mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 1- Ognisty smok

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :976.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 1- Ognisty smok.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Richard A Knaak Ognisty smok Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Fire drake Wersja polska 1990 Wersja polska 2000 Dedykuję tę książkę M. W., T.H. i P.M. Jest także dedykowana English/Rhetoric Department na University of Illinois w Champaign-Urbara, ludziom, którzy ostatecznie przyznali mi dyplom. Jechali w kierunku Gór Tyber. Niektórzy dwójkami, inni samotnie. Dziko wyglądające smocze hełmy przysłaniały ich twarze; widoczne były tylko oczy. Oczy, które w przypadku większości w zapadającym zmierzchu płonęły krwawą czerwienią. Wszyscy mieli skórzane kaftany nabijane metalowymi łuskami, na pozór niezbyt wytrzymałe, ale w rzeczywistości mocniejsze od najlepszej kolczugi. W powiewających płaszczach jeźdźcy przypominali widma unoszące się w powietrzu. Prawdę powiedziawszy, każdy, kto ujrzałby ich w drodze, byłby głęboko przekonany, że lot nie wykracza poza możliwości tych ludzi. Jeśli byli ludźmi. Było ich jedenastu, stopniowo łączących się w jedną gromadę. Nie padły żadne słowa powitania, nikt nawet nie pokiwał głową. Znali się i od wielu już lat niezliczoną ilość razy przebywali tę drogę. Czasami ich liczba ulegała zmianie, lecz droga zawsze pozostawała ta sama. Choć każdy uważał pozostałych za swoich braci, nierzadko dochodziło między nimi do waśni. Tak więc jechali w milczeniu, i równie milcząco zapraszały ich ku sobie niebosiężne szczyty Gór Tyber. Wreszcie po długim czasie dotarli do podnóża. Zdawało się, że tutaj czeka ich kres wędrówki. Żadna ścieżka nie wiodła przez góry; droga urywała się u stóp jednego z największych szczytów. Mimo to jeźdźcy nawet nie próbowali zwolnić. Wyglądało to tak, jakby przypuszczali szarżę na litą skałę. Wierzchowce nie zwątpiły w swoich panów i posłusznie cwałowały w nakazanym kierunku. Jak gdyby ustępując przed ich uporem, góra stopiła się i przesunęła. Niezdobyta bariera natury zniknęła i przed jeźdźcami rozwinęła się szeroka ścieżka. Jeźdźcy, nie zwracając uwagi na ten fantastyczny akt, jechali dalej w szatańskim tempie. Z końskich nozdrzy buchnęła para, gdy przekraczały barierę, ale po zwierzętach nie było widać zmęczenia. Dla nich taka galopada była dosłownie niczym. Jechali krętym traktem. Oblodzone skały i zdradliwe przepaście nie spowalniały ich tempa. Po drodze mijali stworzenia nie z tego świata, lecz podróż przebiegała bez zakłóceń. Tylko nieliczne stworzenia mogłyby być na tyle głupie, żeby zaczepiać jeźdźców, zwłaszcza gdy znały ich naturę. W polu widzenia zamajaczył wielki strażnik Gór Tyber, Kivan Grath. Niewielu ludzi widziało go z bliska, a jeszcze mniej podjęło próbę wspinaczki. Żaden nie wrócił. Tutaj wiodła ścieżka. Tutaj dążyli jeźdźcy. Zwolnili, gdy zbliżyli się do masywnego Poszukiwacza Bogów, jak w tłumaczeniu brzmiało jego miano. Zatrzymali się u stóp góry i zsiedli z koni. Dotarli do celu.

W skale osadzona była wielka spiżowa brama, która zdawała się wiekiem dorównywać samym górom. Piętrzyła się wysoko nad patrzącymi, a jej lico zdobiły starożytne i nie dające się opisać rzeźbienia. Jeden z jeźdźców podszedł do wrót. Oczy widoczne pod hełmem były zimne jak lód, a twarz miał białą niczym śnieg. Powoli podniósł lewą rękę, zacisnął dłoń w pięść i wyciągnął ją w stronę bramy. Ogromne spiżowe wierzeje otwarły się powołi z przeciągłym jękiem. Bladolicy wojownik wrócił do swych towarzyszy. Jeźdźcy wprowadzili wierzchowce za bramę. Pochodnie oświetlały jaskinię. Większą jej część stworzyły siły natury, lecz niektóre partie były sztucznym tworem. Powiększenie groty przerosłoby umiejętności nawet górskich karłów. Kto tego dokonał? Jeźdźcom było to obojętne; dawno już przestali zwracać uwagę na otoczenie. Nawet wartownicy, ledwie cienie, ale zawsze obecni, zostali przez nich zignorowani. Coś ciemnego, pokrytego łuską i tylko z grubsza przypominającego ludzkie kształty wypełzło na spotkanie wojowników, wyciągając szponiastą, bezkształtną dłoń. Otuleni w płaszcze podróżni powierzyli słudze swoje wierzchowce. Weszli do głównej groty. Siedziba ich gospodarza emanowała ogromną mocą niczym olśniewająca, starożytna świątynia. Tu i ówdzie stały podobizny postaci ludzkich i nieludzkich. Wszyscy od dawna nie żyli i nawet historia zapomniała o ich rodzaju. Wreszcie tutaj jeźdźcy okazali pewną dozę szacunku. Przyklękli kolejno przed siedzącą przed nimi postacią. Kiedy wszyscy oddali hołd, stanęli w półkręgu, twarzami do gospodarza. Wężowy kark wygiął się w łuk. Błyszczące oczy omiotły grupę. Krwistoczerwony jęzor wysunął się z pyska na znak zadowolenia, a straszliwe, błoniaste skrzydła rozpostarły się w całej okazałości. Mimo skąpego oświetlenia pokryte złotą łuską smocze cielsko prezentowało się imponująco. Majestatycznie, jak przystało na monarchę swoich pobratymców. A jednak postawa władcy zdradzała coś w rodzaju niepewności. Jeśli pozostali coś zauważyli, skrzętnie te myśli skryli. Głosem, który był sykiem, a jednak wprawiał skalną komnatę w lekkie drżenie, Złoty Smok przemówił: - Witajcie, bracia! Witajcie i czujcie się jak w domu! Stojący w pewnej odległości od siebie przybysze zrobili się na wpół przejrzyści, jak gdyby nie byli niczym więcej niż tylko złudzeniem. A jednak nie znikli. Zamiast tego, urośli; ich ciała, płynne jak żywe srebro, szybko zmieniały kształty. Wyrosły im skrzydła i ogony, a ręce i nogi przeistoczyły się w szponiaste kończyny. Hełmy wtopiły się w twarze aż w końcu stały się twarzami. Usta rozciągnęły się w paszcze, w nikłym świetle błysnęły ostre zęby. Wszelkie pozory człowieczeństwa zniknęły w przeciągu minuty. Rozpoczęła się Rada Smoczych Królów. Złoty Smok pokiwał głową. Jako cesarz, Król Królów, z przyjemnością patrzył, jak poddani z zapałem podporządkowują się jego woli. Przemówił ponownie i tym razem z jego nozdrzy wysnuły się wstęgi dymu. - Rad jestem, że tego dokonaliście. Lękałem się, że niektórzy z was mogli pozwolić, by zawładnęły nim emocje. - Zatrzymał spojrzenie na Czarnym Smoku, monarsze śmiercionośnych Szarych Mgieł. Czarny Smok zachował milczenie, ale jego oczy rozbłysły. Cesarz Smoczych Królów skierował uwagę na najbliższego ze swoich braci. Błękitny Smok - bardziej wąż morski niż stworzenie lądowe - z szacunkiem skłonił głowę.

- Rada zwołana została na prośbę pana Nadmorskiego Irillianu. Zauważył on dziwne wydarzenia i pragnie dowiedzieć się, czy podobne wypadki mają miejsce na ziemiach jego braci. Mów. Szczuplejszy od większości pobratymców, Błękitny Smok przypominał rasowe zwierzę - poruszał się płynnie, jak przystało na istotę, która większą część życia spędza we wschodnich morzach. Woń soli i ryby przepełniła powietrze, gdy przemówił. Okryty pyłem płowy smok, Brązowy, skrzywił nos. Nie dzielił upodobania brata do morza. - Suzerenie, bracia. - Rozejrzał się, zwracając baczną uwagę na Czarnego Smoka. - W ciągu minionych lat w moich włościach panował niczym niezmącony spokój. Ludzie nie burzyli się, a moje klany mnożyły się zdrowo. Przerwało mu warknięcie Brązowego Smoka, pana Ziem Jałowych na południowym zachodzie. Od zakończenia wojen ze Smoczymi Mistrzami patrzył, jak jego klany stale się kurczą. Większość twierdziła, iż było to dziełem samozwańczych Mistrzów, ale nikt nie był pewien, jakich czarów użyli wiedźmini w próbie pokonania Królów. Oni wyjałowili ziemie Brązowego, jednak nie wiadomo, czy spowodowali spadek płodności w jego klanach. Nad tym można było spekulować tylko prywatnie. Brązowy nadal był najzagorzalszym z wojowników. Pan Nadmorskiego Irillianu zignorował wybuch brata i kontynuował. - Ostatnio ten stan rzeczy uległ zmianie. Zapanowało wzburzenie - nie, to implikuje zbyt wiele. Daje się odczuć pewne... podniecenie. Tyłko tak mogę to nazwać. Nie tylko wśród ludzi. Wywiera wpływ na innych, nawet na wężosmoki i pomniejsze jaszczury. - Ha! Po tej uwadze napłynęła fala chłodu przenikającego aż do szpiku kości. Szron osiadł w miejscach, gdzie sięgnął oddech Lodowego Smoka. Złoty Smok spojrzał na niego z dezaprobatą. Chudy jak kościotrup król Północnych Pustkowi znów się roześmiał. Ze wszystkich smoków był jednym z naj szpetniej szych i najmniej lubianych. - - Babiejesz, bracie! Poddani zawsze próbują się burzyć. Wystarczy potraktować paru z nich pazurem i zdławić takie myśli w zarodku. - - Rzekł monarcha ziemi bardziej pustej niż włości Brązowego. - - Rzekł monarcha, który wie, jak rządzić! - Zdawało się, że lada moment z paszczy Lodowego Smoka buchnie śnieżna zawierucha. - - Cisza! Grzmiący ryk Złotego Smoka zagłuszył wszystkie spory. Lodowy Smok cofnął się i spuścił białe jak śnieg oczy, oślepione blaskiem cesarza. Kiedy Król Królów wpadał w złość, jego ciało zaczynało się jarzyć. - Niegdyś takie wewnętrzne waśnie niemal doprowadziły do naszej zguby! Już o tym zapomnieliście? Wszyscy pochylili głowy, z wyjątkiem Czarnego Smoka. Najego masywnym pysku malowała się leciutka sugestia zadowolenia. Złoty Smok spojrzał na niego ostro, ale nie zganił go. W tej chwili zachowanie króla Szarych Mgieł było usprawiedliwione. Wyciągając się na pełną długość, Smoczy Cesarz górował nad pozostałymi. - - Przez prawie pięć ludzkich lat walczyliśmy w tej wojnie - i niemal stanęliśmy w obliczu klęski! Nasz brat Brązowy nadal odczuwa następstwa, gdy patrzy, jak wymierają jego klany! Jego problem jest najbardziej widoczny, lecz wszyscy nosimy blizny zadane przez Smoczych Mistrzów. - - Smoczy Mistrzowie nie żyją! Nathan Bedlam, ostatni, sczezł dawno temu! -

