mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Klawitter Andrzej - Pechowy fart

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Klawitter Andrzej - Pechowy fart.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 290 stron)

Andrzej Klawitter: PECHOWy FART: wydawnictwo TELBIT.

Copyright by Wydawnictwo TELBIT, Warszawa 2009UWAGA. Zarówno całość, jak też żadna część niniejszej publikacji nie możebyć powielana w jakiejkolwiek formie ani rozpowszechniana w jakikolwieksposób bez pisemnej zgody Wydawcy i Wydawnictwo TELBIT ul. Powązkowska 13bO l -79 7 Warszawatel. :(0-22) 331-03-05e-mail: telbittelbit. plwwwtelbit. pledu. info. pl Redakcja: Arleta Niciewicz Skład,łamanie: Agnieszka Kielak-Dębowska Projekt okładki: AndrzejTyborowski Dział Handlowy: tel./fax: (0-22) 331-88-70, -71e-mail: handlowytelbit. pl Druk i oprawa: Zakład Graficzny COLONEL, Kraków a: Zakład GrancznISBN:978- 83-60848-80-7 Najszybsze są marzenia: tak prędkouciekają, że trudno je pochwycić.

CzęŚĆI NAPAD - Czy to normalne, żeby kot gonił psa, który w panicznej ucieczce wdrapał się na drzewo, a wkurzone kociskobezradnie przycupnęło pod nim i zaczęło szczekać? -Nie,to nie jest normalne. - Tak, to nie jest normalne. -Więc o co nam chodzi? - Niemam pojęcia. -Ja też nie. - Po prostu kombinujemy. -Ej,kombinujemy? - Właśnie tak. -Nie ściemniaj. - Jak tu żyć normalnie. -Aha. No tak. Ciężka sprawa. - Też licho to widzę. Bracia Kazik iWitek Marczyńscy siedzieli na ławce naBulwarze Filadelfijskim, wzdłuż którego leniwymnurtempłynęła Wisła, a w niejpożółkiwało piaskiem trochę mielizn, i nieco bezczelnie przyglądali się przechodzącej jakieśtrzy metry obok atrakcyjnej brunetce mniej więcej w ichwieku, o krótkich, gładko zaczesanych włosach, skąpoi kusząco ubranej - jej biała mini ledwie zachodziła na ponętne uda.

Miny mieli raczej ponure jak na tak atrakcyjny widok. A ona swoim wyglądem byłaby zdolna skusić nawet samego świętego Antoniego. Bo ichód miała jakby. zachęcający, ajuż na pewnoprzyciągający każde chłopięce spojrzenie, a także starsze męskie oko, które zresztą zazwyczajścigało wszystko, co się rusza i co nie jest, na przykład, powaloną kłodą drewna. W ręku trzymała skórzaną smycz,którą delikatnie obijałasobie smukłenogi, a na jej ramieniuzwisała lniana jasna torebka z logo jakiejś kosmetycznej firmy Dziewczyna chybanawet na nich nie zerknęła, za tooni ścigali ją wygłodniałym wzrokiem, nawet poczuli zapach jejperfum -całkiemprzyjemny. Z pewnością nie byłyto jakieś popłuczyny po zawartości markowego flakonikaczy inne tanie siki, od których można dostać co najwyżejkataru. Nie znali się na takich wysublimowanych zapachach, więc nie potrafiliby odróżnić na przykład Channelnumer5 od. Fetoru numer 1. Przed nią biegł pies - groźny, czarny doberman w metalowym kagańcu na pysku - i właśnie próbował pogonić jakiegoś zbłąkanego kota, który lawirując w ucieczce, wskoczył na pochyloną wierzbę rosnącą na trawiastej skarpiei z wysokości pierwszego konara patrzył na psa, syczącwściekle. Piesj edynie podreptywał wmiejscui coś tam sobie rozeźlony warczał. - Kupon, do nogi! - zawołaładziewczyna, a zwierzę poparuchwilach karnie do niej przybiegło. Zaczepiła musmycz do obroży i poszli dalej. - I jest także normalne, że możemy sięjedynie oblizaćnatakie ciacho o takichkształtach -rzucił odniechceniadziewiętnastoletniKazik,wygolony krępy szatyn, który wyglądał na bywalca siłowni. - Więc o co właściwie nam chodzi,hę? O rok młodszy Witek był szczupły nieco wyższy od brata, miał bujnerude kędziory Byli do siebie tak niepodobnipod względem fizycznym, że można bypomyśleć, iż są conajwyżejprzyrodnimrodzeństwem. Leczw metryce mieliwpisane imiętej samej matki i tego samego ojca. - Sam nie wiem- odmruknął w końcu odniechcenia. -Ostatniomamy suche dni,ale za to jak zwykle nie jesteśmy na swoim miejscu. - Skądś ją znam, tylko nie mogę zajarzyć, skąd. - Kazikzdawał się niesłyszeć uwagi brata, tylkoz jakimś błyskiemwoczach śledził oddalającą się dziewczynę. -Na pewnogdzieś ją widziałem. - Może na jakiejś dysce? Gdzieś na pewno o nią zahaczyłeś. Tylko zahaczyłeś - zaznaczył. - Musibyć nadziana,jej starzy, znaczy się,bo takibydlak sporo kosztuje, to nie pierwszy lepszy kundel czy innygłupi pudel do zabawy tylko pierwszaklasa. -Nie chciałbym się dostać w jego paszczę. - Każde bydlę jestdo ogrania, trzeba być tylko sprytniejszym od niego -mruknąłKazik. -Idziemy na jakiś browar, w końcu jest zarąbista majowa sobota. Ale mamtylko dychę. - Kamienicznik z ciebie, boja nawet tyle nie mam. -Hę, jaki kamienicznik? - zdumiał się Witek.

-Czy jarobię u kamieniarza? Coś ci się porąbało, idioto! W warsztacie samochodowym uczciwiepracuję, jestem cenionymmechanikiem, spytaj mojego szefa. -Kapitalista,kretynie! -Aha. Kamienicznik, no tak.

