mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony364 621
  • Obserwuję278
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań287 226

Kleiber Anna - Kobieta z pazurem

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kleiber Anna - Kobieta z pazurem.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 30 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 131 stron)

Kobieta z pazurem Anna Kleiber

To, co się wydarzyło, zostało zorganizowane, aby pomścić śmierć Kazimierza – emeryta, którego rozbuchana chuć oraz starcza buta doprowadziły do utraty życia. I nie byłoby w tym nic zajmującego, gdyby splot wypadków nie spowodował, że spotkałam księcia z moich marzeń. 15 czerwca, piątek Energiczne spacery zawsze działały na mnie kojąco. Z tą myślą, z nadzieją odnalezienia tak niespodziewanie utraconej równowagi ducha, w zupełnych ciemnościach szybkim krokiem przemierzyłam marny skwerek, boisko, trzy razy okrążyłam bloki i zapuściłam się na teren szumnie zwany łąką. Nic z tego. Moje nerwy ciągle były napięte jak postronki, przepocona koszulka kleiła się do karku, a policzki pałały niezdrowym żarem. Nadal jednak pędziłam na oślep, licząc, że może wreszcie się uspokoję. W końcu, gdy potknęłam się o coś i o mały włos nie skręciłam nogi, zawróciłam do domu. Energicznie szarpnęłam drzwi do klatki schodowej i niewiele brakowało, a zderzyłabym się z panią Eugenią, która, nie wiedzieć czemu, na mycie schodów ukochała późne godziny wieczorne. – Justynko! Aleś mnie przestraszyła! – Trzymaną w ręku ścierkę wrzuciła do wiadra, po czym odsunęła je, aby zrobić mi przejście. – Ale zaraz, zaraz... – powiedziała i wytarła mokre dłonie o spódnicę. – Tak? – zapytałam z jedną nogą postawioną na pierwszym schodku, a drugą zawisłą w powietrzu. – Czy to ja czasem dziś nie widziałam twojego tatusia z... – Tak, dobrze pani widziała... – przerwałam jej i wiszącą w powietrzu nogę dostawiłam do tej, która była na stopniu. – To znaczy, że oni... są niby razem? – Tak – westchnęłam. – Tato właśnie dziś się do niej wprowadził – dodałam gwoli zaspokojenia jej ciekawości. W końcu nie było tajemnicą, iż mój rodzony ojciec związał się z panią Jadzią, która spełniała się jako właścicielka dobrze zaopatrzonego warzywniaka. – Czyli ten Ukrainiec już u niej nie mieszka... – powiedziała pani Eugenia do siebie. – Ukrainiec? – Ano tak. Ponoć wprowadził się do niej zaraz po Antonim. Kojarzysz Antoniego? Przecząco pokręciłam głową. – Taki siwowłosy, lekko przygarbiony. Zamieszkała z nim po tym, jak rozstała się ze Stanisławem. A Stanisława pamiętasz? – Chyba tak. Zdaje się, że pomagał jej w warzywniaku. – Oj, wszyscy jej pomagali... Wszyscy, tylko że ona nie z każdym mieszkała. A wracając do Stanisława, to on zamieszkał z nią tuż po śmierci męża, a Antoni niedługo po tym, jak tylko wyprowadził się Stanisław. Natomiast zaraz po nim wprowadził się do niej ten Ukrainiec. – To akurat zauważyłam, że odkąd pochowała męża, zawsze ktoś się obok niej kręcił – westchnęłam. Jadźczyna skłonność do wiszenia na męskim ramieniu była mi dobrze znana, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć twarzy jej licznych partnerów. Liczni partnerzy... właśnie to mi się nie podobało i uwierało niczym kamień w bucie. – Nie inaczej, a od pogrzebu minęły zaledwie cztery lata. Jak widać, moce przerobowe ma niespożyte. Ale zaraz, nie skończyłam mówić o tym Ukraińcu! Nie wiem, jak mu było, ale czarnooki był i przystojny, że uch! – Zwinęła dłoń w pięść i pocałowała ją z głośnym mlaśnięciem. – Był najprzystojniejszy z nich wszystkich, wliczając w to również świętej pamięci

nieboszczyka. Myślałam, że przy nim zostanie albo on przy niej... no, ale jednak się rozstali. A teraz proszę... twój biedny tatuś z nią zamieszkał... Pewnie, jak i tamci, dopomoże jej w prowadzeniu sklepiku? – Niech mi pani nie opowiada! – zdenerwowałam się, bo oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak mój tato nosi skrzynki z ziemniakami, podczas gdy Jadźka siedzi, pije kawkę i paluchem zakończonym drapieżnym tipsem stuka w kasę fiskalną. – Nie opowiadam, tylko mówię, jak jest! – obruszyła się. – A tak na marginesie, Justynko złota, mało to innych bab po tym marnym świecie łazi? Przecież twój tatuś jest całkiem niczego sobie i mógłby... – Pani Eugenio, myślę dokładnie tak jak i pani: mógłby, ale widać nie chce – przerwałam jej, bo owa potworna wiadomość zalegała we mnie zaledwie od kilku godzin i nie byłam jeszcze gotowa na to, aby na zimno, bez emocji tak długo oddawać się jej roztrząsaniu. – Dobranoc – powiedziałam. – Idź spać, idź. A i pomódl się za tatusia, żeby na zdrowie mu ta znajomość wyszła. Ja jutro dam za niego na mszę... – mruknęła do siebie pani Eugenia i schyliła do wiadra, aby wyjąć ścierkę. * * * Z ulgą weszłam do mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi. Nie zapaliłam światła, tylko tak jak stałam, w przepoconym ubraniu, rzuciłam się na łóżko. Zacisnęłam powieki i zobaczyłam tatę z Jadźką. Natychmiast otworzyłam oczy, ale nic to nie dało, bo nadal ich widziałam... – Justynko, chyba się na mnie nie gniewasz? – Tata, starannie ogolony, w nowej koszuli w prążki, mówił do mnie, usilnie unikając kontaktu zwanego wzrokowym. – Ależ Tadeuszu – wtrąciła się Jadźka – nie na ciebie, tylko na nas. Jak by nie było, w tej materii działaliśmy razem. – Złożyła usta w ciup, przesłała mu buziaka i zawachlowała rzęsami. – Kochanie, pozwól, że całą winę wezmę na siebie. – Ujął jej przystrojoną złotymi pierścieniami oraz owymi drapieżnymi tipsami prawicę i ucałował z namaszczeniem. – Och, jaki ty jesteś cudowny! – Jadźka znów zamachała oblepionymi tuszem rzęsami i zalotnie odchyliła głowę, a jej natapirowana, kasztanowa koafiura nawet nie drgnęła. Zacisnęłam szczęki. Nie, żeby mierziło mnie szczęście ojca. Nie o to chodziło. Chodziło o to, że świat jest pełen innych kobiet: rozwiedzionych, wdów i panien, które byłyby bardziej odpowiednie dla mojego taty. A on co zrobił? Wybrał panią Jadzię z warzywniaka, do której, odkąd sięgam pamięcią, czułam nieprzemożną niechęć. – Justynko, nie denerwuj się. Ja ciebie doskonale rozumiem... – Tato chciał mnie uspokoić, ale sam nerwowo splatał i rozplatał palce. – Weź pod uwagę to, że kiedyś w końcu musieliśmy ci o tym powiedzieć! – A czy ja mam do ciebie jakieś pretensje? Byłoby przecież nienormalne, gdybym miała obiekcje o to, że wreszcie ułożył sobie życie. Tylko ciągle dręczyła mnie myśl, dlaczego właściwie wybrał ją – Jadźkę, która mężczyzn zmieniała jak rękawiczki? Czy taka osoba mogła rokować stabilny związek? Nie chciałam, aby ojciec przez nią cierpiał. A już w ogóle nie wyobrażałam sobie go pomagającego w prowadzeniu sklepiku. Od kilku lat z powodu problemów z kręgosłupem był na rencie, a przecież z tego, co mówiła Eugenia, Jadźka zaprzęgała do pracy każdego swojego absztyfikanta. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego mnie przepraszasz? – powiedziałam. – Jesteś dorosły, a mama umarła tak dawno, więc w zasadzie dziwię się, że tak późno... – No właśnie! – uśmiechnął się szeroko. – Najpierw czekałem, aż zdasz maturę. Potem

miałaś egzaminy na medycynę i... sama wiesz, jak z nimi wyszło, a raczej nie wyszło... – Zaczął się plątać, bo spojrzałam na niego ostrzegawczo. – W każdym razie czekałem nadal. Wreszcie szczęśliwie dostałaś się na kulturoznawstwo, ale co z tego, przecież co pół roku miałaś sesje, a między nimi kolokwia, i w obawie przed wytrąceniem cię z równowagi jakoś tak nie myślałem, aby kogoś sobie poszukać... Potem, gdy robiłaś kurs kosmetyczny, zacząłem nieśmiało myśleć, że może już mógłbym z kimś się związać, bo jesteś dorosłą kobietą o ukształtowanej osobowości, kończysz wszelkie nauki oraz masz pracę. No i proszę, szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo spotkałem Jadzię, a ona wspaniałomyślnie okazała mi przychylność... Okazała mi przychylność? I do tego wspaniałomyślnie? Zmarszczyłam czoło, uniosłam brwi i spojrzałam na Jadźkę. Trzymała w dłoni szklankę i patrzyła na mnie z wyższością. – Okazała... – syknęłam. – Nie inaczej... – odsyknęła Jadziurwa. – Ale na tym nie koniec. – Tato chyba nie słyszał, albo nie chciał usłyszeć, wymiany wrogich posykiwań. – Nie koniec?! – popatrzyłam na niego ze zgrozą. – A i owszem, owszem... – Wciągnął w płuca haust powietrza, zerknął na Jadźkę, a ona skinęła mu głową, co odebrałam jako sygnał, że dobrze mówi i ma kontynuować. – Ja wiem, że to dla ciebie może być okrutny cios tak nagle zostać samej w domu... ale ja przecież daleko się nie wyprowadzam. Zawsze będziesz mogła do nas wpaść... kiedy tylko będziesz chciała... – Z napięciem patrzył na mnie swymi zielonymi oczami, a krzaczaste brwi zbiły się w niepewny łuk. – Wyprowadzasz się z domu? – Zdębiałam. – Jak to: wyprowadzasz?! Tato nerwowo zaczął gmerać po kieszeniach. Domyśliłam się, czego tam szukał – sprawdzonego uspokajacza – mocnych jasnych. Nie znalazł ich, wstałam więc i przyniosłam z kuchni: – Ostatnia – powiedziałam i podałam mu paczkę. – Hola, hola! – ostrzegawczo warknęła Jadźka. Ojciec przerwał rozrywanie opakowania. – To hola jest do was obojga! Ty miałeś przestać palić – wydarła mu z dłoni mocne jasne i odłożyła na brzeg stołu – a ty – zwróciła się do mnie – uświadom sobie, że mój Tadziu jest pełnoletni i może mieszkać, gdzie chce oraz z kim chce! – Tak, Jadziu, zdrówko przede wszystkim... – Tato tęsknie spojrzał na leżącą opodal paczuszkę, po czym chwycił szklankę z herbatą i wypił kilka nerwowych łyków. Dobrze, że zdążyła ostygnąć, bo niechybnie poparzyłby sobie przełyk albo i co innego. – A tak na marginesie, Justyno, drzwi naszego domu stoją przed tobą otworem. – Powiedziała to z wyraźnym oporem, co dobitnie świadczyło o tym, że myśli dokładnie na odwrót. Co za babsko! – Justynko, pozwolisz, że na jakiś czas zostawię z tobą Wasyla? Najpierw chcemy z Jadzią zmienić meble, a dopiero potem przeniosę go w nowe miejsce. – Ojciec odzyskał głos. Wzruszyłam ramionami. Wasyl, kolcobrzuch i pupilek taty w jednym, pływał właśnie w tę i we w tę, łypiąc na nas z zainteresowaniem. – Niech zostanie – zawyrokowałam. Mój biedny ojciec... jakże musiał być zakochany, czy też omotany, zresztą nieważne, co go dotknęło, ale z pewnością nie było to nic dobrego, bo ulubieńca zostawiał na moją łaskę bądź niełaskę i pędził na oślep wprost do gniazda Jadźki. Wstrętnej pani z warzywniaka. – To co, Tadeuszu? – Jadźka wstała. – Chyba już pójdziemy? – Tak, oczywiście. – Tata zerwał się i złapał za naszykowaną torbę. – Zabrałem trochę swoich