ryknął Czerwony Smok, który władał wulkanicznymi ziemiami zwanymi Równinami Piekieł. - Zabierając z sobą Purpurowego Króla! - Czarny nie mógł się powstrzymać. Jego oczy zapłonęły niczym latarnie. Cesarz pokiwał głową. - - Tak, zabierając z sobą naszego brata. Bedlam był ostatnim i najgroźniejszym z Mistrzów. Swoim ostatnim wyczynem nadwątlił nasze siły. Penacles jest miastem wiedzy, a Purpurowy był jego panem, to on obmyślił naszą strategię. - Ostatnie stwierdzenie wypowiedziane zostało z pewną niechęcią, bowiem Złoty nie kwapił się przypominać braciom, kto wiódł ich naprawdę w owych dniach. - - A teraz jego ziemie przywłaszczył sobie Gryf! Jak długo mamy czekać, nim uderzymy? Wszak od tamtego czasu pojawiło się i przeminęło wiele pokoleń ludzi! - Czarny ze złości potrząsnął głową. - - Nie ma następcy. Znacie obowiązujące reguły. Trzynaście królestw, trzynastu królów. Dwadzieścia pięć księstw, dwudziestu pięciu książąt. Nikomu nie wolno złamać tej zasady... „Na razie” - dodał w myślach cesarz. - Podczas gdy my czekamy na następcę, wielmożny Gryf spiskuje. Pamiętajcie, był dobrze znany Mistrzom. - - Nadejdzie jego kolej. Może już wkrótce. Czarny czujnie zmierzył wzrokiem swego pana. - - Co to oznacza? - Jak każe obyczaj, przejąłem smoczycepo Purpurowym. Pierwszy wylęg dał tylko pośledniejsze smoki, z których większość, oczywiście, skazana została na śmierć. Ostatni łęg zapowiada się bardziej obiecująco, Królowie pochylili się w stronę cesarza. Wylęgi były sprawą najwyższej wagi. Następujące po sobie niewłaściwe lęgi mogły zagrozić wymarciem danego klanu. - - Tylko z kilku złożonych jaj wylęgną się poślednie smoki. Większość to smoki ogniste. Jednakże cztery jaja mają cętkowany szlaczek! - - Cztery! - Słowo to zabrzmiało niczym krzyk uniesienia. Cętkowany szlaczek był znakiem Królów. Takich jaj należało strzec jak oka w głowie, bowiem sukcesorzy Smoczych Królów wykluwali się niezmiernie rzadko. - Muszą upłynąć jeszcze całe tygodnie. Matka chroni jaja przed niesfornymi pomniejszymi smokami, nie wspominając o wszelkiego rodzaju drapieżnikach. Jeśli dopisze nam szczęście, wszystkie wyklują się zdrowo. Czarny uśmiechnął się, a w smoczym uśmiechu zawsze było coś złowieszczego. - - W takim razie zmiażdżymy tego wielmożnego Gryfa! - - Może. Wszyscy obrócili się ku temu, który zwarzył ich dobry humor. Raz jeszcze pan Nadmorskiego Irillianu powiódł po nich wzrokiem, jakby mówił: „Tylko spróbujcie się odezwać!” Kiedy nikt nie zaprotestował, ze smutkiem potrząsnął grzywiastą głową. - - Żaden z was nie słuchał! Czy muszę powtarzać? Nie zrozumcie mnie źle. Wieść o jajach napawa mnie radością. Być może moje obawy są nieusprawiedliwione. Tym niemniej muszę przemówić, bo gdy zmilczę, zawsze będę tego żałować. - - Mów zatem i skończmy z tym! Jestem zmęczony tym ględzeniem. Ignorując Czarnego, król Wschodnich Mórz podjął: - Tylko raz odczułem podobne pobudzenie. Ostatnim razem zapowiadało ono nastanie

Smoczych Mistrzów. Niejeden wielki pan syknął gniewnie, a może i ze strachem. Czarny skrzywił pysk w uśmiechu. - Prawdę mówiąc, bracie Błękitny, muszę przeprosić cię za swoje zachowanie. Poruszyłeś temat, który pragnąłem przedyskutować. Cesarz potrząsnął głową. - Ten kraj jest stary. Smoczy Królowie władają nim od wieków, ale nasze rządy są młode w porównaniu z panowaniem wcześniejszych ras. Nawet teraz dają o osobie znać ślady starożytnych mocy. Przyczyna tego poruszenia uczuć naszych poddanych równie dobrze może mieć magiczną naturę. Mimo wszystko... - przerwał i rozejrzał się po grocie - próbowaliśmy wyplenić tych, którzy potrafili dostrajać się do pradawnych sposobów. Wiem o niewielu żyjących dzisiaj ludziach, którzy stanowią zagrożenie. - - Tylko jeden może nam zagrozić. - Słowa były ciche, ale stanowcze. Nie patrząc, wszyscy wiedzieli, że to Czarny znów zabrał głos. - - Któż taki? Mieszkaniec Szarych Mgieł z dumą rozpostarł skrzydła. Skupiał uwagę wszystkich zebranych. - Znamy dobrze jego rodzinę. Bardzo dobrze. Jest młody, nie wyszkolony i nazywa się Cabe Bedlam. Smoczy Królowie, nawet Złoty, wzdrygnęli się lekko, jak gdyby coś ich ukąsiło. - - Bedlam! - szepnęły liczne głosy. - - Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym człowieku? - zaskrzeczał cesarz. - Gdzie jest ten pomiot demona - wiedźmina? - Na ziemiach zajmowanych obecnie przez Gryfa. Nathan Bedlam umieścił dziecko, które jest jego wnukiem, w Mito Pica. Od kiedy region ten słynie z wydawania na świat wiedźminów i im podobnych, czasami wysyłam tam szpiegów. To jeden z nich odkrył tego człowieka. - - Przekroczyłeś co najmniej dwie granice, bracie! - warknął Czerwony. - Ciekaw jestem, ilu masz szpiegów. - - Wszyscy mamy swoje oczy i uszy. Poza tym, tego człowieka trzeba obserwować! - - Czemuś nie kazał go zabić? - zapytał Zielony Smok. - To do ciebie niepodobne, Czarny. Od kiedy to okazujesz wahanie w dochodzeniu do celu? Służalczo chyląc głowę przed cesarzem, Czarny odparł: - - Nie uczyniłbym tego bez zezwolenia swego pana. Złoty parsknął. - - Chyba pierwszy raz w życiu. - - Czy mam twoją zgodę? - - Nie. Zapadła cisza. - - Młode niedługo się wyklują, dlatego nie dopuszczę do konfliktu, który może sprowokować Gryfa do ataku. Jest przebiegły. Wie, jaką wagę przywiązujemy do cętkowanych jaj. Jego agenci mogliby narobić nam szkód. Dopóki szczenię Bedlama pozostaje tam, gdzie jest, i nie zna swojej siły, pozostawimy je w spokoju. - - Jeśli będziemy zwlekać, to szczenię może sięgnąć po sławę swego przeklętego przodka! - - Tym niemniej, musimy czekać. Kiedy nasze młode będą dość silne, ostatni z Bedlamów umrze. Usiadł.

- Narada skończona. Cesarz odchylił się na tronie i zamknął oczy, jak gdyby do snu, celowo ignorując swoich braci. Smoczy Królowie odsunęli się bez słowa. Ich ciała zadrżały i zmalały. Wielkie gadzie pyski cofnęły się i znów przemieniły w smocze hełmy przysłaniające prawie ludzkie twarze. Skrzydła skurczyły się, ogony przestały istnieć. Przednie kończyny stały się rękami, a zadnie wyprostowały się i przeistoczyły w nogi. Po zakończeniu przemiany jeźdźcy oddali salut swemu panu i opuścili komnatę. Złoty nie patrzył, jak odchodzą. Mroczny stwór przyprowadził wierzchowce. Zaczekał, aż wojownicy ich dosiądą, a potem pobrnął w wieczną noc jaskini. Smoczy Królowie przejechali przez spiżową bramę. Niektórzy parami, inni w pojedynkę, wszyscy podążali jedną ścieżką przez góry. Jakiś wężosmok zbudził się i wytknął łeb na ścieżkę. Gdy tylko poznał jeźdźców, uskoczył w bok i przypadł do ziemi. Nawet nie drgnął, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Po wyjeździe z Gór Tyber wojownicy rozdzielili się i każdy ruszył w swoją stronę. Wiedzieli, że śmiertelni ludzie nie zwrócą większej uwagi na samotnych jeźdźców. Ci, którzy śmieliby stanąć im na drodze, trafiliby w objęcia śmierci. Jeździec kierujący się na południe zwolnił, gdy towarzysze zniknęli mu z oczu. Przed nim rosła niewielka kępa drzew i tam się zatrzymał. Patrząc w ciemność, usiadł i czekał. Niedługo. Po paru minutach dołączył do niego drugi Smoczy Król. Przywitali się bez słowa. Ich zachowanie nie było przyjazne; łączył ich wspólny cel i pragnęli go osiągnąć jak najmniejszym kosztem. Przybysz dobył z pochwy wielki miecz i wyciągnął go, ostrzem do przodu, w stronę drugiego. Ten położył na czubku dłoń w rękawicy. Jego oczy zapłonęły, gdy wezbrała w nim moc. Przepłynęła przez rękę, przez dłoń i wsączyła się w samą broń. Kiedy skończyli, miecz jarzył się i pulsował. Stopniowo światło ciemniało, jak gdyby metal chłonął moc. Po chwili miecz wrócił do poprzedniego stanu, choc lekko wibrował. Drugi jeździec schował go do pochwy. Popatrzyli na siebie, porozumiewając się na poziomie odmiennym od znanego ludziom. Pokiwali głowami. Dokonało się to, co musiało się dokonać. Drugi smok trącił ostrogą boki wierzchowca i odjechał. Nie dążył w stronę swojego królestwa; cel jego podróży leżał na południu. Pozostały jeździec patrzył za nim, dopóki nie skryła go ciemność. Jego oczy przesunęły się w kierunku potężnego pasma gór, w szczególności ku szczytowi Kivan Grath. Po chwili odwrócił się i odjechał. Koła wydarzeń zostały wprawione w ruch. II - Gdzie moje piwo? Gospoda Pod Łbem Wężosmoka słynęła z rozmaitości klientów, niektórych ludzkich, innych nie. Do tych nieludzkich należał ogr, który walił mięsistą pięścią w stół, aż sypały się drzazgi. Jego zachowanie idealnie harmonizowało z twarzą - bezczelną i szpetną. Ślepia wyszukały w tłumie czarnowłosego dwudziestoparoletniego młodziana, który stał z kuflem przy beczce i klął piwo, że tak wolno leje się z kurka. W oczach ogra był brzydki jak każdy człowiek, lecz wedle norm ludzkich miał regularne rysy. Nie było to

