mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 2- Lodowy smok

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 2- Lodowy smok.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

Richard A Knaak LODOWY SMOK Tłumaczył Chrystian Łukasz Srokowski Tytuł oryginału Ice Dragon Wersja angielska 1990 Wersja polska 2000 I Przeraźliwe wichry Północnych Pustkowi szarpały płaszczami dwóch jeźdźców, jakby próbowały odebrać im jedyną prawdziwą osłonę. Jadący z tyłu nie zwracał uwagi na wiatr, którego porywy groziły mu wyrzuceniem z siodła. Pierwszy natomiast, także ukryty pod płaszczem, co pewien czas zerkał na towarzysza i wydawało się, że czeka na jakąś odpowiedź. Po chwili jednak powracał wzrokiem do roztaczających się przed nim bezkresów białego krajobrazu, a zwłaszcza do poszarpanych, groźnie wznoszących się na horyzoncie szczytów gór. Popędził swego konia, wiedząc, że kiedy tylko rumak przyspieszy, drugi podąży za nim. Niewiele jednak osiągnęli, konie bowiem padały z wyczerpania i, prawdę mówiąc, były ostatnimi z sześciu, z którymi wyruszyli. Powolny trucht denerwował prowadzącego, nie mógł on jednak niczego zmienić. Takie wierzchowce, o jakich marzył, dawno by już padły. Zimno Północnych Pustkowi wpłynęłoby na nie w jeszcze większym stopniu niż na konie, których dosiadali. Miał już dość chłodu, śniegu i lodu, lecz cóż lepszego mogło go spotkać? Inni walczyli między sobą, ginęli na bezdrożach lub zdradzali - co w jego oczach na jedno wychodziło - podczas gdy on wymknął się śmierci. Wydał syk wściekłości, który spłoszył konie. Musiał teraz stracić sporo czasu, by je uspokoić. Towarzysz podróży, mimo gwałtownego skoku własnego wierzchowca, nie poruszył się. Nie musiał. Miał bowiem przywiązane nogi. Było to konieczne. Podczas gdy coraz bardziej zbliżali się do odległych szczytów, gniew pierwszego zamieniał się w niepewność. Kto powiedział, że uzyska tu pomoc? Krainą rządził najbardziej konserwatywny władca z jego rasy i ten konserwatyzm mocno jeźdźca drażnił. Kłócił się z jego pragnieniami, z żądzą władzy nad własną i innymi rasami. Według praw panujących rodów, tacy jak on nie byli tutaj mile widziani. Jako wojownik swego ojca i

panujący książę powinien czuć się dobrze. A nie czuł się, mimo że jego panowanie nad mocą wielekroć przewyższało umiejętności niejednego z braci jego ojca. Gdyby nie brak kilku znamion... Nagle wydma śnieżna u jego stóp drgnęła i zaczęła się unosić. Wkrótce górowała już nad jeźdźcami i zasłaniała teren. Nieoczekiwanie wyłoniły się z niej blade, zimne jak lód błękitne oczy oraz potężne pazury przeznaczone do przekopywania się przez zamarzniętą ziemię i rozdzierania miękkich ciał. Zjawił się pierwszy ze strażników władcy, do którego zmierzali. Zdawało się, że jeździec miał teraz dwie możliwości: albo go zabić, albo samemu zginąć. Jednak ani jedno, ani drugie nie było szczególnie rozsądne. Konie zrobiły się niespokojne, parskały i rwały się. I tylko własnym umiejętnościom zawdzięczał, że jeszcze się utrzymywał w siodle, a sznur wiążący go z drugim koniem nie pozwalał na zgubienie towarzysza. Tamten kołysał się do przodu i do tyłu niczym kukła, ponieważ jednak również ręce miał przywiązane do siodła, nie zdołał wychylić się zbyt mocno. Pierwszy uniósł rękę, zwijając dłoń w pięść. Nie mógł, rzecz jasna, pozwolić się zabić, a to oznaczało, że musiał coś uczynić. Zaczął mruczeć pod nosem, wiedząc, że będzie potrzebował mocnego zaklęcia, by powstrzymać, a nie zabić strażnika. - Stój - usłyszał. Jeździec powstrzymał konia i zastygł, wciąż jednak gotów do ataku. Patrzył poprzez tumany śniegu, które wzbił w powietrze potwór. Podniósł się w siodle i po prawej stronie zobaczył jakąś postać. Przetarł powieki. Postać, poruszając się sztywno, szła w jego kierunku. W ręce trzymała różdżkę, za pomocą której z pewnością kontrolowała bestię. Na końcu różdżki pulsował błękitny klejnot. Postać nie mogła być człowiekiem. - Znajdujesz się na terenach Lodowego Smoka - odezwał się strażnik. Jego głos był pozbawiony emocji i przypominał dmący wiatr. Było w nim coś dziwnego, coś, czego nie da się opisać, dopóki nie zobaczy się mówiącego. - Tylko jedna rzecz chroni cię przed śmiercią - oznajmił. - To, że wywodzisz się z tego samego rodu, co mój pan. Czyż nie tak,

smoku? Jeździec wyprostował się dumnie i odrzucił kaptur. W ten sposób odsłonił swój smoczy hełm, który powinien być widoczny pomimo kaptura. Kiedy wcześniej mijał krainy zamieszkałe przez ludzi, magiczny płaszcz ukrywał go przez całą podróż, ale teraz nie musiał już się pod nim skrywać. - Wiesz kim jestem, sługo? - spytał strażnika. - Wiesz, że twój pan chce się ze mną widzieć? — To już zależy od mego władcy - odparł sługa. Ognisty smok syknął. — Powiedz mu, że przybył książę Toma. Informacja nie zrobiła większego wrażenia na dziwnie wyglądającym strażniku. Toma patrzył na niego spod zwężonych powiek, które zaczęły się rozszerzać, gdy zrozumiał, co się dzieje. A dotarło właśnie do niego, że nie doceniał znaczenia potęgi Lodowego Smoka. Dręcząca go trwoga przed Smoczym Królem, którą skrywał w głębi umysłu, zaczęła się ujawniać. Nekromanta. Sługa odwrócił się. Był stworzeniem z lodu, karykaturą człowieka, i wyglądał strasznie; jego wnętrze i szkielet były zamarznięte. Ciało - ludzkie, smocze, a może nawet elfie, albo jakiegokolwiek innego stworzenia - było niemożliwe do zidentyfikowania; poruszało się wraz z bryłami lodu, niczym wymięta szmaciana lalka. Lodowa noga trupa poruszała się z nogą z lodu, ręka z ręką, głowa z głową - zupełnie jakby ktoś założył jednoczęściową szatę na całe ciało; w tym wypadku to raczej odzienie tworzyło nową istotę. Toma zastanawiał się, co się tu mogło stać w ciągu kilku miesięcy od jego ucieczki z pola bitwy, gdy walczyli z ludzkimi magami, przeklętymi Bedlamami. Gdy myślał o Bedlamach, Azranie i Cabie, wzmacniało się w nim wcześniejsze postanowienie. Wiedział, że Cabe zwyciężył, a Smoczy Królowie byli w rozsypce. Czarny zamknął się w swojej kryjówce w Lochivarze, krainie Szarych Mgieł, które były teraz tak rozrzedzone, że nareszcie zaczęto się zastanawiać nad konfrontacją z ich panem. Sługa uniósł różdżkę ku potworowi, który pozostawał cichy i nieruchomy od chwili, gdy wyłonił się ze śniegów. Jej czubek wskazywał miejsce, w którym - jak uznał Toma -