rzeczy. Pozwolisz, że zatrzymam klucze? – Tato, przestań. Przecież to jest również twój dom. – Zamkniesz za nami? – Tak. Wyszli na korytarz i już miałam trzasnąć drzwiami, gdy Jadźka odwróciła się w moim kierunku. – Gdy się trochę ogarniemy, zaprosimy cię na uroczysty obiad. – Przesłała mi buziaka i stukając obcasami, podążyła za ojcem. Podeszłam do okna i patrzyłam na nich, aż zniknęli mi z oczu. Szli, trzymając się za ręce. Tato, jak nigdy, wyprostowany, kroczył dziarsko i sprężyście i wyglądał, jakby mu ubyło z pięć lat. Wolałam złożyć to na karb przymusowego porzucenia mocnych jasnych. – A może jednak będzie z nią szczęśliwy? – westchnęłam z nosem przyklejonym do szyby. I dobrze, w końcu komu jak komu, ale własnemu ojcu szczęścia żałować nie mogłam. Żeby chociaż jemu się ułożyło... Tego popołudnia, nim przyszli, moja szefowa oświadczyła, że pracę mam do końca miesiąca. Nigdy nie sądziłam, że tak duży salon kosmetyczny, w którym pracowałam, może popaść w finansowe tarapaty. A jednak. Oczywiście chciałam powiedzieć o tym tacie, ale pojawił się z tą Jadźką oraz pomysłem na dalsze życie, nie miałam więc okazji ani sumienia obarczać go własnymi problemami. Odkleiłam się od szyby i podeszłam do akwarium. Wasyl, jak zawsze, machał szybciutko malutkimi płetwami, przez co wyglądał jak zapracowany wróbelek. Popukałam palcem w szkło. – Co sądzisz o Jadźce? W odpowiedzi nadął się i wystawił kolce. – Masz rację. Też jej nie lubię. Sprzątnęłam ze stołu, a potem poszłam na spacer. 2 lipca, poniedziałek Gdy jeszcze byłam szczęśliwą posiadaczką pracy, dni miałam bardzo zajęte. Perspektywa rychłej utraty źródła utrzymania zmobilizowała mnie do wysłania wielu CV, kilkakrotnego przeczesania miasta, by sprawdzić, czy czasem w salonach kosmetycznych nie potrzebują personelu, oraz zlustrowania witryn sklepowych w poszukiwaniu ogłoszeń o naborze ekspedientek. Wieczory poświęcałam na tropienie ofert w Internecie. Byłam skłonna podjąć każde zajęcie, byleby tylko mieć z czego żyć. Przez cały ten czas, nerwowych poszukiwań, pisania uniżonych mejli i pukania do różnych drzwi, byłam pozostawiona sama sobie, bo Baśka akurat przebywała na wakacjach, a Ada na nieco spóźnionym miodowym miesiącu gdzieś w okolicach Bieszczad. Owszem, utrzymywałam z nimi kontakt, ale był on sporadyczny i ograniczał się do spraw związanych z ich wakacjami. Tak więc Baśka rozpływała się w mejlach nad tunezyjskimi atrakcjami, a Ada zadzwoniła tylko raz i krótko opowiedziała o jurnym mężu, wygodnym materacu oraz napomknęła o wszechobecnej dziczy. Na stawiane pod koniec pytanie: – A co u ciebie, Józka? Odpisywałam bądź odpowiadałam: – Ależ wszystko w porządku! Jakżeby inaczej... Aż nadszedł ten dzień... dzień wrednie piękny, w którym nie musiałam nastawiać budzika z tego powodu, że stałam się osobą bezrobotną. Nie miałam pracy oraz ani jednego zaproszenia na jakąkolwiek rozmowę kwalifikacyjną, ale za to perspektywę bezmiaru niechcianego, wolnego czasu. Siedziałam przy komputerze, piłam piątą kawę i wpisywałam w arkusz Excela plan

budżetowy na najbliższe dni. Wesoło to nie wyglądało. Gdy wstałam zrobić kolejną kawę, rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłam. W progu stała Eugenia. – Och, Justynko złociutka, jakie to szczęście, że cię zastałam! – Tak? – Widzisz, Justynko, ja taką wielką prośbę mam... A w zasadzie nie tylko ja, ale wszyscy członkowie Klubu Emeryta... – Proszę, niech pani wejdzie. – Wykonałam coś w rodzaju zapraszającego gestu i odsunęłam się na bok, by mogła wejść. – Nie, nie, ja tak szybciutko w drzwiach wszystko wyłuszczę. Otóż, pan Kazimierz, nasz akordeonista... znasz go chyba? – przerwała i spojrzała na mnie wyczekująco. – Taki.... Chciałam powiedzieć: gruby, ale w obawie, że ją urażę, wydęłam tylko policzki. – Och, nie! Ten pulchny to Teoś – machnęła lekceważąco ręką. – Kazimierz jest szczupły i czarnowłosy. Mieszka w Kaczych Dołkach. Tych, wiesz, czterdzieści kilometrów za Wielkimi. Przyjeżdża do nas gościnnie, gdy ładną oprawą muzyczną chcemy uświetnić nasze uroczystości. Rzeczywiście! Już sobie przypomniałam. Ze wszystkich członków Klubu Emeryta czarnowłosy był tylko Kazimierz. Krucza czerń jego włosów nieprzyjemnie kontrastowała z trupią bielą prześwitującej czaszki i była podejrzana z dwóch powodów: po pierwsze ich posiadacz zbliżał się do osiemdziesiątki, a po drugie to, co miał na głowie, było zbyt mocno przerzedzone, aby mogło posiadać aż tak intensywny kolor. Na trop prowadzący do rozwiązania owej zagadki wpadłam niespodziewanie. Otóż kiedyś, gdy szłam przez park, mijałam go odpowiednio blisko, aby zauważyć na jego czole podejrzanie wyglądające ciemne ślady. Siniaki?! – przemknęło mi przez myśl i tak oto pierwsze podejrzenie padło na wnuczka – oprawcę. Po chwili, gdy podchwyciłam lubieżne spojrzenie ślizgające się po moich nogach i nie mniej wstrętny uśmiech goszczący na ustach pana Kazimierza, oczyściłam wnuczka z zarzutów i odpowiedzialnością za ciemne plamy obarczyłam farbę do włosów. Osobnik bity, maltretowany lub upokarzany w jakikolwiek inny sposób nie byłby tak radosny i pewny siebie. Zdecydowanie ciemne plamy na jego czole musiały pochodzić od farby, a nie od ciosów. – Tak, już kojarzę – powiedziałam. – Więc co z nim? – Wyobraź sobie, że zaprosił nas, wszystkich członków, na swoje pożegnanie. – Pożegnanie? – Tak. Kazio był bardzo tajemniczy i nie chciał wszystkiego wyjawić. Powiedział tylko, że niedługo zaczyna nowe życie, wyjeżdża i już nigdy... – Eugenia wyjęła z kieszeni spódnicy zmiętą chusteczkę i wytarła samotną łzę, która potoczyła się po jej policzku – nigdy nam nie zagra na żadnym spotkaniu! – Rzeczywiście straszne – przytaknęłam, ale tak naprawdę nie wiedziałam, w czym tkwił problem. Mało to akordeonistów po świecie chodziło? Pewnie uparli się na niego tak jak mój tato na Jadźkę... – Oj tak, bardzo, bardzo straszne! No, ale do rzeczy. W każdym razie jesteśmy zaproszeni i nie chcemy iść z pustymi rękoma... dlatego bardzo cię prosimy, abyś upiekła ten pyszny torcik makowy. A do tego jeszcze jakieś ciasteczka. Może babeczki?... – Spojrzała na mnie z napięciem. – Oczywiście zapłacimy – dodała szybko. Kilka razy zdarzyło się, że im coś piekłam, a to na andrzejki, a to na czyjeś imieniny. Na początku dziwiłam się, że emerytki pozbawione były charakterystycznego dla kobiet instynktu rywalizacji, który w ich przypadku miał szansę przybrać formę szaleńczej chęci popisywania się kulinarnymi wariacjami na różne tematy. Jednak pani Eugenia sama kiedyś do tego nawiązała: – Widzisz, Justynko, one się w życiu już dość napiekły. Najpierw dla mężów, potem dla

dzieci i w końcu dla wnuków. Teraz chcą sobie odpocząć i zjeść coś, co ktoś inny przygotuje. A i mnie, choć samotnej, też nie chce się w tym paprać. Wytłumaczenie było zupełnie rozsądne, ale i tak bez względu na argumentację nie mogłabym odmówić, bo wobec Eugenii miałam szczególny dług. – Oczywiście, że upiekę. Tort makowy, a do tego babeczki z nadzieniem orzechowym. Może być? – Z orzechowym nadzieniem! Pyszności! No pewnie, że może być, złociutka! Niech ci to pan Bóg wynagrodzi! – Chwyciła oburącz moją dłoń i mocno uścisnęła. – Na sobotę, na piątą poproszę, dobrze? – Nie ma sprawy. – Z Bogiem, złociutka – zrobiła obrót, ale przystanęła: – A jak tam tatuś? Dał znak życia? – Tak. Napisał esemesa, że ma się świetnie. – To dobrze, dobrze – pomruczała pod nosem i szurając papuciami, poszła do siebie. 7 lipca, sobota – Ile płacę za te cudeńka? – z wypiekami na twarzy zapytała Eugenia. Błękitna, odświętna garsonka wpijała się tu i ówdzie w obfite ciało sąsiadki, ale za to nieśmiertelny kok był upięty całkiem porządnie i ozdobiony pokaźną, bursztynową spinką. Gdy bliżej jej się przyjrzałam, ze zdziwieniem stwierdziłam, że zatopiony był w niej jakiś dziwny, słusznych rozmiarów, czarny robal. – Nic – odpowiedziałam. – Naprawdę? – Naprawdę. – Oj tam, oj tam! – Eugenia, mrucząc pod nosem, poszperała w portfelu, wyjęła sto złotych, położyła na chlebowniku, a mnie ze szczęścia zakręciło się w głowie. – Za wielki tort i tyle babeczek taka byle stówka jest ledwie symbolicznym datkiem. Justynko złota, na koniec mam ostatnią prośbę... – Tak? – Pomożesz mi to zanieść do biblioteki? Ja wezmę babeczki, a ty torcik, dobrze? Nieść go to dla mnie zbyt duża odpowiedzialność. – Złapała pudło z ciastkami. – Ciekawe, czym popiszą się byblofile? – rzuciła z nieukrywanym sarkazmem. – Bibliofile? – Karton z tortem włożyłam do foliowej torby i ostrożnie chwyciłam pakunek. – A tak. Nie mówiłam ci, ale Kazio byblofilów też zaprosił. – Naprawdę? – Zdziwiłam się, bo po tym, co do tej pory słyszałam, nie wyobrażałam sobie ani jednej sytuacji, w której, choćby na krótko, członkowie Klubu Emeryta oraz Klubu Bibliofila mogliby przebywać we wspólnym gronie. – Niestety... – westchnęła z emfazą. – Człowiek, nim zemrze, wiele cierpień i zniewag znieść musi... ale każdy ksiądz własną, szkarłatną krwią zaświadczy, że droga do świętości cierniami jest usłana... Zamyśliła się na chwilę. – Więc co z tym Kazimierzem i bibliofilami? – przerwałam jej zadumę. – Ach! – ocknęła się i wróciła do tematu. – Otóż nasz Kazio przygrywał nie tylko dla nas. Tamci – wyraz tamci wypowiedziała z jawną pogardą – też go czasem zamawiali, więc chyba z tego powodu pożegnanie robi wspólne. Za jedną imprezą będzie mu taniej. – Westchnęła. – Wiadomo, że wolelibyśmy być bez nich – wskazała głową w nieokreślonym kierunku, tam