oblicze bohatera, ale silnie zarysowana szczęka, lekko zadarty nos i bystre oczy czyniły je prawie przystojnym. Klienci stojący nieopodal mimowolnie utworzyli barierę, która skryła go przed wzrokiem spragnionego ogra, ale chłopak wiedział, że wielkolud mu nie odpuści. Było to tylko kwestią czasu. Skoczył ku niemu, nerwowy i bez śladu chęci, jednak musiał to zrobić, gdyż był służącym w oberży. Szybko postawił ciężki kubek na stole i pobladł, gdy kropla wzburzonego piwa o włos minęła pysk ogra. Spodziewał się, że zaraz przemknie mu przed oczyma całe jego raczej nudne życie. Stwór zmierzył go morderczym wzrokiem, na szczęście doszedł do wniosku, że piwo jest ważniejsze. Rzucił mu monetę, poderwał kubek i opróżnił haustem, który zwaliłby z nóg większość ludzi. Cabe szybko wycofał się do kuchni. - Cabe! Przyniosłeś Deidrze prezent? Zwinna, szczupła ręka wyłuskała monetę, a właścicielka ręki przytuliła do niego bujny biust. Deidra obdarzyła go długim, soczystym całusem, następnie zręcznie wsunęła monetę za kawałek szmatki, który bez powodzenia starał się przysłaniać jej kobiece atrybuty. Potrząsnęła ciemnoblond włosami i uśmiechnęła się, widząc, jak wlepia oczy w jej obfite piersi. - Niezły widok, co nie? Może później. Dla Cabe’a zawsze było później. Deidra odwróciła się, zakręciła biodrami i wyszła z tacą do karczmy. Cabe patrzył za nią, dopóki nie zginęła mu z oczu, i poniewczasie przypomniał sobie o utraconej monecie. Może była tego warta... ale później. Wiedział, że Deidra lubi mężczyzn z pieniędzmi, lecz chyba miała do niego słabość - no, w pewnym stopniu. Trzeba przyznać, nie był brzydki i choć nie zaliczał się do bohaterów, potrafił poradzić sobie w walce... pod warunkiem, że udało mu się wytrwać dość długo. Z jakiegoś powodu Cabe prawie zawsze uciekał, gdy zanosiło się na bijatykę. To dlatego pracował w tawernie i nie chadzał własnymi drogami jak jego ojciec, łowczy króla Mito Pica. Choć z Cabe’a na łowach nie było żadnego pożytku, ojciec nigdy się tym nie trapił. Był nawet zadowolony, gdy syn powiedział mu, że znalazł pracę w podrzędnej karczmie. Raczej dziwne podejście jak na wojownika, ale Cabe go kochał. Odgarnął z czoła czarne włosy, wiedząc, że gdzieś pod palcami wije się srebrny kosmyk, który zawsze zakrywał albo farbował. Srebrne kosmyki uważano za znak wiedźminów i nekromantów. Cabe nie chciał zostać zabity przez tłum tylko dlatego, że miał włosy jak czarnoksiężnik. Kłopot w tym, że kosmyk się powiększał. - Cabe! Ruszaj się, bazyliszkowy bobku! Wezwania chlebodawcy zaliczały się do gatunku tych, których Cabe posłuchałby, nawet gdyby tu nie pracował. Cyrus był człowiekiem wielkim jak góra i przy nim nawet ogr wydawał się mały. Skoczył na jednej nodze. - Słucham, Cyrusie. Właściciel karczmy, który bardziej przypominał niedźwiedzia niż człowieka, wskazał na stół stojący w ciemnym kącie. - Chyba widziałem tam klienta! Zobacz no, czy mu czegoś nie trzeba! Cabe ruszył w stronę wskazanego miejsca, przemykając między stołami i klientami. Kąt był dziwnie ciemny, jednak widział, że nikt tam nie siedzi. O co temu Cyrusowi... Zamrugał i spojrzał jeszcze raz. Ależ tam ktoś był! Jak to się stało, że nie zauważył go

od razu? Nie potrafił tego zrozumieć. Spiesznie ruszył do stołu. Płaszcz. To było wszystko, czym ów człowiek - jeśli był to człowiek - zdawał się być. Ręka, lewa, pojawiła się w polu widzenia i położyła na stole monetę, a spod kaptura dobiegł silny, choć jakby nierzeczywisty głos. - Piwo. Bez jedzenia. Cabe stał przez chwilę jak wryty, a potem przyszło mu na myśl, że powinien spełnić prośbę klienta. Wymruczał przeprosiny i wrócił do szynkwasu. Cyrus prawie natychmiast podał mu piwo, lecz gdy Cabe ruszył przez ciżbę, zatrzymała go potężna dłoń. Ogr przyciągnął go i wetknął mu monetę w rękę. - Jak tam skończysz, przynieś mi następne piwo! I tym razem pilnuj, żeby nie wyskakiwało z kufla! Cabe ostrożnie postawił piwo na stole nieznajomego. Gdy to zrobił, dłoń w rękawiczce chwyciła go za nadgarstek. - Siadaj, Cabe. Cabe próbował się wyrwać, miał jednak wrażenie, że trzymająca go ręka zesztywniała jak po śmierci i już nigdy go nie puści. Usiadł z rezygnacją po drugiej stronie stołu, a ręka od razu go uwolniła. Spróbował ujrzeć twarz skrytą pod kapturem. Albo światło w karczmie przygasło, albo nie było tam żadnej twarzy. Cabe wzdrygnął się ze strachu. Co to za człowiek, który nie ma twarzy? Co gorsza, czego taka istota chce od kogoś tak nieznacznego jak on? Jak gdyby rozbawiony, nieznajomy przekrzywił głowę, umożliwiając mu wnikliwsze badanie. Pod kapturem była twarz. Zdawała się lekko rozmyta i zawsze skryta w półcieniu. Cabe dostrzegł błysk srebra w gąszczu brązowych włosów. Wiedźmin! - - Kim jesteś? - To wszystko, co mógł wykrztusić. - - Możesz zwać mnie Simonem. Tym razem. - - Tym razem? - Dla Cabe’a jego słowa nie miały krzty sensu. - - Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, Cabie Bedlamie. - - W niebezpieczeństwie? Jakim... Bedlamie? Nie jestem... - - Cabe Bedlam. Zaprzeczysz? Chłopak zaczął coś mówić, potem popadł w zadumę. Niezależnie od tego, co myślał, nie mógł zaprzeczyć dziwacznym słowom wiedźmina. Nikt nigdy nie zwał go tym nazwiskiem, nawet on sam o nim nie myślał... A jednak, z niewiadomego powodu, nazwisko brzmiało właściwie. Na twarzy nieznajomego pojawił się lekki uśmiech. Może. Trudno było powiedzieć. - - Nie możesz temu zaprzeczyć. To dobrze. - - Ale mój ojciec... -...jest twoim ojczymem. Wypełnił swoje zadanie. Wiedział, co trzeba było zrobić. - Czego ode mnie chcesz? To znaczy... O nie! - Cabe przypomniał sobie, jakie opowieści wiązały się z rzeczonym nazwiskiem. Było owiane legendą i z pewnością nie pasowało do służącego z oberży. Cabe nie był - i nie chciał być - wiedźminem. Gwałtownie potrząsnął głową, próbując zanegować rzeczywistość w taki sam sposób, w jaki wypierał się srebrnego pasma we włosach. - Tak, bowiem nazywasz się Bedlam. Cabe poderwał się z ławy. - Ale nie jestem wiedźminem! Odejdź ode mnie! - Szybko zdał sobie sprawę z

wybuchu i rozejrzał się po karczmie. Klienci popijali piwo, jakby nie działo się nic szczególnego. W karczmie panował gwar, ale mimo to, jakim cudem mogli przegapić jego okrzyk? Odwrócił się do wiedźmina... ...i nikogo nie zobaczył. Marszcząc brwi, zajrzał pod stół, na wpół spodziewając się, że znajdzie tam mroczną postać. Niczego nie znalazł... z wyjątkiem monety, być może zostawionej przez wiedźmina. Cabe nie był pewien, czy powinien przyjąć pieniądze od czarnoksiężnika, ale ostatecznie zadecydował, że moneta wygląda dość normalnie. Poza tym, pieniądz to pieniądz. Odszedł od stołu, rzucając przez ramię jedno niepewne spojrzenie. Ledwo zważał na otaczających go ludzi. Jego uwagę zaprzątały słowa wiedźmina. Był Bedlamem. Nie mógł temu zaprzeczyć, choć jeszcze przed chwilą o tym nie wiedział. W głowie kłębiły mu się myśli. Wiedźmin był osobą obdarzoną mocą. Dlaczego zatem nie ujawniły się jego zdolności? I kim był nieznajomy, który kazał zwać się Simonem - „tym razem”? Cabe przedzierał się przez tłum, gdy ktoś złapał go za koszulę. Odwrócił się i zamarł, patrząc w groteskowy pysk ogra. Gorący, smrodliwy oddech falami omywał jego twarz. Cabe czuł, że zaraz zwymiotuje. - Gdzie moje piwo? Piwo. Cabe wziął monetę i zapomniał o zamówieniu. - Chciałeś ukraść mi pieniądze, co? Myślałeś, że będę zbyt pijany, żeby to zauważyć, co? - Stwór podniósł mięsistą pięść i przygotował się do uderzenia. - Dam ci nauczkę! Cabe zamknął oczy i modlił się, żeby cios nie złamał mu szczęki. Czekał, spodziewając się, że lada chwila znajdzie się na podłodze. Czekał. I czekał. Ostrożnie uchylił jedno oko, następnie szeroko rozwarł oboje oczu... i zobaczył leżące na ziemi ciało niedoszłego napastnika. Towarzysz ogra, ciężko zbudowany osiłek, polewał go wodą w próbie ocucenia. Ci z tłumu, którzy widzieli incydent, zbliżyli się z nabożnym podziwem. - - Widziałeś? - - Nigdym nie widział, by człek ruszał się tak szybko! - - Jeden cios! Jeszcze nigdy jeden cios nie zwalił Igrima z nóg! - - Igrim jeszcze nigdy nie został powalony! Osiłek wyprowadził za drzwi na wpół przytomnego ogra. Cabe’a naszło ponure podejrzenie, że nie po raz ostatni widzi to stworzenie. Najprawdopodobniej on i jego kamrat zaczają się gdzieś w ciemnej uliczce. Jedni klienci gratulowali mu, inni obserwowali go czujnie. Cyrus, w głębi karczmy, pokiwał głową na znak czegoś, co można by nazwać pełną zmieszania aprobatą. Cabe zastanowił się, co właściwie zrobił. Jeśłi chodziło o niego, cały czas stał bez ruchu. Po chwili klienci wrócili do stołów. Cabe zajął się swoimi obowiązkami, ale myślał o innych sprawach. Od czasu do czasu spoglądał w ciemny kąt i raz czy dwa pomyślał, że coś dostrzega, ale kiedy powtórnie kierował tam spojrzenie, stół nieodmiennie był pusty. Dziwne, że żaden z nowych klientów nie zajmował przy nim miejsca. Zapadał zmrok, a z nim nadciągały pierwsze oznaki burzy. Większość klientów zniknęła z takich czy innych powodów. Cabe nie usłyszał przybycia jeźdźca, ale wyczuł jego obecność. Podobnie jak inni w