Mimo że czasami obrzucali się pieszczotliwymi określeniami, właśnie w rodzaju "kretyn" czy "idiota", to szanowali się wzajemnie. - Zaraz, jak ona zawołała na swojego bydlaka? Kupon ? - No, chyba tak. Kupon. Na pewno. - Niektórzyjuż nie wiedzą,jak nazywaćswoje psiska- zachichotał Kazik. - Jacyś porąbańcyno nie? Kupon! - Pewnie. Kupa śmiechu. Leniwie podźwignęli się z ławki. Witek spojrzał na zegarek. UlicąŻeglarskąruszyli w stronę Starówki, najurokliwszej części Torunia, gdzie też skierowała się dziewczyna z psem. Wyszli na ulicę i tu dopiero poczuli żarlejącysię z nieba. Ludziespieszyliw różnych kierunkach. Po chwili spostrzegli, że dziewczyna z dobermanemoczekuje opodal postoju taksówek. Mimo że właśnie jakaś taksówkapodjechała, ona do niej niewsiadła, tylko rozglądała się,spoglądając na zegarek. Niespiesznie ruszyli w jej stronę. - Przystaniemy przy niej, zahaczę ją - rzekł Kazik. Znich dwóch onbył bardziej otrzaskany w kontaktachz dziewczynami, miał więcej doświadczenia od brata, z którym z niejednego pieca chleb jedli. Swoją raczej nieciekawą przeszłościąmogliby obdzielić kilku rówieśników i każdy z nich również byłbygroźnym typkiem. - Hm, i liczysz, że ją wyrwiesz ot tak sobie? - zachichotał Witek. - Szczerze mówiąc, wątpię, ale trzebapróbować, bo nigdynie wiadomo, z kimmasz do czynienia. A ona wyglądami na. dość lekką. Tylko mi nie powtarzaj, że pozory mylą,bo to właśnie dzięki temu oklepanemufrazesowi mam kilkasukcesów z laskami, a ty ciągle nie możesz. - Zamknijmordę, co? -warknął rozeźlony Witek. 10 - Dobra, nie wściekaj się, w końcujakąś złapiesz. Byli jużo kilka kroków od dziewczyny z dobermanem,który grzecznieprzy niej siedział, kiedy ta, ledwie na nichzerknąwszy- obojętnie, jak to na ulicy - wyjęła z torebkikomórkę. Wybrała jakiś numer ioczekiwała rozmowy W takiejsytuacji trudno podchodzić do kogokolwiek,zwłaszcza do nieznajomejosoby i liczyć na nawiązaniekontaktu. Kazik przystanął, Witek przy nim - na skrajuchodnika. Niby to zaczęli się rozglądać, woczekiwaniu nacokolwiek. Mieli ją za plecami. - No, to po twoich podchodach -zaśmiał się Witek. -Chwilowo.

- Kazik wsadził ręce do kieszeni spodnii nerwowo dreptał wmiejscu. Dziewczyna zaczęła z kimś rozmawiać, ale na tyle cicho, że rozumieli jedynie pojedyncze słowa, które i tak nic im nie mówiły Niektórzy wręcz wydzierają się do komóry aby cały świat słyszał o ich prywatnych sprawach, co jestżenujące dla otoczenia. Ta dziewczyna sięz pewnością donichnie zaliczała. - Cześć, Martynko! - usłyszeli naraz i mimo woli sięobejrzeli. -Wybacz spóźnienie,koteczku! Do rozmawiającej dziewczyny podszedł właśnie jakiśrosłychłopak, przystojny, o bujnej blond czuprynie. Mimoiż ona rozmawiała, cmoknął ją wpoliczek, przed czym sięniebroniła - sprawiała wrażenie zadowolonej - i czekał, ażskończy rozmowę. - No totwoje ciacho jużdawno zostało zjedzoneprzezinnegoamatora słodyczy- zachichotał z jakimś zadowoleniemWitek. Kazik tylko zacisnął zęby i ostro ruszył dalej. Bratza nim. Nagle ten pierwszy puknąłsię w czoło. 11.

- Już wiem, gdzie ją widziałem! Chodzi do licka Kopernika. - Gdzieto jest? -Na Zaułku Prosowym. Kawałek stąd, głąbie. Witek wykrzywił twarz. - A jak ty mogłeś ją tam widzieć i na dodatek zapamiętać, co? -Widziałemją, jakszła z innymi na jakąś imprezkę doteatruHorzycy a ja akurat tam stałem. - Coś ty robił przy teatrze? Podsłuchiwałeś Szekspira czyjakiegoś innego sztukmistrza? - Nie staraj się być dowcipny bo i tak ci tonie wychodzi. Czekałem nakogoś. A zapamiętałem ją dlatego, że zbluzgała jakiegoś nieco starszego facia, który do niej podszedłi o coś ją zagadał. Nie przebierała wsłowach, a słowniczekmiała naprawdę bogaty. I charakterek. Facio zaraz rwałw długą jakprzeciąg, aż miło było patrzeć. - Hm, i to w takim licku znają słówka z rynsztoka,no nie? -Brachol, gdzie ty żyjesz? Kuknij gdzieś do podstawówki! Nie zatrzymując się, odwrócili głowyAtrakcyjna dziewczyna z psem i chłopak szli wolno za nimi, objęci wpół,zajęci wyłącznie sobą, a nie otaczającym ich światem. Posiadłość robiła wrażenie. Jakieś pół hektara otoczonegoparkanem, trzy boki z kutego żelaza,tylny zezwykłejocynkowanej siatki, jakby właścicielowi zabrakłopieniędzy- albo uznał,że to, co z tyłu, nie wali tak po oczach, więc 12 nie warto rzucać groszem na coś, co niebłyszczy wobec całego świata. Mniej więcej pośrodku posesji stałapiętrowa willa- właściwieni to pałacyk, ni dworek z portykiem wspartym na dwóch kolumnach u głównego wejścia. Jednakżetyle w tej budowli było elegancji,ile elegancji może byćw pomieszaniu stylów - typowy dom nuworysza, który dorobił się dużych pieniędzy jednak nie pomogły mu one wyrobić sobiechoćby za grosz smaku architektonicznego. Historyk sztuki z pewnością dostałby tu oczopląsu. Willę otaczał obszerny trawnik z mnóstwem iglakówróżnychgatunków, rosnących wzdłuż parkanu, a pośrodku obu trawników od strony frontonu, przedzielonychwysypaną bazaltowymgrysem niezbyt szeroką drogą,biegnącą od bramy aż do portyku, rosły ozdobne krzewyposadzone na planie koła, rombu i kwadratu. Zieleń byłastarannie utrzymana,wręcz zbyt staranie, ktoś upartymógłby powiedzieć,że pachnie sztucznością,a nie żywąroślinnością. Na tyłach willi, za trawnikiem, byłozabudowanie gospodarcze, a w nim dwa garaże - wszystko równieeleganckowykończone jak sama willa. Gabriela Pawlicka, prawie sześćdziesięcioletnia,korpulentna emerytowana pielęgniarka o siwawych włosachuczesanych w kok, zjawiła się tu po raz pierwszy dwa latatemu, po przeczytaniu ogłoszeniaw toruńskich "Nowościach", że poszukiwana jest gospodyni domowa. Wówczasręka jej zadrżała, kiedy naciskała taster dzwonka przy furtce.