gdzie zapewne mieli gromadzić się znienawidzeni bibliofile – ale to Kaziowa decyzja. A może liczy, że w ten sposób nas pojedna? Uch! Niedoczekanie! Oba kluby miały swą siedzibę w bloku C, który stał po sąsiedzku z moim. Budynki oddzielały mała piaskownica oraz parking dla mieszkańców osiedla. Klubowicze spotykali się tam w filii biblioteki mieszczącej się w piwnicy. Ich pełne nazwy brzmiały: Klub Aktywnego Emeryta przy Filii Biblioteki Publicznej nr 2 w Wielkich oraz Klub Czynnego Bibliofila przy Filii Biblioteki Publicznej nr 2 w Wielkich. Od Lucynki, bibliotekarki, wiedziałam, że często dochodziło między nimi do spięć i awantur o dni, w których mogli zajmować bibliotekę. Innych szczegółów na temat ich konfliktów dowiadywałam się raz po raz od Eugenii. Nigdy tego jej nie mówiłam, ale właśnie głównie z powodu bibliofilów nie korzystałam ze zbiorów naszej osiedlowej biblioteki. Zawsze któryś tam siedział, komentował wybory lekturowe i natarczywie polecał książki, które jego zdaniem należało przeczytać. Przeniosłam się więc do centrum, do biblioteki głównej, gdzie księgozbiór był bogatszy w nowości nie tylko książkowe, ale i filmowe. Dlatego też nie mogłam wiedzieć, że w piwnicy ktoś pokusił się o przebudowę suszarni, w wyniku czego ta skurczyła się tak, że niemal zniknęła z powierzchni piwnicy, ale za to powstało jeszcze jedno pomieszczenie. – Co tu będzie? – zapytałam panią Eugenię i wskazałam na świeżo pomalowane drzwi. W odpowiedzi lekceważąco machnęła ręką: – Oj tam! Biuro matrymonialne mają otworzyć, ot co! – Biuro matrymonialne na osiedlu? – zdziwiłam się. – Nie lepiej by było w centrum? – Dla ciebie może i w centrum by było lepiej, a dla mnie nigdzie. Kto to widział, żeby męża albo żony przez biuro szukać? Te nowe pokolenia są jakieś kalekie! Dawniej chodziło się albo na zabawę, albo do kościoła, raz po raz pod płotem postało, i to w zupełności wystarczyło, aby złapać męża. A teraz? Aż biura do tego trzeba? – Znów machnęła ręką, po czym otworzyła drzwi biblioteki. Członkinie i członkowie obu klubów już tam byli i w uroczystym milczeniu oczekiwali nadejścia pana Kazimierza. Postawiłam tort na stole, pożegnałam się i wyszłam. Musiałam się śpieszyć, bo spodziewałam się wizyty Baśki. Wreszcie wróciła z wakacji i od razu postanowiła mnie odwiedzić. Podczas gdy otwierałam drzwi mieszkania, usłyszałam dźwięk pozostawionej w kuchni komórki. W ostatniej chwili udało mi się odebrać. To była Ada. – To ty, Aduś? – Nie wyświetliłam ci się na wyświetlaczu? – prychnęła zaczepnie. – Wyświetliłaś, tylko tak jakoś z niedowierzaniem mi się zapytało. Przyjaciółka nie odzywała się już dobry tydzień, a i ja do niej nie dzwoniłam, bo nie chciałam jej przeszkadzać w napawaniu się słodkim obcowaniem ze swoim mężczyzną oraz ową wspomnianą przez nią dziczą. – Jakie masz plany na dzisiejsze popołudnie? – Zaraz ma wpaść do mnie Baśka, a co? – I umówiłyście się beze mnie?! – Przecież jesteś w Bieszczadach! – Już nie jestem. – Wróciliście? Dlaczego tak szybko? – zapytałam pomna jej odgrażania, że na byczenie się w górach wykorzysta cały urlop. O pieniądze martwić się nie musiała, bo Maks dobrze zarabiał, a poza tym przed ślubem brał dodatkowe fuchy, aby podczas miodowego miesiąca, jak to powiedział: miodku mogli najeść się do syta. – Dzicz nas wykończyła. Nie szło dłużej wytrzymać i musieliśmy uciekać. – A ja myślałam...

Przerwała mi w pół zdania: – Zaraz do ciebie przylecę, to pogadamy. * * * Pierwsza zjawiła się Baśka, co nie oznaczało wcale, że nie była spóźniona. Jednak te kilkanaście minut, które tym razem jej się zdarzyły, były niczym w porównaniu ze spóźnieniami, do jakich była zdolna. – Józka! – wrzasnęła radośnie i zakleszczyła mnie w żelaznym uścisku kobiety posiadającej mocny, rozbudowany kościec przyobleczony w nadmierną ilość ciała. Chociaż, dziwne, tym razem wydało mi się, że Baśki było jakby trochę mniej. – Cześć, Bacha – wymamrotałam, starając się wystawić nos spod jej pachy, aby zaczerpnąć nieco powietrza. Z miłości można nie tylko zagłaskać kota, ale również udusić przyjaciółkę. – Pokaż się. – Odsunęła mnie od siebie jak szmacianą lalkę i sprawnie odwróciła najpierw w prawo, a potem w lewo. – Świetnie wyglądasz. Opalałaś się? – Coś w tym rodzaju. – Przed oczami zobaczyłam siebie, gdy niczym wściekły myśliwy biegam po mieście i poluję na pracę. A że moje polowanie odbywało się w piekielnym upale, więc i efekt był adekwatny do pogody. – Bacha – odsunęłam się od niej na bezpieczną, niezagrażającą życiu odległość – ty schudłaś! – krzyknęłam z niedowierzaniem. Zarzuciła dumnie czarnymi włosami, zaśmiała się tubalnie i mrużąc zmysłowo oczy, powiedziała: – Wreszcie się udało! Jej walka z obfitością ciała trwała od lat. Upierała się, że w wersji light będzie się lepiej prezentować i wszelkimi sposobami chciała doprowadzić do utraty wagi. Co jakiś czas wszem wobec ogłaszała, że przechodzi na dietę, po czym przechodziła i nic z tego nie wynikało. Natomiast Ada do spraw związanych z tuszą podchodziła odmiennie: – Jeśli Maks wziął mnie z dużym tyłkiem, znaczy, że właśnie takiego pragnął. W dyskusjach o wydatnych tyłkach, nadwadze czy pokaźnych piersiach nigdy nie brałam udziału, bo temat mnie nie dotyczył. A już kwestia ostatniej części ciała szczególnie nie. Wręcz przeciwnie, był to dla mnie temat drażliwy, który pomijałam wyniosłym milczeniem i starałam umniejszyć jego wagę, wkładając podwójne push-upy oraz ukrywając niedostatki pod falbaniastymi bluzkami. No a teraz Baśka stała przede mną, opalona, uśmiechnięta, demonstrując swój sukces: – Patrz! – rozkazała i uniosła bluzkę, aby ukazać znacznie pomniejszone fałdy tłuszczu. – Zaraz ci powiem, jak do tego doszłam... Nie dane mi było od razu o tym się dowiedzieć, bo u drzwi zadzwonił dzwonek. Bacha, która stała najbliżej, otworzyła je. – Aducha, to ty? – zdziwiła się. – Ja, ja. Ślepa jesteś czy jak? Jej krótkie włosy, zwykle starannie uczesane, były w fatalnym nieładzie, oczy podkrążone, twarz naburmuszona, a nieświeże ubranie domagało natychmiastowego wrzucenia do pralki. – Przyleciałam do was prosto z podróży, od razu gdy wysiadłam z auta... – A Maksa gdzie zostawiłaś? – zainteresowałam się losem jej męża, z którym przyjaciółka na długo przed ślubem dokonała totalnego zespolenia i stworzyła przedziwną Ado-Maksowatą hybrydę. Powstanie owej hybrydy spowodowało, że po intymnych, babskich pogaduszkach i plotach tylko we trzy zostało li tylko wspomnienie.

– Kazałam mu wypakować samochód i coś ugotować. No co tak na mnie patrzycie? – Bo wy tak zawsze razem... – powiedziałam. – No i nadal razem jesteśmy. Aż do śmierci. – Poświeciła nam przed oczami obrączką. – I właśnie przez wzgląd na ogólnie znaną ulotność życia postanowiłam trochę pobyć osobno. Zresztą on dziś wieczorem też wychodzi na piwo. – E tam! Pierniczenie! Pokłóciliście się i tyle! – wrzasnęła odkrywczo Baśka. – Zaraz pokłóciliśmy. Trochę się sobą przejedliśmy – wzruszyła ramionami Ada. – I dlatego skróciliście urlop? – z chytrym uśmieszkiem zapytała Baśka. – Nie zdążyłam ci powiedzieć, że wygonił ich stamtąd nadmiar bieszczadzkiej dziczy – przerwałam dyskusję, bo zanosiło się, że pierwsze babskie pogaduchy po rozpadzie Ado- Maksowej hybrydy spędzimy w przedpokoju, w atmosferze bardziej sprzyjającej wymianie ciosów niż plotek. – Chodźcie do kuchni, zrobię coś do picia – dodałam i ruszyłam tam pierwsza. Kuchnia, poza kawiarnią Pod Czerwoną Arą, stanowiła nasze ulubione miejsce wymiany ogólnospołecznych informacji, jakimi były plotki. Ponadto zdarzało się, że w zamierzchłych, licealnych czasach służyła nam również za miejsce do nauki. – Pijecie to co zwykle? – zapytałam. Baśka skinęła głową, a Ada burknęła coś niezrozumiale, co przyjęłam za odpowiedź twierdzącą. Zrobiłam dwie kawy, dla Bachy i dla mnie, a Ada dostała szklankę wody z kranu. – Gdybyś zadzwoniła wcześniej, upiekłabym też murzynek – powiedziałam do Ady, krojąc wielką babę drożdżową, która była ulubionym ciastem Baśki. – E tam, może być ta baba – machnęła ręką i sięgnęła po kawałek, a drugą odgarnęła spadający do oka kosmyk. – Zmieniłaś kolor. – Baśka włożyła dłoń we włosy Ady i poczochrała je energicznie, nie powodując tym ani pogorszenia, ani poprawy fryzury. – Dobrze ci w jasnym. – Tak? A Maks upierał się przy tamtym rudym. – No, mała, co zaszło, że skróciliście miodowy miesiąc? – zagaiła Baśka i też wzięła kawałek. – Nie mogłaś się bardziej postarać? – zwróciła się do mnie i wskazała palcem leżącą na talerzyku babkę. – O co ci chodzi? Przecież zakalca nie ma – burknęłam, bacznie przyglądając się wskazanemu kawałkowi. – Bo też nie o zakalec mi chodzi. – A o co? – Te rodzynki! Jakie małe! – z pogardą prychała na ciasto. – Przecież wiesz, że lubię te wielkie jak karaluchy! – Innych nie miałam. – Nie miałam, nie miałam – mruczała pod nosem i pomimo braku rodzynek wielkich niczym karaluchy dwoma gryzami rozprawiła się ze swoją porcją. – No gadaj, co tu robisz – ponagliła milczącą Adę. – I do tego bez Maksa. Mów, o co się pokłóciliście. – Nie było żadnej kłótni. – Ada obrzuciła spojrzeniem sufit, ścianę, a potem usiadła do nas bokiem. Najwyraźniej coś było na rzeczy, a ona nie zamierzała o tym mówić. Nie dziwiłam się temu, bo do tej pory o Maksie zawsze wyrażała się w samych superlatywach. Pierwsza kłótnia musiała wywrzeć na niej wstrząsające wrażenie i z pewnością odbiła mocne piętno na nieskazitelnym dotąd wizerunku lubego. – A co do skrócenia urlopu – ciągnęła – jest tak, jak powiedziała Józka. Wszechobecna dzicz nas stamtąd wypłoszyła. – Ty jakaś dziwna jesteś. Najpierw przez kilka miesięcy opowiadasz barwne kawałki, jak to

