mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Klawitter Andrzej - Śmierć i dziewczyna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :669.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Klawitter Andrzej - Śmierć i dziewczyna.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

Andrzej Klawitter: ŚMIERĆ i DZIEWCZYNA: # Wydawnictwo TELBIT © Copyright by Wydawnictwo TELBIT, Warszawa 2008 UWAGA. Zarówno całość, jak też żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana w jakiejkolwiek formie ani rozpowszechniana w jakikolwiek spo- sób bez pisemnej zgody Wydawcy wydawnictwo TELBIT ul. Żegańska 36 04-736 Warszawa tel: (0-22) 331-03-05 e-mail: telbit@telbit.pl wwwtelbit.pl edu.info.pl Redakcja: Maria Białek Korekta: Halina Piątkowska Skład, łamanie: Agnieszka Kielak-Dębowska Projekt okładki: Andrzej Tyborowski Promocja: Katarzyna Gargol tel./fax: (0-22) 331-84-90 Dział Handlowy: tel./fax: (0-22) 331-88-70, -71 e-mail: handlowy@telbit.pl Druk i oprawa: Łódzkie Zakłady Graficzne ISBN: 978-83-60848-53-1 Nie poznamy prawdy, nie znając przyczyny Arystoteles

Prolog Mając nadzieję, można wiele zrobić... Kiedy wreszcie dojechaliśmy na miejsce - moi ro- dzice i ja - pełni trwogi weszliśmy do tego stareńkiego, brzydkiego domku, mimo że doskonale wiedzieliśmy, czego mamy się spodziewać. Ledwo stanęliśmy w pro- gu, od razu uderzył w nas przykry nieznośny zapach, zapach jedyny w swoim rodzaju, zapach, którego za żadne skarby nie chciałoby się poczuć w swojej rodzi- nie, choć i tak jest to nieuniknione prędzej czy później - zapach śmierci. Wiele już widzieliśmy w swoim życiu, zwłaszcza mama i tato, ale to, co przyszło nam teraz oglądać, prze- rosło naszą wytrzymałość psychiczną. Staliśmy jak zahipnotyzowani. Wokół okrągłego stołu, zastawionego sześcioma nakryciami i mnóstwem rozmaitych potraw, nad któ- rymi natrętnie latały muchy leżało sześcioro niebosz- czyków - kobieta i mężczyzna oraz ich czworo dzieci. Cała rodzina Janusza Malika, mojego starszego brata. Ciała znajdowały się w różnych pozycjach. Dzieci wy- ciągały ramiona w stronę matki, której ręce jakby ostat- nim wysiłkiem przed śmiercią chciały je przygarnąć. Na ich twarzach zastygł grymas zaskoczenia i bólu. Pod szafą leżał martwy pies, nieduży czarny kundelek, ulu- bieniec i najlepszy przyjaciel dzieci. Chociaż ciała nie były pokiereszowane od kul, noża czy innego narzędzia zbrodni, widok był zaiste makabryczny Po chwili do pokoju wszedł ubrany po cywilnemu równomiernie siwiejący postawny mężczyzna około pięćdziesiątki o szerokiej twarzy i wydatnej szczęce. Był to komisarz Zygfryd Rybakowski z wydziału śledczego miejscowej komendy policji. - Tak, nie żyją od dwóch dni, czyli od środy ósmego - powtórzył z urzędową powagą. - Nie mamy wątpli- wości co do tego, że zostali otruci. Mama, tato i ja staliśmy cały czas jak zamurowani i długo nie mogliśmy wydobyć z siebie słowa. - Grzyby? - rzuciła cicho mama, zerkając na stół,

gdzie oprócz ryby po grecku, którą częściowo zapełnio- ne były trzy talerze, gulaszu, polędwicy i sałatki zauwa- żyła także potrawę z grzybów - Nie - odrzekł spokojnie. - Od zatrucia grzybami raczej nie umiera się przy stole, przy którym się je ja- dło, a już na pewno nie umiera się razem, jak tutaj. - Mogli je jeść także wcześniej i... - wykrztusiła bez przekonania mama. - Nie sądzę, proszę pani, że to grzyby były przyczy- ną otrucia - odpowiedział policjant. - Szczegóły będzie- my znali po sekcji. - Tak, tak, oczywiście, ma pan rację, głupstwa plotę - zgodziła się. Ponieważ policja i lekarz już zakończyli swoje ruty- nowe czynności, mogliśmy dokładniej przyjrzeć się cia- łom naszych bliskich. Mama zaczęła płakać w chus- teczkę, tato i ja też nie wstydziliśmy się łez. Po chwili mama padła na kolana przed leżącym na wznak Janu- szem, czarnowłosym, dość przystojnym, który dopie- ro co skończył trzydzieści jeden lat - gotowa rzucić mu się na szyję. Tato jednak ją w porę pochwycił i przez parę sekund przytrzymał tuż nad ciałem; nie wygląda- ło ono zachęcająco. Tato podniósł mamę, która z tru- dem łapała oddech. Gdy nieco ochłonęłam, zapytałam komisarza o rany Janusza: na czole, pod lewym okiem i na odsłoniętej lewej piersi. - To nieco wcześniejsze obrażenia - wyjaśnił. - W piersi został ugodzony nożem. Rodzinna bójka w grę nie wchodzi, gdyż żona nie ma żadnych skale- czeń. On się z kimś bił, ale nie tuż przed śmiercią, kil- ka dni wcześniej. Tak - westchnął - to była ostatnia kolacja tej rodziny - Kolacja? - zapytałam. - Ten zestaw dań nie pasuje do śniadania czy obia- du - powiedział policjant i przyjrzał mi się uważniej. Jeśli coś sobie pomyślał o mnie jako o przyszłej go- spodyni domowej, to raczej nie chciałabym tego wie- 8 9

