego speca od tortur, sadystę Paula Soppę, naczelnika więzienia Pankrác. Nie przypuszczałem, żeby mieli jakiekolwiek szanse na przeżycie, a jednak Melchior nadal pozostawał na wolności. Oznaczało to, że żaden nie zaczął sypać i było niezbitym dowodem ich męstwa. – Do każdego problemu można podejść na różne sposoby – powiedział Wandel. – I teraz chcielibyśmy, żeby pomógł nam pan rozwiązać ten problem. Pułkownik Schellenberg wyraża się o panu z dużym uznaniem. Walter Schellenberg był bliskim współpracownikiem generała Heydricha, głowy całego RSHA, do którego Kripo obecnie należała. – Wiem, kim jest Schellenberg – powiedziałem. – A w każdym razie pamiętam, że go poznałem. Ale nie wiem, czym się obecnie zajmuje. – Jest zastępcą szefa wywiadu zagranicznego w RSHA – odpowiedział Sachse. – Czy wasz problem ma coś wspólnego z wywiadem zagranicznym? – Niewykluczone. Ale na ten moment to po prostu zabójstwo. Dlatego jest nam pan potrzebny. – No cóż, oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc pułkownikowi Schellenbergowi – powiedziałem uczynnie. – Wie pan, gdzie jest park Heinricha von Kleista? – Jasne. Kiedyś był tam berliński ogród botaniczny, zanim nie powstał ten na Steglitzu. – Dziś rano znaleziono tam ciało. – Tak? Ciekawe, czemu nic o tym nie słyszałem. – Słyszy pan teraz. Chcielibyśmy, żeby rzucił pan na nie okiem, Günther. Wzruszyłem ramionami. – Macie benzynę? Sachse zmarszczył brwi. – Do samochodu – dodałem. – Nie sugerowałem spalenia zwłok. – Naturalnie, mamy benzynę. – W takim razie z przyjemnością pojadę z wami do parku, panie komisarzu. Park Kleista na Schönebergu miał coś wspólnego ze znanym pisarzem epoki romantyzmu. Możliwe, że facet nazywał się Kleist. Było tam mnóstwo drzew, posąg bogini Diany, a na zachodnim skraju parku Sąd Apelacyjny. Tyle że w hitlerowskich Niemczech nie miał on zbyt wiele do roboty. Sytuacja tych, którzy zostali uznani za winnych i skazani w nazistowskich sądach pierwszej instancji zazwyczaj nie ulegała już zmianie. Na południowym skraju znajdował się budynek, który mógł kiedyś być Pruską Akademią Sztuk Pięknych. Biorąc jednak pod uwagę to, że kwatera główna Gestapo mieściła się obecnie w dawnej Szkole Sztuk Użytkowych na Prinz Albrechtstrasse, wydawało się mało prawdopodobne, by ktoś uczył się teraz na akademii, jak malować portrety. O tyle pożyteczniej przecież jest uczyć się, jak torturować ludzi. To, że Gestapo dostaje lwią część najlepszych berlińskich budynków użyteczności publicznej, nikogo już nie dziwiło. Ostatnio zaczęli też konfiskować lokale po sklepach i przedsiębiorstwach, które zostały opuszczone z powodu braku towarów. Jeden z moich znajomych wybrał się do salonu Singera przy Wittenberg Platz, żeby kupić tam nowy pedał do swojej maszyny do szycia i przekonał się, że obecnie mieści się tam arsenał SS. Skład win Meyera przy Olivaer Platz, którego stałym klientem byłem jeszcze niedawno, został teraz Biurem Informacji SS. Cokolwiek to znaczyło. Przez środek parku wiła się alejka, którą można było spacerować lub przy niej usiąść, ale tylko na trawie, ponieważ wszystkie drewniane ławeczki zostały zarekwirowane na potrzeby żołnierzy na froncie. Czasem wyobrażałem sobie jakiegoś tłustego generała Wehrmachtu, który dowodzi oblężeniem Leningradu, grzejąc ręce nad piecykiem, w którym płonie jedna z nich. Po wschodniej stronie alejki, graniczącej z Potsdammer Strasse, znajdował się teren porośnięty drzewami i krzakami, do którego dostępu broniło gapiom kilku mundurowych policjantów. Martwy mężczyzna leżał pod ogromnym kwitnącym rododendronem; czerwone płatki opadłe na zwłoki wyglądały jak masa ran kłutych. Denat miał na sobie ciemną bluzę, jasnobrązowe spodnie i parę zdartych brązowych butów. Nie widziałem jego twarzy, bo jeden z moich nowych przyjaciół gestapowców zasłaniał mi słońce, jak to oni mieli w zwyczaju. Poprosiłem go, żeby się odsunął i ukucnąłem, żeby przyjrzeć się leżącemu z bliska. Wyglądał jak typowy lokator kostnicy: usta miał rozdziawione, jakby czekał, aż zajmie się nim dentysta, choć jego zęby były w wyjątkowo dobrym stanie, z pewnością lepszym niż moje, a szeroko otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie, tak że w sumie wydawał się znacznie bardziej zaskoczony moim widokiem niż ja jego. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, mały wąsik, a po lewej stronie czoła, poniżej linii ciemnych włosów, stłuczenie w kształcie i kolorze przerośniętego ametystu. – Kto znalazł ciało? – spytałem Sachsego. – I kiedy? – Policjant patrolujący okolicę. Z dworca przy placu Poczdamskim. Koło szóstej rano. – To dlaczego wy zajęliście się sprawą? – Zadzwonił do nas oficer dyżurny z Kripo. Facet nazwiskiem Lehnhoff. – Sprytnie. Lehnhoff nieczęsto wykazuje się taką przytomnością umysłu. I co takiego miał ten fryc w kieszeni, że postanowiliście się nim zaopiekować? Czeski paszport? – Nie. To. Sachse sięgnął do kieszeni i podał mi pistolet. Był to samopowtarzalny walther dziewiątka wielkości dłoni, kaliber 6,25. Mniejszy niż baby browning, który trzymałem w domu na te okazje, kiedy nie spodziewam się gości, ale całkiem celny. – Można nim zrobić trochę więcej krzywdy niż na przykład pękiem kluczy, nie sądzi pan? – Na pewno potrafi otwierać drzwi – zgodziłem się. – Ostrożnie. Jest nabity.