"No to nieźle wdepnęłam",pomyślała sobie wtedy pewna, żenie dostanie tu posady - zawysokie progi. Gdyusłyszała brzęczyk i otworzyła furtkę, odruchowo poprawiłabordowykapelusz na głowie, bydodać sobie elegancji i pew- 13.

ności siebie. Ale okazało się, że pracę dostała i była zadowolona z posady u państwa Lucyny i Ryszarda Bielików. Tegodnia jakzwykle odziewiątej wysiadła zautobusuna Wrzosach i niespiesznie skierowała się na osiedle domów jednorodzinnych, gdzie mieściła się posiadłość jejpracodawców. Dziś czekało ją mnóstwo pracypo wczorajszym bankiecie, jakiBielikowie zorganizowali dla ponadpięćdziesięciu gości z okazji otwarcia ich wielobranżowegomarketu opodal centrum miasta, który miał być konkurencją dla zagranicznych sieci handlowych. Jakby Bielikzdawał się mówić: Polska dla Polaków. Wśródzaproszonychbyło kilku posłów isenatorów, notablez województwa, oczywiście też z Torunia, z którymi Ryszard Bielik pozostawałw doskonałych stosunkach. Oficjalne otwarcie odbyło sięoczywiście w samym markecie, który nosił skromną nazwęBIELIK-MARKET - tyletylko, że nad tym napisem widniałstylizowany orzeł bielik z rozpostartymi skrzydłami, którywidniał też w logofirmy Była telewizja, radio i prasa - Bielik zadbał o rozgłos w mediach, umiał o to zabiegać. Po dziesięciu minutach dotarła na miejsce. Furtkę otworzyła kluczem i weszła na posesję. Opróczdrzwi głównychwilla miała jeszcze dwoje bocznych i tylne,wszystkie, rzeczjasna, antywłamaniowe. Ona wchodziła bocznymi odstronyzachodniej. Budynek miał prawie trzydzieści metrówdługości i dziesięć szerokości. Weszła do środka i długimkorytarzem skierowałasię do swojego pokoiku przylegającego do kuchni. To było jej prywatne sacrum, kiedy chciałasobie wciszy odpocząć - miała tu telewizor, radio,wygodną sofę,stolik i dwa foteleoraz szafę. Pracowała oddziewiątej do dziewiętnastej, czasem dłużej, jeśli sytuacjatego wymagała. ŚniadaniaBielikowie robili sobie sami. 14 Weekendy miała wolne. Wprawdzie dziś była sobota, alektoś musiał posprzątać poimprezie, która trwała chyba dorana. Wczoraj była tylko do dziewiątej wieczorem, oczywiście nie pośródgości,tylko pilnując wszystkiego w kuchni. Jako gosposiazajmowałasię także praniem i sprzątaniem całego domu, a było co robić. Dommusiał, skądinądsłusznie, codziennie lśnić. Nie narzekała jednak, Bielikowie dobrzejej płacili. Z czasem bardzo ich polubiła, chybaz wzajemnością - zarównoich, jaki rozpieszczoną dogranic przyzwoitości jedynaczkę Martynę, dość kapryśną licealistkę, która potrafiła miewać takie humorki, że Pawlicka uszyzatykała. Ale dziewczyna nic osobistegodo niejniemiała, więc Pawlicka w miarę dzielnie to znosiła. Słowem, wszyscytroje odnosili się do swojej pomocydomowej jak do bliskiego członka rodziny tak więc nie narzekała anina pracę,ani na płacę. "W dzisiejszych czasachmieć dobrą idobrze płatną pracę to dla wielu Polaków graniczy z cudem", powiedziała kiedyś swojej bratanicy Uli,studentce pierwszego roku bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, którarobiła na razie zaocznielicencj at, a pracowała w antykwariacie na Rynku Staromiej -skim. Urszula od dłuższego czasu mieszkała bez ślubuz przyjacielem,czego Gabriela absolutnie nie pochwalała.

Ale nie miała wpływu na dorosłą w końcu osobę, choć opiekowała się nią od kilku lat pośmierci jej rodziców. Samabyła bezdzietnąwdową, więctraktowała Ule jak własną córkę. Cieszyła się jednak, że jej bratanica ma dobre serce,udziela się charytatywnie,jestwolontariuszkąw oddziale PCK, podobnie jak jej chłopak, Waldek,student informatyki. Dziś właśnie na Rynku Staromiejskim miała byćjakaś akcja charytatywna. 15.