wypoczniecie na łonie natury, a potem narzekasz, że łono jest zdziczałe. A czego się w Bieszczadach spodziewałaś? Rozbudowanej komunikacji miejskiej? Metra? Murowanych szaletów za każdym drzewem? – zapytała Baśka, sięgnęła po nóż i ukroiła drugi kawałek babki. Podwójny. – Ale wy jesteście nierozgarnięte – westchnęła Ada. – Spodziewałam się tam ciszy i spokoju, ale właśnie zbyt dużo dziczy było, by tego zaznać – powtórzyła powoli i wyraźnie, jakby miała przed sobą dwa przygłupy. – Przecież, jak świat światem, nic innego tylko owa dzikość przyrody zapewnia ciszę, spokój i odpoczynek od miejskiego zgiełku – zauważyła Baśka. – Czy ty ją rozumiesz? – zwróciła się do mnie. – Ni w ząb. – Czy wam na uszy padło? Nie mówię o dzikości, lecz o dziczy, a to zasadnicza różnica! – błysnęła wściekle szarymi oczami. – Gdzie skierujesz wzrok, tam, cholera, turyści! Na szlaku gęsto, w lesie tak samo, chałupa dudni od wrzasków! Żebyś się, człowieku skichał, to nigdzie nie znajdziesz ani kawałka romantycznego miejsca! – Ach, to już rozumiem... – Baśka ze współczuciem pokiwała głową. – Ale chyba nie było tak najgorzej, bo przez telefon chwaliłaś sobie materac i Maksa... Znaczy Maksa i materac – szybko zmieniłam kolejność wymienianych przyjemności. – Tak, ale tylko w słoneczne dni, kiedy dzicz szła na szlaki. Gdy zaczęło lać, wszyscy zwalili się do chaty. Rozpoczęły się imprezy, hałasy, latanie dzieciaków... Nie, te wspomnienia są ponad moje siły – podparła głowę ręką. – Długo tak padało? – zapytałam ostrożnie. – Od czwartego dnia pobytu – westchnęła. – I lało tak przez kolejne dni?! Nie mogliście wcześniej porzucić tej dziczy i wracać? – Nie. Ciągle liczyliśmy na poprawę pogody... – Łyknęła wody i w zadumie ugryzła kawałek babki. – Ale zmieńmy już ten temat – powiedziała. – Baśka, mów, jak było w Tunezji. – Co tam Tunezja, zobacz lepiej, jak schudłam! Baśce twarz pojaśniała i pokazała Adzie swój pomniejszony brzuch. – Byłaś na diecie? Na wakacjach?! – ta zapytała z niedowierzaniem. – A w życiu! Wcinałam wszystko, co chciałam, to znaczy robiłam tak przez jakieś dwa dni, do czasu gdy dopadła mnie jelitówka i męczyła aż do końca wyjazdu. Młody i Piotr też byli chorzy, ale krótko i przeszli to stosunkowo lekko. Lekarz powiedział, że muszę być wyjątkowo wrażliwa na te ich szczepy bakteryjne, czy jak to się nazywa. Nie powiem, ucieszyłam się. Co za wspaniałe wakacje, za rok też chcę tam jechać! – Pogładziła się po brzuchu. Wymownie spojrzałam na Adę, a ona na mnie. – Tia... niespotykanie droga ta kuracja odchudzająca – mruknęła. – Dobra, zmieńmy temat – powiedziała głośniej. – A co tam, Józka, u ciebie? – Straciłam pracę... – powiedziałam ze ściśniętym sercem. – Wyniosła Elka wywaliła cię ze swojego królestwa?! – zapytała Ada. – Gorzej. To jej królestwo padło. – No wiesz, kto by się spodziewał po tak dużym salonie? – zdziwiła się Baśka. – Myślę, że nie tyle chodziło o to, że salon nie przynosił zysków, ile nie były one takie, jak oczekiwała. – I co? Masz już na oku coś nowego? Jak nie, to może uda mi się ci pomóc coś znaleźć. Ty też powiedz, że jej pomożesz! – Baśka szturchnęła Adę. – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie należę do osób, które oznajmiają wszem wobec, że mają zamiar komuś pomóc – powiedziała wyniośle Ada. – Ja działam w milczeniu i ciszy, a nie

przy głośnym tarabanieniu oraz dźwięku trąb! – Dobra, dobra, już się tak nie wymądrzaj. A może kasy ci pożyczyć? – zwróciła się do mnie Baśka. – Nie, dzięki, mam jeszcze trochę oszczędności. – Jakby co, pamiętaj, że do mnie możesz walić jak w dym. – Bacha chciała sięgnąć po talerzyk, ale Ada ją powstrzymała: – Nie żryj tyle, dziewczyna bez pracy jest! – syknęła. – Przestańcie już! Bacha, jedz, ile chcesz, a ty, Ada, daj jej spokój! To, że nie mam pracy, nie jest jeszcze takie straszne... – Nie? A co gorszego ci się przytrafiło? – zapytała Ada. – Tato przeprowadził się do Jadźki z warzywniaka! – A po co? – wyrwało się Baśce, zaraz jednak się zreflektowała. – Rany boskie! Nie mów, że oni razem... – Nie żartuj! – Ada aż się uniosła. – Mało innych bab po tym świecie biega?! Taki fajny facet! Piwko z nami wypił i fajkę zapalił, a jak trzeba było, to i w fizyce pomógł... – I do tego ci kręcący się wokół niej faceci... – jęknęła Baśka. – Nie faceci, tylko typki spod ciemnej gwiazdy – sprostowała Ada. – To już po twoim ojcu. Amen. – Bacha się prze żegnała. Do oczu napłynęły mi łzy. – Zaraz, chwileczkę... – Ada wymownie spojrzała na Baśkę. – Nie można tak dramatyzować, bo Józka w nerwicę wpadnie. Ja za Jadźką też nigdy nie przepadałam, a jej budę zawsze omijałam szerokim łukiem, jednak moje osobiste uprzedzenie nie może przesądzać o tym, że babsko jest na wskroś złe. Może akurat twój tato będzie z nią szczęśliwy. – Mówisz? – A mówię, mówię – pokiwała uspokajająco głową. – W sumie Adka może mieć rację – odezwała się Baśka. – Zgniłe jabłka wciśnięte na dno torebki ani stare jaja sprzedawane jako świeże nie mogą w sposób kategoryczny i jednoznaczny definiować jej jako osoby niezdolnej do stworzenia szczęśliwego związku! Może dla twojego ojca będzie inna? Jakaś bardziej uczciwa albo sama nie wiem jaka... – A jej faceci? Przecież też widziałam, że co rusz pokazywała się z innym. Jak to rokuje na przyszłość? – jęknęłam i pomasowałam sobie skroń, bo zaczęła boleć mnie głowa. – E tam! – Ada machnęła ręką. – Może sami się do niej kleili? Kobieta majętna, to się zlatywali. Nie jest powiedziane, że ona pierwsza wychodziła z inicjatywą, nie Bacha? – A pewnie! Sami za nią latali, a że przy okazji opinię popsuli, to to już ich nie obeszło! – Naprawdę tak sądzicie? – Oczywiście. Dziady reputację zszargały, a potem poszły w cholerę. A baba sumarycznie może być całkiem w porzo! – Bacha uniosła w górę kciuk. – Mówicie, że nie jest taka najgorsza? – Przerwałam na chwilę masowanie. Wydało mi się, że nadchodzący ból głowy nieco zelżał. – A pewnie, pewnie – pokiwały zgodnie głowami. – Ale to nie oznacza, że masz ich spuścić z oczu – pogroziła mi palcem Ada. – Spuścić z oczu? – prychnęłam. – Sami się spuścili! Tato od połowy czerwca pisze do mnie tylko esemesy. – Tylko esemesy? To znaczy, że nie słyszałaś jego głosu? Musisz do niego zadzwonić! – Spokojnie. Dzwoniłam i to nieraz, ale z reguły wtrąca się Jadźka z czymś ważnym albo słyszę w tle jej poirytowany głos, żeby się pośpieszył i kończył rozmowę. Ponadto kilka razy zakradłam się pod ten jej warzywniak, żeby sprawdzić, czy tam ojca nie wykorzystuje.

– I co? – No i właśnie nie! Nie było tam ani jej, ani taty. – Miała zamkniętą budę? – Nie, czynną. Tyle że sprzedaje tam teraz jakiś przysadzisty gbur. Nie bardzo chciał ze mną gadać, ale w końcu powiedział, że szefowa raz po raz przyjeżdża po utarg, a podwozi ją taki starszy pan. Z pewnością miał na myśli tatę. Gbur ponoć zajmuje się budą globalnie – sprzedażą i przywożeniem towaru. Zapytałam przy okazji, czy sam daje ze wszystkim radę, ale mnie pogonił. – Słuchaj, może ta Jadźka nie jest aż taka zła? Sama się przekonałaś, że twój ojciec, chyba jako jedyny z jej absztyfikantów, to jest, tego... chłopaków, jednak w jej budzie nie tyra – zauważyła Ada. – Może oddają się miłości? – zasugerowała Bacha. – Przestań! – fuknęłam na nią. – Nie wiem, co robią, ale jak dla mnie wszystko wygląda podejrzanie. Nie ma ich w sklepie, a Jadźka irytuje się, gdy chcę z nim porozmawiać. Zupełnie jakbym im w czymś przeszkadzała. – A nie mówiłam, że uprawiają seks? – Bacha klapnęła się w uda. – Może ty ich do siebie zaproś? – zaproponowała Ada. – Myślisz, że tego nie robiłam? Jadźka zawsze powtarza, że przyjdą, jak będą mieć czas. – W takim razie ty się wproś. – Próbowałam. Też nic z tego. Powiedziała, że zaproszą mnie, gdy nadejdzie odpowiedni moment. – Hm... może daj im trochę czasu? Niech się sobą nacieszą – powiedziała Ada. – Naprawdę tak sądzisz? – Jasne. Ale to nie znaczy, że masz ojcu zupełnie odpuścić. Nadal dzwoń do niego, pisz esemesy i dąż do spotkania. Z czasem wszystko się ułoży. Miejmy taką nadzieję... – mruknęła pod nosem. – Dobra, na mnie już czas – wstała. – Muszę się wreszcie wykąpać. – I ja już pójdę – Baśka też się podniosła. – Słuchajcie, co wy na to, żeby w sobotę spotkać się U Leszka? Podrzucę młodego teściom, a my sobie trochę zabalujemy? – rozmarzyła się. – Niezły pomysł – powiedziała Ada. – A tobie, Józka, pasuje? – Pewnie... – odpowiedziałam z wahaniem, bo w budżecie nie przewidziałam tego typu wydatku. Dziewczyny w lot pojęły przyczynę mojej niepewności. – Ja stawiam – powiedziały jednocześnie. 14 lipca, sobota Tydzień przeleciał jak z bicza strzelił. Nadal intensywnie poszukiwałam pracy oraz czyhałam na e-mail z zaproszeniem na jakąkolwiek rozmowę kwalifikacyjną. Wszystkimi zmysłami czułam, że każdy mijający dzień nieuchronnie zbliżał mnie ku śmierci głodowej. Niepewność jutra była tak wykańczająca, że gdy nadeszła sobota, desperacko rzuciłam się do robienia przetworów. Było lato, wokół cudowna mnogość tanich warzyw i owoców, w nich zaczęłam więc upatrywać ratunku na oddalenie widma zbliżającego się głodu. Z szafek wydobyłam zakurzone słoiki, wypucowałam je i korzystając ze znalezionych w Internecie przepisów, oddałam się robieniu zapasów. Gdy skończyłam, popatrzyłam smutno na piętrzące się przetwory. W razie gdybym nie znalazła żadnego zajęcia, czekało mnie nie delektowanie się nimi, lecz codzienne odżywianie. A to już była zasadnicza różnica. Do spotkania U Leszka było jeszcze sporo czasu, aby więc się czymś zająć, postanowiłam