dzieć. A wolę już nie zgadywać, jakie zdanie wyrobił sobie o mojej mamie, jej talencie kulinarnym i tego typu babskich kuchennych sprawach, kiedy zapytała o te grzyby To jednak prawda, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Tato ociężale pokiwał głową i markotnie popatrzył najpierw na mamę, kobietę trochę wyższą od niego, szczupłą, której jakby zmarszczek i lat przybyło, a potem na mnie. Stanęłam przy otwartym oknie, by zaczerpnąć powietrza. Chociaż gorące (była połowa upalnego maja) i na dodatek przesycone odorem dola- tującym z pobliskiej rzeczułki, było dla mnie jak ożyw- cze tchnienie, biorąc pod uwagę zaduch panujący w domu. Na ulicy zbierało się coraz więcej ciekawskich, w większości sąsiadów, którzy już się dowiedzieli, że Malikowie nie żyją. Widziałam, jak rozmawiają mię- dzy sobą, snując różne przypuszczenia co do tej trage- dii. „To jakaś zemsta, mówię wam!" - usłyszałam jed- ną ze starszych kobiet. „Tacy porządni ludzie" - dodał z ubolewaniem jakiś mężczyzna. - Maryla była w czwartym miesiącu - zachlipała mama, wskazując zwłoki żony Janusza, blondynki w jego wieku. Tato delikatnie ujął mamę za ramię i wyprowadził na podwórze. Ja skupiłam uwagę na dzieciach. Teraz rozryczałam się na dobre. Najstarsza i najładniejsza, podobna trochę do mnie 10 dziesięcioletnia Zuzanna, dla wszystkich po prostu Zuzia, leżała na plecach z wykrzywioną twarzą. Mimo swojego wieku była dość dojrzała psychicznie i umy- słowo, miała wyrobione poglądy na pewne życiowe spra- wy co mnie mocno zadziwiało. Lubiła czytać, nawet próbowała pisać wiersze, czym mi się chwaliła. Ubie- głej jesieni, w październiku, nieomal straciła życie wskutek wypadku - została potrącona przez samochód, gdy wracała ze szkoły. Cudem przeżyła, przez kilka go- dzin pozostawała w stanie śmierci klinicznej. Pamię-

tam, jak wszyscy rozpaczaliśmy bo Janusz niezwłocz- nie nas zawiadomił i przyjechałam z rodzicami do tutejszego szpitala. Kiedy odzyskała przytomność i sta- ło się jasne, że będzie żyła, zaskoczyła wszystkich opo- wieścią o tym, jak to wygląda „po drugiej stronie ży- cia". Nikt nie chciał jej uwierzyć. Dopiero gdy podała kilka faktów o samym lekarzu i pielęgniarkach, którzy czuwali nad jej reanimacją, a czego przecież widzieć i wiedzieć nie mogła, dano wiarę jej słowom. Młodszy o dwa lata Jarek był inny - roztrzepany, skory do figli, ciągle ganiał z kolegami za piłką. Pięcioletnia Hania siedziała jeszcze w lalkach i nic innego jej nie intereso- wało. Najmłodszego, czteroletniego Adasia zajmowały szczególnie pistolety, jak to u chłopców. Płacząc wyszłam na małe, czyste podwórze, gdzie za drucianym ogrodzeniem przy kurniku gdakało parę kur i niczym paw pysznił się kogut. Mama i tato siedzieli na prostej ławce bez oparcia pod domem i zamyśleni 11 patrzyli gdzieś w dal. Nie usiadłam obok nich. Zaczę- łam się przechadzać tam i z powrotem. Po kilku minutach nadjechały dwa samochody z miej scowego zakładu pogrzebowego. W ponurym mil- czeniu obserwowaliśmy jak trzej mężczyźni wynoszą zmarłych. Rodzice rozpłakali się ponownie, ja też. Gdy pogrzebowa kolumna odjechała, podszedł do nas ko- misarz. - Od kiedy państwu Malikom zaczęło się tak powo- dzić? - zapytał i otarł chusteczką pot z czoła. - Nowe meble, dywany dobrej klasy sprzęt elektroniczny z kom- puterem włącznie, w kuchni nowiutkie komplety garn- ków, naczyń i różnych urządzeń, w każdym razie używane od niedawna, w łazience nowa pralka auto- matyczna, w szafach mnóstwo ładnej odzieży... To wszystko rzuca się w oczy - Zerknęłam na twarze ro- dziców: poza dojmującym bólem niczego nie wyrażały - Malik był bezrobotny - ciągnął komisarz. - Ponad dwa lata temu zwolniono go z tutejszego zakładu betoniar- skiego, gdzie pracował jako robotnik. Firma padła.

A jego żona zajmowała się tylko domem i dziećmi - za- kończył i umilkł, oczekując odpowiedzi. - Sami jesteśmy tym zaskoczeni - powiedział tato. I była to prawda. Nie mieliśmy pojęcia o ich tak do- brej sytuacji materialnej. Wręcz odwrotnie - wiedzieli- śmy, że nie wiodło im się najlepiej, by nie powiedzieć: paskudnie. Patrzyłam na komisarza, który wyraźnie nam nie dowierzał, to się wyczuwało, i, zatkawszy pal- cami nos, ponownie weszłam do dwuizbowego dom- ku, jeśli nie liczyć kuchni, łazienki i sieni, żeby dokład- niej się rozejrzeć. Istotnie, niemal wszystko było nowe. Gdy byłam tu z mamą na początku lutego, mieli rozwalające się ru- piecie, telewizor ledwie zipał - co chwila trzeba było go trzasnąć w bok, aby pojawił się obraz i głos, w kuchni nie znalazłoby się żadnego urządzenia na prąd z wyjąt- kiem starej lodówki z przeżartymi przez rdzę drzwia- mi oraz grzałki do wody Po prostu od długiego czasu cierpieli biedę, która się pogłębiła, kiedy Janusza wy- rzucono ze zbankrutowanej firmy i kiedy zdechł im tro- skliwie chowany wieprzek, którego chcieli zaszlachto- wać, by przez jakiś czas mogli, zwłaszcza dzieci, jadać mięso i wędlinę. W mniejszym pokoju spory kawałek sufitu pod oknem nosił ślady przecieków, a wypukła w tym miejscu warstwa tynku groziła odpadnięciem. Zajrzałam także do dużej lodówki w kuchni - zapeł- niona mięsem, wędliną i nabiałem. W łazience rzeczy- wiście stała nowiutka markowa pralka automatyczna. Dopiero teraz zauważyłam też zamocowany u szczytu dachu talerz anteny satelitarnej. Pasował do tej lepian- ki jak futro z norek do żebraka. Wróciłam na podwórze. Kilkakrotnie głęboko wcią- gnęłam powietrze. Policjant rozmawiał z moimi rodzi- cami. - Tło rabunkowe w grę nie wchodzi - mówił z prze- konaniem komisarz. - W szafie w kuchni znaleźliśmy 12 13 ponad sześćset złotych, leżały na talerzu. Państwa sy-