karczmie. Cisza, która zapadła tak nagle, dużo mówiła o mocy przybysza. Cabe rzucił ku niemu okiem i natychmiast tego pożałował, zobaczył bowiem zwalistą postać, której sama obecność sprawiała, że klienci siedzący bliżej drzwi czmychnęli w pośpiechu. Każdy krok przybysza był butny, groźny w swojej precyzji. Wojownik, kimkolwiek był, omiótł wzrokiem wnętrze karczmy, gdy zmierzał ku stołom na tyłach, i każda istota, która jeszcze nie wyszła, modliła się w duchu, żeby to nie jej szukał milczący gość. Gdy postać w zbroi usiadła, większość klientów odeszła. Oczy nieznajomego przyjrzały się bacznie pozostałym, a potem zaczęły lustrować pracowników gospody. Cabe chciał znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale wiedział, że i tak będzie musiał podejść do przybysza. Cyrus zbliżył się i wyszeptał: - Chyżo, człowieku! Daj mu, cokolwiek sobie zażyczy i, na miłość Hiracka, nie waż się prosić o zapłatę! - Pchnął go w stronę nieznajomego. Cyrus klął się na Hiracka, lokalnego boga kupców, gdy nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. „Co się stało z moim spokojnym życiem?” - zastanawiał się Cabe. Powoli ruszył przez prawie pustą karczmę i wreszcie zatrzymał się przy stole nieznajomego. Okryta hełmem głowa zwróciła się w jego stronę. Cabe, drżąc, uświadomił sobie, że oczy są jasnoczerwone. Widział niewielką część twarzy, ale skóra zdawała się brązowa jak glina i sucha jak pergamin. - Cz-czym mogę służyć, panie? Oczy oszacowały go. Cabe dopiero teraz zwrócił uwagę na złowieszczy smoczy hełm podróżnego. - - Nie chcę waszego podłego piwa. - Głos ogromnie przypominał syk. - - A strawy? Nieruchome, nie mrugające oczy nadal go oceniały. Cabe zadrżał na myśl, że właśnie zapytał, czy nieznajomy nie chce czegoś do zjedzenia. Nie miał zamiaru proponować samego siebie. - Nazywasz się Cabe. - Jakże prosto. - Słowa nie były skierowane do Cabe’a; był to tylko komentarz. - Zaraz odejdę. A ty pójdziesz ze mną. To sprawa najwyższej wagi. - Nie mogę odejść! Mój chlebodawca... Przybysz zwrócił niewielką uwagę na jego słowa. - On cię nie zatrzyma. Idź i zapytaj go. Będę czekać przed karczmą. Cabe cofnął się, gdy nieznajomy wstał. Nawet gdyby zdjął kunsztowny hełm, byłby o wiele wyższy od niego. Cabe nie miał wątpliwości, że to jeden ze Smoczych Królów. Zadrżał. Kiedy Smoczy Król wzywał, posłuszni byli nawet najwyżsi ludzie. Jeździec odszedł bez słowa. Cabe popędził do innych, w większości kryjących się w kuchni. - - Co się stało? Czego chciał? - Cyrus już wcale nie przypominał niedźwiedzia. Skurczył się ze strachu. - - Czeka na zewnątrz. Chce mnie. Niejedna para oczu otworzyła się ze zdumienia. Cyrus popatrzył na niego z odrazą. Cabe równie dobrze mógłby być trędowaty. - Ciebie? Cóżeś uczynił, aby ściągnąć na siebie gniew Smoczych Królów? Musiało to być coś strasznego, skoro jeden z nich przybył do nas we własnej osobie! Inni, łącznie z Deidrą, cofnęli się trwożliwie. Cyrus nadal gadał i odchodził od zmysłów.

- Idź! Szybko! Idź, zanim postanowi zniszczyć moją karczmę! Powiedz, że jest tu agent wielmożnego Gryfa! Jeden z kucharzy, który obejmował Deidrę, podniósł topór rzeźniczy i potrząsnął nim w stronę chłopaka. - Jesteśmy zbyt daleko od Penacles, by liczyć na ochronę lwioptaka! Wynoś się, nim wyrzucimy cię siłą! Cabe niechętnie wycofał się z kuchni. Nad karczmą przetoczył się zwiastujący nadchodzącą burzę grzmot. Złapał płaszcz i z wahaniem ruszył do drzwi. Nie miał szans na ucieczkę. Gdyby spróbował ukryć się albo uciekać, Smoczy Król z pewnością by go wytropił. Nieliczni zgodziliby się udzielić mu schronienia. Padał deszcz. Cabe zarzucił kaptur na głowę. Parsknął koń. Cabe odwrócił się i skamieniał. Wierzchowiec zdecydowanie nie był zwyczajnym zwierzęciem. Obok niego stał mniejszy, normalny, cały roztrzęsiony. Jeździec rzucił Cabe’owi jego wodze. - Jedziemy! Szybko! Cabe wspiął się na siodło. Smoczy Król ruszył z kopyta. Cabe podążył za nim, zastanawiając się, dlaczego to robi i świadom, co może się stać, jeśli tego nie uczyni. Wysoko na niebie rozszalała się burza. Na środku bazaru w mieście Penacles stał namiot Bhyrama, handlarza owocami. Była burzowa noc i Bhyram klął na czym świat stoi, bo sam musiał chować do namiotu swoje towary. Z każdym kolejnym workiem coraz dosadniej łajał nieobecnego pomocnika, młokosa o niepospolitym pragnieniu. Z zewnątrz dobiegł go dziwny głos. - Ile za dwa sreva? Sreva były słodkimi owocami, które zwykle kosztowały cztery miedziaki. Bhyram odruchowo powiedział, że osiem. Usłyszał brzęk monet na ziemi. Odwrócił się i wybiegł z namiotu. Lało, ale poznał, że inne owoce nie zostały skradzione. Mógł też powiedzieć, że nikogo nie ma w pobliżu. Mrucząc stare powiedzenie chroniące przed czarami, skrzętnie pozbierał osiem miedziaków. Ostatecznie był człowiekiem interesu. Jechali i jechali. Mrocznego jeźdźca deszcz jakby się nie imał, a Cabe już dawno zrezygnował z walki z ulewą. Nie zauważył nawet, kiedy przestało padać. Kierowali się na zachód. W głębokich zakamarkach umysłu Cabe’a zrodziła się niewyraźna myśl, że tereny podległe Brązowemu Smokowi noszą trafne miano Ziem Jałowych. Przeważało tarn spieczone błoto, urozmaicone gdzieniegdzie chwastami. Nie było to najbardziej gościnne z miejsc... a oni zmierzali w stronę jego serca. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien uciekać. Rozsądek mówił mu, że czeka go rychły koniec. Rozsądek jednakże nie mógł pokonać strachu, który Cabe odczuwał, ilekroć ośmielał się rzucić okiem na swego szatańskiego towarzysza. Strachu - i jeszcze czegoś. Poczucia obowiązku? Miał mętlik w głowie. Zmarszczył czoło. Głowa wydawała się obca od kiedy... od kiedy... Nie mógł dojść, od kiedy. Coś blokowało podobne myśli, chroniło go. Chroniło go przed Smoczym Królem. Byli już na terenie Ziem Jałowych. Mimo niedawnej ulewy grunt pod końskimi

kopytami był suchy i spękany. Na tym polegała klątwa: niezależnie od tego ile wody spadło na te ziemie, wilgoć nie wsiąkała w glebę, tylko znikała. Cabe wiedział, że odpowiedzialność za to ponosili Smoczy Mistrzowie. Oni widzieli. Oni wiedzieli. Ogniste smoki Brązowego były najgroźniejszymi z wojowników. Klątwa jałowości ograniczyła ich siły - ale na darmo. Smoczy Królowie nadal władali, a wiedźminowie i wiedźmy, którzy z nimi walczyli, odeszli w przeszłość. Cabe podniósł głowę. Chmury nad Ziemiami Jałowymi rozstępowały się, choć gdzieś dalej nadal szalała burza. Nawet dawca deszczu nie śmiał się tutaj ociągać. Jeśli istniała ziemia przeklęta, to właśnie tutaj. - Stój. Syczący głos Smoczego Króla przeniknął jego umysł. Postać w hełmie spoglądała w ziemię, jak gdyby czegoś szukając. Po chwili zsiadła z konia i kazała Cabe’owi uczynić to samo. - Czekaj tutaj. Pan smoków ognistych odszedł na pustkowie. Cabe czekał, wiedząc, że ucieczka byłaby głupotą. Może Smoczy Król tylko chciał, żeby wykonać dla niego jakieś zadanie. Nie brzmiało to przekonująco. Królowie mieli aż nadto sług zdolnych do zajęcia się wszystkim, co mógłby zrobić Cabe. Jeździec wrócił po niedługim czasie. Miał puste ręce. Pewnym krokiem podszedł do Cabe’a i jednym zamaszystym ruchem przewrócił go na ziemię. Wielki miecz, który dotychczas krył się w pochwie, opuścił ją i zwrócił się w stronę bezradnego człowieka. Trudno było patrzeć na Smoczego Króla. Jego oczy płonęły - tak, płonęły - jasną, ognistą czerwienią. Smoczy hełm zdawał się krzywić w uśmiechu drapieżnika i Cabe zdał sobie sprawę, że dostrzega prawdziwe oblicze smoka pod ludzką fasadą. W bladym świetle łuski zbroi Smoczego Króla lśniły na brązowo. Miecz, trzymany w lewej dłoni, nie świecił. Był czarny jak otchłań. Syk, który nie do końca był głosem, dotarł do uszu Cabe’a. - Niegdyś były to moje ziemie. Nie były jałowe. Niegdyś porastały je bujne łąki i lasy. - Z bezbrzeżną nienawiścią spojrzał na drżącego człowieka. - Do czasów Smoczych Mistrzów! Czubek miecza zdjął kaptur z głowy Cabe’a. Oczy króla rozszerzyły się. - Wiedzmin! Ostateczny dowód! Srebrne pasmo we włosach było wyraźnie widoczne. Cabe żałował, że nie posiada wszystkich tych mocy, którymi, jak powiadano, dysponowali czarnoksiężnicy. Przynajmniej miałby lepsze widoki na ucieczkę. Dlaczego z nim przyjechał? Od samego początku w głębi duszy wiedział, że Smoczy Król zamierza go zabić. Ciemna postać wzniosła miecz do zadania ciosu. - Przelewając krew smoków ognistych, Nathan Bedlam zniszczył życie moich klanów! Krwią jego potomka przywrócę to życie! - Miecz ze świstem opuścił się na Cabe’a. Błyszczący grot przeszył pierś Smoczego Króla, ostrze miecza zatrzymało się tuż przy głowie Cabe’a. Sparaliżowany tym widokiem chłopak mógł tylko patrzeć, jak gadzi monarcha wlepia oczy w drzewce, które na wylot przebiło jego ciało. Niedowierzanie przemknęło przez twarz częściowo widoczną pod hełmem. Ostrożnie dotknął grotu. I upadł. Cabe ledwo zdążył odtoczyć się na bok. Ciało Smoczego Króla z głuchym łoskotem uderzyło w ziemię. Czarny miecz wysunął się ze zmartwiałej lewej dłoni i zagrzechotał u jego

boku. Powoli, z niedowierzaniem, Cabe stanął na nogi. Nikt nie przyszedł po strzałę. Nikt. Spojrzał pod nogi i po raz pierwszy przytłoczył go ogrom sytuacji. Był sam na środku Ziem Jałowych, a u jego stóp leżał pan tej krainy. Martwy. Trzy smoczyce w ludzkiej formie skrzeczały i drapały paznokciami szmaragdową bryłę bursztynu, w której widniała ludzka postać. Od wielu dziesiątków lat podejmowały podobne próby, ale nie zdołały nawet zarysować jego powierzchni. Porośnięta futrem ręka przesunęła na szachownicy pion z kości słoniowej i cofnęła się, czekając na komentarz partnera. Był nim mistrz, przy którym każdy ruch stawał się lekcją. - Brązowy, jak się zdaje, znalazł się w nieciekawym położeniu. - To było wszystko, co miał do powiedzenia przeciwnik. Cabe niepewnie podniósł czarny miecz i przypiął go do pasa. Uzbrojony, poczuł się nieco lepiej. Zastanawiał się, co zrobić z ciałem. Jeśli je tu zostawi, poddani martwego Smoczego Króla mogą uznać to za pohańbienie i zacząć go ścigać. Jeśli je pogrzebie, zrobi to bez odprawienia właściwej ceremonii. W tym przypadku też może stać się celem zemsty poddanych. Zostawił ciało tam, gdzie upadło. W okolicy nie było śladu wierzchowca Smoczego Króla. Wydawało się, że zniknął w chwili śmierci właściciela. Zwyczajny koń został. Cabe dosiadł go i zastanowił się nad następnym posunięciem. Nie mógł wrócić do swojej wioski. To byłoby samobójstwo. A zatem, dokąd? Do miasta Zuu? Nie, Zuu podlegało Zielonemu Smokowi i leżało zbyt blisko Ziem Jałowych. Choć pan Lasu Dagora rzadko wtrącał się w sprawy poddanych, ryzyko było zbyt wielkie. Penacles? Tam rządził Gryf. Zawładnął Miastem Wiedzy po śmierci Purpurowego Smoka. Większość była zdania, że tak jest lepiej. Wszyscy wiedzieli, że Gryf jest wrogiem Smoczych Królów. I o to chodziło. Taki wybór oznaczał kiłka dni jazdy więcej, ale Penacles było jedynym bezpiecznym miejscem. Jeśli przeżyje podróż. Rzucił ostatnie spojrzenie na postać rozpostartą na ziemi. Dziwne, błyszczące drzewce wystawało z jej pleców. Gdzieś musiał być sprzymierzeniec, ale gdzie? Cabe rozejrzał się nerwowo i odjechał galopem. Minęły godziny. Nadciągnęli jeźdźcy. Na pozór niematerialni, ledwie cienie ludzi. A jednak nosili pewne podobieństwo do Smoczego Króla, który leżał przed kopytami ich wierzchowców. Zatrzymali się, niepewni, co uczynić. Wreszcie jeden zsiadł z konia i dotknął poległego. Zobaczył ranę na wylot, ale ani śladu pocisku. Ostrożnie przewrócił zwłoki na plecy. Na widok skrytej pod hełmem twarzy pięciu jeźdźców wydało głuchy pomruk. Dwaj inni zeskoczyli na ziemię i pomogli pierwszemu. Przerzucili ciało przez koński grzbiet za jednym z jeźdźców. Kiedy je przytroczyli, wsiedli na koń. Ruszyli. Nie zmierzali w stronę, z której przybyli. Teraz jechali na północ. Ich ruchy zdradzały strach. Okazywanie emocji było tak rzadkie u ich rodzaju, że stało się tym bardziej widoczne. Na niebie ponad nimi płynęły dwa księżyce, obojętne na sprawy ludzkie i nieludzkie. Na ziemi, w miejscu, gdzie upadł Smoczy Król, wykiełkowało parę małych, choc upartych źdźbeł trawy. Wkrótce ich śladem podążyć miały inne.