musiała się znajdować głowa olbrzyma. Stwór powoli zaczął się zanurzać w śniegu i lodzie. Dwa konie smoka, jak dotąd ledwo powstrzymywane przed popłochem, teraz na dobre spanikowały. Książę musiał unieść dłoń, by narysować w powietrzu jakiś znak. Wierzchowce uspokoiły się. Odwracając się znów ku jeźdźcom, sługa wskazał na towarzysza Tomy. — A on? - spytał. - Czy on także pragnie ujrzeć mego pana? — On niczego nie pragnie - odparł Toma, przyciągając do siebie konia towarzysza, tak aby twarz drugiego smoka i jej kolor dały się łatwiej rozpoznać. - Ma uśpiony umysł i nie jest zdolny do prośby nawet o najmniejszą przysługę. A jednak jest władcą twego Króla, a nie jego namiestnikiem. Jest Królem Królów i będzie miał zapewnioną opiekę i dobre traktowanie, dopóki nie powróci do zdrowia. Jest to bowiem obowiązek twego pana. Niemal identyczny jak Toma, Złoty Smok bezmyślnie patrzył przed siebie. Odrobina śliny ściekała mu z lewego kącika warg, a rozwidlony język od czasu do czasu wysuwał się na zewnątrz. Nie chciał albo nie mógł powrócić do normalnej smoczej formy, więc Toma również pozostawał w postaci człowieka-wojownika. Byli dwoma ludźmi w zbrojach, z pięknymi zwieńczeniami hełmów, pod którymi znajdowały się pozmieniane smocze pyski, ich prawdziwe twarze. Z samych hełmów wyglądały krwistoczerwone oczy. To, co mieli na sobie, mimo że twardsze niż najlepsza zbroja, nie było ubraniem lecz skórą smoków. Dawno temu ich przodkowie mogli przyjmować każdą postać, jednak ciągły kontakt z ludźmi i odkrycie zalet istot humanoidalnych sprawiły, że przyjmowali formę, której uczyli się od najmłodszych lat. Stawało się to dla nich tak naturalne jak oddychanie. Sługa Lodowego lekko skłonił głowę w kierunku cesarza, nie wiadomo, czy w ten sposób wyrażając szacunek, czy też kpiąc sobie z wyższości bezmózgiego monarchy. Toma głośno syknął. - A więc? - spytał. - Pójdziemy dalej, czy tu rozbijemy obóz i poczekamy na wiosnę? Od kiedy zaczęli rządzić Smoczy Królowie, na Północnych Pustkowiach wiosna nie pojawiła się ani razu. Teraz też ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu i lodu. Stwór odsunął się na bok i wskazał góry, ku którym zmierzały smoki. - Mój pan wie o waszym przybyciu - oznajmił. - Wyjdzie warn na spotkanie. Lodowy nie pokazywał się na powierzchni od ostatniej Rady Smoczych Królów. Na powierzchni? Zanim Toma zdążył założyć na głowę ojca kaptur, przenikliwy wiatr znów zadął,

powoli przeistaczając się w wyjącą, szalejącą i chaotyczną trąbę powietrzną. Temperatura już wcześniej zdecydowanie nieprzyjemna dla ognistego, nagle jeszcze bardziej się obniżyła, zagrażając ciałom jeźdźców; spadała bowiem poniżej bezpiecznego dla nich minimum. Widoczność zmalała do zera i widzieli tylko śnieg. Toma wiedział, że koń jego ojca pozostawał obok tylko dzięki linie. Nagle tuż przed nimi wyłoniło się coś ogromnego. Toma ponownie rzucił zaklęcie na konie, by je uspokoić. - Pozdrawiam cię, książę Toma, synu mego brata, mego Króla. Mój dom jest otwarty dla ciebie i jego wysokości. Wiatr nieco ucichł. Widoczność poprawiła się, a ognisty smok mógł ujrzeć swego rozmówcę. I tu spotkała go kolejna niespodzianka. W śnieżycy zamajaczyła potężna postać Lodowego Smoka z rozpostartymi skrzydłami i otwartą paszczą. Okazał się większy od Złotego. Jednak to nie był ten sam Lodowy, który odwiedził Króla Królów tuż przed bitwą. Był bardziej przerażający niż którykolwiek z jego strasznych sług. Chudy, niemal tak wyniszczony, że dałoby mu się bez problemu policzyć żebra, wyglądał niczym trup, jakby powstał z grobu. Nawet oczy, których kolor zawsze się wahał pomiędzy bielą a błękitem, wydawały się teraz mierzyć życie tylko sobie znanymi kategoriami. Głowa była długa, a z paszczy wydobywały się kłęby zimnego powietrza. Przez te miesiące, które minęły od ostatniej wizyty, władca Północnych Pustkowi musiał ulec jakiemuś straszliwemu przeobrażeniu. To nie był Smoczy Król, jakiego Toma oczekiwał, ani tym bardziej, jakiego pragnął ujrzeć. Było już za późno, by wracać, a ognisty smok nie mógł tego uczynić, nawet gdyby chciał. Potwór stał się jedyną nadzieją na przywrócenie ojcu zdrowia, a więc i na spełnienie marzeń o tronie. Pytanie jednak brzmiało: w jakim stopniu jego marzenia i marzenia Lodowego się pokrywały? Zakuty w lód olbrzym rozpostarł oszronione skrzydła i uśmiechnął się do mniejszych braci w taki sposób, w jaki tylko smok potrafi się uśmiechać. Zdawał się jednak poza tym nie odczuwać żadnych emocji. Niczego. - Oczekiwałem was - powiedział w końcu. II