nowa miała na palcach dwa złote pierścionki. Nie stwierdziliśmy śladów plądrowania. - Drzwi domu były wyważone, kiedy panowie przy- jechali, tak? - odezwałam się. - Tak - potwierdził komisarz. - Sąsiedzi państwa bliskich, Lemańscy to zrobili, bo coś ich tknęło... - To oznacza, że drzwi były zamknięte na klucz, czy tak? - zapytałam. Komisarz skinął głową. - Znaleźliśmy tylko jeden komplet kluczy, wisiał w kuchni na haczyku - rzekł i podał go tacie. - Należały do bratowej - powiedziałam. - Mój brat miał inny, na breloku, miniaturce wieży Eiffla. - Nie ma innego. - Kto mógł chcieć ich otruć, wszystkich, z dziećmi... - zachlipała mama. -I dlaczego? Komisarz rozłożył ręce i solennie zapewnił, że poli- cja dołoży wszelkich starań, aby wyjaśnić tę tragiczną historię. - Mam nadzieję, że znajdziemy mordercę czy mor- derców państwa bliskich - dopełnił nieomal uroczyście. - Mając nadzieję - płakała cicho mama - można wiele zrobić, ale nie da się przywrócić im życia... 14 Część pierwsza CIEMNOŚĆ Rozdział 1 Jasnej cholery można dostać... A co mi tam, nawet nastki lubią w miarę soczyście zakląć! Hm, powiedzmy, że soczyście - z moim zaso- bem rynsztokowego słownictwa mogłabym uchodzić za świętą, taka jest prawda. Gdzie mi tam jednak do świę- tej, łyknęłam już tego i owego, aczkolwiek w granicach licealnego rozsądku - jestem bardziej doświadczona, niż sądzą moi rodzice czy nauczyciele... Mimo późnego popołudnia upał był nie do zniesie- nia. Wydawało się, że słońce ciągle stoi w zenicie, gdy tymczasem leniwie, ściśle według odwiecznego zega- ra, schodziło po zachodniej stronie nieba, wciąż dostoj-

ne, pełne blasku, pychy pewne swego wiecznego maje- statu, którego nikt i nic nie jest w stanie zniszczyć. Ależ zebrało mi się na patos! To wina emocji, a nie codzien- na erudycja. W końcu niespełna osiemnaście lat to tro- chę za mało, by poznać wszelkie mądrości i zawiłości życia. A geniusze to nic innego jak zwykły wybryk na- 15 tury, też muszą sobie czasem zaszaleć - to oczywiście moja opinia, z którą moi nauczyciele nie muszą się zga- dzać, ich sprawa. Tato był zmęczony prowadzeniem samochodu, nie należy bowiem do tych zapalonych samochodziarzy, dla których wózek to numer jeden na liście zwykłej co- dzienności jeszcze przed pacierzem. Dla niego świat mógłby spokojnie się kręcić bez samochodów i innych wytworów ludzkiego umysłu. Chociaż znajdowaliśmy się raptem dziesięć kilome- trów od celu, postanowiliśmy zatrzymać się w lesie na odpoczynek, a właściwie - żeby się czegoś napić. Mniej więcej w połowie drogi między Bydgoszczą a Szubinem spostrzegliśmy przydrożną polanę pośród niewielkie- go liściastego lasu, a na niej drewniany bar szybkiej obsługi. Tato zjechał w lewo i zaparkował w głębokim cieniu drzew. Wysiedliśmy. Dopiero wtedy poczułam, że trykotowa bluzka i dżinsy są szczelnie przyklejone do mojego ciała. Zawiązałam tasiemką w koński ogon długie do pasa, proste, kruczoczarne włosy, a ciemne okulary przesunęłam na czoło. Poszliśmy do baru, skąd dolatywał przyjemny zapach grillowanego mięsa, co od razu pobudziło także mój apetyt, który podczas jazdy jakoś nie dawał o sobie znać. Tato poprosił o dwa zim- ne napoje cytrynowe i dwie porcje kurczaka z bułecz- kami. Oczekując na jedzenie, usiedliśmy na ławeczce przy koślawym, brudnym stoliku z parasolem, który 16 swoje najlepsze lata miał dawno za sobą. Napój był zim- ny jak wrzątek. - Ależ piecze, co? - zagadnął właściciel baru, rudy mężczyzna w średnim wieku, gdy przyniósł nam posi-

łek. - A to dopiero początek lipca - zauważył z miną biegłego meteorologa. - Piecze - przyznał tato obojętnie. - Jasnej cholery można dostać - mruknęłam. Tato zdawał się nie słyszeć tych słów, bo doskonale wiedział, że na więcej sobie nie pozwolę, choćbym nie wiem jak się zdenerwowała. Po prostu do pewnej gra- nicy miałam jego błogosławieństwo w tego rodzaju „ostrzejszych" kwestiach językowych, co do których mawiał, że z nimi trzeba jak z przyprawami do potraw. Z niesmakiem popatrzyłam na paznokcie rudzielca, pod którymi brudu było więcej niż w niejednym śmiet- niku. Prawie mi odeszła ochota na jedzenie. Jednak kuszący zapach rumianego udka kurczaka sprawił, że posłałam swoje zastrzeżenia do diabła. Kiedy zjedliśmy i trochę odpoczęliśmy, ponownie poczułam w sobie przypływ energii. Wpatrzywszy się w gęsty zagajnik ukryty pośród dorodnych buków, za- częłam rozmyślać o celu naszej podróży który każde z nas miało inny Tato musiał pozałatwiać formalności związane ze spadkiem po rodzinie Janusza, a więc prze- pisaniem aktu własności domu, rozejrzeniem się za kupcem, także na wszelkie ruchomości. Ja natomiast, 17 w sekrecie przed rodzicami, postanowiłam wyjaśnić zagadkę tajemniczej śmierci mojego starszego brata i jego rodziny. Minęło bowiem ponad półtora miesiąca od tej tragedii, a rozmowy policji z sąsiadami Janusza, z moimi rodzicami oraz ze mną nie naprowadziły śledztwa na tor, po którym gładko zmierza się ku upra- gnionemu końcowi. Poruszamy się po omacku, ale, oczywiście, robimy co w naszej mocy - tyle z grubsza dowiedziałam się z rozmowy telefonicznej z komisarzem Rybakowskim. Forma przerosła treść. Zdecydowałam się wziąć dochodzenie w swoje ręce. Zresztą, nie tylko za sprawą słów policjanta, już od dwóch tygodni kołatał mi się w głowie wielki znak zapytania i jak nienasycony potwór dręczył mój umysł, wciąż pytając: jak doszło do tej strasznej tragedii? Jaką tajemnicę ona kryje?