zrobić bezwzględne porządki i bez cienia sentymentu wyrzucić wreszcie niepotrzebne rzeczy. Nie wdając się w głębsze przemyślenia, z wszelkich zakamarków wydobyłam dawno przeczytane gazety, które po starannym ułożeniu utworzyły wcale pokaźny stosik. Obok niego ustawiłam obtłuczone kubki, talerzyki i kilka widelców z wyłamanymi zębami. Z ubraniami też się rozprawiłam jak należy i usunęłam z szafy i półek to, co zupełnie nie nadawało się do noszenia. Zapakowałam wszystko w worki i po kolei wynosiłam do śmietnika. Gdy robiłam ostatni kurs, zobaczyłam idące od strony przystanku dwie kobiety. Ich widok tak mnie zaskoczył, że aż przystanęłam. Były to: Eugenia oraz jedna z bibliofilek. Wryła mi się w pamięć, bo na miejscu wyskubanych brwi miała narysowane mocne, czarne łuki. Przez nie przywodziła mi na myśl zdziwionego diabełka. Tym razem jednak nie jej brwi były powodem mojego zainteresowania, ale towarzystwo, w którym przebywała. Z Eugenią! Niebywałe! Głośno o czymś rozmawiały i z ożywieniem machały przy tym rękoma. – Justynko! – zawołała sąsiadka. – Tak? – Justynko, złociutka, musisz koniecznie to usłyszeć! Pani Elżbieta po tym, co zobaczyła, nadal nie może dojść do siebie! Niech pani jej opowie! – szturchnęła Czarnobrewą. – Niech się dowie i ma na baczności! – Bo ja wiem? Czy ona nie jest za młoda? Jeszcze jakiegoś urazu dostanie... – Lepiej żeby wstrząsnęło nią teraz niż potem, gdy on pokaże! – A co będzie, jak nigdy nie pokaże? – Elżbieta nadal miała obiekcje, a we mnie narastała ciekawość. – Dobrze by było, aby jej nie pokazał. Ale co będzie, gdy to zrobi, a ona nie będzie przygotowana? Wtedy z powodu naszej bierności dopiero porządnego wstrząśnienia dozna! – I? – spojrzałam raz na jedną, raz na drugą. – Dowiem się wreszcie, co się stało, czy mam sobie iść? – Aby udowodnić, że nie żartuję, zrobiłam dwa zdecydowane kroki w kierunku wejścia do bloku, po czym stanęłam. – No? Bo sobie pójdę. – Niech no pani mówi! – Eugenia znów szturchnęła Elżbietę. Na policzki Czarnobrewej wypłynął szkarłatny rumieniec, zamknęła oczy, oblizała wargi i powiedziała: – W Wielkich grasuje okazywacz! – I ona go widziała na własne oczy! Dopiero co z policji wraca! – dodała podniecona Eugenia. – Okazywacz? A któż to taki? – zapytałam szczerze zdziwiona. – Mówiłam, żeby jej nie mówić?! – Elżbieta tak wrzasnęła, że baraszkujące w piaskownicy dzieci w popłochu pozbierały swoje zabawki i uciekły do bloku. – Niech jej teraz pani sama wszystko dokładnie wyjaśni! Bo ja w tym już mojego języka maczać nie będę! – Ueghhh... – Eugenia chciała zakryć sobie usta ręką, ale Elżbieta jej to udaremniła i złapała za dłoń. – Niech wyjaśnia! – ponagliła ją bibliofilka. – Hm.... – Eugenia wzięła głęboki oddech. – Okazywacz to taki osobnik... który lubi chodzić w ustronne miejsca i... okazywać innym osobom... a najlepiej paniom te... no... swojego tego.... – Ma pani na myśli ekshibicjonistę? Bo z tego, co wiem, właśnie owe typki satysfakcję seksualną czerpią z tego, że w miejscach publicznych pokazują kobietom swoje genitalia – chciałam się upewnić, czy mój tok rozumowania jest zgodny z tym, co chcą mi przekazać. – No proszę, jaka zorientowana! Jak go naukowo nazwała! – z nieukrywanym obrzydzeniem powiedziała Elżbieta. – Tak! Aż wstyd tego słuchać! – dodała Eugenia. – I co? – zwróciłam się do Elżbiety. – Widziała pani takiego osobnika w Wielkich? Gdzie? – Widziałam. A po co to pani wiedzieć gdzie? – zapytała podejrzliwie.

– Tak tylko pytam. Chyba nie myśli pani, że polecę go szukać? – zaśmiałam się. – Szlag wie, do czego pani jest zdolna – mruknęła Elżbieta. – Nie dość, że zaczytuje się w romansach, to jeszcze na dodatek o okazywaczu wie więcej niż wypada! Chodźmy już! – Pociągnęła Eugenię za rękaw i z dumnie uniesionymi głowami poszły w kierunku kościoła. Wzruszyłam ramionami i poszłam do domu. Włączyłam komputer i weszłam na lokalną stronę, aby dowiedzieć się nieco więcej o owym strasznym okazywaczu. Rzeczywiście, była tam informacja, że ktoś taki od kilku dni hasał po naszym mieście i obnażał się przed kobietami. Niestety, jego rysopis nie zawierał żadnych charakterystycznych cech, które mogłyby pomóc w szybkim jego złapaniu. Zresztą, czego można było się spodziewać? Dewiant obnażał się pod osłoną nocy w miejscach mocno zakrzaczonych, niemożliwością więc było, aby dokładniej mu się przyjrzeć. Jedno nie budziło wątpliwości – był dość wysoki i szczupły, lecz ile warta jest taka informacja, skoro wysokich i szczupłych mężczyzn można spotkać na każdym kroku? Tylko na moim osiedlu przynajmniej kopa takich łazi. Westchnęłam i wyłączyłam komputer. Musiałam szykować się na spotkanie. W ferworze sprzątania znalazłam, wciśniętą w kąt szafy, starą sukienkę w niebieskie kwiatki. Myślałam, że jeszcze na studiach pożyczyłam ją którejś z koleżanek, a ta mi jej nie oddała. Potem o ciuchu zapomniałam i teraz odnalazłam sukienkę przywaloną gazetami i książkami. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że jakimś cudem, mimo sędziwego wieku, w ogóle nie straciła na świeżości. Miała cienkie ramiączka i dekolt ozdobiony oczywiście bardzo falbaniasto. Na pranie nie było już czasu, więc wywietrzyłam ją na balkonie, a potem obficie spryskałam dezodorantem. Włożyłam. Leżała bosko! Na wierzch narzuciłam biały, ażurowy, ale już nie tak stary jak sukienka, sweterek, a niesforne kosmyki spięłam w koński ogon. Chwileczkę! Rozpuściłam włosy i powoli przeczesałam je dłonią – po chwili znalazłam to, co mnie zaniepokoiło – pierwszy siwy włos! Wyrwałam go czym prędzej, bo mimo że był samotny, dość dobrze odbijał się od brązowego koloru. Ponownie przeczesałam włosy, żeby sprawdzić, czy delikwent faktycznie działał w pojedynkę, ale na szczęście tak. Uczesałam się pośpiesznie, chwyciłam małą torebkę, do której włożyłam trochę drobnych i poszłam. * * * Do baru U Leszka miałam blisko, bo tylko dwa przystanki autobusem. Wieczór był – jak to w lipcu – jasny, postanowiłam się więc przejść. Pomna ostrzeżeń o okazywaczu, ominęłam park i wybrałam dłuższą drogę wzdłuż ulicy. Mimo to na miejsce dotarłam szybko i nawet się nie spostrzegłam, a stałam przed wejściem. Pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Bar w zasadzie nie był barem, a sporą knajpą, która cieszyła się powodzeniem zarówno wśród młodzieży, jak i osób w bardziej zaawansowanym wieku. Składał się z dwóch dużych sal – w jednej z nich, tej na piętrze, można było palić; dolna przeznaczona była dla niepalących. Zawsze umawiałyśmy się w dolnej. Początkowo z Baśką i Adą, potem, gdy Baśka wyszła za mąż, okazjonalnie dołączał do nas Piotr, a od kilku miesięcy Maks, który nie odpuszczał żadnego spotkania. Tym razem, z powodu wakacji, w knajpie było bardziej tłoczno niż zazwyczaj. Stanęłam na środku i się rozejrzałam. Z prawego rogu sali ktoś do mnie pomachał. Baśka! Ruszyłam w tamtą stronę i im bardziej się zbliżałam, tym wolniej szłam. Przy stoliku, oprócz przyjaciółek i ich mężów, siedział ktoś jeszcze – chudy osobnik o szczurzej twarzy, czyli Klawiatura we własnej osobie! Poznałam go w marcu na weselu Ady. Był dalekim kuzynem Maksa i występował tam nie tylko w charakterze gościa, ale i fotografa. Przed ślubem Ada trochę mi o nim opowiadała. Był rozwodnikiem i pochodził z Jeleniej Góry, gdzie pracował w banku. Na weselu od razu zagiął na

mnie parol. Nie powiem, krępowało mnie to, bo na ślubnych fotografiach przyjaciółki to moja skromna osoba wybijała się na pierwszy plan. Ponadto w przerwach między robieniem zdjęć służył towarzystwem, prosił mnie do tańca, podawał półmiski, polewał napoje i starał się czytać w moich myślach. Przyglądająca się tym zabiegom Baśka była wniebowzięta. – Niezły jest! – cmoknęła z uznaniem, gdy oddalił się, by pstryknąć gościom kilka fotek. – Masz na myśli Klawiaturę? – Klawiaturę? Takie ma nazwisko? Cóż, będziesz musiała je przeboleć. Lepiej być mężatką z głupim nazwiskiem niż panną z normalnym. – Nie wiem, jakie ma nazwisko. To ja go tak przezwałam, bo jak żyję, pierwszy raz spotkałam kogoś z tak dorodnymi zębami! – Jakoś nie zauważyłam! – Bacha zatrzęsła się z oburzenia. – Zauważyłam za to, że jest wysoki, ma w sobie coś oraz zupełnie stracił dla ciebie głowę. Ważniejsza jesteś dziś od panny młodej. Gdybym na swoim weselu miała takiego fotografa, grosza bym mu nie zapłaciła! Józka, pomyśl, może to jest twoja szansa na przeżycie szalonego romansu, którego uwieńczeniem będzie huczne wesele? – zakończyła z rozmarzoną miną. Właśnie tak – z rozmarzoną miną! Obie przyjaciółki, a w szczególności Baśka, nie mogły się doczekać, aż zacznę się z kimś spotykać. Jednak w ich nerwowym oczekiwaniu wydawało się, że Ada wykazywała jakby nieco więcej rezerwy i nie była aż tak jak Baśka spragniona moich słodkich opowieści o rodzącym się uczuciu. W zamian za to, że nie mogę spełnić ich oczekiwań, sugerowałam im lekturę romansów, których bogatą kolekcję posiadałam w swojej biblioteczce. Ada nawet kilka pożyczyła, ale Baśka propozycję zbyła pogardliwym machnięciem ręki i stwierdzeniem, że fikcja literacka jej nie urządza, a prawdziwych emocji dostarczyć może tylko opowieść z życia wzięta. – Daj mi spokój! On nie jest w moim typie. – Wstydziłabyś się tak marudzić. Ale cicho, bo tu idzie... Baśka uśmiechnęła się do niego szeroko i z gracją odpłynęła w kierunku Piotra. I tak to się zaczęło: Mirek vel Klawiatura zaczął do mnie wydzwaniać oraz zasypywać esemesami (ja mu numeru nie dałam, dziewczyny zgodnie się wyparły, ale intuicja mi podpowiada, że zrobiła to Bacha). Podchodziłam do jego zalotów z chłodną rezerwą, ale gdy zadzwonił któregoś dnia – było to gdzieś pod koniec maja – i powiedział, że w najbliższy weekend przyjedzie do Wielkich i marzy o spotkaniu ze mną, musiałam przyjąć jakieś stanowisko. – Egh... – mruknęłam zaskoczona. – Bo widzisz, wpadnę do Maksia, ale tak naprawdę, pragnę spotkać tylko ciebie... – Oj, tak sobie myślę, że w ten weekend będę zbyt zajęta. Bardzo mi przykro, naprawdę. Po drugiej stronie przez dłuższy czas panowała cisza. – Kla... to znaczy Mirek? Jesteś tam? – zapytałam. Odchrząknął wyniośle i powiedział: – Jeszcze zadzwonię w tej sprawie. Może zmienisz zdanie – burknął i się rozłączył, zanim zdążyłam odpowiedzieć, że na pewno zdania nie zmienię. Co się jednak okazało? Zmieniłam, a jakże! Tego samego wieczora wpadli do mnie Baśka oraz Ado-Maksowa hybryda. Maks znudzony słuchaniem dyskusji na temat różnych rodzajów pudrów jakimś cudem odłączył się od Ady i wyniósł do pokoju taty, gdzie razem oglądali Wiadomości. Babska dyskusja trwała w najlepsze, gdy zadzwoniła moja komórka. Klawiatura! – przypomniałam sobie o nim i zignorowałam sygnał. – Głucha jesteś? Przecież telefon ci dzwoni – powiedziała Baśka i podała mi leżący na półce