W jego przerażonych oczach ostrze zdawało się być dwukrotnie większe niż dorosły człowiek. Z rękojeści wyrastały dwa rogi podobne do baranich, nadając mieczowi złowrogi wygląd. Broń ta zwana była Rogatym Mieczem i stworzona została przez szalonego czarnoksiężnika, Azrana Bedlama. Stała się esencją zła. Cabe wiedział o tym wszystkim aż za dobrze, gdyż nie tylko sam używał owego ostrza, lecz był też synem szalonego maga. - Twoja krew należy do mnie - syknęła postać, machając mieczem Azrana. Zbliżała się do młodego wiedźmina, który w panice nie mógł złapać oddechu. Cabe odczołgał się od olbrzymiej postaci w zbroi, próbując przywołać zaklęcie, znaleźć jakieś’ wyjście z nie kończącego się pasa błota, zwanego Ziemiami Jałowymi. Sam nie wiedział, jak długo uciekał. Nie miało to znaczenia. W końcu wróg go dopadł. Prześladowca szyderczo się zaśmiał, błyskając szkarłatnymi oczami i ukazując część twarzy wyłaniającej się z cienia rzucanego przez smoczy hełm. Na dodatek fałszywy hełm. Tworzyło go bowiem zmienione w tej chwili prawdziwe oblicze smoka. Jego błyszczące oczy umiejscowione w jaszczurzej twarzy patrzyły w oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć. Był to smok, jeden ze stworów rządzących Smoczymi Królestwami. Co więcej, był jednym z władców wśród rządzących i on właśnie zdecydował się teraz skierować swoją uwagę na ludzi. Było tylko kilkunastu takich jak on, a spośród wszystkich tylko jednego z nich nazwałby swoim panem. Cabe był sam, na łasce Smoczego Króla. Coś go chwyciło za stopę; runął na twardą niczym kamień, nie naruszoną od wieków ziemię. Gdy spojrzał na bezlitośnie świecące słońce, jasna kula oślepiła go. Kiedy odzyskał wzrok, zobaczył, co go powaliło. Łapa. Duża, szponiasta łapa, która wynurzyła się z ziemi. Nadal nie chciała go puścić. Cabe zaczął się szamotać. Dopiero po kilku chwilach przypomniał sobie o ważniejszym zagrożeniu. Gdy jedyny cień w promieniu kilku mil padł na niego, uświadomił sobie, co się stało, ale na reakcję było już za późno. - Twoja krew należy do mnie - powtórzył z szyderczym sykiem smok. Był tak bladobrązowy, jak ziemia pod nim, ale to nie miało już żadnego znaczenia dla Cabe ‘a. Demoniczny miecz opadł, chybiając o kilka cali, gdyż młodemu czarodziejowi udało

się nieco odturlać, mimo zakleszczonej nogi. Cabe znalazł się twarzą w twarz z długim pyskiem i wąskimi, dziko spoglądającymi oczami. Potwór przypominał swoim wyglądem pancernika, z tym, że żaden pancernik nie mógł być aż tak wielki. Monstrum zawyło, po czym wynurzyło się z ziemi, pokazując w całej koszmarnej okazałości - było większe i szersze w barach od najpotężniejszego człowieka; miało łapy zakończone ostrymi pazurami, podobnymi do tych, które wciąż trzymały Cabe’a za kostkę u nogi. - Czy mam im pozwolić, by rozerwały cię na strzępy, sztuka po sztuce? - spytał Smoczy Król. - Czy raczej wolisz pocałunek tego miecza, Cabie Bedlamie? Cabe spróbował przypomnieć sobie zaklęcie, ale ponownie mu się to nie udało. Coś ograniczało jego kontakt z mocą. Był zupełnie bezbronny. Nagle w jego umyśle pojawił się obraz trwogi i nienawiści. Obraz jego ojca, Azrana. Wyglądał tak jak wtedy, kiedy Cabe widział go po raz ostatni: przystojny, z zapuszczoną brodą i włosami w połowie srebrnymi, jakby pomalował sobie jedną stronę głowy. Kolor srebrny był symbolem wiedźminów; Cabe także miał tą barwę we włosach. Szeroki pas srebra wydawał się gotowy pochłonąć ciemny kolor reszty jego fryzury. - Nie mogłeś być mój, synu, wobec tego będziesz ich. - Azran uśmiechnął się życzliwie, tylko dlatego, że był bardzo, ale to bardzo szalony. Quel, który wynurzył się z ziemi, jak na rozkaz chwycił go za nadgarstki. Cabe szamotał się, ale potężna siła stwora nie dawała mu szans. Usłyszał głośny oddech smoka i po raz drugi słońce zostało przesłonięte przez zakutą w stal postać. Smoczy Król splunął na niego, a miecz uniósł się do ciosu. - Twoja śmierć przywróci życie mojemu rodowi. Cabe z niedowierzaniem potrząsnął głową. Wiedział już, który ze Smoczych Królów stał przed nim, a to zdawało się niemożliwe. - Ty nie żyjesz! Brązowy, władca Ziemi Jałowej, roześmiał się i wbił w pierś Cabe ‘a Rogaty Miecz -.. - Nieeeee! Cabe obudził się z koszmaru, by spojrzeć w nieludzkie oczy następnego smoka, co wywołało kolejny krzyk. Smok skulił się i uciekł tak szybko jak mu na to pozwalały nogi. Pokój eksplodował światłem, zalewając go oślepiającą jasnością. Cabe wyłowił wzrokiem obraz pokrytego zieloną skórą ogona znikającego w otwartych drzwiach. Czyjaś