W kwadrans później zobaczyliśmy panoramę Szu- bina, dziesięciotysięcznego miasta na Pałukach, dwa- dzieścia kilka kilometrów na południowy zachód od Bydgoszczy Bywałam tu raz po raz, ostatnio na pogrze- bie Janusza, Maryli i dzieci, który zgromadził na cmen- tarzu sporo ludzi. Chyba całe miasteczko podekscyto- wało się tą tajemniczą historią. Snuto rozmaite przypuszczenia, jak to zazwyczaj bywa, gdy właściwie nic nie wiadomo o źródle dramatu, bo bezpośrednia przyczyna śmierci była znana - cyjanek potasu. Ulica Nadrzeczna, przy której mieszkał brat z ro- dziną, jest wąska, krótka, bez chodników, z podziura- wioną asfaltową jezdnią. Droga wyłożona kocimi łba- mi wydawałaby się przy niej gładka jak stół. Podobnie z domami - to stare parterowe budynki o wysokich, dwuspadowych dachach z murami odrapanymi ze spo- rych kawałków tynku, spod których prześwituje cegła, a nawet glina. Przy końcu ulicy prostopadle do niej, leniwie wije się rzeczułka, Biała Struga - a właściwie szerszy rów - w którym to, co płynie, trudno nazwać wodą, nawet jeśli się jest najbardziej pozytywnie na- stawionym ekologiem; to cuchnące ścieki, zwłaszcza latem. Od razu poczułam ten arcyprzyjemny zapach, od którego aż kręci w nosie. Jak mój brat mógł tu wytrzy- mywać, tego nigdy nie mogłam pojąć, dopóki go o to nie zapytałam. „Kwestia przyzwyczajenia albo miłości" - odpowiedział żartobliwie, a ja uwierzyłam w obie rze- czy, bo jedna nie wykluczała drugiej. Wzdłuż rowu ciągnie się rząd smukłych topoli. Tuż za Białą Strugą mieści się miejski ośrodek sportu, nie- co dalej wije się trochę szersza rzeczka, Gąsawka, w której woda jest już bardziej przyzwoita - przynaj- mniej na pierwszy rzut oka. Za nią rozpościerają się soczyste łąki, ogrody działkowe Pelikan i las na hory- zoncie. Zatrzymaliśmy się przed bodaj naj mizerniej wyglą- dającym domkiem na tej ulicy, stojącym na samym jej końcu po lewej stronie. Do niedawna mieszkał w nim

mój brat z żoną i dziećmi. Przez chwilę rozglądałam się wokoło. Jakiś chłopak siedział w ogródku naprzeciw, 18 19 w cieniu pomalowanej na zielono werandy, i gapił się na nas. Znałam go jedynie z widzenia, toteż ani nie kiw- nęłam mu ręką, ani się nie uśmiechnęłam, ani nie pa- trzyłam na niego dłużej. Wysiadłam z samochodu. Podeszłam do ledwie wi- szącej na zawiasach drewnianej bramy wiodącej na podwórze. Otworzyłam ją nie bez odrobiny wysiłku. Tato wjechał. Kurnik był już pusty (cały drób - kilka- naście kur i jednego koguta - rodzice dali wcześniej najlepszej przyjaciółce Maryli, Elizie Lemańskiej). Przy kurniku stała rozlatująca się szopa, w której Janusz z Marylą trzymali opał, a kiedyś nawet hodowali wie- przka, oraz przyklejona do niej wygódka z wyciętym w drzwiach nieforemnym serduszkiem, obok której przechodziło się do ogródka. Zamknęłam bramę, a tato wyciągnął z bagażnika ośmioletniego opla dwie duże torby z rzeczami, składany blejtram, trochę papieru i inne przybory malarskie. Obeszłam budynek, spraw- dzając stan plomb na oknach i drzwiach. Chłopak z sąsiedztwa ciągle się gapił. Pewnie domyślał się, co badam, ale nic sobie z tego nie robiłam. Plomby były nienaruszone. Zaraz po pogrzebie rodzice poprosili prowadzącego śledztwo komisarza, żeby opieczętował dom ze wzglę- du na jego zawartość i żeby od czasu do czasu jakiś funk- cjonariusz kontrolował, czy nikt się tu nie dobierał. Nie mieliśmy wówczas możliwości zająć się całym dobyt- kiem. Zresztą, wtedy i tak nie umielibyśmy się do tego 20 zabrać, byłoby to wręcz niestosowne, ich ciała przecież jeszcze nie ostygły, wywożenie czy sprzedaż sprzętów odczuwalibyśmy jak skok na bank. Poza tym nie po- wodziło się nam aż tak źle, by bogacić się w ten sposób. Kiedy zanieśliśmy bagaż do domu, pootwierałam wszystkie okna, gdyż zaduch panował okropny, a po-

tem przyjrzałam się każdemu pomieszczeniu. I powró- cił tamten straszny obraz. Wszystko stanęło mi przed oczyma. Nie mogłam powstrzymać łez, chociaż przez te półtora miesiąca wypłakałam całe oczy, tak mi się zdawało. Ciągle nie mogłam się pogodzić z nagłą śmier- cią brata i jego rodziny Wreszcie jakoś się uspokoiłam, poradziłam sobie z tą słabością, musiałam odpędzić wizję sprzed oczu i koszmar z umysłu, bo nie przyjechałam tu się rozża- lać, a w bardzo konkretnej sprawie. Widać nie należę do dziewczyn, które po tego rodzaju nieszczęściu zbyt długo pozostają w depresji. Zresztą, jestem jeszcze mło- da, całe życie przede mną. Nic się w domu nie zmieniło od czasu naszego ostat- niego pobytu tutaj z wyjątkiem szarej warstwy kurzu zalegającej wszędzie grubym kożuchem. Niezależnie od pory roku i pogody zawsze tu się czuło stęchłe po- wietrze (późną jesienią i zimą, kiedy paliło się w kaflo- wych piecach, wilgoć podstępnie wychodziła z wnętrza murów i bezkarnie pięła się po ścianach, przez co one stawały się obślizgłe, obrzydliwe w dotyku,- chatkę tę zbudował dziadek żony Janusza w 1919 albo 1920 roku, 21 bez izolacji na fundamentach i z czego się dało: cegły, kamieni, gliny wapna i drewna; dziwne, że to jeszcze jakoś się trzymało). Pomyślałam, nie pierwszy raz, że to drogie umeblo- wanie i wyposażenie pasuje do tej lepianki jak spróch- niałe graty do eleganckiego pałacu. Każdemu musiało- by się narzucić podobne skojarzenie. Pokój dzienny trzy i pół na ponad cztery metry urządzony był absolutnie bez smaku. Maryla, nie mówiąc już o moim bracie, nie miała za grosz zmysłu estetycznego, toteż niemal każ- dy skrawek pomieszczenia zawaliła czym się dało, nie mając szacunku ani do piękna, ani do funkcjonalno- ści. To mniej więcej tak, jakby posadzono nędzarza do obficie zastawionego stołu, a ten nawet by nie spojrzał na sztućce, odrzucił konwenanse, tylko zagonił do ro- boty obie ręce i pchał w usta wszystko, co w nie chwy-