III Z czarnym mieczem obijającym się o nogę, Cabe jechał powoli przez knieję. Ziemie Jałowe dawno ustąpiły trawiastym równinom, a te niedługo później lasom. Cabe nie dał się zwieść pięknemu pejzażowi. Na takich terenach lubiły polować wężosmoki. Choć inteligencja tych małych jaszczurów nie mogła równać się z przemyślnością Smoczych Królów, były wystarczająco sprytne, aby wyprowadzić człowieka w pole. Słońce jasno płonęło na niebie. Cabe oceniał, że przebył prawie połowę drogi do Penacles. Dotychczas nie natknął się na żadne przeszkody, więc droga mijała dość szybko. Nie mógł opędzić się wrażeniu, że wkrótce szczęście przestanie mu sprzyjać. Na jego drodze wyrósł bazyliszek. Stworzenia te miały nadzwyczajny słuch, ponieważ żeby nie zdradzać swojej obecności, stale musiały mieć zamknięte oczy. Inaczej wszędzie zostawiałyby po sobie stosy kamiennych posągów. Cabe uchwycił ruch stworzenia na chwilę przed tym, nim go dostrzegło. Koń nie miał takiego szczęścia; bazyliszek zobaczył go, gdy Cabe zeskakiwał na ziemię. Kamienny wierzchowiec przewrócił się i legł na ziemi, niemal przygniatając jeźdźca. Tocząc się w krzakach, Cabe szamotał się z mieczem. Słyszał, jak bazyliszek przesuwa się powoli w jego kierunku. Na chwilę zaprzestał walki z oporną bronią, podniósł złamaną gałąź i cisnął ją jak najdalej w przeciwną stronę. Nastała cisza, którą przerwał hałas towarzyszący przedzieraniu się bazyliszka przez chaszcze. Cabe wyciągnął miecz, i wrócił na szlak. Gdyby szedł lasem, stworzenie niechybnie by go usłyszało. Ścieżka, choć nie oferowała osłony, zapewniała szybszą i cichszą podróż. Słyszał, jak bazyliszek szuka go po okolicy. Jeśli szczęście go nie opuści, potwór skieruje się w przeciwną stronę. Jeśli nie... Cabe’owi nie zależało na dokończeniu tej myśli. Ścieżka była miękka. To dobrze. Cabe stąpał cicho, z mieczem w pogotowiu. Wątpił, czy dałby radę, gdyby przyszło mu zmierzyć się z bazyliszkiem, ale broń poprawiała mu samopoczucie. Przestąpił nad skamieniałym koniem. Z powodu jego utraty podróż potrwa trzy razy dłużej. Z tyłu dobiegł go głośny trzask gałęzi. Cabe ruszył co tchu w piersiach. Jego jedyna szansa - wiedział, jaka jest nikła - polegała na znacznym wyprzedzeniu stworzenia. Sądząc z coraz to bliższych odgłosów, nawet nikłe szansę były przecenione. Potknął się. Miecz niemal wypadł mu z ręki, ale jakoś zdołał go utrzymać. Tupot bazyliszka był tak głośny, że potwór musiał być tuż za nim. Wiedziony czystym odruchem Cabe odwrócił się, by stawić mu czoło. Nie zdawał sobie sprawy, że w przypadku większości ludzi taka reakcja byłaby szczytem głupoty. Bazyliszek wyskoczył na trakt i wybałuszył ślepia. Pierwsza myśl Cabe’a sprowadzała się do zdumienia, że nie obrócił się w kamień. Zachowanie bazyliszka odzwierciedlało jego zdziwienie; stwór nigdy wcześniej nie poniósł takiej porażki. Zamarł w bezruchu, jakby skamieniał na podobieństwo swoich niezliczonych ofiar. Potrząsając ciemnym mieczem, Cabe wykorzystał przewagę swojej dopiero co odkrytej odporności i skoczył na nogi. Bazyliszek spojrzał na miecz i cofnął się tchórzliwie. Cabe postąpił krok, a stworzenie ze strachu rozpłaszczyło się na ziemi. Cabe zrobił ponurą minę, machnął mieczem i wrzasnął.

Bazyliszek wziął ogon pod siebie i uciekł. Obserwując zmykającego stwora, Cabe odetchnął z ulgą. Teraz, gdy było po wszystkim, miał wrażenie, że przemienił się w wyciśnięty owoc. Strach jednakże przypomniał mu, że nie powinien stać i wydziwiać nad swoim szczęściem. Mogły przecież pojawić się inne, bardziej śmiałe bestie. Powoli ruszył szlakiem. Istniała możliwość, że natknie się na jakąś wioskę, choć prawdopodobieństwo było znikome. Tutejsze ziemie znane były jako nie zamieszkałe, przynajmniej nie przez ludzi. Nadal zastanawiał się nad implikacjami swojej odporności na wzrok bazyliszka, kiedy zobaczył zakapturzoną postać. Siedziała z boku traktu, a nieopodal koń szczypał trawę. Podróżny chyba niezbyt przejmował się leśnymi stworzeniami. Cabe poznał go i zrozumiał, dlaczego. Niewyraźna twarz czarnoksiężnika uśmiechnęła się - przynajmniej tak się wydawało - do niego. Cabe przystanął, z czubkiem miecza skierowanym mniej więcej w kierunku cienistej postaci. - Witaj, Cabie Bedlamie. - To ty byłeś w karczmie, prawda? Ty kazałeś zwać się Simonem. Mag pokiwał głową. - - Tak. Widzę, że po naszym spotkaniu wybrałeś się na wędrówkę. - - Na wędrówkę? Omal nie zginąłem z ręki jednego ze Smoczych Królów! Ktoś zabił go dosłownie w ostatniej chwili! - - Tak słyszałem. - Chciał użyć tego! - Cabe wyciągnął miecz. Simon spochmurniał. - - Po trzykroć przeklęta broń. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej, kazałbym ci ją wyrzucić. Na nieszczęście, miecz ten może być jedyną rzeczą dzielącą cię od śmierci... to znaczy, dopóki twoje moce nie zamanifestują się właściwie. - - Zamanifestują się właściwie? - - Jak w karczmie. Chyba pamiętasz swoją bójkę z ogrem. Cabe szeroko otworzył oczy. - - To byłem ja? Na wpół zacieniona twarz być może uśmiechnęła się lekko. - Zareagowałeś spontanicznie. Moc wyzwalana w taki sposób uderza z dużą siłą. Kaptur przesunął się lekko do tyłu. Cabe ujrzał szeroki pas srebra we włosach mężczyzny. Mimowolnie sięgnął do własnej czupryny. Simon pokiwał głową. - Tak, srebra przybyło. Spotkanie ze mną było katalizatorem. Wiedźmini zawsze reagują na innych wiedźminów. Brązowy, Smoczy Król, który pragnął twojej śmierci, również wniósł swój wkład, jednakże twoja prawdziwa natura już wtedy była bardzo wyraźna. Cabe wspomniał słowa gadziego monarchy. Wyglądało na to, że nie ma odwrotu. Skoro wszyscy uparli się nazywać go czarnoksiężnikiem, będzie musiał nauczyć się korzystać ze swojej mocy. Gdy podjął tę decyzję, jego towarzysz znów pokiwał głową. - Nie masz wyboru. Bez ciebie, bez twojej mocy, te krainy pozostaną pod panowaniem Smoczych Królów. - - Beze mnie? Jak to możliwe? - Słowa Simona przyprawiły Cabe’a o drżenie. - - Istnieje w tobie... moc, z braku lepszego słowa. Wielka moc. Większa, niż u

większości ludzi - nawet Nathan był słabszy - i nie jesteś wyszkolony, co czyni ją tym bardziej niezwykłą. Trzeba, żebyś nauczył się nad niąpanować. Od czasów Smoczych Mistrzów, smoki pilnie zajęły się wyszukiwaniem ludzi obdarzonych niebezpiecznym potencjałem. Jako jeden z niewielu nie zostałeś znaleziony i dlatego jesteś taki cenny. Bez ciebie braknie nam sił, by stoczyć zwycięską walkę ze Smoczymi Królami. - - W takim razie dlaczego nigdy nas nie pokonali? Dlaczego pozwalają nam rozwijać się i stawać niebezpiecznymi? Zakapturzony mężczyzna wzruszył ramionami. - Być może z dwóch powodów. Zdecydowanie przewyższamy liczbą smoki właściwe, te inteligentne. Nawet jeśli poniesiemy klęskę, możemy doprowadzić do ich wymarcia. Ich klany są zbyt nieliczne. Druga przyczyna wiąże się z pierwszą. Smocza kultura zbyt mocno splotła się z naszą. Jesteśmy im potrzebni. Robimy rzeczy, którymi oni przestali się zajmować, i robimy je, ponieważ musimy. Dlaczego zakłócać coś, co działa tak dobrze? Cabe wrócił myślami do własnego życia. Nie mógł powiedzieć, że było zbyt ciężkie. - Dlaczego zatem musimy z nimi walczyć? Czyż nie mamy wszystkiego? Nie możemy robić wszystkiego? Choć twarz Simona pozostała nieodgadniona, ton jego głosu mówił sam za siebie. - To iluzja wolności, Cabe. Iluzja. Dopóki władają Smoczy Królowie, dopóty nie wzniesiemy się na wyższy szczebel rozwoju. Popadniemy w stagnację i umrzemy wraz z nimi. Cabe’a ogarnęło przytłaczające poczucie obowiązku. Jego dziadek oddał życie za to przekonanie, a on, ani trochę go nie pojmując, mógł przynajmniej pomóc - zwłaszcza kiedy stawką było jego życie. - - Co mam zrobić? Będziesz mnie uczyć? - - Może później. Na razie powinieneś ruszyć w dalszą drogę. Wielmożny Gryf czeka na twoje przybycie. - Czeka na mnie? Skąd o mnie wie? Wiedźmin zaśmiał się. - - Nie można zabić Smoczego Króla, nie okrywając się natychmiastową sławą. - - Przecież ja go nie zabiłem! To błyszcząca strzała przeszyła jego ciało! Oczy wiedźmina rozbłysły głębokim szkarłatem. Ręce śmignęły w stronę chłopaka. Cabe był pewien, że cienista postać zamierza go zniszczyć. Poderwał miecz w nadziei, że go ochroni. Simon opuścił ręce. - Nie musisz się obawiać, przyjacielu. Tylko sprawdzałem twoją historię. Powiedziałeś mi prawdę. Brązowy, pan Ziem Jałowych, zginął od strzały Słonecznego Lansjera. Rzeczywiście, zdarzają się dziwne rzeczy. Cabe opuścił miecz. - - A kto to taki ten Słoneczny Lansjer? Czuję, że znam to miano. - - Powinieneś. Najpewniej to zasługa twojej mocy. Słoneczni Lansjerzy stanowili elitę Smoczych Mistrzów. Nathan był ich przywódcą. Potrafili czerpać światło Kylusa i wystrzeliwać je z łuków. Cabe powoli podniósł głowę ku słońcu. Gdyby tak zyskał nad nim częściową władzę... Niewiarygodne. A jednak coś się nie zgadzało. - - Smoczy Król zginął pod Bliźniętami. Wybrał ten czas na moją śmierć. - - Hmm. Możliwe, że twoja krew miała przywrócić życie martwym krainom. Spotkanie Bliźniąt jest porą dobrze znaną tym, którzy posiadają moc. Zwiększa siłę każdego