aparat. – Odbierz. Rzuciłam okiem na wyświetlacz. Jasne, że to był on. – Nie – powiedziałam i odrzuciłam rozmowę. – Kto to był? – zainteresowała się Ada. – Nieważne. – Nieważne? Czy w twoim życiu dzieje się coś, o czym nie wiem? – podejrzliwie zapytała Bacha. – A co to ja dzidzia jestem, żebyście mnie kontrolowały?! – Sorry, sorry – odezwała się Ada – jeśli chodzi o mnie, to rób sobie, co chcesz. Ja tylko zapytałam, kto dzwonił. Baśkę opieprz. – Wypraszam sobie jakiekolwiek opieprzanie. Wszystko, co robię względem Józki, podyktowane jest tylko i wyłącznie troską o nią. Ale ona oczywiście tego nie docenia! – Docenia. Tylko że nie życzę sobie ciągłego kontrolowania oraz komentowania mojego życia prywatnego! – podniosłam głos, tak jak to zrobiła Baśka. – A na to swatanie mnie z Klawiaturą już kategorycznie się nie zgadzam! – O co się kłócicie? – W drzwiach stanął Maks. – O Klawiaturę! – sapnęłam z wściekłością. – Ach, więc to on dzwonił! – Baśka uśmiechnęła się jadowicie. – No to co? – Maks wzruszył ramionami. – Do mnie też dzwonił, ale jakoś nie odczułem potrzeby pokłócenia się na ten temat. Dziwne. – Pokręcił głową. – Doprawdy, kobiety trudno zrozumieć. – Umościł się na łóżku obok Ady i cmoknął ją w policzek. – Tak, Miras ma przyjechać na weekend. Zapomniałem wam powiedzieć, że w sobotę stawia nam wszystkim kino – dodał, widząc pytający wzrok Baśki. Takiego sprytnego posunięcia ze strony Klawiatury naprawdę się nie spodziewałam. – I będzie go stać, żeby za wszystkich zapłacić? – sarknęłam. – Już niech cię o to głowa nie boli. Bierz, jak dają – ucięła Baśka. – No właśnie – dodała Ada, którą moje uczuciowe pociągnięcia rzekomo w ogóle nie obchodziły. Wieczorem, gdy już poszli do domów, długo rozmyślałam o nim oraz o moim księciu z bajki. Może i trąciło to dziecinadą i charakterystyczną dla nastolatek skłonnością do zakochiwania się w typach nieosiągalnych, ale za to na pozór doskonałych w każdym calu, od lat jednak nosiłam w głowie ściśle określony wizerunek mężczyzny, w którego ramiona rzuciłabym się bez chwili wahania. Bo w głębi serca chyba jeszcze wiele było we mnie takiej trzpiotowatej, wierzącej w idealną miłość nastolatki. A teraz co? Oto pojawił się on – Miras z tak imponującą szczęką, że na zębach z powodzeniem mógłby sobie napisać QWERTY, a później ów napis demonstrować podczas każdego uśmiechu. Do tego miał zbyt ostre rysy, które jego twarzy nadawały wyraz drapieżnej dzikości, wąskie usta, a ponadto fryzurę z uporem maniaka nosił na tłusto, zupełnie jakby nie wiedział o istnieniu szamponów do włosów. I na dodatek dopuścił się tego na weselu kuzyna. A fe! Och, jakże oni się od siebie różnili! Mój książę był mężczyzną ciemnowłosym ale, uchowaj Boże, nie w typie południowca! Marzył mi się osobnik mniej więcej mojego wzrostu, ładnie zbudowany, o przyjemnej twarzy, ciemnych, mądrze patrzących oczach i ładnych dłoniach. Taki polski Johnny Depp. Oczywiście w imaginacjach nie ograniczyłam się jedynie do cech morfologicznych. Nie byłam pierwszą naiwną, która sądziła, że męska, piękna twarz i zgrabna sylwetka są gwarantem szczęśliwego pożycia. Mój wymarzony musiał również posiadać szereg tak zwanych pozytywnych cech charakteru oraz być wykształcony. A Klawiatura? Nie miał w sobie nic pociągającego, a na dodatek był obły i oślizgły i najwyższe nawet wykształcenie nie było w stanie tego zrekompensować.

– Jaki?! Obły i oślizgły? – Baśka wytrzeszczyła oczy, a Ada przerwała piłowanie paznokci. – No właśnie, jakiś taki mi się wydaje... – powtórzyłam ciszej. – Czasem wielkie miłości przynoszą więcej szkody niż pożytku – sentencjonalnie rzuciła Ada i wróciła do przerwanej czynności, natomiast Baśka nie zamierzała mnie oszczędzać: – Moim skromnym zdaniem ty, moja droga, masz poważne problemy z postrzeganiem rzeczywistości! Nie chciałam tego mówić głośno, ale Baśka też miała z tym problem, bo mój niewydarzony adorator z kolei jawił jej się jako postawny, smukły amant, posiadacz imponującej, wypracowanej na siłowni sylwetki. Stanowisko Ady było bardziej neutralne, bo uważała, że aby o kimś się wypowiedzieć, należy najpierw go poznać. Niby dwa punkty widzenia, ale mianownik wspólny. Jednak, kiedy spojrzałam na własne fantazje z innej perspektywy, musiałam uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy moje upieranie się przy tak ściśle określonym typie było zasadne? Czy nie było to przypadkiem jak kroczenie po wąskiej kładce rzuconej nad przepaścią? Przecież lata płynęły, a księcia z bajki ani widu, ani słychu. Zawsze byłam zdania, że z marzeń nie należy rezygnować, ale czy przypadkiem to, przy czym się tak upierałam, nie było kosmiczną utopią? W końcu, trochę pod wpływem Baśki, a trochę pod wpływem przemyśleń zaczęłam się zastanawiać, czy jednak tego obłego Klawiatury nie skreśliłam zbyt pochopnie? Przecież ideałów nie ma (ostatecznie ja też do nich nie należałam) i aby kogoś polubić, a następnie pokochać, wypadałoby umówić się więcej niż tylko raz. Do czego doprowadziło uporczywe odganianie pojawiających się niekiedy, a niespełniających kryteriów adoratorów? Do tego, że w wieku trzydziestu trzech lat nadal byłam sama, a moją pasją stało się pochłanianie zastraszającej liczby romansów... No i nadeszła owa sobota, a wraz z nią wspólne wyjście do kina. Tak, wiem, mogłam z nimi nie iść, ale to zrobiłam. Na przekór sobie i swoim marzeniom, które trąciły fanaberiami i oślim uporem starej panny. Film był kiepski, nie pamiętam nawet, jaki nosił tytuł. Klawiatura znów miał tłuste włosy i znów był miły, szarmancki i upierdliwie nadskakujący. Po seansie dziewczyny ujęły pod rękę swoje drugie połowy i się ulotniły, zostawiając nas samych. – Piękny wieczór – powiedział. – Może się przejdziemy? Tegoroczny maj rozpieszczał nas piękną pogodą. Wokół roztaczały się kwietne zapachy i słychać było trele ptaków. Wciągnęłam do płuc pachnące powietrze. Było tak przyjemnie, że nawet obecność tłustowłosego adoratora nie mogła zepsuć radości z wieczornej przechadzki. Och, jakże się myliłam! – Świetny pomysł – powiedziałam i od razu pożałowałam, że użyłam przymiotnika świetny. Pomysł był świetny dlatego, że wieczór był cudowny, a nie dlatego że był przy mnie jakiś groteskowo uzębiony dziadyga, który, gdy to usłyszał, od razu nerwowo zaczął szukać mojej dłoni. Szybko wsadziłam ją do kieszeni płaszcza. – Może usiądziemy? – zaproponował. Szliśmy przez park, zmrok zapadł już dawno, a po tym, jak Klawiatura dążył do uchwycenia mojej ręki, bałam się, że na owej ławce zacznie obłapywać mnie za kolana, rzucać się do całowania, albo i... Cholera go wie, co mógł zachcieć ze mną zrobić! Nie, pomysł z ławką zdecydowanie odpadał. – Nie mam ochoty – rzuciłam krótko, stanowczo, żeby zrozumiał, że na wskroś go przejrzałam i w najmniejszym nawet stopniu nie zamierzałam współpracować w realizacji jego niecnych chętek. – To może wstąpimy gdzieś na piwko albo pizzę?

– Nie jestem głodna. – A może masz ochotę na kawę? Tu obok chyba jest jakaś kafejka – rzucił kolejną propozycję. – Też dziękuję... Na to Klawiatura ze świstem wciągnął przez nos powietrze, tupnął nogą, aż wygiął mu się czubek buta, i warknął przez zaciśnięte zęby: – To czym ci, kurwa, mogę dogodzić?! Zachwiałam się z wrażenia i, ponieważ stałam na krawędzi ścieżki, o mało nie wpadłam do pobliskiego rowu. Złapał mnie za rękaw i przyciągnął do siebie. Być może zrobił to w dobrej wierze po to, aby uchronić przed upadkiem, ale po słowach, które padły, nie spodziewałam się po nim niczego dobrego. Raczej gwałtu albo przynajmniej wypróbowania na mnie jakiegoś wielce skomplikowanego chwytu karate. W milczeniu odbyliśmy małą, acz bardzo intensywną szarpaninę, której skutek był taki, że i tak w końcu wpadłam do tego cholernego rowu. I tak oto wyglądała moja pierwsza i ostatnia randka z Klawiaturą. Oczywiście nie omieszkałam powtórzyć tego przyjaciółkom. Ada rozdziawiła usta i nim odzyskała mowę, posiedziała tak z nimi dłuższą chwilę. W końcu przełknęła ślinę i powiedziała: – Nie żartuj! – Ani mi to w głowie – rzuciłam, z satysfakcją patrząc na Baśkę – prowodyrkę w swataniu mnie z tym typem. Siedziała i w milczeniu skubała nitkę wystającą ze szwu spodni. – Muszę na jego temat zasięgnąć więcej informacji. Podpytam Maksa... – powiedziała Ada. I podpytała, dzięki czemu dowiedziała się, że Klawiatura skłonność do agresji oraz nadużywania, bez względu na okoliczności, słów żywcem wziętych ze Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów nabył w ramach porozwodowej traumy. W pracy przeniesiono go w inne miejsce, gdzie nie miał bezpośrednio do czynienia z klientami, ale po tym, jak wyzwał jednego ze swych współpracowników, dostał ultimatum, że zachowa miejsce pracy tylko pod warunkiem natychmiastowego podjęcia psychoterapii. Szansę tę dostał tylko dlatego, że był świetnym fachowcem. Mnie jednak niewiele to wszystko obchodziło. Agresor, nawet cudownie uzdrowiony, nie miał u mnie żadnych szans. Zmieniłam numer telefonu, a fatalną znajomość puściłam w niepamięć. A teraz co? Proszę bardzo: oto znajdowałam się w barze U Leszka, a wśród moich przyjaciół siedział on – nadpobudliwy, wąskousty Mirek z zębami niczym klawisze komputera – adorator, którego nie chciałam znać. Patrzył na mnie badawczo i z dużego kufla sączył piwo. Miał na sobie granatową, na oko zupełnie nową koszulkę polo i – co mnie zaskoczyło – chyba umył włosy, bo sterczały dookoła głowy niczym puch na kuperku pisklaka. Spojrzałam pytająco na dziewczyny: łypały na mnie z obawą. Piotr również nie wyglądał na szczęśliwego, natomiast Maks udawał, że sytuacja jest tak naturalna jak fakt, że po wiośnie następuje lato. Zacisnęłam usta w ciup, a dłonie kurczowo zacisnęłam na Bogu ducha winnej torebce. Stanęłam obok stolika: – Cześć! – rzuciłam, siląc się na obojętny ton i za wszelką cenę starając się nie pokazać, jak bardzo wytrąciła mnie z równowagi niespodziewana obecność obleśnego adoratora. – Dłużyło nam się czekanie na ciebie, więc walnęliśmy już po piwku – powiedział Maks i dodał od niechcenia: – E... tego... tak się złożyło, że i Miras do nas dołączył... – Zdążyłam zauważyć – rzuciłam. Chwyciłam jedyne, stojące obok Klawiatury, wolne krzesło, wcisnęłam je między Adę i Baśkę, po czym się na nim usadowiłam. – Co pijesz? – Piotr wstał od stolika i zebrał puste kufle. – Piwo – mruknęłam. – Mirek jest z nami, bo... – niepewnie zaczął Maks.