Skinąłem głową i zwróciłem mu broń. – To kwalifikuje zabójstwo jako sprawę dla Gestapo. – Automatycznie – powiedziałem. – Rozumiem. Ale nadal nie widzę, co miałoby go łączyć z Trzema Królami. – Jeden z pracowników naszego Działu Dokumentacji obejrzał jego papiery i zauważył pewne nieścisłości. Wandel podał mi żółty kartonik ze zdjęciem denata w lewym górnym rogu. Legitymacja pracownicza. – Czy coś wydaje się w niej panu dziwne? Wzruszyłem ramionami. – Zszywki przy zdjęciu trochę zardzewiały. Ale poza tym na mój gust wygląda w porządku. Nazywał się Victor Keil. Nazwisko nic mi nie mówi. – Odcisk gumowej pieczątki w rogu fotografii jest praktycznie niewidoczny – powiedział Wandel. – Żaden niemiecki urzędnik by na to nie pozwolił. – Podał mi dowód osobisty zmarłego. – A to? Co pan o tym sądzi, panie komisarzu? Potarłem dokument palcami, a Sachse z uznaniem kiwnął głową. – Bardzo słusznie. Dobrze zacząć od sprawdzenia go w ten sposób – powiedział. – Faktura podróbek czasem jest jakaś inna, jakby były zrobione z lnu. Ale to nie to zdradza ten dokument. Otworzyłem go i przyjrzałem się zawartości. Fotografia w dowodzie miała dwie pieczątki – jedną w prawym górnym rogu, drugą w lewym, i obie były całkiem czytelne. Dwa odciski palców były równie wyraźne, podobnie jak pieczęć dzielnicowego posterunku policji. Pokręciłem głową. – Pojęcia nie mam, co jest z nim nie tak. Dla mnie wygląda jak należy. – Jakość jest rzeczywiście niezła – przyznał Sachse. – Poza jedną rzeczą: ten, kto to sfabrykował, nie wie, jak się pisze „palec wskazujący”. – Mój Boże, rzeczywiście, ma pan rację. Wyraz zadowolenia z siebie powoli wracał na twarz Sachsego. – Wszystko to razem skłoniło nas do wnikliwszego śledztwa – powiedział. – Wygląda na to, że prawdziwy Victor Keil zginął podczas nalotu w Hamburgu w ubiegłym roku. Teraz wiemy, a w każdym razie mamy poważne podejrzenia, że ten człowiek wcale nie jest Niemcem, tylko czeskim terrorystą o nazwisku Franz Koci. Nasi informatorzy w Pradze donoszą, że był jednym z czeskich agentów działających w Berlinie. I niewątpliwie pasuje do opisu, który otrzymaliśmy. Do października trzydziestego ósmego był pułkownikiem w czeskim pułku artylerii stacjonującym w Kraju Sudeckim. Po kapitulacji rządu Beneša w Monachium Koci zniknął razem z wieloma innymi, którzy później zaczęli pracować dla Trzech Króli. Wzruszyłem ramionami. – Wygląda na to, że wszystko o nim wiecie – powiedziałem. – Nie rozumiem, po co jeszcze ja miałbym się przyglądać jego paznokciom. – Nie wiemy, kto go zabił – odezwał się Wandel. – Ani dlaczego. Ani nawet jak. Skinąłem głową. – Jeśli chodzi o sposób, to przyda się wam doktor. Najlepiej doktor medycyny. – Uśmiechnąłem się z własnego żartu, myśląc o Amerykanach, Dicksonie i jego awersji do hochsztaplerów z Ministerstwa Propagandy. Nie był to jednak żart, którym należało się dzielić, zwłaszcza z Gestapo. – Co do sprawcy i motywu, mógłbym przyjrzeć się mu bliżej. – Wskazałem na ciało. – Macie coś przeciwko? – Ależ zapraszamy – odpowiedział Sachse. Wyciągnąłem z kieszeni chustkę i rozłożyłem ją starannie obok ciała. – Żebym miał gdzie składać materiał dowodowy. Bo, widzicie, zamierzam przetrząsnąć nieboszczykowi kieszenie. – Śmiało. Ale wszystkie istotne rzeczy zostały już zabezpieczone. – O, nie wątpię. Będę mile zaskoczony, jeśli mundurowi i inspektor Lehnhoff zostawili tu coś wartościowego. Sachse zmarszczył brwi. – Nie chce pan chyba powiedzieć… – Gliniarze w tym mieście bywają tak samo nieuczciwi, jak cała reszta. Czasami nawet tak, jak złodzieje. W dzisiejszych czasach wstępuje się do policji po to, żeby móc ukraść komuś zegarek bez konsekwencji. – Dla zilustrowania mojej myśli uniosłem lewą rękę denata. Od opalenizny odcinał się blady ślad na nadgarstku, brakowało tylko zegarka, który mógł go spowodować. – Tak, rozumiem, co pan ma na myśli – powiedział Sachse. – Ciało jest nieco sztywne, co oznacza, że stężenie mięśni albo postępuje, albo mija. Nasila się ono przez jakieś dwanaście godzin, trwa kolejnych dwanaście, tyle samo czasu musi upłynąć, zanim ustąpi. – Pociągnąłem za skórę na policzku zmarłego. – Ale rozpoczyna się od głowy, a twarz tego gościa jest miękka, więc zesztywnienie raczej już mija. To oczywiście tylko grube przybliżenie, ale powiedziałbym, że wasz człowiek nie żyje od przynajmniej doby. Mogę się mylić, rzecz jasna, ale widziałem już wielu nieboszczyków, którzy pewnie by się ze mną zgodzili. Rozpiąłem guziki bluzy i