ręka opadła na jego ramię. Ledwo zdołał powstrzymać trzeci okrzyk przerażenia. Gwen pochyliła się. Jej włosy, poza szerokim pasmem srebra, były długie i ognistoczerwone. Kiedy usiłowała go uspokoić, jego uwagę zwróciły ciemnoszmaragdowe oczy. Przez chwilę zastanawiał się, skąd się w niej wzięło tyle doskonałości. Nie dało się wszystkiego wytłumaczyć magią - szczerze mówiąc, potężniejszą i zdecydowanie lepiej działającą niż jego. - To jeden z młodych, Cabe - odezwała się. - Wszystko w porządku. Biedne stworzenie musiało się zgubić. Pewnie prześlizgnęło się przez bramę. Stanęła tuż przed nim. Ujrzał, że wyczarowała płaszcz w kolorze leśnej zieleni. Nazywano ją Panią z Bursztynu. Jeszcze bowiem przed narodzeniem ojca Cabe’a, Azrana, znaleziono ją uwięzioną w bursztynie. Ale równie dobrze można by ją było nazwać Zieloną Panią lub Leśną Panią, tak wielka była jej miłość do natury i barw przyrody. Szybkim gestem sprawiła, że drzwi się zamknęły. Tym razem trzeba było czegoś znacznie mocniejszego niż ciekawski młody smok, aby je otworzyć. - Nie - potrząsnął głową. Pragnął jej wyjaśnić powody krzyku. Powtarzał sobie, że to nie były Ziemie Jałowe. To pokój w pałacu Gryfa, który rządził Penacles, Miastem Wiedzy i południowo-wschodnią częścią Smoczych Królestw. On i Gwen, przyjaciele i sojusznicy panującego tu króla byli jego gośćmi. - Nie dlatego krzyczałem, przynajmniej nie za pierwszym razem. Ja... - Jak mógł opisać o czym śnił? Czy śmiałby? Gwen także wiele wycierpiała z rąk Azrana i Smoczych Królów, a jednak ten rodzaj snów jaki go nawiedzał, snów w których stawał się bezbronny, odarty ze swoich umiejętności, mógł oznaczać także i to, że był tak samo szalony jak jego ojciec. Czy zrozumiałaby? Smoczy Królowie. Pomyślał o tym ze snu i ponownie zadrżał. Jaszczury próbowały odzyskać od ludzi swoje niegdyś potężne moce. Choć dawniej ich potęga była niemalże nieskończona, ciągle brakowało im inteligentnych smoków, dlatego pozwalali, a nawet przygotowywali pierwszych ludzi do takich obowiązków jak handel, czy rolnictwo. Od tej chwili nie dało się już powstrzymać rozwoju nowej rasy. Dopiero, gdy było za późno, zorientowali się, że być może stworzyli swoich następców, ale bynajmniej nie mieli zamiaru poddać się bez walki. Gdyby nie to, że byli nieliczni i - prawdę mówiąc -

potrzebowali ludzi, prawdziwi władcy tych ziem dawno by już rozpoczęli ludobójczą wojnę. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała ludzi, była niesamowita, dzika moc smoków, która nie dawała ludzkości szans na wygraną. Gwen spojrzała na Cabe’a i zobaczyła wyraz troski i skupienia. Bedlam zdecydował się ukryć sen. Było to coś, z czym musiał sobie poradzić sam. Nadając swojemu głosowi pozory zniecierpliwienia, powiedział: - - Chciałbym znaleźć sposób, który by pozwolił utrzymać te mniejsze smoki w zagrodzie wystarczająco długo, abyśmy zdążyli dotrzeć do Dworu. Podczas podróży mogłyby uciec, a nie chcielibyśmy przecież stracić ani jednego. - - Kolejny sen? - W jej głosie zabrzmiała troska, wyraźnie odznaczająca się także na twarzy. Nie pozwoliła na odwrócenie uwagi od problemów, które go zajmowały. Przejrzała go i nie dała się zmylić kiepskiej grze. Cabe skrzywił się i przeczesał dłonią włosy dokładnie w tym miejscu, w którym jaśniało srebrne pasmo będące znakiem rozpoznawczym magicznych zdolności młodych wiedźminów. To miejsce zdawało się rywalizować z ciemną resztą jego czupryny. Ostatnio srebrny kosmyk we włosach Cabe’a zaczął żyć własnym życiem i trudno było przewidzieć, według jakiego wzoru ułożą się kolory w ciągu dnia. Czasem stawały się niemal całkowicie srebrne, a kiedy indziej dominowała świetlista czerń. Choć widok ten mógł bawić i budzić spore zainteresowanie, młodego maga zdecydowanie jednak martwił. Zmiany zaczęły się wkrótce po tym, gdy on i Gwen wzięli ślub - dwa miesiące temu. Nie umiał tego wytłumaczyć. I nie zdołał już przejąć wiedzy z pamięci arcymaga Nathana, swego dziadka, po którym niejako odziedziczył czarodziejską moc. - Kolejny sen. Ten był prawdziwą epopeją. Był w nim Brązowy Smok, mój ojciec Azran i jeden z tych stworów, które nazywamy Quelami. Brakowało tylko Cienia. - Cienia? - Gwen zatrzepotała rzęsami. „Robi to z wielką gracją” - pomyślał Cabe. - - To mogłoby być to. Ten przeklęty czarownik bez twarzy mógł uciec z miejsca, dokąd, jak powiedział Gryf, zabrał go Czarny Koń - zastanawiała się głośno Gwen. - - Nie sadzę. Czarny Koń był potężnym demonem i jeśli ktokolwiek potrafiłby utrzymać Cienia w Pustce, to tylko on. - Pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tym potworze. Westchnął. Nie chciał znowu zostać wciągnięty w bezsensowną kłótnię, która zawsze zaczynała się od tej dwójki. I

mroczny rumak, i Cień to wyjątkowe, tragiczne postacie dla Cabe’a. Czarny Koń był wierzchowcem, częścią samej Pustki. Cień zaś czarodziejem, niegdyś bardzo chciwym. Próbował wykorzystać dobre i złe strony magii, dwie przeciwstawne siły natury. Nie udało się, więc został pionkiem w grze między dwiema nieśmiertelnymi mocami, służąc dobru w jednym życiu i wyrządzając straszliwe zło w następnym. Każda reinkarnacja stawała się próbą przełamania klątwy. Dlatego Cień usiłował wykorzystać Cabe’a jako część potężnego zaklęcia. To mroczny rumak uratował Cabe’a, płacąc cenę własnej wolności. Smutne w tym wszystkim było tylko to, że w poprzednich, szczęśliwszych wcieleniach, demon i Cień tworzyli parę najlepszych, oddanych sobie przyjaciół. - To nie Cień - zdecydował ostatecznie Cabe. - Nie sądzę także, jak chcesz mi zasugerować, by był to Toma... Wydaje mi się raczej, że to ma coś wspólnego z tym, czym jestem - wiedźminem, magiem, nieważne. Wszystko stało się dla mnie takie nowe. Czasem moje lęki powracają. Wiesz jak to jest. Czujesz się tak pewny siebie jak Nathan, Smoczy Mistrz, a potem nagle podczas jakiejś pracy brakuje ci doświadczenia, więc powracasz do stanu niepewności. A jednak, powiedział to. Dręczyły go wątpliwości, a równocześnie znikało gdzieś zaufanie, jakim obdarzył go Nathan Bedlam. Cabe zatęsknił za dniami, kiedy pracował jako pomocnik oberżysty, zanim Brązowy Smok nie wskazał go jako ofiary, by przywrócić Ziemie Jałowe do pierwotnego, kwitnącego stanu. Gwen nachyliła się i lekko pocałowała go w policzek. - Wiem, jak to jest - rzekła. - Sama miewam wątpliwości. Miałam je, kiedy Nathan dowiedział się o zabójstwie swego starszego syna przez młodszego, Azrana. Doświadczałam ich przez cały okres nauki, a nawet wtedy, ponad sto lat temu, gdy trwała Wojna Przełomowa, aż do dnia, kiedy to bydlę, Azran, zamknął mnie pod koniec walk w bursztynowym więzieniu. Miewam je i dzisiaj. Kiedy przestajesz się zamartwiać swoją profesją, z reguły popełniasz fatalny błąd. Zaufaj mi, mężu. Kobiety oraz mężczyźni krzyczeli i Cabe zdał sobie sprawę, że krzyczą tak już od dłuższego czasu. Nie brzmiało to jednak, jak krzyki ludzi biorących udział w bitwie czy