czaru, który wiąże się ze złożeniem ofiary. Słoneczni Lansjerzy z kolei potrzebują światła dnia. Żeby w nocy stworzyć używaną przez nich broń, trzeba by wykorzystać blask Bliźniąt, a one nie słyną z hojności. Żądają zapłaty. Muszę przeprowadzić śledztwo. Może poznam odpowiedź przed twoim przybyciem do Penacles. - - Zostawiasz mnie? Przecież nigdy nie dotrę tam pieszo! Po niewyraźnej twarzy być może przemknął cień zdziwienia. - - Pieszo? Nie. Pojedziesz na tym koniu. Sprowadziłem go w chwili, gdy zorientowałem się w twojej sytuacji. - Wiedźmin, choć miał rękawice, pstryknął palcami. Jego wierzchowiec zbliżył się i trącił chrapami przestraszonego Cabe’a. - - Dziękuję ci za rumaka, ale co ty zrobisz? - - Ja go nie potrzebuję. Marszcząc brwi, Cabe popatrzył na wierzchowca. Był silny. Silniejszy od jego poprzedniego konia. Obejrzał się w stronę wiedźmina... ...i stwierdził, że Simon zniknął. Nie zastanawiał się nad tym faktem. Odziana w płaszcz, zakapturzona postać pomogła mu. Najlepiej, jeśli skorzysta z zaoferowanej pomocy. Im szybciej dostanie się doPenades, tym lepiej. Schował ciemny miecz i dosiadł konia. Szybki rzut oka po okolicy nie ujawnił innej ścieżki niż ta, którą podążał. Lasy były niebezpieczne. Co nie znaczy, że ścieżka miała okazać się lepsza. Ruszył, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nadchodziła noc. Cabe miał wrażenie, że dzień skrócił się o połowę. Liczył, że przed nocą wyjedzie z kniei, lecz ścieżka wiła się bez końca. Drobna część jego umysłu podpowiadała, że być może w grę wchodzą czary, żaden człowiek nie wytyczyłby bowiem takiego krętego szlaku. Coś stanęło na jego drodze. Cabe ujrzał kobiecą postać. Kobieta wrzasnęła. Ściągnął wodze, w ostatniej chwili unikając zderzenia. Ostatnio wyrobił sobie odruch sięgania po miecz. - Dobry panie, wstrzymaj popędliwą rękę! Nie wyrządzimy ci krzywdy! Cabe odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos, i zobaczył dwie następne kobiety. Nie zwyczajne kobiety. Tego był pewien. Były odziane w cienkie, ale strojne suknie o barwach lasu. Nawet ich skóra - tyle, co było widać - miała lekko zielonkawy odcień. Najwyższa z trzech podeszła do niego. Mogła być elfką, z pociągłą twarzą i oczami koloru pszenicy. Jej uśmiech mógłby przepędzić zapadającą ciemność. - Bądź pozdrowiony, wielmożny panie! Wielmożny panie! Cabe zdusił śmiech. Dziewczyna przeceniła jego pozycję. - - Kim jesteście? - - Ja nazywam się Camilla. A to jest Magda. - Wskazała niższą, bardziej zmysłową kobietę, która dygnęła z nieśmiałym uśmiechem. Jej twarz była niemal kopią siostrzanej, musiały bowiem być siostrami. Cabe wydukał słowa powitania. Camilla odwróciła się do tej, której niemal nie stratował. - To nasza młodsza siostra, Tegan, która, jak się wydaje, musi nauczyć się zważać na swoje kroki. Tegan ledwo wkroczyła w wiek kobiecy, ale miała w sobie wdzięk, który stał w sprzeczności z jej łatami. Jak Magda, była niemal kopią swojej starszej siostry. Gdy złożyła

mu ukłon, długie, złociste włosy zafalowały na jej ramionach. - - A co, jeśli wolno spytać, robią tutaj trzy damy? Z pewnością puszcza pełna niebezpieczeństw, jakimi grożą na przykład wężosmoki, nie jest miejscem dogodnym do życia. Gdzie wasi mężczyźni? - - Niestety, mój małżonek nie żyje - powiedziała najstarsza. - Co do moich sióstr, nie miały okazji wyjść za mąż. Nie boimy się leśnych stworzeń, gdyż trzymają się z dala od naszego domu. Mój zmarły pan wierzył, że być może jakieś czary chronią tę okolicę. Cabe pokiwał głową. Słyszał o takich miejscach. Niektóre, jak mówiono, były dawnymi siedzibami czarnoksiężników. Inne mogły być dziełem duchów, dobrych albo niedobrych. Kobiety miały szczęście, gdyż niekiedy wejście na strzeżone czarami tereny kończyło się natychmiastową śmiercią intruza. Jak każda oaza, były one również pułapkami. Najmłodsza podeszła do wierzchowca i chciała pogłaskać go po chrapach. Zwierzę cofnęło się jak ukąszone. Cabe czuł, jak jego boki wznoszą się w przyspieszonym oddechu. Camilla obejrzała rumaka. - Twój koń jest zmęczony. Może zaszczycisz nas swoją wizytą? Najwyższy czas, by ktoś zagościł pod naszym dachem. Przystojny przybysz zawsze jest mile widziany. Nieprzywykły do komplementów, które nie kończyły się drwiną, Cabe niemalże pokraśniał. - - Dotrzymanie warn towarzystwa będzie dla mnie zaszczytem. - - Zatem chodźmy. To niedaleko od ścieżki. Chciał zjechać w las, ale zwierzę odmówiło posłuszeństwa. Druga i trzecia próba zakończyła się fiaskiem - wierzchowiec stąpał nerwowo tylko do przodu i w tył. Cabe zrozumiał, że nic nie osiągnie, i zsunął się z siodła. - Pozostaje mi iść piechotą, ale gdzie mam zostawić wierzchowca? Tegan delikatnie wyjęła wodze z jego rąk. Cabe wcześniej nie zwrócił uwagi na promieniujący z niej powab. Jej głos brzmiał jak śpiew syreny. - Idź z moimi siostrami, Cabe. Ja zadbam o potrzeby twojego zwierzęcia i niedługo do was dołączę. Nie obawiaj się, pod moją pieczą będzie bezpieczny. Niewielu mężczyzn potrafiłoby oprzeć się temu głosowi i takiej twarzy. Cabe pokiwał głową i podziękował jej za uprzejmość. Camilla i Magda wzięły go pod ręce. - Powinieneś poprowadzić nas jak niegdyś mój mąż. Dzisiaj znów jesteśmy paniami dworu. - Camilla uśmiechnęła się, a Cabe’ a ogarnęło nieodparte pragnienie zatracenia się w tym uśmiechu. Powiodły go w las, mężczyznę zatopionego w marzeniach. Za nim, dziwnie nie zauważone, rozległo się niespokojne i pełne złości rżenie. Chwilę później zagłuszył je syk większego, bardziej groźnego stworzenia, ale Cabe był zbyt daleko, żeby cokolwiek usłyszeć. Dużo można by powiedzieć o rozmaitości upodobań w Smoczych Królestwach. Tak ludzie, jak i nieludzie różnili się wielce od swych najbliższych braci, a ich gusta znajdywały odzwierciedlenie w typach siedlisk, jakie każdy szanujący się członek każdej szanującej się rasy wybierał sobie na mieszkanie. Tak było w przypadku dworu trzech pań, jak doszedł do wniosku Cabe. Solidne kamienne mury przeplatały się ze ścianami wzniesionymi z samej ziemi. Inne partie domostwa zrobione były z drewna, a jego prawe skrzydło tworzyło potężne żywe drzewo. Całość oplatały rośliny o fantazyjnych i dziwacznych kształtach. Wysoko, jak symbol dworu, wisiał drapieżny ptak, gotów do przypuszczenia ataku na nieproszonych gości.

Choć był wykuty z metalu, Cabe musiał spojrzeć na niego dwa razy, nim pozwolił wprowadzić się do środka. Wnętrze dworu sprawiało jeszcze bardziej nierzeczywiste wrażenie. Choć podłogę tworzyły płyty polerowanego marmuru, gdzieniegdzie wyrastały drzewa. Niektóre przebijały sufit i pięły się w niebo. Winna latorośl wiła się po ścianach, kolumnach, schodach i, oczywiście, po drzewach. Cabe chciał zapytać czarujące gospodynie o historię domu, lecz postanowił zaczekać na odpowiedniejszą chwilę. Camilla puściła jego rękę, pozwalając Magdzie podprowadzić go do kunsztownie rzeźbionego krzesła. Cabe usiadł ostrożnie, bowiem z pozoru stary sprzęt groził, że rozsypie się pod jego ciężarem. Z zaskoczeniem stwierdził, że w rzeczywistości jest solidny i całkiem miękki. Nienawykły do takiego luksusu, rozparł się wygodnie. Dwie kobiety wymieniły spojrzenia, jak gdyby rozbawione jego fascynacją zwyczajnym sprzętem. Magda pochyliła się, racząc Cabe wspaniałym widokiem swych kobiecych wdzięków. Uśmiechnęła się zalotnie. - Jesteś zadowolony? Dopiero po chwili zrozumiał, że chodzi jej o krzesło. Zarumieniony, pokiwał głową. - - Minęło sporo czasu, od kiedy siedziałem na czymś równie wygodnym. - - Wspaniale! Chcemy, żebyś był szczęśliwy. Zechciałbyś odpasać miecz? Noszenie go musi być strasznie uciążliwe! Cabe, nie wiadomo z jakiego powodu, odczuł silne pragnienie zachowania miecza przy boku. Pokręcił głową i skierował rozmowę na inne tory. - To niezwykła siedziba. Kto ją zbudował? - - Mąż mojej siostry Camilli. Był leśnym... człowiekiem lasu. Nie mógł żyć z dala kniei. My też musiałyśmy je pokochać. - - Nie chciałem być wścibski. - - Ależ nic się nie stało. - Przysunęła się jeszcze bliżej. - - Magda! Na dźwięk głosu Camilli kobieta odsunęła się szybko. Spojrzała na siostrę oczami pełnymi ognia. Starsza odpowiedziała jej równie płomiennym spojrzeniem. - - O co chodzi, droga siostro? Camilla wskazała jej drzwi. - - Idź do Tegan. Sprawdź, czy nic jej nie jest. Jej siostra wybuchła s’miechem. - - Jej? Żadne stworzenie... - - Natychmiast! Młodsza zrobiła naburmuszoną minę i wyszła. Cabe odwrócił się do Camilli. - Jeśli Tegan grozi jakieś niebezpieczeństwo, może powinienem pospieszyć z pomocą. Kobieta wzięła puchar z tacy, którą postawiła nieopodal. - Nie musisz się o nic martwić, wielmożny Cabie. Miałam na myśli tylko to, że być może Tegan ma kłopoty z twoim rumakiem. To silne i pełne werwy zwierzę. - Podała mu kielich. - Ale dość tego! Moje siostry mają aż nadto umiejętności, żeby poradzić sobie z wierzchowcem. Ja tymczasem zajmę się tobą. Cabe niemal zakrztusił się winem. Nigdy nie spotkał takich gorącokrwistych kobiet! Być może wynikało to z ich izolacji od ludzi. Trudno było oprzeć się ich powabom, i zastanawiał się, dlaczego to robi. Najpewniej bał się tego, jak postąpią pozostałe, jeśli zacznie faworyzować tę jedną. Były piękne, ale zachowaniem przypominały dzikie psy, z których każdy rości sobie prawo do zadania śmierci. Nie umknęło jego uwagi, że gospodyni jest teraz inaczej ubrana. Jej szacie nie