koszulę, żeby obejrzeć korpus. – Ten człowiek upadł z wysoka. Albo coś go mocno uderzyło. Na prawym boku widać poważne stłuczenia. – Przycisnąłem dłoń do sińca. – Wygląda na to, że jedno z żeber oddzieliło się od ściany klatki piersiowej. Innymi słowy, jest złamane. Wyciągnąłem scyzoryk, otworzyłem go ostrożnie i zacząłem od dołu rozcinać nogawkę spodni denata, tylko dlatego, że nie miałem ochoty rozpinać mu rozporka. Na ogół wolę poznać człowieka trochę lepiej, zanim się do tego zabiorę. Na lewym udzie widoczny był kolejny siniec, pasujący do złamanego żebra i stłuczenia na głowie. Stałem się nie okazywać zdenerwowania, ale do złych przeczuć, które towarzyszyły mi na co dzień, dołączyło teraz kolejne, dotyczące zmarłego. Odległość między parkiem Kleista a Nollendorf Platz wynosiła jakiś kilometr, nawet człowiek potrącony przez taksówkę na rogu Motz Strasse mógł dokuśtykać tu w niecałe pół godziny. Nie byłby to jedyny wypadek samochodowy w Berlinie tej nocy, ale prawie na pewno jedyny, który nie został zgłoszony. – Chcecie wiedzieć, co myślę? – Oczywiście. – Tego człowieka potrącił samochód. Rzecz jasna to nic niezwykłego przy tym zaciemnieniu i zwyczajach berlińskich kierowców. Byłem pewny, że mam przed sobą człowieka, który zaatakował Fräulein Tauber i wpadł pod taksówkę. Setki myśli zaczęły przebiegać mi przez głowę. Czy Gestapo już o tym wie? Czy właśnie o to chodzi w tym wszystkim? Żeby zobaczyć, jak zareaguję na widok ciała; tak jak ze zdradą Hagena, która wychodzi na jaw przy marach Zygfryda? Nie. Skąd mieliby się dowiedzieć? Fräulein Tauber i Frau Lippert nie miały pojęcia, że jestem gliniarzem; wspomniałem o tym co prawda taksówkarzowi, ale nie sądzę, by uwierzył; zresztą nie znał nazwiska. Jednak ręka mi zadrżała. Złożyłem scyzoryk i schowałem go do kieszeni płaszcza. – Coś nie tak, Günther? – Nie, lubię pracować z nieboszczykami. Nocami, kiedy nie rozważam akurat poderżnięcia sobie gardła, można mnie spotkać na pobliskim cmentarzu w towarzystwie mojego dobrego przyjaciela, hrabiego Orloka. – Przygryzłem wargę i zebrałem się w sobie, by przeszukać kieszenie zmarłego. – Już je obszukaliśmy – powiedział Sachse. – Nie zostało tam nic istotnego. Z jednej z kieszeni wyciągnąłem paczkę żelków i pokazałem ją gestapowcom. – Nie bardzo wiem, co to nam mówi – mruknął Wandel. – Mówi, że facet miał słabość do słodyczy – odparłem, chociaż mnie powiedziało to znacznie więcej. Ostatnie wątpliwości w kwestii tego,
czy to on napadł Fräulein Tauber, zniknęły. Czy nie wspominała o oddechu pachnącym żelkami? – Poza fałszywymi dokumentami – odezwał się Sachse – i oczywiście bronią, znaleźliśmy tylko klips do banknotów, klucz i kieszonkowy kalendarz. – Mogę zobaczyć? Wstałem. Srebrny klips do banknotów zawierał około pięćdziesięciu marek w banknotach dwudziesto- i jednomarkowych: nie był zbyt mocno zaciśnięty i przyszło mi do głowy, że może wcześniej było w nim więcej pieniędzy. Pewnie policjanci, którzy ukradli Franzowi Kociemu zegarek, uwolnili go także przynajmniej od połowy gotówki. Byłoby to dość typowe. Na stalowym łańcuszku, który musiał być przypięty do paska denata, wisiał klucz do staroświeckiego zamka, wykonany przez berlińską firmę Ferdinanda Garbego. Najciekawszy jednak okazał się terminarz. Był to oprawny w czerwoną skórę kieszonkowy kalendarz wojskowy na rok 1941, wydawany niemieckim oficerom; z przodu miał mały portfelik, a z tyłu vademecum oznak i stopni wojskowych. Jako chłopiec miałem kalendarzyk z innym vademecum: przewodnikiem po tropach zwierząt – wprost bezcennym w wielkim mieście w rodzaju Berlina. Znalazłem w terminarzu stronę na bieżący tydzień i zauważyłem jedyny wpis z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin: „N.P. 21.15”. Kiedy przeszkodziłem Franzowi Kociemu w napastowaniu Fräulein Tauber, było wpół do dziesiątej. Mieli dość czasu, by spotkać się na Nolli o dziewiątej piętnaście. Tylko dlaczego czeski terrorysta, pragnący za wszelką cenę uniknąć zainteresowania policji, miałby umawiać się z kimś na stacji S-Bahnu i ryzykować próbę gwałtu? Chyba że osoba, z którą miał się spotkać nie przyszła, a on, sfrustrowany, napadł na Bogu ducha winną dziewczynę. Ale to też nie miało sensu. Zwróciłem książeczkę Sachsemu. – Te kalendarze mogą przydać się znacznie bardziej szpiegom niż naszym ludziom, nie sądzicie? Informują wroga, kogo warto zabić, a kogo nie. – Przypuszczam, że go ukradł – wyjaśnił niepotrzebnie Wandel. – Nasz wywiad sugeruje, że niektórzy z tych pepików to naprawdę nieźli kieszonkowcy. Pokiwałem głową. Wydało mi się to całkiem sprawiedliwe, zważywszy na to, że dopiero co ukradliśmy im kraj. Miałem sporo rzeczy do przemyślenia i postanowiłem zająć się tym w Złotej Podkowie. Było to pewnie sprzeczne z zasadami. Nikt parający się myśleniem w życiu nie wybrałby się do Złotej Podkowy, uznałem więc, że człowiekowi z moją burzliwą