Nigdy jeszcze się nie zdarzyło Gabrieli Pawlickiej, abyusłyszała od Bielików choćby najmniejszą uwagę co doswojej pracy. Starała się bardzo dobrze wykonywać swojeobowiązki- smacznie gotować, porządnie sprzątać i prać. Z praniem miała najmniej roboty W oddzielnym pomieszczeniu w piwnicy stał automat, obok obszerna suszarnia- sama wygoda. Wrzucić,zaprogramować, wyjąć, powiesić. Zresztą ile tego może być z trzech osób? W oczach Pawlickiej Bielikowie byli szacowną, uczciwą rodziną, któraw ostatnich latach, po historycznych przemianach ustrojowych, chwyciła wiatr w żagle i dość szybko się dorobiław handlu sporego majątku. Mieli sieć hurtownii sklepówwielobranżowych wwojewództwie, a otwarty właśnie market byłdiamencikiem w tej koronie. W domupanowała cisza. Jej pracodawcy prosto z imprezy mieli pojechać do przyjaciółnad Zalew Koronowskikoło Bydgoszczy, i pewniepojechali, a Martyna z psemKuponem siedziała gdzieś u przyjaciół,tak przynajmniejwiedziała. Na początku Gabriela bała się tego groźnegopupilawłaścicieli, ale zwierzę szybko siędo niej przyzwyczaiło. Z czasem doberman zaczął wpadać doniej do kuchni niczym staryznajomy aby się połasić. Izwykle dostawałcoś dobrego na ząb. Bardzo lubił orzechy włoskie, z którymi sam sobie doskonale radził -rozłupywał zębami twardąskorupę i wybierał miąższ, toteż zapas orzechówmiała zawsze pod ręką. Zakupów dla domowników nie musiała robić, oto dbała jej pani. Niczegonigdy nie brakowało, wszystko byłowręcz w nieprzyzwoitym nadmiarze. Przebrawszy się wswoim pokoju w kwiecisty fartuch,weszła do obszernej kuchni, pośrodkuktórej dominował 16 wielki dębowy stół. Przezokno wychodzące na tyłydomuujrzała pozostałości powczorajszym bankiecie, który odbywałsię pod chmurką. Musiało być bardzo wesoło, jakczęsto bywa na takich zamkniętych imprezach, naktórychpo paru kieliszkach wszelkie konwenanse biorą sobie wolne, awielcy tegoświata okazują pospolite cechy ludzkie. Przeszłana korytarzi najpierw zajrzała do salonu w kształcie sześciokąta, ztrzema wysokimi witrażowymi oknamio łukowym sklepieniu - jakieś sto czterdzieści metrówkwadratowych. Połowa tego sześciokąta, w której właśniebyły okna, stanowiła wykusz we frontonie willi. Tu byłwzględny porządek. Umeblowanie było wedle jejoceny dośćgustowne - wszystko w dębie, na bukowym parkiecie odznaczały się różne figury kompozycyjne, a na ścianachwisiało sporoobrazów i trochę zdjęć. Nie znała się namalarstwie, stąd nie miała pojęcia, czyprzedstawiają jakąśartystycznąwartość, czy totylko odpustowy kicz. Alejedno zdjęcie zawsze przyciągało jej uwagę, ilekroć tu wchodziła - nie mogła sobie odmówićparuchwil, żeby przy nimnie przystanąć. Była to fotografia w antyramie o rozmiarach osiemdziesiątna sześćdziesiątcentymetrów,któraprzedstawiałajej pryncypała - tak wśród zaufanych sąsiadeknazywała Ryszarda Bielika - w rozmowie z papieżemJanem Pawłem II.

Byłoto podczas kolejnej pielgrzymki papieżado kraju, w 1999roku, kiedy zawitał do Bydgoszczy. W tle widoczni byli prezydent Rzeczypospoliteji ówczesnypremier oraz notable województwa kujawsko-pomorskiego. Pawlicka podejrzewała, że Bielik podkupił jakiegoś reportera zmediów, aby ten w odpowiednim momencie znalazł się na stanowisku. Ale jak Bielik zdołał sobie załatwić 17

parę chwil z papieżem, nie miała pojęcia. Fotografia wisiała naprzeciwległej do okien ścianie salonu, w jej centralnym punkcie. Nawet ślepy musiałby ją zauważyć. Pomedytowawszy trochęprzy tym zdjęciu,wróciła nakorytarz i otworzyła drzwi nazadaszony ciemnym szkłemtaras, przez który schodziło się do ogrodu. Mnóstwonaczyńz resztkamijedzenia na kilku stołach, jeszcze więcej pustychbutelek - niektóre potłuczone. Trawnik teżzaśmiecony Z pewnympolitowaniem pobłażliwie pokiwała głową,cofnęła siędo kuchni po foliowy worek, założyła lateksowerękawiczki i wróciła, byzabrać się do pracy Najpierw pozbierała butelki i potłuczone szkło. Nawet za budynkiemgospodarczym trochę tego było. Naglestanęła jak wryta,wpatrując się w coś, co leżało pod krzewem, za plastikowym krzesłem. Kolejna pusta butelka, akurat pomarkowym szampanie Dom Perignon, istłuczone kieliszki to nicnowego, różowe stringiteż do przełknięcia,bo różne rzeczyna takich imprezach się zdarzają. Lecz było cośjeszcze, coprzykuło jej uwagę. Pochyliłasię, nie dowierza jąć własnymoczom, którerozszerzały się coraz bardziej, im dłużej sięw toznalezisko wpatrywała. Po chwili wyprostowała sięi rozejrzała odruchowo. Wiedziała, że jest teraz sama wposiadłości. Chłodny prysznic obmywał z pienistego mydła stojącąpod nim dwudziestoletnią zgrabną dziewczynę, o długichdo ramion, prostych, kasztanowych włosach. Dziewczynazakręciła kran i wyszła z brodzika na plastikową matę. Wzięła duży ręcznik i owinęła się nim, zatykającjego róg 18 nad jędrnymi piersiami, a mniejszy ręcznik założyła na głowę, ujmującwnimwłosy- wyglądała, jakbymiała turban. Stopy wsunęła w japonkii przeszła do skromnie umeblowanego pokoju z wnęką. Na półkach meblościanki było kilka książek, płyt kompaktowych, różnych bibelotów, trochę kobiecych pism - coraczej dawało dość mgliste pojęcie o zainteresowaniach lokatorki. Na ścianach wisiały trzy tanie reprodukcjeobrazów w przeszklonych ramkach. Laptop, mała drukarka atramentowa, radiomagnetofon i mały telewizor dopełniaływystrój pokoju. Telewizor byłwłączony ale bez dźwięku - szła właśnierelacja z akcji charytatywnej na Rynku Staromiejskim,przeznaczonej zwłaszcza dla dzieci, którą zorganizowałmiejscowy oddział PCK na rzeczludzi potrzebujących pomocy. Tylko przez chwilę dziewczyna beznamiętnie wpatrywała się w ekran. Podkręciła głośniej radio, zawsze ustawione na jedną stację, jej ulubioną Trójkę. Prowadzącyaudycję właśnie zapowiedział kapelę Woo-Woo, którąuwielbiała, ipiosenkę, która zaczynała się od słów: "Nabroiło się. ". Kiedy po raz pierwszy ją usłyszała, z wrażenianieomal padła na twarz. Wsłuchującsię w nią teraz,sięgnęła poleżące na stoliku papierosy. Zapaliła. Ta piosenkaWaglewskiego jakoś dziwnie na nią działała. Uważała, żejest coś niesamowitego w jej klimacie, coś, co zawsze wprowadzało ją w nostalgiczny nastrój. Kiedy zabrzmiałostatniakord, wyszłana balkon.