katowanych, lecz jak przekleństwa próbujących zapędzić przestraszonego pomniejszego smoka do jego zagrody. - Czy my naprawdę musimy to robić? - zastanawiał się. Myślenie o tym, co zamierzali uczynić następnego dnia, było niemal tak samo przerażające jak nocne koszmary. Gwen rzuciła na niego nie znoszące sprzeciwu spojrzenie. - Gryf złożył Zielonemu obietnicę, a my mamy zagwarantować, by ta obietnica została spełniona - powiedziała. - Kiedy będziemy pewni, że książę Toma i pozostali Smoczy Królowie dadzą się utrzymać na dystans, będziemy mogli przenieść je gdzie indziej. Na razie Dwór jest najlepszym miejscem dla młodych Złotego. Poza tym odnoszę wrażenie, że Gryf ma inne zmartwienia niż zajmowanie się Smoczymi Królami. Krzyki ucichły, co oznaczało, że krnąbrny smok znalazł się znów pod kontrolą opiekunów. Cabe zastanawiał się, jak to wytrzymywały inne smoki. Wśród młodych było siedem znaczących i to z nich wyrastali Królowie. Były inteligentne i, jak wielu uważało, wrogie i groźne. Wężosmoki zaś, czyli pomniejsze smoki i im podobne, były tylko zwierzętami, choć śmiertelnie niebezpiecznymi. Nie podobały mu się te stwory, ale nie mógł też ich zostawić. Zielony, pan Lasu Dagora, Smoczy Król, pragnął zawrzeć z ludźmi pokój i oczekiwał, że młode będą wychowane według ludzkich obyczajów; naturalnie, na tyle, na ile się to uda. Gryf, pan Penacles, zgodził się, ale pod warunkiem, że smoki będą pobierać nauki zgodne z regułami własnego gatunku. Prośba ta zdumiała a zarazem sprawiła gadziemu monarsze przyjemność. Gryf z dość wątpliwymi własnymi korzeniami, z tego co wiedział Cabe, był przekonany o konieczności poznania przez młode smoki nie tylko ludzkiej spuścizny, ale także i dorobku swoich praprzodków. Był to eksperyment na wielką skalę i musiał się powieść, jeśli ta ziemia kiedykolwiek miała zaznać pokoju. Wybór padł na Cabe’a i Gwen. Mieli się zająć wychowaniem smoków. Ich moce były niezwykle cenione przez Gryfa, samego zajętego opiekowaniem się ludem, który nie był jego. Wiedział on równocześnie, jak wielkie znaczenie ma ten długoterminowy projekt i kto naprawdę może sprostać potencjalnym niebezpieczeństwom. Jak długo żył Toma, istniała możliwość, że młode wpadną w jego ręce i zostaną przekabacone na jego stronę.

Dwoje magów nie miało się bawić w niańki. Gdyby Złoty nie żył, albo miał wkrótce umrzeć, jedyną nadzieją Tomy byłoby postawienie nowej marionetki na tronie władcy... Były trzy takie potencjalne marionetki. - - Cabe? - odezwała się Gwen. - - Hmmm? - mruknął. - - Jeśli nic innego do ciebie nie przemówi, uznaj to za sprawdzian przed prawdziwymi obowiązkami. Zdumiony spojrzał jej w twarz. Czarodziejka miała na ustach diabelski uśmiech. - - Przed jakimi obowiązkami? - spytał. - - Głuptas. - Usiadła koło niego. - Kiedy sami będziemy mieć dzieci. Gwen widząc jego minę, cicho się zaśmiała. Choć fizycznie był od niej starszy - Gwen przez lata uwięziona była w bursztynie - przewyższała go w wielu sprawach doświadczeniem. Sprawiał wrażenie naiwnego. To była właśnie jedna z tych cech, które w nim najbardziej lubiła. Jedna z tych rzeczy, które odróżniały go od jej pierwszej miłości - Nathana Bedlama. Czarodziejka położyła mu na ustach palec, aby uciszyć jakiekolwiek dalsze komentarze. - Nic więcej nie mów - powiedziała. - Idź spać. Kiedy ruszymy w drogę, będziesz miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Uśmiechnął się i nagle ją objął. Trzymając jej głowę w dłoniach, dotknął wargami jej ust. Gwen, całując go, zgasiła światło. Penacles było prawdopodobnie najwspanialszym ludzkim miastem w całych Smoczych Królestwach, mimo iż jego władcy nigdy nie byli ludźmi. Od niepamiętnych czasów rządziły tu smoki wybierające jako swój znak purpurę. Zawsze tu był Purpurowy i wierzono, że zawsze jakiś inny Purpurowy tu będzie. Ale Smoczy Mistrzowie i nieludzki najemnik, Gryf, zdołali to zmienić. Obecnie na tronie zasiadał właśnie Gryf i rządził miejscem znanym jako Miasto Wiedzy. Dzięki jego wysiłkom Penacles jeszcze bardziej zyskało na wadze, ale też z powodu tego sukcesu było pilnie obserwowane przez wściekłych, mnożących się Smoczych Królów. Nadal nie odzyskali oni swojej dawnej potęgi po Wojnie Przełomowej i porażce zadanej rękoma wiedźminów, ale obserwowali i czekali. Czekali, aż książę Toma ze znanych sobie powodów doprowadzi do konfliktu między dwiema