udawało się spełnić roli, do jakiej przeznaczona jest większość ubrań - okrycia nagości. Jeśli chodziło o niego... Nie musiał czynić pierwszych kroków. Camilla szybko przysiadla mu na kolanach, przez co prawie wylał wino. Objęła go i przemówiła, gdy jej usta znalazły się nie dalej niż o szerokość palca od jego warg. - - Moje siostry nie wrócą zbyt prędko. Wiedzą, że mam pierwszeństwo jako najstarsza. Dlaczego nie zdejmiesz miecza i pasa? Śmiało, czyżbym ci się nie podobała? - - Ależ nie, pani - wykrztusił. Uśmiechnęła się jak drapieżnik mający zamiar zatopić kły w gardle ofiary. Przez zwiewny strój Cabe czuł ciepło jej ciała. Trudno było powiedzieć, czy poci się z powodu jej bliskości czy też od żaru, jakim emanowała. Rzeczywiście, gorącokrwista! Drzwi otworzyły się z hukiem. Camilla odsunęła się od Cabe’a, a gniew sprawił, że jej twarz stała się brzydka. Zamarła, gdy zobaczyła Magdę podtrzymującą ranną Tegan. - Co się stało? Najmłodsza była na wpół przytomna. Cabe spojrzał na nią i zmrużył oczy. Jej postać wydawała się lekko rozmyta. Popatrzył na wino i szybko odstawił kielich. Camilla wydała polecenie. - - Magda! Nie tutaj! Zaprowadź ją do... do jej pokoju! - - Czarny koń! Czarny koń... - bełkotała Tegan. - - Nadchodzi! - zawołała Magda. Z lasu od strony szlaku dobiegł trzask. Cabe sięgnął po miecz. - - Nie! - Camilla powstrzymała go, nim jego dłoń dotknęła rękojeści. - - Coś nadchodzi! - - Nie może tu wejść! Jesteśmy bezpieczni! Rumor trwał nadal. Cokolwiek to było, zbliżało się i to z wielką prędkością. Cabe zastanawiał się, na ile naprawdę są bezpieczni. Nie postawiłby wiele na swoją umiejętność władania mieczem. Dwie siostry zaniosły Tegan do sąsiedniego pokoju. Cabe stanął przy otwartych drzwiach, cały drżący, i wyjrzał. Coś tam było, ale chyba zatrzymało się tuż poza zasięgiem wzroku. Cabe zamknął dłoń na rękojeści i ostrożnie przestąpił próg. Coś poruszyło się w lesie. Mignął mu kształt podobny do konia, ale nie całkiem realny. Targały nim dwa dziwne pragnienia. Jedno nagliło go do wejścia w las i stawienia czoła stworzeniu, drugie polegało na jego przywołaniu. Żadne nie wydawało się rozsądne, więc z całych sił walczył z oboma. Zwierzę parsknęło z rozdrażnieniem. - Co robisz? Cabe obrócił się na pięcie, z dłonią na rękojeści miecza. To była Camilla, choc wyglądała inaczej. Nadal piękna, lecz jej uroda nabrała lekko gadziego wyrazu. Cabe mocniej zacisnął rękę. Opanowała się i przysunęła bliżej niego. W dalszym ciągu promieniował z niej urok. - Uspokój się, Cabe. To stworzenie nie może tu wejść. Możemy nie zwracać na nie uwagi. Nie odprężył się. - Co to jest? Tegan wspomniała o czarnym koniu. Brzmi znajomo, ale nie mogę... Camilla położyła dłoń na jego ustach. - Sza. Moja siostra była rozkojarzona. Nie musisz się o nią martwić. Do rana wyzdrowieje.

Stworzenie ciągle hałasowało, ale nie przybliżało się. Stojąca tak blisko kobieta szybko traciła cechy człowieczeństwa, choć sama nie zauważała przemiany. Kiedy jej twarz wydłużyła się w pysk, Cabe’a wreszcie olśniło. Odepchnął Camillę wolną ręką, a drugą wyciągnął ciemny miecz. - Smoczyca! Zachowanie gospodyni uległo zmianie. Z nieludzkim rykiem przeobraziła się do końca. Z pleców wyrosły jej skrzydła. Piękna twarz rozciągnęła się w paszczę najeżoną wielkimi, ostrymi zębami. Smukłe ręce i nogi przeobraziły się w pokryte łuskami kończyny, które próbowały pochwycić człowieka. Cabe wpadł w pułapkę. Niejeden raz przysłuchiwał się awanturnikom, którzy snuli opowieści o samicach smoków ognistych uwodzących, a potem pożerających nieświadomych niebezpieczeństwa podróżnych. Potrafiły lepiej zmieniać kształty niż samce. Smoki ogniste, a nawet sami Smoczy Królowie, nie mogli idealnie upodobnić się do ludzi. Dlatego zawsze występowali w przebraniu opancerzonych wojowników. Samice potrafiły nie tylko przybierać ludzki wygląd, ale nawet go upiększać. Stąd ich zdolność do uwodzenia nieostrożnych ofiar. Jakimś sposobem uwolnił się od czaru, który na niego rzuciły. Może sprawił to miecz. Należał do Smoczego Króla. Może, pomyślał, broń miała więcej przymiotów niż mógł się spodziewać. Wszystko to przemknęło mu przez głowę w ciągu ułamka sekundy. Strach potrafi być potężnym bodźcem. Nie mając dokąd uciec - z wyjątkiem lasu, w którym czekało nieznane stworzenie - skierował czubek miecza w stronę smoczycy i zmówił modlitwę. Stwór, jakim stała się Camilla, już miał zaatakować, gdy nagle zamarł w pół kroku. I jakby się skurczył. Podniesiony na duchu Cabe postąpił w jego stronę i zamarkował atak. Smoczyca cofnęła się, kuląc ogon między łapami. I przemówiła. - - Łaski, człowieku z Rogatym Mieczem! Nie uczynię ci krzywdy! Cabe zatrzymał się. - - Przysięgasz? - Na cesarza, Rogaty Miecz i Smocze Królestwa! Błagam! Ciemny miecz, który teraz miał imię - złowieszcze imię - zadrżał w jego dłoni. Była w nim moc. Moc nie mająca sobie równych! Moc, która mogła stopić się z jego własną! Zapewnić mu władzę nad bestią i człowiekiem! Rozległo się rżenie wielkiego bojowego rumaka. Cabe zamrugał i uświadomił sobie, że na chwilę znalazł się pod magicznym wpływem miecza. Nie było teraz dziwne, że Simon nazwał go po trzykroć przeklętym! Smoczyca ze strachu niemal wkopała się w podłogę. Cabe popatrzył na nią z odrazą. - - Przemień się, psiakrew! Wolę cię w ludzkiej postaci. - - Jak sobie życzysz! Potwór rozmył się i proces przemiany przebiegł w odwrotnej kolejności. Wkrótce stanęła przed nim piękna, choć odchodząca od zmysłów Camilla. Było to coś godnego uwagi: miecz pozwolił jej odzyskać ludzką postać. - Tak lepiej. Zawołaj siostry! Uczyniła to. Weszła Magda, podtrzymując zranioną Tegan. Zbliżyły się do starszej. Camilla popatrzyła na nie. - On wie. I nosi Rogaty Miecz.

Oczy Magdy rozszerzyły się, a Tegan sapnęła cicho. Cabe poznał już złą naturę miecza, ale wiedział, że lepiej trzymać dłoń na rękojeści, gdyż inaczej siostry zaryzykują atak. - Co możemy dla ciebie zrobić? Parsknął drwiąco. - - Na pewno nie to, co warn chodziło po głowach! Igrałyście ze mną niczym kocur ze swoją kolacją! - - Potrzebujemy jedzenia. Nasz książę popadł w niełaskę i zginął z woli Zielonego Smoka. Nie wytrzymujemy spojrzenia bazyliszka. Ta moc jest zarezerwowana dla samych Smoczych Królów. Dlatego musiałyśmy tu zostać! Cabe nie czuł potrzeby wspominania o swoim spotkaniu z potworem. Sekrety zapewniały mu przewagę nad smoczycami. - - Miecz trzymał was na dystans. - Wyraził tę myśl w formie stwierdzenia, nie pytania. Nie chciał, żeby odgadły, iż opiera się na domysłach. - - Tak. Rogaty Miecz stworzony został przez czarnoksiężnika. Jest plagą dla obu naszych rodzajów. Strzeż się, człowiecze, jest zdradliwy. Może sprowadzić śmierć na nas wszystkich. - - Wasza przyjdzie pierwsza, jeśli uznam, że coś knujecie. Podniosła rękę. - - Ja nic nie zrobię. Gdy wyzwolił się spod ich uroku, zaczęły docierać do niego pewne drobiazgi. - Nazwałaś mnie Cabe’em, choć nie zdradziłem ci swego imienia. Skąd wiedziałaś? Camilla milczała. - Jeśli nie powiesz, użyję miecza. Albo... albo zmuszę cię do wyjścia w las na spotkanie tamtego stworzenia. - Stworzenie, które polowało na smoki ogniste, nie mogło być do końca złe. To złamało jej opór. - Pani z Bursztynu powiedziała nam o twoim przybyciu. Pani z Bursztynu? Cabe poczuł leciutkie drgnienie struny pamięci. Ten tytuł coś mu mówił. Nie wiedział co, ale wiedział, że musi ją zobaczyć. - - Zaprowadź mnie do niej. - - Puścisz nas, kiedy to zrobimy? - Nawet pokonana, Camilla próbowała się targować. - - Zobaczymy. Stwór w drzewach ryknął i załomotał kopytami. Cabe nadal miał ochotę zawołać go albo pójść do niego, lecz zwalczył pokusę. Takie posunięcie najpewniej zakończyłoby się jego śmiercią. Najstarsza siostra ruszyła pierwsza. Cabe kazał pozostałym iść za nią. Choć wydawały się takie delikatne, wolał nie mieć ich za plecami. Szły powoli, jako że Tegan nadal potrzebowała pomocy siostry. Wiedział, gdy wyszli do ogrodu za domem, że smoki zabrały tę siedzibę komuś innemu. Komuś, kto nie był całkiem człowiekiem, a jednak miał większe prawa do tego miana niż wszystkie te zmiennokształtne gady. Prawdę mówiąc, Cabe czuł niemal pokrewieństwo z byłym właścicielem. Ogród był podobny do dworu w tym, że rośliny przeplatały się z budowlami. Winoroślą oplatały ozdobne łuki, a kwiaty wyrastały spomiędzy płyt kamienia. Całość powinna sprawiać wrażenie chaosu; w rzeczywistości panował tutaj ład tak subtelny, że każdy niemal z miejsca akceptował pozorny nieporządek i przyznawał mu rację bytu. - Oto, człowieku, Pani z Bursztynu!