cił, i jadł dopóty, dopóki nie pojawiłby się na jego twa- rzy błogi uśmiech sytości, a może i nie zwymiotował. W pokoju dzieci stał drugi telewizor, mniejszy, no i komputer. - Skąd wzięli na to wszystko pieniądze? - szepnął tato do siebie i z niedowierzaniem pokręcił głową. Tak, to pytanie, które niemal codziennie padało w moich rozmowach z rodzicami, nadal nie miało kon- kretnej odpowiedzi, jedynie domysły, a każdy z innej parafii. „Kłamstwem daleko nie zajedziesz, a prawdą nawet nie ruszysz z miejsca" - lubił mawiać tato, któ- 22 rego powiedzenie nie wiem czemu teraz wpadło mi do głowy Gdy oswoiłam się z atmosferą domu, bo w końcu musiałam wziąć się w garść - a tato wyszedł na podwó- rze - zabrałam się do gruntownego sprzątania. Czego- kolwiek bowiem tknęłam, brudziłam ręce. Odkurzacz też był nowy jeden z tych nowoczesnych, z ciągiem pro- mu kosmicznego. Nie cierpię brudu i bałaganu wokół siebie, działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Wrócił tato. Wszedł do łazienki, aby umyć ręce. Po- patrzył na pralkę automatyczną, nieużywaną, bo leża- ła na niej nierozpieczętowana instrukcja obsługi, jesz- cze w koszulce foliowej. - Kupili ją jako jedną z ostatnich rzeczy krótko przed śmiercią - powiedział. - Na to wygląda. Zajęłam się rozpakowaniem bagażu, uprzednio ro- biąc w szafie miejsce. Wzięliśmy sporo rzeczy, bo nie mieliśmy pojęcia, jak długo przyjdzie nam tu pozostać. Potem się wykąpałam i ubrałam w czyste spodenki dżin- sowe i męską koszulę w zielono-czerwoną kratę i wycią- gnęłam się na tapczanie, jeszcze twardym, sprężystym, mało używanym. Szybko zapadłam w drzemkę. Kiedy się ocknęłam, zmierzchało. Z kuchni dolaty- wał przyjemny zapach jajecznicy na wędzonym bocz- ku. Tato robił kolację. Był w swoim żywiole. W końcu pracuje jako kucharz w restauracji czterogwiazdkowe-

23 go hotelu w Toruniu. Potrafiłby ugotować zupę, jak u Fredry nawet z gwoździa. Tato jest średniego wzrostu, korpulentny o trochę przelanej, ale sympatycznej twarzy - wzorcowy okaz kucharza, a nie żylastego galernika. Nie ma jednak wyrazistej osobowości, takiej, która sama przez się na- rzuca się innym i podporządkowuje ich sobie. Tylko te kotlety, sosy, przystawki, sałatki... Co tu wiele mówić, jeśli chce, a przeważnie tak, to tworzy w kuchni, w tym podobno wyłącznie kobiecym sanktuarium, całe po- ematy. Mama przy nim wysiada, nawet jako pomoc nie ma przy nim polotu. Za to on nie ma głowy ani do inte- resów, ani do typowo męskich zajęć, co Janusz po nim przejął w genach. Ja po mamie odziedziczyłam upór, dociekliwość, babską bezczelność, a co - to chyba takie typowo ko- biece cechy No i figurę oraz urodę. Podobnie jak mama, nie jestem artystką w kuchni. Moje efekty kulinarne zwykle budziły mieszane uczucia u moich gości, jeśli coś w domu urządzałam, a już na pewno wywoływały na ich twarzach potajemne grymasy, które mogły ozna- czać wszystko. Jeden z kolegów powiedział mi raz w przypływie wylewności, że powinnam poprzestać na wlaniu wody do czajnika, bo w tym jestem naprawdę wspaniała, ale z gotowaniem jej powinnam się jednak powstrzymać, bo niewiadomo, co z tego będzie. Popro- sił mnie nawet o stosowną instrukcję. To już oczywi- ście było totalne chamstwo! 24 Jasne, lubię dobrze zjeść, któż nie lubi, tato mnie rozpieszcza. Ale kalorie mi wylicza, oj, jak aptekarz. „Mam swoje sposoby na oszukanie darów natury" - mawia żartobliwie, kiedy czasem wydaje mi się, że jestem nasycona, ale jeszcze bym coś zjadła. Na razie wszystko idzie dobrze, patrząc oczywiście z jednej stro- ny: ciągnę w stronę mamy. Po kolacji tato usiadł przed telewizorem, bo zaczęły się „Wiadomości". Nigdy nie stronił od polityki, dzięki

niej adrenalina podskakuje mu niczym żaba w galopie. Ja natomiast podeszłam do okna wychodzącego na obie rzeczki i łąkę. Gdy wciągnęłam głębiej powietrze, czym prędzej zatkałam palcami nos. Doprawdy leciało stam- tąd czyste okropieństwo, coś w sam raz dla chronicz- nie zakatarzonego. Niebo straciło swój błękit; tu i ów- dzie płynęły po nim wolno białawe plamki, niczym delikatne płatki pierza po bezkresnym morzu. Na boisku ośrodka sportowego, które stąd dobrze widziałam, chłopcy grali w koszykówkę, pokrzykując co chwila do siebie. Były tam jeszcze dwa korty teniso- we i siłownia, do której w lecie ubiegłego roku (pod ko- niec sierpnia wpadłam tu na parę dni) Janusz zaciągnął mnie na dwie godziny. Pamiętam, że wyszłam z niej zmordowana, a wszystkie mięśnie zdawały mi się pę- kać. Gdy oswoiłam się z zapachem, a raczej - gdy sku- tecznie przytępił on mój węch, czyniąc go niezdolnym do określenia jakiejkolwiek woni, wybrałam się na spa- 25 cer. Przeszłam mostek na pierwszej rzeczce (w drugiej brodziły jeszcze dzieciaki, dokazując i hałasując co nie- miara) i piaszczystą drogą wzdłuż Gąsawki i ogródków działkowych skierowałam się w stronę lasu. Wpatrując się bezwiednie w połacie pokrzyw i mle- czy pokrywaj ących skarpy koryta rzeczki, rozmyślałam, tym razem już poważnie, jak zawodowiec, którego za- czynają dopadać rozmaite wątpliwości, od czego roz- począć swoje śledztwo. Jeszcze rano wydawało mi się to takie proste - w każdym razie byłam na tyle naiwna, by sądzić, że mimo iż policja w żmudnym dochodze- niu niczego nie wyjaśniła, to mnie się to uda, mnie, jeszcze niemal smarkuli, choć nie dającej sobie w ka- szę dmuchać. Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie podjęłam się zadania ponad siły. Zresztą, jeśli mi się nie powiedzie, pocieszałam się, to przynajmniej nama- luję kilka obrazów - moje oczy niezależnie ode mnie same próbowały wyłuskiwać ciekawe tematy które póź- niej podejmowała moja ręka.