historią należy się zniżka. Klub składał się z dużej okrągłej sali pełnej małych okrągłych stolików, otaczających duży okrągły parkiet. Jego większą część zajmował mechaniczny koń, na którym hostessy i klientki klubu zażywały przejażdżek przy akompaniamencie muzyki, ukazując często w trakcie podwiązkę czy coś jeszcze bardziej intymnego. Dla kogoś, kto wypił dużo piwa, musiała to być fantastyczna zabawa, jednak podczas berlińskiej posuchy spokojna partyjka wista biła ją na głowę. Jedną z hostess była prawdopodobnie ostatnia czarnoskóra kobieta w Berlinie. Miała na imię Ella. Siedziała przy stoliku i układała pasjansa, używając kart z wizerunkami naszych ukochanych nazistowskich przywódców. Przysiadłem się do niej i przyglądałem się przez chwilę. Powiedziała, że przynoszę jej szczęście, więc kupiłem jej lemoniadę i pomogłem jeszcze trochę z kartami, a kiedy dałem jej jednego z moich drogocennych amerykańskich papierosów, cała się rozpromieniła i zaproponowała, że może przejechać się dla mnie na koniu. – Za pięćdziesiąt fenigów możesz obejrzeć sobie moje uda. Za siedemdziesiąt pięć zaś myszkę i wszystko, co ma w pyszczku. Nie mam nic pod spodem. – Prawdę mówiąc, liczyłem raczej na spotkanie z Fräulein Tauber. – Ona już tu nie pracuje. Od dłuższego czasu. – A gdzie pracuje obecnie? Ella leniwie zaciągnęła się papierosem i nic nie odpowiedziała. Położyłem na stoliku banknot. Nie było na nim obrazków, jak na kartach do pasjansa, ale chyba jej to nie przeszkadzało. Pozwoliłem dziewczynie sięgnąć po banknot, po czym oparłem palec na czarnym orzełku w jego rogu. – Jest w Nowym Świecie? – W tej norze? Bardzo wątpię. Powiedziała ci, że tam pracuje? – Ella roześmiała się. – To znaczy, że nie chce cię więcej widzieć, skarbie. Więc lepiej zapomnij o niej i popatrz, jak ujeżdżam tego kucyka. Murzynka wystukiwała coś alfabetem Morse’a na drugim końcu banknotu. Podniosłem palec i patrzyłem, jak papierek znika za stanikiem rozmiarów balonu zaporowego. – W takim razie gdzie pracuje? – Arianne? W szatni w barze U Dżokeja. Już od jakiegoś czasu. Taka dziewczyna jak Arianne może tam zarobić kupę forsy. – W szatni? – W szatni można zrobić niejedno, nie tylko powiesić płaszcz, kotku. – Pewnie tak. – Mamy tutaj szatnię, Fritz. Miło tam i ciemno. Za pięć marek mogłabym uczciwie zająć się twoimi klejnotami. Gdybyś chciał, to nawet w buzi. – Zmarnowałabyś czas, Ella. Pozwolili mi wrócić z frontu tylko dlatego, że nie mam żadnych klejnotów. Nic z nich nie zostało. – Przykro mi. A to szkoda. I to taki przystojny facet. Wyglądała na szczerze zmartwioną i przez moment, widząc jej współczucie, poczułem wyrzuty sumienia, że ją okłamałem. Zmieniłem temat. – U Dżokeja – odezwałem się. – Pewnie, że wiem. To to miejsce niedaleko Wittenberg Platz, przy Luther Strasse. Kiedyś był tam rosyjski lokal, nazywał się Jar. Murzynka skinęła głową. – Widziałem go tylko z zewnątrz. Jak tam jest? – Drogo. Pełno Jankesów i ważniaków z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. I nadal grają tam amerykański jazz. Prawdziwy. Sama bym tam poszła, ale jest jeden szkopuł. Kolorowi nie mają wstępu. Zmarszczyłem brwi. – Naziści nie lubią nikogo poza Niemcami. Powinnaś się już dawno zorientować, ślicznotko. Uśmiechnęła się. – Ach, nie o nich mówiłam. To Jankesi nie chcą tam kolorowych. Kiedy stało się na zewnątrz, dźwięki dobiegające z baru U Dżokeja niewątpliwie przywodziły na myśl stary, przedwojenny Berlin z jego swobodnymi obyczajami i wulgarnymi powabami. Inni też byli podobnego zdania. Grupka fanów jazzu tłoczyła się w ciemności na chodniku, zachwycona muzyką, lecz nieskłonna do zapłacenia astronomicznej kwoty za wejście. Żeby oszczędzić sobie tej opłaty, pokazałem przypiętą do płaszcza blachę, niewielką mosiężną plakietkę informującą, że jestem z policji. W odróżnieniu od większości berlińskich gliniarzy nie przepadam za naciąganiem uczciwych przedsiębiorców, jednak właściciel baru U Dżokeja do tej kategorii raczej się nie zaliczał. Pięć marek za samo zejście po schodach to niewiele lepsze niż kradzież. Z drugiej strony na dole było już pełno ludzi, którzy zdawali się tylko marzyć o tym, żeby ktoś zdarł z nich skórę. Większość elegancko ubrana, niejeden miał na sobie strój wieczorowy i znaczek partii. Mówi się, że zbrodnia nie popłaca. W każdym razie nie aż tak, jak praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych czy Propagandy. Było też mnóstwo Amerykanów, jak zapowiadała Ella. Wyróżniali się krzykliwymi krawatami i jeszcze bardziej krzykliwymi głosami. Bar U Dżokeja był prawdopodobnie jedynym