rasami. Nawet nietykalni dotychczas kupcy, którzy handlowali i z ludźmi i ze smokami, teraz nie czuli się bezpieczni. Było to tylko jedno z jego wielu zmartwień. Gryf w towarzystwie zawsze stojącego przy nim generała Toosa, swojej „prawej ręki”, szedł majestatycznym krokiem w kierunku miejsca, gdzie Cabe i Gwen sprawdzali ostatnie pakunki. Gdy patrzył na tych dwoje, miał nieodparte wrażenie, że spogląda na czarodziejkę i jej pierwszą miłość, Nathana Bedlama. Ten dzieciak (każdy mający mniej niż dwieście lat, a tyle właśnie liczył sobie Gryf, mógł przy nim uchodzić za dzieciaka) był niezwykle podobny do swojego dziadka i lwioptaka często kusiło, by nazwać go imieniem jego przodka. Tak naprawdę powstrzymywała go przed tym tylko trwoga, że Cabe mógłby odpowiedzieć. Coś z Nathana rzeczywiście żyło w jego wnuku i choć Gryf nie umiał tego opisać, wiedział, że tak było. Na dziedzińcu odwracały się za nim głowy. Gryf sam w sobie był zdumiewającą postacią i wyglądał tak, jak wskazywało na to jego imię. Luźne szaty nie przeszkadzały mu w błyskawicznych reakcjach. Od szyi w dół, jeśli ktoś nie zwróciłby uwagi na jego białe ręce z paznokciami przypominającymi raczej pazury, wyglądał jak człowiek. Z kolei gdyby nie buty, jego nogi i stopy przypominałyby bardziej nogi i stopy lwa, niż człowieka. Płynność ruchów ciała nie wynikała wyłącznie z faktu, że przez lata wprawiał się w rolę sprytnego najemnika. Posiadał bowiem imię i wygląd dzikiej bestii. I jak ta dzika bestia naprawdę był drapieżnikiem. Każdy jego ruch stawał się wyzwaniem skierowanym przeciwko tym, którzy próbowaliby mu się przeciwstawić. Przede wszystkim jednak uwagę przyciągała niesamowita głowa. Zamiast ust miał potężny, ostry dziób w pełni zdolny do rozrywania ciała, a zamiast normalnych włosów na głowie porośnięty był grzywą niczym u lwa. I na dodatek grzywa kończyła się piórami podobnymi do piór wielkich orłów. A jego oczy?! Nie były ani oczami drapieżnego ptaka, ani oczami istoty ludzkiej, ale czymś pomiędzy. Czymś, co sprawiało, że nawet najsilniejsi duchem żołnierze odwracali od niego wzrok, jeśli Gryf tylko tego chciał.

Cabe i Gwen obejrzeli się, zanim do nich dotarł. Nie wiadomo, czy przeczuli jego nadejście dzięki swej nadzwyczajnej mocy, czy też dzięki temu, że dostrzegli wokół siebie zdumione i pełne podziwu twarze. Lwioptak nie krył zadowolenia, iż zachowują się spokojnie, bez emocji. Miał już zbyt wiele sług, a za mało przyjaciół. Oddalił gestem ręki straże i dołączył do dwójki czarodziei. - Widzę, że jesteście już gotowi do drogi - powiedział, patrząc na długą karawanę. Cabe wyglądał na zmęczonego, mimo iż - wedle Gryfa - miał sporo czasu na porządny nocny wypoczynek. - Już dawno powinniśmy być gotowi, lordzie Gryfie. - Setki razy warn mówiłem - odparł Gryf - że nigdy nie musicie nazywać mnie lordem. Jesteśmy przyjaciółmi, mam nadzieję. - Przechylił lekko głowę na bok, przypominając tym nieco swoich ptasich kuzynów. Gwen, promieniujący kontrast swego męża, uśmiechnęła się. Nawet sroga twarz Gryfa złagodniała na ten widok. - - Oczywiście, że jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Gryfie - powiedziała. - Zbyt wiele ci zawdzięczamy, zbyt wiele dla nas zrobiłeś. - - Wy mnie coś zawdzięczacie?! Chyba już zapomnieliście całą swoją pracę, jaką tutaj wykonaliście, a na dodatek wywozicie jeszcze teraz te młode z mojego kraju. To ja warn wiele zawdzięczam. I wątpię, czy kiedykolwiek zdołam się wystarczająco odpłacić. - - To prawda - rzekł nareszcie Cabe. - Jesteśmy na tyle dobrymi przyjaciółmi, że nikt tu nikomu nic nie zawdzięcza. - - To brzmi już zdecydowanie lepiej - odparł Gryf, kiwając głową, ale raptem opanowała go niezdrowa myśl: „A jeśli kłamią? Może chcą się po prostu oddalić od tej potworności, która rządzi ich braćmi - ludźmi?” - - Czy coś nie tak? - Cabe położył rękę na ramieniu Gryfa. Monarcha zmusił się, by jej nie strącić. - - Nic. Zwykłe zmęczenie - odrzekł. „Cóż za głupie myśli przychodzą mi do głowy” - zdziwił się sam sobie. Nie dali powodów, by ich podejrzewać. Zbyt dobrze znał przecież tych dwoje. Byli uczciwi, nigdy nie ukrywali emocji. - - Powinieneś, Gryfie, więcej odpoczywać - powiedział Cabe. - Nawet ty potrzebujesz odpoczynku. - - Praca króla nigdy się nie kończy. - Nawet kiedy on sam przewraca się już ze zmęczenia? Gryf zachichotał. - Nie będę was dłużej zatrzymywał. Słońce już wysoko i nadeszła pora, byście

ruszyli. - Zerknął w kierunku karawany. - Jak sobie poradzicie z ciężarami? Gwen stwierdziła, że ich wóz znalazł się nieco za daleko od koni. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście zwiniętych i pogrążonych we śnie małych gadów. Gdyby nie kolory, trudno byłoby się zorientować, gdzie jedno stworzenie się kończy, a drugie zaczyna. Za pierwszym wozem znajdował się drugi, tak samo przepełniony. - - Wczorajsze eskapady nieco je wyczerpały. Powinny dzisiaj przez większą cześć drogi spać. - - Najwyższa pora, by wreszcie wyruszyć. Gryf wyciągnął rękę i chwycił dłoń Pani z Bursztynu. Jego rysy zmieniły się, by po chwili przybrać ludzkie formy. Przez moment nowa twarz Gryfa sprawiała wrażenie całkiem harmonijnej. Jego szlachetny, orli nos mógłby się nawet stać obiektem marzeń młodych dziewcząt. Ucałował wierzch dłoni Gwen. - Czy powinienem być zazdrosny? - spytał niewinnie Cabe. Czarodziejka cicho się zaśmiała, a jej śmiech przypominał delikatne dźwięki dzwoneczków, przynajmniej dwóm mężczyznom stojącym przy niej. - - Jeśli nie jesteś jeszcze zazdrosny - odezwała się do Cabe’a - może powinnam sprawić, byś był. - - No, to ja już się żegnam - powiedział Gryf. Odsunął się, a jego twarz powróciła do poprzedniej formy. Gwen uśmiechnęła się, a Cabe zajął się siodłaniem jej konia. Następnie dosiadł swego wierzchowca i wziął lejce z rąk dobrze wyuczonego sługi, który cały czas czekał w milczeniu obok. Ci z karawany, którzy odjeżdżali, żegnali się z krewnymi i przyjaciółmi stojącymi w pobliżu. Cabe spojrzał w końcu na Gwen, a ona potakująco skinęła głową. Młody wiedźmin uniósł rękę i zasygnalizował reszcie podróżników, że czas ruszać, po czym pogonił własnego wierzchowca. Gryf jeszcze raz kiwnął ręką, a potem już tylko milcząco stał i patrzył. „To się nie powiedzie - zdał sobie sprawę. - Ten eksperyment nie może się udać. Młode powinny zostać ze smokami. Z własnym gatunkiem”. Zaklął. Miotały nim sprzeczne uczucia. Eksperyment jednak musi się udać. Nosi wszelkie znamiona sukcesu. Czyż nie tak? Poczuł jak narasta w nim niepewność. Co dziwniejsze, jego emocje nie wiązały się tylko z małymi smokami. Jeśli mylił się w tej kwestii, mógł się mylić też w wielu innych. Zadrżał. Z opóźnieniem stwierdził, że zimne dreszcze spowodowane zostały