Stanęli przed celem tak niespodziewanie, że Cabe z początku uznał go za dekorację ogrodu. Na marmurowym postumencie spoczywał wielki kryształ o barwie miodu. Tu i ówdzie obrastały go pnącza. Był przejrzysty. Co więcej, im dłużej się w niego patrzyło, tym bardziej stawało się jasne, że bursztyn jarzy się lekko od środka. Zielonkawym blaskiem. W tym blasku, w środku kryształu znajdowała się kobieta. IV W pośpiechu zwołano Radę Smoczych Królów. Z wyjątkiem Czarnego, tylko najbliżsi bracia cesarza mogli w niej uczestniczyć. Jednakże same pogłoski dotyczące przyczyny zwołania narady wystarczały, żeby ci, którzy nie mogli przybyć, zaczęli szykować się do wojny. Był tam Srebrny. Zielony i Czerwony siedzieli po przeciwnych stronach, podejrzliwie mierząc się wzrokiem. Przybył też - co zdarzało się nieczęsto - Żelazny, wielki i masywny, drugi pod względem siły zaraz po cesarzu. Zloty przyglądał się im wszystkim. Nawet Żelazny wzdrygnął się pod tym spojrzeniem. Postawa cesarza sugerowała, że naprawdę musi być źle. - Szkoda, że reszta się nie stawiła - zwłaszcza Lodowy, który ma tak blisko - ale poradzimy sobie bez nich. Umilkł, jak gdyby czekając na jakiś komentarz. - Przeznaczenie, mistrz gry, raz jeszcze rozdało karty. Smocze Królestwa znów mogą wymknąć się spod naszej władzy. Suchy ton służył podkreśleniu wagi wypowiedzi. Tylko jeden raz w przeszłości smocze rządy zostały zakwestionowane. Mało brakowało, a wróg odniósłby zwycięstwo. Wyrażając słowami to, co myśleli wszyscy, Żelazny ryknął: - Smoczy Mistrzowie nie żyją! Nikt nie może rzucić nam wyzwania! - - Mistrzowie może odeszli, ale ich dziedzictwo nadał żyje. Czerwony splunął z pogardą. Plwocina wypaliła dziurę w ziemi. - - To za bardzo przypomina mi ostatnią Radę. Despota Piekielnych Równin okazał niemal ludzkie zaciekawienie. - Co masz na myśli, najjaśniejszy? Zamiast odpowiedzieć bratu, Złoty poderwał masywną głowę, rozpostarł skrzydła i ryknął w kierunku cieni: - Możecie wejść! Weszli powoli. Dwóch. Ich wygląd świadczył o bliskim pokrewieństwie z zebranymi w komnacie. W smoczych hełmach mogli uchodzić za królów, ale prawdziwi Królowie nie dali się zwieść. Zgodnie z obyczajem, przyklękli i pochylili głowy. Żelazny zamrugał. - - Czyimi są książętami? - - Brązowego. - - Przysłał podwładnych, nie racząc przybyć samemu? Panie, pozwól mi poderwać legiony i pokazać naszemu bezczelnemu bratu, gdzie jego miejsce! - - Obawiam się, że nic by to nie dało. - Złoty odwrócił się ku przybyłym. - Wezwijcie tych, którzy przynieśli ciało. - - Ciało? - powtórzyli zebrani Smoczy Królowie. Zapanowała konsternacja. I strach. Książęta podnieśli się, skłonili i odeszli bez słowa. Minęła dłuższa chwila, jak gdyby

ci, którzy musieli wejść, bali się to uczynić. Smoczy Królowie wiercili się niecierpliwie. Wreszcie pojawiło się pięć postaci: trzej wojownicy z klanów Brązowego Smoka i dwóch wojowników Złotego. Czterech niosło mary z ciałem. Jeden z gadzich monarchów syknął, gdy poznał, co skrywa całun. - Brązowy! Niosą Brązowego! Nieprzywykli do mocy, która narastała w skalnej komnacie, książęta padli na kolana. Choć potężni, bali się o swoje życie. Monarchowie nie poświęcili im nawet spojrzenia. Zbyt byli przejęci śmiercią swego brata. - - Kto to uczynił? - - Zachował ludzką postać! - Ktoś musiał zaatakować go niedługo po tym, jak nas opuścił! Złoty zauważył, że Czarny jest dziwnie milkliwy. Przywołał zebranych do porządku. - Brązowy nie żyje! W piersiach ma ranę na wylot, ale nie widzę broni, a słudzy naszego brata twierdzą, że żadnej nie znaleźli! Nawet w ludzkiej postaci jesteśmy niemal niepokonani. Jak zatem została popełniona zbrodnia? Kto jest jej sprawcą? W trakcie przemowy jego oczy nie odrywały się od władcy Szarych Mgieł. Czarny uśmiechnął się, ale jego uśmiech równie dobrze mogła wymalować sama Śmierć, tak bardzo był ponury. - I co? Wydajesz się być dziwnie zadowolony! Co masz do powiedzenia, bracie? Czarny przekrzywił głowę. - - Szanowny bracie, to, co już powiedziałem. Krew Mistrzów nadal istnieje. Podejrzewam, że są też inni. Nigdy nie mogliśmy być bezwzględnie pewni, że ich wytępiliśmy. Wszak strategia spoczywała w rękach Purpurowego, a on poległ w walce z ostatnim i największym z naszych wrogów. - - A zatem za tę zbrodnię obwiniasz wnuka Nathana Bedlama. Kazałem go obserwować! Gdzie moi szpiedzy! Coś zatrzepotało w ciemnościach pod stropem komnaty. Nie miało żadnych ziemskich odpowiedników i nawet cesarz niewiele wiedział o ich pochodzeniu. Szpiedzy służyli, i tylko to miało znaczenie. Coś się stało z obiektem obserwacji. Mroczni słudzy cesarza przybyli na wyznaczone miejsce i stwierdzili, że ich cel zniknął. Odjechał na rozkaz jednego ze Wspaniałych, oznajmił szpieg. Obaj ruszyli na Ziemie Jałowe. Słudzy zawrócili tutaj, do siedziby Najwspanialszego, ale bali się wyznać mu prawdę. - Odejdź. - Złoty odprawił szpiega, który żwawo odfrunął na swóją czarną grzędę i stopił się z mrokiem. - Brązowy nie posłuchał rozkazu. Postanowił sam zgładzić Bedlamowe szczenię! Drogo zapłacił za nieposłuszeństwo. Jego bracia milczeli. Złoty zwykle był opanowanym i rozsądnym przywódcą. Był mądry, niemal tak, jak były pan Miasta Wiedzy. Ale Purpurowy odrzucił władzę cesarską. Złoty zawsze miał żyć ze świadomością, że został cesarzem niejako przez przypadek. Z tego względu rażące nieposłuszeństwo uważał za brak wiary w niego jako we władcę. Był to jeden z jego słabych punktów. Nikt nie śmiał o nim wspominać. Cesarz trochę ochłonął. - Nasz brat został znaleziony w jednym z najbardziej nieurodzajnych - jeśli można użyć tego określenia bez narażania się na zarzut powtarzania - zakątków Ziem Jałowych. Uważamy, że zginął w obliczu Bliźniąt. Reakcja na te wieści nie zawiodła jego oczekiwań. Bliźnięta słynęły szeroko z

zachłanności na ofiary. W zamian zwiększały siłę zaklęcia. Brązowy najwyraźniej zamierzał złożyć człowieka w ofierze, żeby sprowadzić życie na swe wymarłe pola. To, że sam umarł, dawało wiele do myślenia. - Musimy się przygotować. - Głos Złotego brzmiał martwo. Nakazywał ślepe posłuszeństwo. - Raz jeszcze musimy zebrać nasze legiony. Jeśli grozi nam drugie powstanie ludzi, musimy zlokalizować zarzewie, dopóki jest jeszcze niewielkie. Choć zamilkł, wszyscy wiedzieli, do czego zmierza. Czarny uśmiechnął się i tym razem Złoty go nie skarcił. - Musimy zdobyć Penacles. Musimy odzyskać władzę nad Miastem Wiedzy. Żelazny rykiem wyraził aprobatę. - - Tak! Rzucę na miasto swoje hordy i zmiażdżę Gryfa! Potem zgromadzę... - - Nie! Ja przypuszczę szturm i będę oblegał Penacles! Słowa cesarza uciszyły pozostałych. Legiony Złotego były najlepsze ze wszystkich, lecz rzadko brały udział w takich ekspedycjach. Prawdziwy powód decyzji Złotego był dość jasny: dla Smoczych Królów wiedza oznaczała władzę. Król Królów nie miał zamiaru dopuścić, by któryś z braci przejął kontrolę nad tą potęgą i zagroził jego pozycji. - Panie! Czyniąc to, możesz narazić na szwank swą dostojną osobę! Inni pokiwali głowami na zgodę. Srebrny z zatroskaniem spojrzał na swojego pana. Cesarz zmarszczył brwi, jeśli to możliwe u smoka. Srebrny, pan Kopalń, kierował się lojalnością, ale na nieszczęście w tym przypadku oznaczało to zajęcie stanowiska sprzecznego z interesami cesarza. Złoty westchnął cicho. Musiał pójść na kompromis. - Dobrze. Czarny, sprowadzisz swoje siły. Żelazny, ty zbierzesz klany brata Brązowego i dołączysz je do swoich. Uderzysz od zachodu. Pan Piekielnych Równin i ja będziemy stać w odwodzie. Toma poprowadzi moje cesarskie legiony. Doszli do porozumienia. Toma, z linii Złotego, ale tylko smok ognisty, był doskonałym wodzem. - Ja zostanę tutaj, wydając rozkazy w miarę potrzeby. „I matkując stosowi jaj” - dodał w myślach. Wszyscy będą mieć się na baczności. Toma da sobie radę. Choć brak genów dyskwalifikował go jako cesarskiego następcę, rozumem dorównywał, jeśli nie przewyższał, wielu z obecnych w tej komnacie. Niech szlag trafi kapryśność wzorów na skorupkach jaj! - Wszyscy słudzy mają wypatrywać szczenięcia Bedlarna! Jeśli można się go pozbyć, należy to zrobić. Jeśli nie, niech natychmiast was powiadomią. - Bitwa, panie. Czy reszta z nas ma siedzieć bezczynnie? Złoty powiódł po nich wzrokiem. - Musicie patrolować swoje ziemie. Możemy coś przeoczyć. Chcę od wszystkich otrzymywać raporty. - Wyprostował się na całą wysokość. - Rada skończona. Macie przydzielone zadania. Wypełnijcie je sumiennie. Wyniesiono zwłoki Brązowego. Smoczy Królowie odeszli. Nie odzywali się. Otrzymali zadania i okryliby się hańbą, gdyby ich nie wypełnili. Cesarz ponuro obserwował ich odejście. „Zmieniliśmy się - osądził. - Nasze myśli coraz bardziej stają się podobne do ludzkich. Niektórzy z tych, którzy odeszli, mogą wykręcić się od przydzielonych obowiązków przed rozwiązaniem zaistniałego kryzysu... jeśli zostanie rozwiązany. Jesteśmy przeznaczeni do rządzenia, ale by rządzić, musimy być zjednoczeni. Zmiażdżę Gryfa, a potem wykorzystam wiedzę, żeby położyć kres innym moim... troskom”.