miejscem w Berlinie, gdzie można było mówić po angielsku, nie narażając się na to, że jakiś mundurowy idiota zechce ci przypomnieć, kim tak naprawdę jest Roosevelt. Gangsterem, negroidalnym maniakiem, przykutym do wózka podżegaczem wojennym i zepsutym żydowskim łajdakiem, a ci Niemcy, którzy go naprawdę nie lubili, dorzuciliby do tej listy jeszcze parę mniej łagodnych epitetów. U podnóża schodów znajdowała się szatnia, w której jakaś dziewczyna malowała sobie paznokcie albo czytała jakiś magazyn, a od czasu do czasu robiła obie rzeczy naraz. Widać było, że jest bystra. Miała masę ciemnych włosów, upiętych z tyłu głowy jak aksamitna zasłona. Była szczupła, ubrana w czarną sukienkę i atrakcyjna w oczywisty sposób, czyli dokładnie taki, jaki podoba się pozbawionym subtelności facetom mojego pokroju, nie była to jednak Arianne Tauber. Poczekałem, aż dziewczyna skończy malować paznokieć czy czytać podpis pod zdjęciem i mnie zauważy, co zajęło nieco dłużej, niż powinno przy włączonym świetle. – Szatnia jest tutaj, prawda? Podniosła wzrok, zlustrowała mnie z góry na dół i wymanikiurowaną dłonią wskazała na płaszcze (były wśród nich futra) wiszące za nią. – A na co to panu wygląda? Na sople? – Stąd, gdzie stoję, wygląda na to, że powinienem zmienić zawód. Podobnie jak pani, jeśli się nie mylę. Wyobrażałem sobie naiwnie, że będzie pani witać z otwartymi ramionami gości tego ekskluzywnego schronu. Zdjąłem płaszcz i położyłem na kontuarze. Dziewczyna przyglądała mu się przez chwilę z niesmakiem, po czym chwyciła go tak, jakby zamierzała go zabić i podała mi numerek. – Jest tu dzisiaj Arianne? – Arianne? – Arianne Tauber. To samo nazwisko, co Richard Tauber, tylko jego nie miałbym ochoty wziąć na kolana. – Nie ma jej w tej chwili. – Nie ma jej, to znaczy że dziś nie pracuje, czy że właśnie wyszła na trochę? – A kto pyta? – Proszę jej powiedzieć, że przyszedł Parsifal. Jak ten od Świętego Graala. À propos, gdyby się zjawiła, znajdzie mnie przy barze. – Pewnie jak i całą resztę. Widzi pan, są bary i bary. A jeżeli tam się panu znudzi, to może pan zajrzeć do baru. Takiego, jak ten U Dżokeja. – A więc jednak słuchała pani, co mówię. Poszedłem do baru. Lokalowi przydałoby się odmalowanie i nowy dywan, ale nie aż tak jak mnie coś do wypicia i zatyczki do uszu. Lubię słuchać muzyki, kiedy piję. Czasem nawet lubię jazz, przynajmniej dopóki muzycy pamiętają, gdzie zostawili melodię. Zespół U Dżokeja składał się z trzech facetów, którzy co prawda znali wszystkie nuty do Avalonu, niemniej nie zwracali specjalnej uwagi na ich kolejność. Usiadłem przy stoliku i wziąłem do ręki kartę alkoholi. Ceny zaatakowały moje oczy niczym gaz musztardowy, a kiedy podniosłem się z podłogi, zamówiłem piwo. Kelnerka wróciła niemal natychmiast z tacą, na której stał kufel wypełniony złotem; najbardziej zbliżona do Świętego Graala rzecz, jaką widziałem od czasu zakupu znaczka za czterdzieści fenigów. Upiłem łyk i poczułem, że uśmiecham się jak głupi. Smakowało dokładnie tak jak piwo. – Chyba umarłem. – To się da zrobić – odezwał się jakiś głos. – Tak? – Rozejrzyj się, Parsifalu. Ta spelunka pęka w szwach od nazistowskich ważniaków. Każdy z nich mógłby złapać za telefon i załatwić ci miejsce w jutrzejszym partyzanckim ekspresie. Wstałem i odsunąłem dla niej krzesło. – Jestem pod wrażeniem. Że wiesz o partyzanckim ekspresie. Była to nazwa, którą niemieccy żołnierze określali pociąg kursujący między Berlinem a frontem wschodnim. – Mam brata w wojsku. – Nie jest to w tej chwili szczególnie ekskluzywny klub. – Podobnie jak to miejsce. Pewnie dlatego cię tu wpuścili. – Arianne Tauber uśmiechnęła się i usiadła. – Ale jeśli chcesz, możesz postawić mi drinka. – Za taką cenę? Mercedes kosztowałby mnie taniej. – To nie miałoby sensu. Nie sposób dostać benzyny. Drink w zupełności mi wystarczy. Przywołałem kelnerkę i pozwoliłem Arianne zamówić dla siebie piwo. – Masz jeszcze trochę tych jankeskich papierosów? – Nie – skłamałem. Kupienie jej piwa było wystarczającą ekstrawagancją, nie powinienem całkiem rezygnować z ostrożności i częstować jej do tego papierosem. Wzruszyła ramionami. – W porządku. Mam parę lucky strike’ów. Arianne sięgnęła po torebkę, dzięki czemu miałem chwilę, żeby się jej przyjrzeć. Dziewczyna była ubrana w gładką granatową sukienkę z krótkim rękawem. Wokół talii miała fioletowy skórzany pasek ozdobiony błyszczącymi czarnymi rombami, ułożonymi jak klejnoty w koronie. Na jej ramieniu widniała oryginalna broszka z brązu, przedstawiająca hinduską boginię Kali. Fioletowa skórzana torebka, okrągła i na długim pasku, przypominała nieco bukłak. Arianne wyjęła z niej srebrną papierośnicę inkrustowaną trzema turkusami wielkości jajeczek drozda. Z boku pudełka znajdowała się wąska przegródka na zapalniczkę, w której teraz tkwił zwitek banknotów, i przez moment wyobrażałem ją sobie, jak zapala papierosa banknotem pięciomarkowym. Byłby to tylko nieco bardziej rozrzutny sposób marnowania pieniędzy niż kupienie kobiecie drinka U Dżokeja. Kiedy otworzyła srebrne pudełeczko, wyciągnąłem z niego papierosa, przez chwilę obracałem go w palcach, a potem zbliżyłem do nosa, żeby przypomnieć sobie, że lepiej