– Bo się tu przeprowadziłem! – Klawiatura radośnie błysnął uzębieniem. – Jak to: przeprowadziłeś?! – Dramatyczne konsekwencje tej informacji uderzyły we mnie niczym tornado w stojący samotnie dom. Gdy zobaczyłam tu tego typa, w pierwszym odruchu pomyślałam, że z pewnością przyjechał do Maksa w odwiedziny. Na dzień lub dwa. No, niechby i na tydzień. Ale żeby miał tu osiąść na stałe?! – A tak to. Dostałem tu pracę. Wynająłem pokój i poprosiłem Maksia, żeby na początek wziął mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła i pomógł się zaadaptować na nowym miejscu. – Ach, poprosiłeś... – Tak. Poprosiłem go o to – patrzył na mnie zaczepnie. – Jestem tu od kilku dni, nie znam nikogo, a że lubię towarzystwo, więc zgłosiłem się po pomoc do kuzyna. – Poklepał go po ramieniu. Miras i Maksio – dwaj kuzyni. Popatrzyłam na nich z odrazą i wcale przy tym nie dbałam o pozory, tylko pozwoliłam, by na mojej twarzy odmalował się wyraz największego obrzydzenia, na jakie mnie było stać. Niech wiedzą, co o nich myślę! Nie dość, że ten cały Maksio w stu procentach zawłaszczył sobie moją przyjaciółkę, to jeszcze przyciągnął za sobą tego typka – Mirasa, czy jak go tam nazywał! I co teraz? Klawiatura zamieszka w Wielkich i czy to ma być równoznaczne z tym, że będzie psuć nam wszystkie wspólne wieczory?! Poza tym mój szósty oraz kolejne, nieponumerowane jeszcze zmysły, mówiły mi, że jemu i tak przede wszystkim chodziło o spotkanie ze mną. – Idziemy! – wstałam i złapałam Adę za rękaw. – Dokąd? – Jak mówię idziemy, to idziemy! I ty też – szarpnęłam Bachę. – Zaraz wracamy – rzuciłam do Klawiatury i Maksa. Dziewczyny, zaskoczone siłą, z jaką wyrwałam je od stolika, posłusznie podążyły za mną. Otworzyłam toaletę, poczekałam, aż wejdą, i zatrzasnęłam drzwi. – Po co nas tu przyciągnęłaś? – rzuciła z pretensją Bacha. – Jestem dużą dziewczynką i sama potrafię określić, kiedy chcę siusiu. – Skąd tu się wziął ten ortodontyczny wybryk natury?! – warknęłam. – Mirek? – A masz w tej knajpie innego o takich zębach? – Uśmiechnęłam się złośliwie. – Ano nie... – odpowiedziała Ada. – Więc? Czekam na wyjaśnienia. Na Adzie moja groźna mina nie zrobiła żadnego wrażenia. Wzruszyła ramionami. – Jest tak, jak powiedział. Zamieszkał w Wielkich i się do nas przyczepił. Czuje się samotny, czy jakoś tak – powiedziała. – I ty wcześniej o tym nie wiedziałaś? – patrzyłam na nią nieufnie. – O tym, że ma się tu przeprowadzić, wiedziałam, a nie powiedziałam, bo po prostu zapomniałam. A jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór, to wychodziliśmy z Maksem z bloku, gdy się napatoczył. Szedł do nas w odwiedziny i głupio było go spławić. – Trzeba było się nie krępować, bo przez wasze skrupuły ja teraz muszę go znosić! – Nie przesadzaj – wtrąciła Baśka. – Wygląda na honorowego, a ty raz dałaś mu kosza i na pewno nie będzie cię już podrywał. Chociaż, szkoda by było... – westchnęła i uchyliła drzwi. W oddali widać było Klawiaturę, jak zawzięcie dyskutuje o czymś z Maksem. – Jest całkiem przystojny! Bylibyście piękną parą! – Zwariowałaś?! Nie pamiętasz, jak mnie potraktował?! – Oj pamiętam, pamiętam. Tak tylko mówię. – Więcej nie waż się o tym nawet myśleć, co dopiero mówić! – Przysunęłam się do szpary

w drzwiach i z wściekłością patrząc na obiekt dyskusji, powiedziałam: – Zepsuł mi cały wieczór! Kiedy on się ode mnie odczepi? – Odczepi? Przecież już jakiś czas temu przestał do ciebie dzwonić – zauważyła Bacha. – No właśnie – wtrąciła Ada – siedzi grzecznie i nawet o ciebie nie zapytał. – Nie dzwonił, bo zmieniłam numer! – Moja droga, gdyby tak bardzo mu na tobie zależało, toby go zdobył. Choćby i ode mnie, ale mniejsza o to. – Dałabyś mu mój telefon?! – No dobra, żartowałam. Ale do czego zmierzam – nie neguję, że może mieć drobne odchyły, ale ponoć leczy się u jakiegoś terapeuty, więc nikomu raczej nie będzie zagrażać. Poza tym, co już zostało powiedziane, nie wykazuje żadnego zainteresowania twoją osobą, więc nie widzę powodu, dla którego nie miałby z nami przy piwie posiedzieć. – Właśnie – wtrąciła Ada – Bacha ma rację. Napadłaś na mnie zupełnie bez powodu, wiesz? – E tam... – burknęłam bez przekonania. – Zobaczysz, jak się podleczy, będzie z niego taki facet, że mucha nie siada! Jeszcze sama będziesz chciała się z nim spotykać! – rzuciła Baśka. – Niedoczekanie! – Pogroziłam jej pięścią. – Lepiej już wracajmy – zaproponowała Ada. – A ty – odwróciła się w moją stronę – przestań dumać o swoim księciu z bajki, bo od tego myślenia wyobraźnia ci się spaczyła. Pchnęła drzwi, a my podążyłyśmy za nią. Klawiatura, z nogami wyciągniętymi przed siebie, siedział rozparty niczym basza i popijał piwo. Patrzył przy tym na mnie spod zmrużonych powiek, a gdy się zbliżyłam, westchnął przeciągle i oblizał usta. Zadrżałam na ten widok, bo skojarzył mi się z wielkim, wychudzonym waranem, który tylko czekał na to, aby mnie ugryźć i zatruć organizm jadowitą śliną. – Twoje piwo. – Przysunął mi kufel. – Ale ciepłe... – Upiłam łyk. – Też tak mówiłem! – rzucił ze złym błyskiem w oczach, zerwał się z miejsca i szybkimi susami popędził do niczego niespodziewającego się barmana. Złapał go za ramię, tak przyciągnął do kontuaru, że niemal go na nim położył, coś mu powiedział do ucha, po czym odepchnął ze wzgardą i dumnym krokiem powrócił na miejsce. – Już nigdy więcej nie poda nikomu ciepłego piwa! – powiedział i powiódł po nas dumnym spojrzeniem. Nie kwapił się jednak z powtórzeniem swoich słów, a i my o to nie zapytaliśmy. W każdym razie barman po chwili wymienił nam piwo na o wiele chłodniejsze i dorzucił jeszcze po dwie kolejki na koszt firmy. 20 lipca, piątek Kolejne dni spędziłam, jeżdżąc po mieście w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia. Dziewczyny się nie odzywały, a i ja na pogaduchy nie miałam czasu. We znaki dawały mi się upał oraz niewesołe myśli na temat przyszłości. Ponadto, wbrew temu, co mówiła Baśka, obawiałam się, że będący już mieszkańcem Wielkich Klawiatura któregoś dnia może zapragnąć przestąpić mój próg. Mimo że nie wiedział, gdzie mieszkam, sytuacja taka była całkiem prawdopodobna, bo przecież nie mogłam ręczyć za dyskrecję moich znajomych. Na wszelki wypadek napisałam sobie na kartce krótką i soczystą tyradę, którą wykułam na blachę, aby w razie czego płynnie i bez zacinania się rzucić mu ją prosto między gadzie ślepia. Tego piątkowego popołudnia z kolejnego polowania do domu wracałam w miarę radośnie: miałam w zanadrzu mglistą ofertę pracy! Jako pomoc w kwiaciarni, ale pod warunkiem że

dziewczyna, która do tej pory zajmowała to miejsce, nie wróci z chorobowego. Na wszelki wypadek całą drogę mocno trzymałam kciuki, aby dziewczę jeszcze trochę sobie pochorowało. Tydzień, który właśnie się skończył, był ciężki i należała mi się nagroda. Ba! Nawet kilka! Pierwszą miała być kąpiel w rozpustnej ilości wody, a drugą domowa pizza zjedzona podczas lektury ckliwego romansu. Przyśpieszyłam kroku nie tylko gnana kuszącą perspektywą, ale także zwiastunami zbliżającej się burzy – zerwał się silny wiatr, a od północy mknęły ku osiedlu ciemne chmury. Szybko minęłam ostatni klon, potem śmietnik, forsycje, piaskownicę i weszłam do klatki. – O! – powiedziałam zaskoczona widokiem taty, Jadźki i Eugenii. Tato trzymał w rękach akwarium, a Eugenia z wypiekami na twarzy o czymś z przejęciem opowiadała. Biedny ojciec, przemknęło mi przez głowę, akurat gdy znosił ciężary, musiał się natknąć na tę gadułę. – Pomóc ci? – Wyciągnęłam ręce, aby odebrać od niego Wasyla. – Nie, nie – odsunął się. Pewnie z obawy, że przy próbie przejęcia rybki coś pójdzie nie tak i w końcowym efekcie będzie nas czekać wycieranie wody i zbieranie rozbitych kawałków szkła. – Och, Justynko złota – Eugenia zwróciła na mnie dzikie spojrzenie – nigdy nie zgadniesz, co potwornego się stało! – Spotkała pani okazywacza? – zainteresowałam się uprzejmie. Sąsiadka ostatnio w tak właśnie żywiołowy sposób reagowała tylko z jego powodu, więc i tym razem nie spodziewałam się żadnych innych sensacji. – Kto to jest okazywacz? – Zdziwiona Jadźka spoglądała to na mnie, to na Eugenię. Nie zdążyłam jej wyjaśnić, bo Eugenia się odezwała: – Nie. Ale Bóg mi świadkiem, że pragnęłabym zobaczyć jego genitalia bardziej niż... – Słucham?! – przerwałam jej zdumiona, że emerytka aż tak bardzo może być złakniona widoku owego legendarnego męskiego akcesorium. – A tak! Gdyby tu i teraz stanął przed mną sam Pan Bóg i dał mi wybór: albo zobaczysz okazywacza, albo Kazimierz zginie, bez chwili zastanowienia przyjęłabym na oczy całe to plugastwo, które ten łajdak wszem wobec tak chętnie demonstruje! – Jaki Kazimierz? Tato, o co tu chodzi? – zwróciłam się do ojca. – Zamordowano jej znajomego – szepnął. Ciarki przebiegły mi po plecach, a w miarę dobry humor ulotnił się jak dym ze zgaszonego ogniska. – Tego od akordeonu? Kazimierza wam zamordowali?! – Tak! Dopiero co mówił, że zaczyna nowe życie, a tu proszę! – jęknęła Eugenia. – Faktycznie je zaczął... – wyrwało mi się, a ona zgromiła mnie wzrokiem. – To znaczy chciałam zapytać, jak to się stało? – Nasz Kaziulek został brutalnie uduszony! – Ukryła na chwilę twarz w dłoniach, kilkakrotnie rozdzierająco chlipnęła, głośno wysmarkała nos i kontynuowała: – A na dokładkę jego mieszkanie zostało doszczętnie splądrowane i ograbione! A żeby tego jeszcze było mało, wszystko okryte jest aurą obrzydliwości – ściszyła głos. – Jakich obrzydliwości? – zapytałam równie cicho. – Mówią, że Kazimierza znaleziono nagusieńkiego, jak go Pan Bóg stworzył, a w usta włożone miał stanik oraz skarpetkę... – Stanik i skarpetka w ustach? Jakim cudem to wszystko mu się tam zmieściło?! – zapytałam z niedowierzaniem. Eugenia puściła moją uwagę mimo uszu i załamała dłonie.