Dotarłam do lasu, który rozpoczynał się na lekkim wzniesieniu. Przystanęłam, by ogarnąć wzrokiem ma- lowniczą okolicę. Cicho, przyjemnie. Naraz spostrze- głam, że w oddali za narożnikiem ogrodzenia działek chowa się jakiś mężczyzna. Czyżby mnie śledził? Za- głębiłam się w las i przystanąwszy przy sośnie, zaczę- łam obserwować nieznajomego. Ostrożnie wyłonił się zza węgła. Nie szedł w moim kierunku - zatrzymał się i tylko patrzył w moją stronę. Na szyi miał zawieszony aparat fotograficzny. Prychnęłam i ruszyłam przed sie- bie. Wyszłam na drogę kraj ową numer pięć, która biegnie przez całe miasteczko i na paru odcinkach zmienia na- zwę. Na tym odcinku nosi nazwę ulicy Jana Pawła II. Rozdział 2 Najwyżej szlak podróży bocianów.. Nazajutrz z samego rana poszłam do sklepu spożyw- czego. Mieści się na sąsiedniej ulicy - Winnica, prosto- padłej do Nadrzecznej. W środku stało już kilka kobiet w średnim wieku, dwie z nich znałam z widzenia. Eks- pedientka musiała rozpoznać mnie po kilku dociekli- wych zerknięciach, bo posłała mi życzliwe spojrzenie. Ustawiłam się w kolejce i przysłuchiwałam rozmo- wom. Przewijało się w rozmaitych odmianach i odcie- niach narzekanie na drożyznę, liche zarobki, bezrobo- cie - słowem, na coraz dotkliwszą biedę, jakiej nikt nie pamiętał, a która z każdym miesiącem powiększała krąg swoich wyznawców w bodaj jedynej organizacji skupiającej z nieprzymuszonej woli tylu nienawidzą- cych jej ludzi. - Pani kochana - rzekła do ekspedientki kobieta kupująca chleb, mleko i dżem - niech jeszcze pani to zapisze na zeszyt, chłop dopiero pojutrze dostanie tro- chę grosza... - Dobrze, dobrze - westchnęła litościwie sklepowa. Wyciągnęła spod lady zeszyt, przewertowała go i skwa- pliwie naskrobała kilka cyfr. - Ach, te pieniądze, bez 26 27 nich źle, ale i z nimi nie ma gwarancji szczęścia - rzu-

ciła sentencjonalnie w moją stronę. - Prawda? Nie zareagowałam. Zapytałam w duchu, czy miała na myśli także moją rodzinę. Gdy nadeszła moja ko- lej, kupiłam chleb, mleko, płatki kukurydziane, masło, dżem, tuzin jaj, wołowinę i trochę wędliny, wysłuchu- jąc współczuj ących uwag ekspedientki na temat śmierci moich bliskich. - To bardzo tajemnicza historia - zakończyła, jakby mówiła o jakiejś mydlanej operze, a nie o kawałku praw- dziwego życia. - Cóż warte życie bez tajemnic - powiedziałam oschle, bo nie wyczułam szczerości w jej słowach. Wy- szłam trzasnąwszy drzwiami. Na śniadanie tato się nie wysilił - zrobił zupę mlecz- ną z płatkami kukurydzianymi. No, tyle to i ja bym potrafiła. Może. -I od czego tu zacząć, Dorciu? - zapytał podczas je- dzenia. -Co? - No, to załatwianie tego wszystkiego - westchnął, zataczając łyżką. Tak, do interesów to głowy on nie miał. W tego ro- dzaju sprawach nadawał się jedynie na stróża, a i to na wiecznie śpiącego. - Najpierw wybierz się do notariusza, a potem po- myślimy, co dalej. - Masz rację, Dorciu, mój misiaczku - uśmiechnął się tak, jak tylko on potrafił. Bardzo lubię pieszczotliwe nazywanie mnie przez tatęDorcią, często właśnie z określeniem „mój misiacz- ku". Milutkie, słodziutkie. Mniam, mniam. Kochany ten mój tato, wspaniały. Dziwna rzecz, gdy chodzi o mamę - odkąd ukończyłam gimnazjum, jestem dla niej wyłącznie Dorotą. Nawet nie Dorotką. Po prostu Dorotą, jedną z wielu, jakie można spotkać, ot co! Ja- koś nigdy jej o to nie zapytałam. Myślę, że może nazy- wa mnie tak, gdyż uważa, że jestem bardziej dorosła niż na to wyglądam, że należę do tych osób, które o parę kroków wyprzedzają swoje pokolenie, podczas gdy tato

ciągle traktuje mnie jak nieopierzoną smarkulę, siu- siumajtkę. Ale niech mu tam, ważne, że mnie kocha całym sercem. A ja jego. Wyszliśmy razem. Biuro notarialne mieści się w tym samym gmachu co Sąd Rej onowy - na placu Wolności, naprzeciwko kościoła św. Andrzeja Boboli. Zatrzyma- liśmy się przy wejściu. - To powodzenia - powiedziałam. - Nie wejdziesz ze mną? - rzucił kwaśno. - Pochodzę trochę po mieście, tato. - Jak chcesz - sapnął, niechętnie machnął ręką i wszedł do środka. Pogoda znowu zapowiadała się nieznośna, przynaj- mniej dla mnie; owszem, lubię słońce, ale bez przesa- dy, nie urodziłam się w Afryce. 28 29 Skierowałam się prosto na komendę. Ma siedzibę w trzypiętrowym budynku na ulicy Kcyńskiej, niedaleko poprawczaka lub - jak kto woli - Młodzieżowego Ośrod- ka Adaptacji Społecznej. Uznałam, że mimo rozmowy telefonicznej z komisarzem swoje dochodzenie powin- nam rozpocząć właśnie od tej wizyty Miałam szczęście. Rybakowski akurat wychodził, ale zgodził się poświę- cić mi parę minut. Oczywiście, poznał mnie natych- miast. - Takich twarzy się nie zapomina - zażartował jak ktoś, kto nie odróżnia wesela od pogrzebu. Na moje oko był to typowy policjant o bystrym spoj- rzeniu. Nikły uśmieszek dystansu w kącikach jego ust spełniał pewnie rolę odsiewacza ziarna od plew Kiedy podał mi rękę, poczułam jakbym swoją wsadziła w imadło. Facet miał w dłoni czucie słonia. Powiedzia- łam mu o swoim zamiarze, on zaś nie taił zdziwienia. - Jak chcesz tego dokonać, dziewczyno? - zapytał z nieumiejętnie ukrytą lub celową pobłażliwością. - Nie mam pojęcia - wyznałam szczerze i przesunę- łam ciemne okulary na czoło. - A co twoi rodzice na... na...