mieć w Amerykanach przyjaciół niż wrogów. W końcu włożyłem go do ust i pochyliłem głowę w stronę zapałki, którą Arianne trzymała w pachnącej dłoni. – Guerlain shalimar – powiedziałem i z rozkoszą zaciągnąłem się papierosem, po czym dodałem: – Miałaś to na sobie, kiedy cię ostatnio widziałem. – Podarunek od wielbiciela. Wygląda na to, że każdy fryc, który przyjeżdża z Paryża na przepustkę, daje dziewczynie perfumy. To w tej chwili jedyna rzecz, której w Berlinie nie brakuje. Słowo daję, przy tej ilości perfum, jaką dostałam od początku wojny, mogłabym otworzyć sklep. Mężczyźni. Dlaczego nie mogą przywieźć czegoś przydatnego, na przykład sznurówek czy papieru toaletowego? – Pokręciła głową. – Olej spożywczy. Próbowałeś ostatnio kupić olej? Mowy nie ma. – Może uważają, że ładniej pachniesz, jak się spryskasz perfumami. Uśmiechnęła się. – Pewnie masz mnie za niewdzięcznicę. – Następnym razem, jak się wybiorę do Paryża, kupię ci spinacze biurowe, to zobaczymy. – Nie, naprawdę. Tamtego wieczora nie miałam okazji podziękować ci jak należy, Parsifalu. – Daj spokój. Raczej nie byłaś w formie, żeby wydawać przyjęcie na moją cześć. – Ująłem ją za podbródek i obróciłem profilem do mnie.
– Oko wygląda dobrze. No, może przy samym brzegu jest leciutko podsinione. Z drugiej strony, zawsze miałem słabość do niebieskich oczu. Przez chwilę sprawiała wrażenie zawstydzonej. Potem jej spojrzenie znów stwardniało. – Nie chcę, żebyś był dla mnie miły. – Nie przejmuj się. Nie przywiozłem ci w końcu żadnych perfum. – Muszę cię najpierw przeprosić. Za to, że nie byłam z tobą szczera. – To narodowy zwyczaj. Upiła łyk piwa i musnęła wargami papierosa. Jej ręka leciutko drżała. – Naprawdę. Nie ma za co przepraszać – powiedziałem uspokajająco. – Tak czy inaczej, chciałabym coś wyjaśnić. Wzruszyłem ramionami. – Skoro ci zależy. Nie spiesz się. Nikt nie czeka na mnie w domu. Skinęła głową i przyoblekła twarz w kolejny uśmiech. Teraz robiła wrażenie zmieszanej. – Po pierwsze chcę, żebyś wiedział, że nie jestem żadną rozrywkową panienką. Czasami, kiedy tu jestem, pozwalam mężczyźnie postawić mi drinka. Albo dać coś w prezencie. Na przykład te papierosy. Ale na tym się kończy, chyba że… Cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi, prawda? – Kiedyś na pewno w to wierzyłem. – Taka jest prawda, Parsifalu. Zresztą, bycie szatniarką w takim miejscu to dobra posada. Jankesi, a nawet niektórzy Niemcy, dają hojne napiwki. Nie bardzo mam na co je wydawać, ale myślę sobie, że ciągle trzeba coś odkładać na ciężkie czasy. A mam paskudne przeczucie, że sporo takich jeszcze przed nami. To znaczy cięższych niż teraz. Tak mówi mój brat. Mówi… Cokolwiek powiedział jej brat, postanowiła jednak nie dzielić się tym ze mną. Berlińczycy często zaczynali coś opowiadać, a potem przypominali sobie o drobiazgu, który nazywa się Gestapo, urywali w pół zdania i przez chwilę patrzyli w przestrzeń, po czym mówili coś w rodzaju: – Mniejsza o to. O czym przed chwilą mówiłam. To nic ważnego. – Jasne. – Ważne, że teraz wiesz, że nie jestem na sprzedaż, Parsifalu. – Rozumiem – odpowiedziałem, mało przejęty tym, czy jest, czy nie. Chciałem jednak jej wysłuchać, choć wciąż się zastanawiałem, dlaczego czuje się zobowiązana do wyjaśnień. – Mam nadzieję. – Zdjęła sobie okruszek tytoniu z języka, brudząc przy tym palce szminką. – No dobrze. Oto, co stało się tamtego wieczora. Po kolei, ze wszystkimi szczegółami i tak dalej, bo chyba muszę to komuś opowiedzieć, a mam wrażenie, że ciebie może to zainteresować. Jeżeli nie, po prostu powiedz, a ja się zamknę. Chociaż interesuje cię to na tyle, że znalazłeś mnie aż tutaj, prawda? Skinąłem głową. – Tak się składa, że tutaj historia się zaczyna. Miałam wtedy przerwę. Magda, ta dziewczyna, którą poznałeś w szatni, siedziała za kontuarem, a ja byłam w barze. Kiedy mamy przerwę, musimy tu przychodzić i pić z klientami. Tak jak ty i ja teraz. – Przymierzyła kolejny uśmiech. Ten robił wrażenie gorzkiego. – Niezła przerwa. Szczerze mówiąc, to żadna przerwa. Faceci tutaj nie żałują ci drinków i papierosów, więc z reguły cieszę się, kiedy mogę wrócić do szatni i spróbować zebrać myśli. – Wzruszyła ramionami. – Nigdy nie przepadałam za alkoholem, ale taka wymówka nie robi tu większego wrażenia. – Wyobrażam sobie. Rozejrzałem się wokół, usiłując opanować grymas niechęci. Klub nocny w czasie wojny ma w sobie coś nieprzyzwoitego. Ci wszyscy ludzie świetnie się tu bawią, podczas gdy nasi chłopcy walczą z jakimiś ruskimi czy lecą samotnie gdzieś nad Anglią. Fotografia angielskiej aktorki Leslie Howard na ścianie baru U Dżokeja wydawała się dziwnie nie na miejscu. Przez pewien czas po wybuchu wojny naziści mieli chociaż tyle wrażliwości, żeby zakazać tańców w miejscach publicznych. Ale po naszych wczesnych zwycięstwach zakaz uchylono, a teraz Armia Niemiecka radziła sobie tak znakomicie, że