– Cóż to za barbarzyńskie czasy u nas nastały! Najpierw okazywacz, a teraz Kazimierz! – Czy ktoś mi wreszcie wyjaśni, o co chodzi z tym okazywaczem? – Jadźka była niemal obrażona, ale Eugenia i ja byłyśmy zbyt zaaferowane, aby tracić czas na wyjaśnienia. – Bardzo przepraszam – tato z wysiłku na twarzy był cały czerwony – ale ja już naprawdę nie dam rady... – Masz rację, Tadeuszu. – Jadźka szarpnęła go za ramię, a woda w akwarium zachlupotała złowieszczo. – Przecież musimy jeszcze wpaść do Krzysia po utarg. – Jakiego Krzysia? – natychmiast zainteresowała się Eugenia. – Mojego pomocnika. Mojej prawej ręki – z nieukrywaną dumą powiedziała Jadźka, a mnie przypomniał się ponury grubas w granatowym fartuchu, który teraz sprzedawał w jej warzywniaku. – A ty – zwróciła się do mnie – pomóż mi zanieść torbę. – Wymuskanym paluszkiem wskazała pokaźnych gabarytów torbiszcze, po czym ruszyła przodem wprost na niewielki parking, gdzie stał stary focus ojca. Tato ostrożnie postawił akwarium na tylnym siedzeniu, a do bagażnika włożył torbę. – Justynko, w pokoju na stole leżą moje książki, które trzeba odnieść do biblioteki. Jak widzisz, nie mam nawet czasu dłużej z tobą porozmawiać, a co dopiero tam się pofatygować. Nie wiedziałem, że cię spotkamy, napisałem więc kartkę z prośbą, abyś to za mnie zrobiła. Nie będzie to dla ciebie kłopot? – Tato, no co ty. – To świetnie, świetnie... – Spojrzał szybko na Jadźkę, która niecierpliwie przytupywała stópką obutą w zgrabną szpileczkę. – Jadziu, może zaprosimy Justynkę, aby zobaczyła, jak się urządziliśmy? – Przecież już mówiłam, że to zrobimy – burknęła. – Ale jeszcze nie teraz. – No widzisz, Justynko, my tacy zalatani jesteśmy – uśmiechnął się niepewnie. Na obiad u Jadźki nadal nie miałam ochoty, ale szczerze mówiąc, brakowało mi spotkań z tatą. Ale bez obecności obiektu jego fascynacji. 28 lipca, sobota Od rana było deszczowo i chłodno. Obudziłam się stosunkowo wcześnie, a że dżdżysty dzień i brak obowiązków nie sprzyjały szybkiemu wychodzeniu z łóżka, postanowiłam poczytać. Miałam w czym wybierać, bo lwią część półek zajmowała literatura zwana kobiecą. Przeleciałam wzrokiem po zbiorach: na Mniszkównę nie miałam nastroju, to samo dotyczyło pozostałych faworytek: Danielle Steel, Nory Roberts i Jayne Ann Krentz.... W końcu zdecydowałam się na Paullinę Siomons i jej Jeźdźca miedzianego – książkę tak dobrze mi znaną, że bez większego zastanowienia mogłam zacytować niektóre jej fragmenty. Nie przeszkadzało mi to jednak w tym, aby po raz kolejny do niej wrócić. Kochałam wszelkiej maści romanse i nic nie mogłam na to poradzić. Jakież to było fascynujące śledzić losy bohaterów i ich radosne zdziwienie, gdy odkrywają w sobie budzące się pożądanie! Iść ścieżką ich życia wśród zapierających dech w piersiach zawiłości, śledzić dialogi, monologi oraz inne wariacje na temat. Och, jak ja kochałam moment zawiązywania się akcji, gdy to główny bohater już na pierwszej stronie, niczym obuchem, dostawał w łeb wielkim uczuciem, które w sposób straszliwy burzyło jego sielankowy żywot. Rozwój miłosnych wypadków biegł swoim, a życiowe komplikacje własnym torem. Oczywiście ostatecznie wszystko i tak dobrze się kończyło, ale nie zmieniało to faktu, że między pierwszą a ostatnią stroną miałam zapewniony cały pakiet szalonych zdarzeń oraz

niespodziewanych zwrotów akcji. I tak oto, rozentuzjazmowana losami Tatiany i Aleksandra, do południa albo i dłużej tkwiłabym w przytulnym barłogu, ale wygonił mnie stamtąd podstępny i dotkliwy głód. Z ciężkim sercem odłożyłam książkę i ruszyłam do kuchni. Po drodze zerknęłam do pokoju taty – na stole leżały jego książki. Przecież miałam je zanieść do biblioteki! To, że była sobota, nie miało znaczenia, bo właśnie w soboty spotykali się tam członkowie Klubu Emeryta lub Klubu Bibliofila, a w każdym tego typu spotkaniu, z zamiłowania czy też z musu, uczestniczyła bibliotekarka Lucynka. Znałam ją od kilku lat i wiedziałam, że nie będzie mieć mi za złe, jeśli przyjdę i dyskretnie oddam książki. Włączyłam radio i przy rytmach Discotheque ciachnęłam kawał chleba, który obłożyłam żółtym serem, do popicia zrobiłam sobie wody z sokiem, po czym stanęłam przy oknie. Deszcz przestał padać, ale niebo nadal zasnuwały chmury. Podrygiwałam w takt muzyki, żułam chleb i przyglądałam się osiedlu. Nierówne chodniki tonęły w kałużach, a na ścianie bloku stojącego naprzeciw moich okien pojawiły się mokre plamy. Nikt się nie przechadzał, nigdzie nie śpieszył ani nie wyprowadzał psów. Niemożliwe, żebym była pierwszą osobą, która wyjdzie dziś na zewnątrz, pomyślałam i dopiłam sok. Discotheque się skończyło, a bez radosnego akompaniamentu gapienie się na mokre podwórze nie było już żadną frajdą. Odczekałam chwilę, w nadziei że może jeszcze puszczą jakiś kawałek U2, i zobaczyłam, że na parking podjechało kanarkowożółte auto. Przysunęłam nos do szyby. To był citroen. Do tej pory w mojej okolicy nigdy żadnego w tak dziwnym kolorze nie widziałam. Z samochodu wysiedli kobieta oraz mężczyzna. Mogli być nieco po trzydziestce. Kobieta weszła do klatki bloku C, w którym mieściła się biblioteka, a mężczyzna wyjął z bagażnika duże pudło i poszedł jej śladem. Wydał mi się znajomy. Sytuacja nie była typowa tak jak kolor auta, którym przyjechali. Na osiedlu rotacja mieszkańców była niewielka, a przyjeżdżający tu goście jeśli nie byli tubylcom znani z nazwisk, to przynajmniej kojarzeni z widzenia. Zignorowałam ZZ Top, których pierwsze takty doleciały z radia, i popędziłam się ubrać. Cały czas dręczyło mnie nie tyle pojawienie się obcych, ile myśl, że tego mężczyznę na pewno skądś znałam. Dałabym sobie za to obciąć rękę, ba!, nawet obie. Było prawdopodobne, że na ich temat mogła coś wiedzieć Lucynka lub któryś z bibliofilów lub emerytów. Pośpiesznie włożyłam zdeptane baleriny i z książkami pod pachą, slalomem omijając kałuże, pobiegłam do biblioteki. Mijając citroena, spojrzałam na rejestrację – była z naszego województwa. Na klatce przystanęłam i nadstawiłam uszu, licząc na to, że dowiem się, na które przyjezdni poszli piętro. Znikąd jednak nie dochodził do mnie żaden dźwięk, zeszłam więc do piwnicy. Na białych drzwiach, tych prowadzących do nowego pomieszczenia, zauważyłam czerwony napis: Biuro matrymonialne POŁÓWKA Podeszłam bliżej i przeczytałam, co następuje: Od zaraz zatrudnię panią do pomocy w pracach biurowych. Wiadomość na miejscu od poniedziałku do piątku w godzinach 10.00–18:00. Wydało mi się, że wewnątrz usłyszałam jakieś głosy i wszystko stało się jasne: nieznajomi od citroena zapewne byli właścicielami tego biura. Przyrzekając sobie, że pojawię się u nich w poniedziałek, zapukałam do biblioteki: – Proszę! – usłyszałam, po czym otworzyłam drzwi. Spodziewałam się widoku niewielkiej grupki członków Klubu Czynnego Bibliofila albo, również niewielkiej, garstki osób z Klubu Aktywnego Emeryta. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam ich wszystkich

siedzących razem! Będą się bić! – przemknęło mi przez głowę, ale zaraz powstydziłam się tej krzywdzącej myśli, bo dotarło do mnie, że przed bitwą nie byliby tacy osowiali, a ich odzienie nie byłoby kompletnie czarne, lecz zapewne mieniłoby się zagrzewającymi do walki wszelkimi odcieniami czerwieni. Siedzieli przy zsuniętych stolikach, wszyscy w wieku sześćdziesiąt plus, przyprószeni siwizną lub całkowicie posiwiali. Niektóre osoby znałam z widzenia, kilkoro innych ujrzałam dopiero pierwszy raz. – Dzień dobry – powiedziałam cicho. – Pani Lucynko – zwróciłam się do siedzącej u szczytu stołu bibliotekarki – chciałabym oddać tatusia książki... – Przysiądź się do nas, Justynko – odezwała się Eugenia. – Właśnie omawiamy szczegóły udziału w pogrzebie naszego nieodżałowanego Kazimierza... – Och... naprawdę nie chciałam przeszkadzać... – I zamiast dać Lucynie książki, zaczęłam rakiem wycofywać się w kierunku drzwi. – Niech pani siada. – Lucynka podeszła do mnie, wyjęła mi z rąk woluminy i wskazała zwolnione przez siebie miejsce. – Świetnie się składa, że pani tu przyszła, bo już mieliśmy wysyłać po panią delegację. – Uśmiechnęła się blado i z książkami pod pachą ruszyła do służbowego biurka. – To duch Kazimierza ją do nas przywołał – ze znawstwem oświadczył pan Zenobiusz. Był członkiem grupy emerytów i mieszkał najbliżej klubu-biblioteki, bo na trzecim piętrze bloku, w którym się znajdowała. Poza tym pan Zenobiusz, że tak się wyrażę, był mi szczególnie... hm... nie wiem, czy bliski to odpowiednie słowo? W każdym razie przez to, że jego okna znajdowały się na wprost moich, chcąc nie chcąc, raz po raz go w nich widywałam. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale sąsiad najczęściej prezentował się w samej bieliźnie, a ostatnio zdarzało mu się pojawiać i bez niej! Zakładałam, że każde jego ukazanie się w oknie lub na balkonie, podczas gdy i ja znajdowałam się w pobliżu okna, było dziełem czystego przypadku. – Tak, pan Zenobiusz jako bliski przyjaciel świętej pamięci Kazimierza na pewno wie, co mówi – powiedziała Czarnobrewa. – Kiedy ja... – zaczęłam, ale nie dano mi szansy dokończenia myśli. – Kategorycznie musi pani w tym uczestniczyć! – ostro oświadczyła Czarnobrewa bibliofilka. Przyjrzałam jej się baczniej, bo jakoś dziwnie wyglądała. W pierwszej chwili nie potrafiłam określić, jakiego typu zmiana nastąpiła w jej twarzy, ale w końcu dotarło do mnie, że powodem były brwi. Zwykle malowała je dość wysoko, lecz tego dnia przeszła samą siebie, bo umieściła je niemal na środku czoła. To pewnie przez szok spowodowany śmiercią akordeona, wytłumaczyłam sobie, a ona kontynuowała: – Kazimierz podczas naszego ostatniego spotkania nie mógł wyjść z zachwytu nad pani tortem, na pewno więc będzie mu bardzo przyjemnie, gdy i panią zobaczy na swym pogrzebie... Spojrzałam na nią z zastanowieniem: w jaki sposób i czy w ogóle zimnemu Kazimierzowi mogło być jeszcze przyjemnie? – No i co pani tak stoi? Niech siada wreszcie. Cholerny tort, pomyślałam i zrezygnowana przycupnęłam na jednym z wolnych krzeseł. – Babeczki też chwalił – dodał Zenobiusz. Babeczki też cholerne! – Pani Justynko – zwróciła się do mnie Czarnobrewa Elżbieta – pozwoliliśmy sobie poczynić już pewne ustalenia, i pozwoli pani, że ją z nimi zaznajomimy? Otóż, pogrzeb ma być we wtorek o piętnastej na cmentarzu Spokojnej Duszy... – Czy mogę coś powiedzieć? – Nie może pani. Aby godnie pożegnać naszego przyjaciela oraz dobrze wypaść w oczach