niespokojnymi myślami. Poczuł jak się trzęsie. Lodowate zimno przenikało go do szpiku kości, do głębi umysłu. Ale tak samo szybko jak naszedł go intensywny chłód tak samo szybko zniknął. - - Panie. - Podbiegł do niego chłopiec liczący chyba niewiele więcej niż dwanaście lat. - Szuka cię generał Toos. Wydaje się, wasza wysokość... że to bardzo pilne. - - Za chwilę - odparł. Pragnął tu pozostać, aż karawana zniknie z oczu. Sam był zdumiony tym, jak trudno mu się było rozstać z gośćmi. Czuł się jednocześnie władcą i obcym, a miał tylko kilku tak bliskich przyjaciół jak Cabe i Gwen. A ponieważ Smocze Królestwa znajdowały się w straszliwym chaosie, mógł ich już nigdy więcej nie zobaczyć. Kiedy karawana zniknęła z zasięgu wzroku, Gryf wciąż jeszcze stał i patrzył na daleki horyzont. Dopiero kiedy usłyszał niecierpliwiącego się obok posłańca, zdał sobie sprawę, że jeden z jego najdawniejszych towarzyszy, być może ten właśnie, który znał go najlepiej, czekał na niego z pilnymi wieściami. Westchnął i odwrócił się do sługi. Chłopak, rzecz jasna, czuł podziw i zdumienie, że znajduje się obok samego króla. Prawdopodobnie pierwszy raz dostarczył wiadomość komuś aż tak ważnemu. - W porządku, chłopcze - powiedział przyjaznym głosem Gryf, zmuszając wątpliwości, by się ukryły gdzieś na samym dnie duszy. - Pokaż mi, gdzie jest Toos, bym mógł go po raz setny skarcić. Mimo wszystko, to on powinien przychodzić do mnie, a nie ja do niego. Chłopiec uśmiechnął się i przez moment zmartwienia Gryfa wydały się niepotrzebne. III Gdyby jechać konno, centrum Lasu Dagora, gdzie znajdował się Dwór, leżało kilkanaście dni jazdy na północny zachód od Penacles. Gdyby jednak podróżować z grupą większą niż trzydzieści osób - a Gryf nalegał, by Cabe i Gwen zabrali ze sobą jak najliczniejszą służbę - czas ten uległby potrojeniu. Wozy musiały objeżdżać teraz przeszkody, ludzie bez przerwy coś gubili, na dodatek należało się jeszcze zajmować dziećmi. (Jeśli młode Króla Królów miały zostać wychowane wedle ludzkich obyczajów, musiały poznać i zrozumieć swoich rówieśników z rodzaju ludzkiego, a gdyby między młodymi obu

gatunków dało się znieść wszelkie bariery, zaistniałaby nadzieja na porozumienie.) Młode smoki spoglądały na świat ze swoich wozów z niezmiennym wyrazem twarzy. Jedynie od czasu do czasu można było stwierdzić u któregoś z nich jakieś większe zaciekawienie, a wtedy oczy malucha rozszerzały się niemal dwukrotnie. Najłatwiejsze do odczytania było podniecenie. Te małe stworzenia z rasy inteligentnych gadów, wyglądające niczym dziwaczne dwunożne jaszczurki, podskakiwały do góry i opadały na dół, naśladując przy tym zachowanie dzieci człowieka, podczas, gdy pomniejsze smoki, czyste zwierzęta, rzucały się szaleńczo z boku na bok, wściekle przy tym sycząc. Tak jak teraz. Nagle las ożył ludźmi. Zamaskowanymi ludźmi. Wszyscy mieli na sobie luźne, podróżne ubrania i Cabe zaczął podejrzewać, że kryją pod nimi zbroje. Stało się dla nich oczywiste, że zaplanowali to wcześniej. Karawana była oddalona o mniej więcej dzień od granic Penacles i teraz na horyzoncie nie widzieli nic oprócz kolejnych drzew. - - Głupcy - syknęła Gwen. - Zielony Smok nie będzie tolerował takiego napadu na swoim terytorium. - - Może się nigdy nie dowiedzieć - odparł Cabe. - Jesteśmy daleko od miejsca, gdzie, jak wiesz, mieszka. Spojrzała mężowi prosto w oczy. - Pan Lasu Dagora wie o wszystkim, co się dzieje w jego królestwie. Przywódca bandy zmusił swego konia do cofnięcia. Widząc przed sobą dwójkę magów, zbliżył się do własnej grupy, jakby zatroskany o jej bezpieczeństwo. Był wysoki, prawdopodobnie weteran wielu walk. Nic ponadto nie dało się o nim powiedzieć, gdyż zamaskowany ukrywał swą tożsamość. - Chcemy tylko te cholerne jaszczury. Oddajcie je, a pozwolimy warn bezpiecznie odjechać. Cabe z napięciem słuchał, rozpoznając jakieś znajome tony w głosie mężczyzny. Był pewien, że pochodzi on z Mito Pica. - Więc? - Przywódca rabusiów zaczynał się robić niecierpliwy. Gwen cicho odrzekła: - Młode są pod naszą opieką i nie masz prawa ich odbierać. Odejdź, dopóki nie będzie za późno. Kilku z bandytów zachichotało. Nie zmniejszyło to niepokoju, jaki odczuwał Cabe. - - Zaklęcia czarnoksiężników na nas nie zadziałają - hardo powiedział przywódca