nie było przeciwwskazań, by mężczyźni i kobiety bawili się na całego. Ja jednak zupełnie nie miałem na to ochoty. Zwłaszcza kiedy pomyślałem o siostrach Friedmann, mieszkających piętro niżej. – Czasami, kiedy wracam do domu, ledwo mogę iść, tak mi się kręci w głowie od tego wszystkiego. – Widzę, że będę musiał tu wrócić. To chyba jedyny bar w całym Berlinie, gdzie piwo ma smak piwa. – Oraz swoją cenę. W każdym razie chciałam ci opowiedzieć o tym gościu, Gustavie, i jak to się stało, że pałętałam się wtedy po ciemku po Nollendorfplatz. – A pałętałaś się? – Przestań, Parsifalu, i słuchaj dalej. Kilka dni temu byłam tu w barze i zaczęłam rozmawiać z takim jednym frycem. Powiedział, że ma na imię Gustav, ale mam co do tego wątpliwości. Powiedział też, że jest urzędnikiem na Wilhelmstrasse. I wyglądał właśnie na kogoś takiego. Goguś. Snobistyczny akcent. Złoty orzełek wpięty w klapę. Jedwabna chustka i getry. Ach tak, i miał taką złotą cygarniczkę, którą wyciągał z aksamitnego etui za każdym razem, kiedy chciał zapalić. Samo patrzenie na niego było fascynujące w jakiś irytujący sposób. Zapytałam go, czy rano też tak robi, to znaczy, używa tej złotej cygarniczki, a on powiedział, że tak. Wyobrażasz to sobie? – Próbuję. – Pokręciłem głową. – Nie, nie potrafię. Z opisu facet brzmi jak rybka w szklanej kuli. – Ale niebrzydka. – Arianne uśmiechnęła się. – I bogata. Miał zegarek z kopertą, jedno i drugie ze złota, tak samo jak spinki do mankietów koszuli i krawata. – Jesteś bardzo spostrzegawcza. Wzruszyła ramionami. – Cóż mam powiedzieć? Lubię mężczyzn, którzy noszą złoto. Działa to na mnie. Jak czerwona płachta na byka. Ale nie chodzi o ruch. Tylko o kolor. I wartość, rzecz jasna. Mężczyźni, którzy mają na sobie dużo złotych błyskotek, są chyba po prostu hojniejsi. – A on był? – Gustav? Jasne. Dał mi napiwek za samo przypalenie mu papierosa. I kolejny za to, że z nim usiadłam. Przed wyjściem poprosił mnie, żebym się z nim spotkała następnego wieczora w Romanisches Café. Skinąłem głową. – Tuż obok Wittenberg Platz. – Tak. O ósmej. Spóźnił się zresztą i przez chwilę myślałam, że w ogóle nie przyjdzie. Kiedy wreszcie się pojawił, było ze dwadzieścia pięć po ósmej. A on był spocony i zdenerwowany. Zupełnie nie jak ten elegancik, którego poznałam tutaj poprzedniej nocy. Rozmawialiśmy przez jakiś czas, ale on nie słuchał. Kiedy go zapytałam, czemu jest taki nieswój, przeszedł do rzeczy. Zaprosił mnie do kawiarni, bo ma dla mnie robotę. To łatwe zadanie, powiedział, ale zapłaci mi sto marek. Stówkę. Zaczęłam kręcić głową i tłumaczyć mu, że nie robię takich rzeczy za pieniądze, ale on powiedział, że nie, że to coś zupełnie innego, i za kogo ja go mam. Będę musiała tylko czekać pod stacją przy Nolli o dziewiątej piętnaście i wręczyć kopertę mężczyźnie, który będzie nucić pewną piosenkę. – To ładne. Jaką piosenkę? – Don’t say goodbye, only say adieu. – Zarah Leander. Lubię ją. – Nawet ją dla mnie zanucił, żeby się upewnić, że ją znam. Miałam poprosić tamtego człowieka o ogień, a potem zapytać, jak się nazywa, i jeśli powie, że Paul, to dać mu kopertę i odejść. Cóż, wiedziałam, że jest w tym coś dziwnego, więc zapytałam, co jest w kopercie, a on
odrzekł, że najlepiej, żebym nie wiedziała, co oczywiście wcale nie poprawiło mi humoru. Ale potem położył na stoliku pięć obrazków z Albrechtem Dürerem i zapewnił mnie, że to będzie najłatwiej zarobione sto marek w moim życiu. Zwłaszcza podczas zaciemnienia. Tak czy inaczej, zgodziłam się. Sto marek to sto marek. – Mhm. – Pojechałam kolejką jedną stację na wschód, do Nolli, i czekałam tam dokładnie tak, jak kazał mi Gustav. Byłam przed czasem. Bałam się, ale przyjemnie było czuć te pięć Albrechtów pod podwiązką. Miałam czas na rozmyślania. Może trochę za dużo czasu, bo zrobiłam się zachłanna. To taka moja brzydka cecha. – Twoja i tego austriackiego kaprala. – Ciągle myślałam, że skoro dostałam od Gustava stówkę za pojawienie się na stacji z kopertą, to mogłabym zarobić kolejne dziesięć czy dwadzieścia od Paula za przekazanie jej. I kiedy w końcu przyszedł, to właśnie zaproponowałam. Paulowi się to jednak nie spodobało i zrobił się nieprzyjemny. Przeszukał kieszenie w moim płaszczu. I torebkę. Nawet moją bieliznę. Zabrał mi sto marek. I wtedy pojawiłeś się ty, Parsifalu. Jak widzisz, nie próbował mnie zgwałcić. Chciał tylko znaleźć tę przeklętą kopertę. – A gdzie ona była? Ta koperta? – Nie miałam jej przy sobie, kiedy próbowałam go naciągnąć. Nie jestem idiotką. Schowałam ją wcześniej w krzakach koło postoju taksówek. – Sprytnie. – Ja też tak myślałam. Aż do momentu, kiedy mnie uderzył. – A gdzie jest teraz? – Co? Koperta? Kiedy wróciłam po nią następnego dnia, już jej tam nie było. – Hmm. Dziewczyna wzruszyła ramionami. – I teraz nie mam pojęcia, co robić. Boję się iść z tym na policję. Martwię się, rzecz jasna, co było w tej