- Na moje detektywistyczne zapędy? - Właśnie. -Nic. Komisarz jeszcze bardziej wyostrzył wzrok. - To trudna sprawa - rzekł. - Jak się domyślam, wszystkie plomby były nienaruszone. - Tak, dziękuję za opiekę nad domem. - Drobiazg. Raz po raz wysyłaliśmy tam patrol. Zaprowadził mnie do biura na piętrze. Urządzone było po spartańsku: biurko z krzesłem, stolik, dwa fo- tele, pancerna szafa, komputer. - Przecież ktoś musiał doprawić cyjankiem tę rybę po grecku - powiedziałam, siadając - i... Co było to drugie? - Gulasz. - Tak, gulasz. U nich, w domu, nawet w samej kuch- ni, tuż przed podaniem kolacji. -Niekoniecznie. Wystarczyło, że sprawca wcześniej zatruł jeden ze składników tych dań, co mogło się od- być poza domem. -Na przykład? - Jakieś warzywo czy rybę... - Ma pan rację - przyznałam z miną skarconej uczennicy. - To była końska dawka. Mogłaby uśmiercić całą rzeszę ludzi, a nie tylko parę osób. - Morderca chciał mieć absolutną pewność, że nie wyjdą z tego - zasępiłam się. - W zupełności wystarczyłby jeden gram tej truci- zny. - Skąd morderca mógł zdobyć cyjanek? Przecież nie można go kupić w aptece. W laboratoriach, szpitalach czy gdziekolwiek takie rzeczy posiadają; są zapewne zamknięte na siedem spustów i ściśle kontrolowane. 30 31 - Dziś wszystko można zdobyć - uśmiechnął się wyrozumiale. - Specjalistyczna broń, materiały rozsz- czepialne mogą się znaleźć w prywatnych rękach, a co

dopiero taka trucizna. Niedawno czytałem w gazecie, że dzieciaki młodsze od ciebie ukradły cyjanek potasu z jednego z wrocławskich szpitali. Wyobrażasz sobie, dziewczyno? Umilkliśmy Z korytarza dała się słyszeć rozmowa dwóch mężczyzn, którzy spierali się, czy złapanego przed chwilą złodzieja odstawić do pierdla, czy raczej porządnie spałować i puścić do domu, co, według nich, miałoby większą skuteczność wychowawczą. - Owszem - podjął Rybakowski wpatrzony z żarto- bliwym uśmieszkiem w drzwi - znaleźliśmy świadka, piętnastoletnią dziewczynę z sąsiedztwa, która zauwa- żyła jakiegoś nieznanego sobie mężczyznę tamtego dnia około siódmej wieczorem, czyli mniej więcej na godzi- nę przed przypuszczalnym zgonem Malików. Powie- działa, że człowiek ten szedł kulejąc ścieżką nad rzecz- ką w stronę, gdzie mieszkali Malikowie. Ale czy zmierzał akurat do nich, nie potrafiła powiedzieć. Spo- rządziliśmy jego portret pamięciowy i opublikowaliśmy go w prasie. Jak dotąd, nie odszukaliśmy tego człowie- ka. Nie przypomina nikogo stąd, a sprawdziliśmy wszystkich utykających z naszego miasta i okolicy, zresztą nie ma ich wielu. Podał mi portret pamięciowy - Może był przebrany, ucharakteryzowany? - Wpa- 32 trzyłam się w naszkicowaną komputerowo twarz czło- wieka w średnim wieku. Mimowolnie przyszło mi na myśl, że żaden graficzny program komputerowy nie będzie tak doskonały jak ludzka ręka, choćby moja. - Tak, to niewykluczone. - Więc i niewykluczone, że utykał specjalnie. - Braliśmy to pod uwagę. Lecz, jak powiadam, sto- I imy w martwym punkcie. - Aż nie wierzę, że nikt inny go nie widział. Przecież to nie odludzie. - Można tam dojść rzadko uczęszczaną dróżką mię- [ dzy ogrodami a Białą Strugą, nie napotykając nikogo, niepostrzeżenie wejść do obejścia Malików od strony

Ich ogrodu i tą samą drogą zniknąć. -I zamknąć drzwi na klucz i go wyrzucić? - Czemu nie? - Jaki w tym sens? - Nie wiem. - Co ludzie mówili na temat tej tragedii? - Chcesz się sugerować plotkami? - Czasem coś w nich siedzi. Nie biorą się z niczego. Policjant czasem musi stawiać na ploty w swojej pracy i Wcale nie musi być babą, tak mi się zdaje - dorzuci- łam bezczelnie z filuternym błyskiem w oku. Komisarz, trochę rozeźlony moim tupetem, łypnął na mnie spode łba i przegarnął dłonią włosy Parę osób przebąkiwało coś o zemście jednego Ukraińca - mruknął wreszcie - który przyjeżdża do nas 33 handlować. Malik utrzymywał z nim kontakty Trop zawiódł nas donikąd. Ukrainiec przepadł gdzieś piąte- go albo szóstego maja, a grupka jego ziomków, z który- mi rozmawialiśmy, nie miała pojęcia, co się z nim sta- ło. Powiedzieli, że może to jakieś mafijne porachunki na wschodniej granicy, bo jechał do kraju po towar i chciał wrócić. -I odtąd już się nie pokazał? - Tak twierdzili. Przycisnęliśmy ich mocno, lecz bez powodzenia. W gruncie rzeczy nie mieliśmy żadnych dowodów, że to któryś z nich otruł Malików. - Może portret przedstawia tego Ukraińca? - Nie, zapewniali, że to nie on. Wiedziałam, że Janusz zbratał się z jakimiś Ukraiń- cami, ale nie znałam szczegółów, nie ciekawiły mnie jego znajomości. - Czy mogę zatrzymać portret tego człowieka? - Skoro był opublikowany w prasie... Głowę dałabym sobie uciąć, że komisarz, przy całej swojej życzliwości dla mnie, co było widać w jego spo- sobie bycia, traktował mnie, zupełnie słusznie zresztą, jak amatorkę powieści kryminalnych, której się wyda- je, że po przeczytaniu paru książek łatwo można się

rozprawić z najtrudniejszą zagadką. Niemniej jednak budził moje zaufanie. Schowałam portret do torebki. - Ustalił już pan, dlaczego nagle Januszowi i jego rodzinie zaczęło się powodzić? - Nie - rzekł zawiedziony - Ich sąsiadka, Lemań- ska, też nie potrafiła nic powiedzieć na ten temat. Moż- liwe, że ich nagłe wzbogacenie się jest konsekwencją kontaktów z cudzoziemcami. - Wierzy pan w to? - Dlaczego nie? - spojrzał na mnie dociekliwiej, wyraźnie ciekawy mojej reakcji. - Czym z nimi handlował? - Alkoholem, papierosami, sprzętem elektrotech- nicznym. -I na tym miałby się tak dorobić? Nie wierzę. - Ja też. Jeśli tak było w istocie, to nie mogły wcho- dzić w grę wielkie sumy. - Dziękuję za szczerość - rzekłam poważnie. Komisarz zrobił przepraszający grymas i kontynu- ował: - Zarobki z tego handlu mogły co najwyżej łatać dziury w domowym budżecie. Policzyliśmy wszystko, CO kupili, wyszło grubo ponad dwadzieścia tysięcy zło- tych. - To nieduże miasto, policja powinna wszystkich dobrze znać - zasugerowałam. - Tak jednak nie jest. O Malikach niewiele wiedzie- liśmy poza tym, że istnieli jako jedna z wielu porząd- nych rodzin. Ani razu nie słyszeliśmy o nich nic złego. - Mój brat był nieskazitelnie uczciwy - No i na tej uczciwości zbił majątek - parsknął iro- nicznie. 34 35 - Pewnie ma pan rację. Nawet w bardzo wiarygod- nych bajkach tak się nie dzieje. Komisarz popatrzył na mnie z niejakim uznaniem. - Tak, zgadza się. - Mimo wszystko zakładam, że mój brat zarobił kasę