Słońcestało w zenicie. Rozglądałasię obojętnie z wysokości ósmego piętrawieżowcana ulicy Rydygiera,na osiedlu Rubinkowo. Gdy dostrzegła, że z sąsiedniego wieżowca,odległego o jakieś dwadzieścia metrów, jakiśfacet 19.

obserwuje ją bezczelnie przez lornetkę, prychnęła gniewnie i wróciła do środka, zatrzymując się przed telewizorem. Teraz bardziej skupiła się naprzekazie z akcji charytatywnejna RynkuStaromiejskim. Usiadła w fotelu. Sporoludzi tłoczyło się przy dwóch ciężarówkach z rozmaitymidarami, wrzucano też datki do skarbonek. Im dłużej sięwpatrywaław ekran, tym bardziej jej nietuzinkowa, piękna twarz pochmurniała. Pochwili kamera pokazałareporterkę,która właśnieprosiła do wywiadu dwoje młodychwolontariuszy - na ten widok zmarszczyła brwi z niedowierzaniem, pilotem włączyła dźwięk w telewizorze i wytężyła słuch. Nie chciało sięjej wstać, aby ściszyć radio. - ... udzielają wakcjachcharytatywnych - mówiła reporterka. - Co wamikieruje? Czy moglibyście się najpierwprzedstawić? - Urszula Wesołowska. -WaldemarJanowski. - Czujemy taką potrzebę - podjęła dziewczyna. - Corazwięcejludzi w Polsce potrzebuje pomocy To widać gołymokiem. Niestety - Ta społeczna praca daje nam mnóstwo satysfakcji- dodał chłopak. - Mamy poczucie samospełnienia. samorealizacji,to wyjątkowo ważne w naszym życiu. Pomaganie potrzebującym to zaszczytna praca. - ... to wręcz misja. - wtrąciła wolontariuszka. Dziewczyna przed telewizorem mimowolnie się żachnęła. - Misja. Po co tenkaznodziejski patos? Chwalącym skromność byłaby w sam raz, a poza tym. - powiedziałado siebie i urwała myśl, gdyż zadzwonił jej telefon komórkowy Leżał na tapczanie, który zajmował wnękę. Dźwignę20 ła się i sięgnęła po aparat, na ekraniku zobaczyła, kto dzwoni. -No, witaj, Ryśku. - Cześć, Korinko, gdzie cię złapałem? - odezwał się nieco chropowaty męski głos. - W domu. A ty gdzie jesteś? - NadZalewem Koronowskim. -Co tam robisz? - Lusiamnie wyciągnęła do przyjaciół prosto po zakończeniu bankietu, ale wieczorem wracamy -Bankiet był udany? - Jak zawsze. -Gołoi wesoło, co? - Nie każdy był goły, alewesoły z pewnością- rozległ sięśmiech. - Słuchaj,Korinko, wyrwę się zdomu i.

zamówięnasz stolikw naszej knajpce, co? Dziś o ósmej wieczorem. - Trudno by było dziś o ósmej rano -odparła,kierującwzrok na ekran telewizora. -Och, cała ty Korinko- chrapliwy śmiech się spotęgował. - Twój ciętyjęzyk jakzawsze ostry jak brzytwa. - Uważaj, żebym cię nim nie ogoliła - zachichotałai wyłączyła komórkę, odłożyła jąna stolik i westchnęła dosiebie, ale już bezuśmiechu. - Idź przez życie najprostsządrogą, najszybciej dojdziesz dojego kresu - mruknęła podnosem. Kornelia Ignaszak,dla przyjaciół po prostu Korina, przeszła do łazienkii zdjęła z siebie ręczniki, któreprzewiesiłana lince. Wyszczotkowała prawie suche włosy a kiedynabrały puszystości,przeszła do pokoju. Otworzyła szafęw meblościance - wmniejszej części była bieliźniarka,wwiększej "odzieżówka" - i przez kolejną chwilę zastanawiała się, co na siebie założyć. Kiedy ubierając się zerknęła 21.