kopercie. Martwię się, że wpakowałam się w coś niebezpiecznego. – Zamknęła oczy. – Kiedy byliśmy w Romanisches Café, wszystko wydawało się takie proste. Podać ją komuś w ciemności i odejść. Gdybym tylko tak zrobiła. – Ten Gustav. Widziałaś go od tamtej pory? – Nie. – Czy ktoś jeszcze go zna? – Nie. Okazuje się, że Magda myślała, że gość ma na imię Josef. To wszystko, co pamięta. Czy wpakowałam się w kłopoty, Parsifalu? – Niewykluczone. Gdybyś poszła na policję i opowiedziała im o tym, to raczej tak, miałabyś kłopoty. – Czyli uważasz, że nie powinnam im mówić. – Z taką historyjką jak twoja, Arianne, policja, zwykła policja, to najmniejsze zmartwienie. Nie można jednak zapominać o Gestapo. Westchnęła. – Tak też myślałam. – Czy mówiłaś o tym komuś poza mną? – Jeszcze nie oszalałam! – I niech tak zostanie. Nigdy nie spotkałaś tu żadnego Gustava ani Josefa. I nikt cię nie prosił, żebyś wystąpiła w roli jego umyślnego na stacji przy Nollendorf Platz. – Umyślnego? – Tak się mówi, kiedy ktoś chce dać coś innej osobie, nie spotykając się z nią twarzą w twarz. Ale to też nie ma znaczenia, bo w końcu nie było żadnego czegoś. Żadnej koperty. Przecież nie możesz nikomu pokazać stu marek, które za to dostałaś, mam rację? Dziewczyna skinęła głową. Popijałem piwo, zastanawiając się, jak to możliwe, że smakuje tak samo dobrze jak ten papieros, i ile prawdy jest w tym, co usłyszałem od Arianne Tauber. Niewykluczone, że Franz Koci faktycznie zabrał sto marek spod jej podwiązki, choć kiedy gliny znalazły go w parku Kleista, miał przy sobie dwa razy mniej. Rzecz jasna mogli z łatwością poczęstować się połową jego gotówki. I całkiem możliwe, że jakiegoś gościa z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który miał kopertę dla agenta Trzech Króli, obleciał strach przed spotkaniem, więc zlecił robotę łasej na pieniądze szatniarce z baru U Dżokeja. Zdarzało mi się widywać dziwniejsze rzeczy. – Ale mam do ciebie pytanie, królewno. Po co mi to wszystko opowiadasz? – Gdybyś nie wiedział, to Parsifal nie należy w tej okolicy do popularnych imion. – Przygryzła paznokieć. – Posłuchaj, mimo tych wszystkich perfum trudno mnie nazwać najbardziej lubianą dziewczyną w mieście. Jest sporo ludzi, którzy za mną nie przepadają. – Wygląda na to, że mamy ze sobą wiele wspólnego, królewno. Puściła to mimo uszu. Była zbyt zajęta mówieniem o sobie. Ucieszyło mnie to. Sprawiała wrażenie daleko bardziej interesującego tematu niż ja sam. – Jasne, jestem niebrzydka. Wiem o tym. I jest mnóstwo mężczyzn, którzy chcą dostać ode mnie to, czego mężczyźni z reguły chcą od kobiet. Ale poza papierosem, szklaneczką czegoś mocniejszego i napiwkiem, i może drobnym prezentem od czasu do czasu, ja naprawdę nie chcę nic od nikogo. Powinieneś o tym wiedzieć. Może sam już się zorientowałeś. Wyglądasz na bystrego gościa. W każdym razie chodzi o to, że nie mam zbyt wielu przyjaciół, a już na pewno żadnych, których można by określić jako mądrych czy dojrzałych. Otto, Otto Schulze, właściciel tego lokalu… Jemu nie mogłabym powiedzieć. Nie mogę mówić mu o niczym. Na pewno doniósłby Gestapo. Jestem przekonana, że przekupuje ich informacjami; Magda chyba też. Frau Lippert sam poznałeś. Poza nimi nie mam nikogo, rozumiesz? Moja matka to starsza pani, która mieszka w Dreźnie. Mój brat jest w służbie czynnej. Ale szczerze mówiąc, nie miałby pojęcia, co zrobić ani powiedzieć. Jest młodszy i to raczej on oczekuje rad ode mnie. Ale ty, Parsifalu. Sprawiasz na mnie wrażenie człowieka, który zawsze wie, co powiedzieć czy zrobić. Więc gdybyś był zainteresowany, to jest akurat wakat na stanowisko mojego specjalnego doradcy. Niezbyt dobrze płatne, ale mógłbyś potraktować to jako dług, który u ciebie zaciągam. – Nagle poczułem, że mam czterdzieści trzy lata i ani dnia mniej – odpowiedziałem. – To wcale niedużo. Jak na obecne czasy. Rozejrzyj się, Parsifalu. Gdzie są ci młodzi ludzie? Nie ma ani jednego. W każdym razie nie w Berlinie. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio rozmawiałam z kimś poniżej trzydziestki. Każdy mężczyzna w moim wieku jest w wojsku albo w obozie koncentracyjnym. Ludzie tracą młodość na wojnie. – Skrzywiła się. – Zapomnij, że to powiedziałam. Nie powinnam. Przecież walczą za swój kraj, czyż nie? – Walczą za czyjś kraj – powiedziałem. – Na tym polega problem. Arianne zrobiła szelmowską minę, jakby przechytrzyła mnie podczas gry w karty. – To niezdrowo kłaść głowę pod topór, Parsifalu. Możesz sobie narobić kłopotów. – Nie mam nic przeciwko kłopotom, o ile wyglądają tak jak ty, królewno. – Teraz tak mówisz. Ale nie widziałeś jeszcze, jak fruwają talerze, kiedy się rozgniewam. – Niewiele trzeba, żeby cię doprowadzić do wrzenia, co? – Temperaturę wrzenia mam na poziomie azotu. – No proszę, jaka uczona. Nie jestem pewien, czy mam wystarczające kwalifikacje na pani specjalnego doradcę, Fräulein Tauber. Nie