legalnie, no bo jak chciał się rozliczyć z urzędem skar- bowym? Ktoś by go w końcu wydał. A przecież nasz fiskus to namolna bestia. Nie przepuści nawet psu bez rodowodu, bo te rasowe urzędnicy skarbowi mają szcze- gólnie na uwadze, lecz dziwnym trafem bardzo rzadko biorą je pod lupę. Wiem o tym od mojego taty, panie komisarzu. Policjant zaniósł się krótkim chichotem i spoważ- niał, wracając do zasadniczego tematu. - Tylko gdzie twój brat zarobił taką kasę, dziewczy- no? Żadna szubińska i okoliczna firma nie przyznaje się, że go zatrudniała. Czy naprawdę brat ci się nie po- chwalił choćby przez telefon, że nagle się wzbogacili? - Tym niewinnym pytaniem nawiązał do rozmowy, któ- rą odbyliśmy w maju, zaraz po pogrzebie. - Nie wierzy mi pan? - Wierzę - odparł nieprzekonująco. - Pewnie wolał mnie zaskoczyć. W czerwcu miałam do nich przyjechać na parę dni... - Spokojny, niepijący uczciwy.. - komisarz zaczął wyliczać cechy mo jego brata. - Naprawdę żadnych wad czy namiętności? - Jedyną jego namiętnością był lotek. Rybakowski zaczął intensywnie pocierać palcami lewą skroń. - To nieszkodliwa pasja. - Owszem, jeśli się nie wydaje na nią wszystkich pieniędzy - On tak robił? - Do pewnego stopnia. Ale z zaskórniaków. Zamiast na kielicha czy piwo, leciał do kolektury Kiedy praco- wał, oddawał żonie prawie całą pensję. - Może właśnie znaleźliśmy źródło ich dochodów... - Wygrana w lotka ? - Chociaż... - spochmurniał. - Nie słyszałem, aby ostatnio padła u nas wysoka wygrana. Nawet chyba w województwie to się nie zdarzyło - dorzucił i zapisał coś w notesie. - Pozostaje giełda - powątpiewałam. - Akcje.

- Tak - przyznał - jeśli się jest hazardzistą i nie wie się, co z pieniążkami robić. - Nie. Hazard o wilczym obliczu do niego nie pasował. - Skądś jednak musiały im spaść pieniądze. Z nieba? - Założę się, że pan sam w to nie wierzy Jest jeszcze inna możliwość: znaleziony gdzieś skarb. - Marzenie, prawda? - Jasne. - Nie, nie słyszeliśmy tu o czymś takim. - Pewnie dlatego, że znalazł, i ten jeden raz okazał się nieuczciwy - pozwoliłam sobie na spuentowanie żartu. - A propos malarstwa i pieniędzy.. 36 37 -Tak? - Ikony Oczy Rybakowskiego powiększyły się i na moment znieruchomiały - Czy handel ikonami nie jest dochodowy panie komisarzu? - Niewątpliwie. Ale i z czymś takim tutaj się nie spotkaliśmy Kogo u nas, w takiej mieścinie, mogą in- teresować ikony? Popyt na nie jest na Zachodzie. My- ślisz, że twój brat mógł być pośrednikiem w takim pro- cederze? - Nie wiem, po prostu się rozglądam. - Nie sądzę, by w grę wchodziły ikony Przez nasz senny Szubin wiedzie co najwyżej szlak podróży bocia- nów, a nie przemytu ikon - rzekł zadowolony i spoważ- niał. - Doprawdy nie wiem, co tam się właściwie wy- darzyło. Jest wiele wersji i... - ...każda do wynajęcia. - Na razie. Zwiesiłam oczy i po krótkim milczeniu poprosiłam: - Panie komisarzu, czy pozwoliłby mi pan zajrzeć do materiałów śledztwa? - posłałam mu najładniejszy uśmiech z mojej bogatej kolekcji. Zerknął na mnie tak, jakbym właśnie się przyznała do popełnienia zbrodni.

- Obawiam się, że to niemożliwe, moja panno - od- rzekł łagodnie. - To sprawy poufne. - Oczywiście - przyznałam skromnie i demonstra- cyjnie obejrzałam się na zamknięte drzwi. - Jesteśmy sami, nikt tego nie zauważy, a ja słówka nie pisnę. - Ponownie się uśmiechnęłam. Z pełną świadomością i bezczelnością wykorzysty- wałam swój najbardziej widoczny atut - urodę. Nieste- ty, nie zadziałało. Facet albo nie lubił młodych, ślicz- nych dziewczyn, albo był ostrożny Przyjrzał mi się zafrasowany parę chwil medytował, kręcąc kciukami młynka, po czym ponownie odmówił. W zamian jed- nak streścił ogólnie, co zeznali przesłuchiwani. Dodał, że w domu zdjęto mnóstwo odcisków palców, sporą ich część zidentyfikowano - większość należała do sąsia- dów, którzy pozostawali poza podejrzeniem. Z rozmów z nimi nie można było wyciągnąć innych wniosków poza tym, że nie mieli nic wspólnego z tą tragedią. Gdy skończył, zapytałam, czy mogłabym zerknąć na ujęcia, które wykonał policyjny fotograf. Nie odmó- wił. Z torebki wyjęłam okulary których od paru mie- sięcy za radą okulistki używałam do czytania. Zdjęcia oglądałam ze wstrzymanym oddechem. Poczułam, że oczy zaszły mi łzami. Odłożyłam teczkę ze zdjęciami na biurko, zdjęłam okulary i schowałam je do torebki. - Czy teraz już pan wie, dlaczego chcę odkryć prawdę? - Dzieci - szepnął. - Tak. - Mówiąc szczerze, popiół na głowę sypałam sobie nie tyle za Janusza i jego żonę, ile właśnie za ich dzieci. - Tak, to ze względu na nie chcę dojść prawdy, 38 39 aczkolwiek moim bliskim to już nie pomoże. Dlaczego one też musiały umrzeć, panie komisarzu? Utkwił wzrok w blacie biurka. - Tak, to tragedia - odezwał się z namaszczeniem i na chwilę umilkł. - Gdybyś w trakcie poszukiwań tra- fiła na jakiś nowy ślad lub potrzebowała pomocy poli-