na ekran telewizora, relacja z Rynku Staromiejskiego właśnie się kończyła. GabrielaPawlicka była uczciwą kobietą. Nigdy nikogonieokradła. Ani wżaden sposób nie oszukała. Aninie obmawiała. Te pospolite ludzkie wady były obce jej charakterowi. Dokościoła co niedziela chodziła poto, aby się szczerze modlić do Pana Boga, a nie obejrzeć kolejny pokaz modyByła też osobą bardzo skromną. Siedząc teraz w swoim pokoiku przy kuchni ipopijając herbatę z dziurawca- jakimścudem czas nie biegnie w tył,a wraz z jego upływem wzrasta dbałość o własne zdrowie -wpatrywała się w ekran telewizora, gdzie właśnie skończyła się relacja z akcji charytatywnej na Rynku Staromiejskim,podczas której z lubością słuchała swojej bratanicy Uli i jejchłopaka Waldka. Jednocześniepopatrywała na to, coznalazła przy tarasie, a coteraz leżało pod jej ręką. Odkąd podjęła pracę u Bielików,zdarzyło się jejkilkakrotnie, że podczas sprzątania pokojów i wszelkich pomieszczeń, a trochę tegotu było,znajdowałabanknotw jakimśzakamarku - raz dwudziestozłotowy, innym razem o wyższym nominale, aż dodwustuzłotowego, raz byłato teżdwudziestodolarówka. Wszystkie trochę pomięte,jakby zapodziane przez kogoś - przez często bywających tugości lubteż przez samych domowników. Ilekroć znajdowała pieniądze, zawsze mówiła o tym swoimpracodawcom -i oddawała. Bielik albo jego żona, a oraz ich córka Martyna, machali ręką i jakby od niechcenia dziękowali. Jednakod pewnegomomentu przestała znajdować pieniądze. Do- 22 piero po dłuższym czasiewpadło jejdo głowy, że może byłoto celowe z ich strony podkładanie pieniędzy,aby sprawdzić jej uczciwość. Jeśli tak było wistocie, to pochlebiałasobie,że przeszła ten cichytestpomyślnie. Zresztą nigdyby jej w głowie nie postało, aby poddać w wątpliwość własną uczciwość. I w takim duchuteż wychowałaswojąbratanicę. "Uczciwość to bardzo cenna zaleta, Ulko", mówiła jejniczym nauczycielka życia - w końcu była jej opiekunką. Tym razem jednak nie znalazła marnych dwustu złotych. W szarej, podłużnejkopercie,dość wypchanej i rozerwanej, znajdowały sięsetki i dwusetki. Zgrubsza policzyła, że to jakieśtrzydzieści tysięcy złotych. Niezły majątekjak dla niej. To jużna pewno nie była żadna podpucha. Oczywiście zamierzała zwrócić te pieniądze, kiedy tylkoBielikowie się zjawią. Widoczniegdy zapadłanoc, któryśz mocno podchmielonych gości zaciągnął jakąś panienkęna tyły posesji i był tak zajęty ściąganiem z niej stringówczy innego kroju majtek, żenie zauważył, jak najpewniejkoperta wypadła mu z marynarki. A może panienka je wyczuła i chciała się do nich dobrać? Tak sobie to Pawlickatłumaczyła. Tylko ktonosi taką sumę idąc na prywatnybankiet? Gdy jednak pomyślała o szacownym towarzystwie, które tu bawiło, to dała sobie z tym spokój. Różneszwindle się załatwia przy takich okazjach. Ktoś coś komuśza coś.

A potem w mediach trąbią oaferach z wyższych sfer- żarcie dla motłochu. Wyłączyła telewizor, kopertę z pieniędzmi włożyła doszuflady iwróciła do swojej pracy Ponieważ wiedziała, żeBielikowie mają wrócić koło wieczora,postanowiła poczekać na nich, aby przekazać pieniądze. Sprzątania zostałonajwyżej nadwie godziny, więc się prześpi. Odpoczynku 23.

w jej wieku nigdy za wiele. Bałasię zostawićkopertę tutaj,a już o zabraniu jej do domu nie chciała nawet myśleć- mieszkała na drugim końcu miasta. W autobusach bywaniebezpiecznie, tylko patrzećchuliganów, którzy wyrywają starszym osobom torebki z rąk. Dopiero by sobie narobiłakłopotu. Mogła oczywiściezadzwonić na komórkę do Bielika i zapytać, co z tym fantem zrobić, ale po co. Pewnie byusłyszała, że maschować kopertę gdzieśw szufladzie ityle. A może i wyrzucić dośmieci. To był zbyt dużyszmal na jejskołatane życiem nerwy aby być tak niefrasobliwą. Pogoda była wspaniała,więc przez RynekStaromiejskiprzewijało się mnóstwo ludzi, we wszystkie stronyOgródki piwne pękały w szwach. Nie brakowało gołębi, którew ogóle nie bały się ludzi - dreptały międzynimi bez obawy że jakaś noga przydepnie im skrzydełko. Zawsze znalazły coś do jedzenia, zwłaszcza dzieci je podkarmiały Sztab PCK rozlokowałsiępomiędzy piwnymi ogródkami a deptakiem na ulicy Mostowej,który wiódł do samegocentrum miasta. Szefowa miejscowego oddziału tej instytucji, Stanisława Cabańska, siedziała przy jednym z dwóchstolików podparasolami i popijając wodę mineralną z plastikowego kubka obserwowała z zadowoleniem spore zainteresowanie ludzi akcją dobroczynną. Liczyła, żeakcja ponownie przyniesie pomoc ubogim rodzinom,a zwłaszcza dzieciom opuszczonym przez rodziców którychw Polsce coraz więcej. "Ich liczba rośnie wprostproporcjonalnie do naszego stażu w demokracji", powiedziała nie24 dawnoswojemuproboszczowi, który na te słowa wzniósłoczy donieba. Do stojących opodal dwóchciężarówek marki Mercedes co jakiś czas ktoś podchodził z jakimś darem. Wjednejzbierano trwałą żywność, w drugiej odzież oraz artykułysanitarne i higieniczne. Dary od ludzi przyjmowali jej najlepsi wolontariusze - Urszula Wesołowskaw pierwszymwozie, a w drugim jej przyjaciel, Waldemar Janowski. Bylito młodziludzie pełniwiary w ideę tego, czym sięteraz zajmowali. Zgłosili się do Cabańskiej przedniespełna dwomalaty a onaich przyjęła z otwartymi ramionami i nie narzekała na taki nabytek. Zawsze mogłana nich liczyć, gdy inninierzadko zawodzili. Wrzucano też datki do trzechowalnych skarbonekz przejrzystegopleksiglasu, rozstawionych w różnych miejscach - jedna z nich stała przy jej stoliku, zapełniona w piątejczęści, i togłównie bilonem. Papierków było niewiele,w dodatku same dziesiątki. Cabańska dopiła wodę z kubkai podeszłado zapełnionych w połowie ciężarówek, przy którychbyło akurat pusto. - Nie jest źle, pani Stasiu, akcja się kręci - uśmiechnąłsię Waldek, szczupły przystojny szatyn, a Ula, obcięta najeża blondynkaz uroczymi dołeczkami w pulchnych policzkach,zawtórowała mu i dorzuciła: -Trochę artykułów przeterminowanych, jak zwykle. - Jak zwykle, aletak to już bywa - przyznała Cabańskai wdałasię z nimi w pogawędkę. Wpewnym momencie cała trójka zwróciła uwagę namłodą, zgrabną, niezwykle piękną dziewczynę o kasztanowych włosach, ubraną w dżinsyi błękitną bluzkę, która 25.

właśnie podeszła do skarbonki przy stoliku i z przewieszonej przez ramię torebki wyjęła portmonetkę. Wyciągnęła zniej dwa banknoty dwudziestozłotowe i wsunęła je do otworu skarbonki. I odeszła. - Stać by ją byłona więcej - żachnęła się Ula. -A to czemu? -zapytała Cabańska. - Mieszkamy niedaleko od siebie, ona w wieżowcu,mniej więcej naprzeciwko nas, ale nie znamy się osobiście. -Nadal nie rozumiem, Ulko - ponagliła ją Cabańska. - No. co jakiś czas białymercedes po nią podjeżdża,wie pani. - dopowiedziała Ula znacząco izerknęła naWaldka,który jakbymimo woli patrzyłza odchodzącądziewczyną. - No cóż, każdy grosik się liczy i nieważne, skąd pochodzi - westchnęła szefowa PCK i wróciła do swego zajęcia. Kiedy w 1989 roku Polska tak mocnozatrzęsła sięw ustrojowym fundamencie- i te podziemne drganiadotknęły niemal pół Europy - a w konsekwencji całkowiciezmieniła swe oblicze, wielu zwłaszcza młodych ludzi zapałało nadzieją na lepsze jutro. Zamknięty dotąd zachodniświat się otworzył. Jakby huragan wywalił wrota starej stodoły. .. Wreszcie nadeszły czasy dla Polaków z głową na karku, zinwencją, pomysłami. Kręcić interesy robić pieniądze! I wielu się ta sztukaudała, choć drogidomajątkówbyły różne, najczęściej kręte i nierzadko pod górę. W tym przełomowym dla Polskiroku Ryszard Bielikmiał nieco ponad trzydzieści lat i był mężem Lucyny, z którą miał wówczas czteroletnią córkę Martynę. Pracował jako 26 zaopatrzeniowiec w PSS "Społem". Wielokrotnie zjeździłPolskę wzdłuż, wszerz i po wszelkich przekątnych i krzywych, nawiązałmnóstwo znajomości, które potem miałyzaprocentować. Od 1991 rokuzaczął powoli budować swoje "handlowe imperium" - jak je czasem z lekką przesadąnazywał. Pożyczył trochę pieniędzyod paru przyjaciół i odstarszego brata Zygmunta, który od kilku lat mieszkałw Niemczech i pracował w branży motoryzacyjnej. Kupiłupadający sklep spożywczy od swojej byłej firmy "Społem",wktóry zainwestował. Interes powolizacząłsię kręcić, podwóch latachBieliksklep rozbudowałi zmodernizował. Rokpóźniej dokupił sklep rzeźnicki na Rubinkowie, a kolejnedwa lata później nabył hurtownię ogólnospożywczą naOsiedlu Bydgoskim. Po półtoraroku wzbogaciłsię o kolejnetrzy sklepy branży spożywczej,ale już w kilku większychmiastach województwa. Wolał się jednak nie chwalić, że w tym wyścigu szczurów nie w każdej sytuacjibył kryształowo uczciwy Miał nasumieniu parę szwindli, ale o tym wiedzieli jedyniekorumpowani przez niego urzędnicy państwowiwyższego szczebla,a także oszukani przez niego znajomi - wśród nich jeden z Gdyni, którego okantował na sto tysięcy złotych. Lucyna, kobieta w gruncie rzeczyprosta, w ogóle nie miałapojęcia o biznesie jakotakim i nie orientowała się w interesach prowadzonych przez męża.

Dla niej ważnebyło, żegołym okiem widziała, jak interes się rozwijał, zwłaszczakiedyzamieszkali we wspaniałym domu. Wczorajszego popołudnia Ryszard otworzył z pompądość imponujący market, na który jednak musiał zaciągnąćczteromilionowy kredyt w miejscowym oddziale Wielkopolskiego Banku Handlowego. Prezes zarządu był jego ser27.

decznym przyjacielem, więc nie było z tym najmniejszychproblemów - tym bardziej że jako zabezpieczenie podał całyswój majątek w nieruchomościach, a było tego trochę więcej niż cztery miliony Zdrowie Bielikom dopisywało, córkajedynaczka specjalnych kłopotów nie sprawiała - owszem,miewała swoje kaprysy, lubiła niekiedy ostro poimprezować, ale nauka szła jej w miarę dobrze. Chodziła do drugiejklasy I Liceum Ogólnokształcącego imienia MikołajaKopernika, po jegoukończeniu miała iść na studiamarketingui zarządzania, aby współkierować rozrastającąsię firmą. (Sam Bielik miał tylko wykształcenie zawodowe. ) Słowem- żyć nie umierać. Dochodziło wpół do ósmej wieczorem, kiedy Bielikowie wrócili do domu. Siedzący za kierownicą granatowegolandrovera Ryszard zatrzymałsię przed bramą inacisnąłpilota. Brama zaczęła się wolno wsuwać w parkan. Wrzuciłbieg iwjechał nagrysowądrogę. - Lubię to -powiedziała jego żona Lucyna, młodsza odniego o pięć lat. -Co niby? - Ten chrzęst grysu podkołami - wyjaśniła, przesuwając ciemne okulary nawłosy -Pierwszy razto słyszę. - Bo pierwszy raz to powiedziałam - roześmiała się, ukazuj ącbiel zadbanych zębów. Twarz miała ładną, lekko pulchną,piersi dość wydatne, a jej niezbyt długie włosy były prawie czerwone, wartystycznym nieładzie. Ich kolor zmieniała mniej więcej raznadwa miesiące, conie przeszkadzało jej mężowi, wręczprzeciwnie. Niewątpliwie była atrakcyjną kobietą. - Wcześnie. Nasza posiadłość ma już ponad trzy lata. 28 - Widać mam późnyzapłon. Słuchaj, Rysiek, naprawdęmusisz jechać doTurskiego? - Muszę. Interesy. - Wiem, wiem. Czy wiesz, co onwyprawiał z tą panienką, z którą przyszedł? Zresztą już na dobrej bani,i jeszczebardziej sięschlał. - Lusiu,to jegosprawa,było późno, wszyscy jużbyliśmy. -Nie wszyscy - Ale wszystko pozostaje wtych murach, w porządku? -Pewnie. Ale nie zapraszaj go więcej, co? Nie odpowiedział. Zatrzymali się przedgarażem. Lucyna wysiadła. Bielikspojrzał na zegarek, chwilę pomedytował i zerknął w lusterko wstecznewewnątrzwozu. Oczymiał brązowe,a wokół nich jużtrochę zmarszczek. Gęste,krótkie i proste włosy poprzetykane były siwizną naskroniach, co raczej dodawało mu męskiego uroku. Starzał sięmożetrochę przedwcześnie, wskutek intensywnej pracyi stresów z niązwiązanych, ale za toz klasą.

Twarz miałszczupłą, lekko ogorzałą, a sylwetkę wysportowaną. Wysiadł i skierował się dowilli, przyglądając się zachodzącemu słońcu, którego pomarańczaprześwitywała między iglakami. Wszedłdokuchni. - Dzień dobry, paniGabrysiu. -Dzień dobry dzień dobry - Co pani jeszcze tu robi? -Czekałamspecjalnie - szepnęła, zerkając ponad jegoramieniem na korytarz. - Wolę o tym panu powiedzieć,anie pani,bo. sama zresztąnie wiem. Nawet się bałamzostawić to bez opieki. To nie namoje nerwy. Bielik uniósł brwi i ze zdziwieniem patrzył, jak gospo29.

sia wyciąga z głębokiej kieszeni fartucha i podaje mu szarą,rozerwaną kopertę. W paru słowach wyjaśniła, gdzietoznalazła. Bielikzajrzał do koperty i pokiwał głową. W tymsamym momencie z korytarza rozległ się głos zbliżającejsię do kuchni żony więc szybko wsadził kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki i porozumiewawczo mrugnąłdo gosposi. Ta potrząsnęła głową i zapytałapełnym głosem: - To jakiego w końcu soku pan chce? Pomarańczowegoczy winogronowego ? - Eee. Winogrono - bąknął. W pierwszejchwili zdezorientowany w drugiej pojął, że pakt został zawartyi przesadnie słodko uśmiechnął się do wchodzącejżony - Bo raz taki, raz owaki - sarknęłaPawlicka, podchodzącdo lodówki. -Mężczyznom nieraz trudnodogodzić, pani Gabrysiu,co? - odezwałasię Lucyna. - Żeby pani wiedziała. Mój świętej pamięci mąż też miewał rozmaite kaprysy oj,miewał. - Wyciągnęła z lodówkikarton soku winogronowego i napełniła szklaneczkę. Bielik wziął sok i wyszedł, kierując się do salonu. Z kieszeni wyjął komórkę, wybrał numer i zerknął na roleksana ręce. Szli objęciwpół. Właściwie rzadkochodzili inaczej. Każde ichwzajemne spojrzenie tryskało soczystą miłością,a usta rzadko im się zamykałybo zawsze mieli o czymrozmawiać. Wracali do domu zpoczuciem kolejnego dobrzespełnionego obowiązku, misji wręcz - z akcjicharytatywnej, która przyniosła dla biednych trochę darów materialnych i uniwersalnego grosza. 30 Dwupokojowespółdzielcze mieszkanie nadrugim piętrze, w czteropiętrowym bloku na ulicy Rydygiera na Rubinkowie, należałodo Uli, było po jej nieżyjących rodzicach. (Jej znacznie starszy brat mieszkał na Śląsku. ) Byłoprzytulne i ładnie, choć skromnieurządzone. Mnóstwoksiążeknapółkach meblościanki mówiło o zamiłowaniulokatorki doliteratury, a cała kolekcja książek i płyt do naukiangielskiego - żeten język Ula miała prawie perfekcyjnie opanowany Od kilku miesięcy zamieszkiwał u niejWaldek. Jego rodzice w pewnym momencie przymknęli okona taki stan rzeczy, w końcu był dorosły Weszli do klatki, a kiedy stanęli przed drzwiamimieszkaniai Ula sięgała dotorebki po klucz, z naprzeciwkawyłoniła się sąsiadka - starsza kobieta o dobrotliwym wyrazietwarzy, na której pełno było zmarszczek. Na głowie miałasłomkowy kapelusz, a w ręku wiklinowy koszyk. - Dzień dobry, pani Małgosiu - ukłonili sięrównocześnie. -Dzień dobry. A, moi kochani, widziałam wasdziśw telewizji, widziałam. Bardzoładnie wypadliście,zwłaszczaUlka. Mogłabyś i samą aktorką być. - Och, nie nadaję się dotego - żachnęła się Ula, co jednak zabrzmiało nieszczerze. -Nie mów, nie mów- uśmiechnęłasię starsza pani, zamknęła swoje drzwi na klucz i podeszła donich.