bandy. - Nie, kiedy mamy to. - Uniósł do góry medalion wyciągnięty spod ubrania. Z takiej odległości Cabe mógł jedynie stwierdzić, że medalion wyglądał na mocno zużyty. Gwen głośno westchnęła. - - To robota Poszukiwaczy - szepnęła. - Widziałam jeden czy dwa takie medaliony, połamane i pokruszone, ale jeśli mają ich więcej... - Nie musiała kończyć. Poszukiwacze, ptasi poprzednicy smoków, zostawili za sobą więcej niż jeden sekret, który zapewniał dużo większą moc, znacznie większą nawet niż smocza. - - Jak więc widzicie - znów zaczęła zakapturzona postać - nie musimy być mili. Nic do was nie mamy, chyba, że chcielibyście sprawić nam kłopoty. A to nie byłoby mądre, zważywszy, że jesteście otoczeni, a mu mamy przewagę liczebną. - - Czy to naprawdę jest takie skuteczne? - wymamrotał Cabe. Gwen z żalem pokiwała głową. - - Jeśli spróbujemy rzucić jakiekolwiek zaklęcie, może całkowicie wymknąć się nam spod kontroli. Nie wiem jak z przygotowanymi czarami, ale wydaje mi się, że one także są bezużyteczne. - Istnieje tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać... - oznajmił Cabe. Bandyci zaczynali szemrać. Dowódca uniósł się w siodle. - - Mieliście wystarczająco dużo czasu, by się zastanowić - powiedział. - Weźmiemy je siłą, jeśli to będzie konieczne... - - Dotknijcie ich, a żaden z wasss nie ujrzy jutrzejszego poranka - syknął obcy głos. - Wasze kości zostaną wydziobane do czysssta przez ptaki tego lasssu. Zarówno bandyci jak i członkowie karawany podskoczyli na dźwięk rozkazującego tonu. Przywódca opryszków spojrzał w kierunku, skąd dochodził głos i ujrzał siedzącą na grzbiecie przeraźliwie wyglądającego pomniejszego smoka samotnego stwora. Bestia zasyczała z głodu, płosząc wszystkie konie w okolicy. - Nie jesssteście mile widziani w moim lesssie - zasyczał Zielony Smok. Był podobny do swoich braci, a jego ludzka postać przypominała wojownika w zbroi w niesamowitym, skomplikowanym smoczym hełmie na głowie. Okrywał go błyszczący zielony pancerz (który tak naprawdę był jego skórą). Iskrzące się, czerwone oczy spoglądały na zebranych przedstawicieli ludzkiego gatunku. Rzecz jasna, był to ostatni stwór, jakiego mógł się spodziewać dowódca bandytów.

Jednakże, kiedy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała jedynie nutka niepokoju. - - To nie jest twoje terytorium - powiedział. - Nie panujesz nad tymi ziemiami. - - Mam wssspólną granicę z panem Penacles i jessstem jego sojusznikiem - odrzekł smok, sycząc. - Staję po jego stronie, gdy jest to konieczne i oczekuję tego samego od niego. Jeśli zaś chodzi o wasss, ludzi, to powinniście być na wschodzie lub na północy. Walczcie ze Sssrebrnym Sssmokiem lub z tymi, którzy pozostali z klanu Czerwonego. Wyzwijcie Burzowego, ale nie próbujcie polować na moim terenie. Nie pozwolę na to. Powiedzcie to swemu dobrodziejowi, królowi Melicardowi. - - Melicardowi? - szepnął Cabe do Gwen. - Plotka, nic więcej - odparła Gwen. - Mówi się, że to on właśnie ich uzbraja. Nienawidzi smoków tak samo jak oni. Pamiętaj, że to rodzony brat Tomy, sadysta Kyrg doprowadził ojca Melicarda, Renneka, do szaleństwa. Cabe skinął wolno głową, przypominając sobie ten incydent. - Rennek myślał, że skończy jako część obiadu Kyrga. Zakapturzony mówca zaczął się śmiać. Można sobie było wyobrazić szyderczy grymas pod jego maską. - Nie możesz nam nic zrobić. Te amulety zablokowały twoje moce. Wiem jak ich używać. Nie możesz nawet powrócić do swojej smoczej postaci. Zielony nie wydawał się być zmartwiony tymi wieściami. Sięgnął powoli do sakwy przy siodle i coś wyciągnął. - Może chciałbyś porównać działanie swojej ptasiej magii do mojej? - spytał. Pan Lasu Dagora wyciągnął jakąś drobną rzecz, uniósł ją do góry i wydał odgłos podobny do jednostajnego krakania kruka. Przywódca bandytów zaskomlił i sekundę później desperacko usiłował zerwać medalion z łańcucha na szyi i odrzucić od siebie. Była to jednak strata czasu. Na oczach wszystkich medalion zaczął się kruszyć; pozostał jedynie łańcuch. Mężczyzna natychmiast usunął go i odrzucił tak daleko jak tylko się dało. - Nie bez powodu utrzymałem tak długo władzę nad tą krainą - oznajmił smok. - Myślicie, że braciom podoba się ssswoboda, jaką dałem tu ludziom? Zgoda zossstała wywalczona. Musiałem użyć mocnych argumentów. - Zielony włożył przedmiot z powrotem do swojej sakwy. - Odejdźcie, a zapomnę, że ten incydent w ogóle się zdarzył. Jesssteście mi przydatni, ale tylko do pewnego stopnia. Gdyby było to konieczne, mam inne sztuczki na podorędziu. Bandyci spojrzeli na swojego przywódcę, który z kolei przeniósł wzrok z Zielonego Smoka na dwoje czarodziejów i na wóz, z którego młode patrzyły z rosnącym

zainteresowaniem. W końcu spojrzał ponownie na smoka. - Nawet jeśli opuszczą twoje ziemie, znajdziemy je - rzekł. - Walczcie z Radą, a nie z młodymi. - Zielony wziął głęboki oddech. Kiedy odezwał się ponownie, jego słowa były czytelne, a syk typowy dla jego gatunku, ledwo wyczuwalny: - A teraz idźcie, albo wypróbujcie swoje możliwości z dorosłym smokiem. Bądźcie pewni, że mam oczy, które obserwują was cały czas. I będą nadal was ścigać, aby się upewnić, czy naprawdę odjedziecie i nigdy więcej już tu nie wrócicie, chyba że osobiście was tutaj zaproszę, w co, szczerze mówiąc, wątpię. Przywódca opryszków zawahał się, w końcu jednak zrezygnowany pokiwał głową i dał swoim sygnał do odwrotu. Bandyci niechętnie się wycofywali. On jednak wciąż pozostawał nieruchomy. Jeszcze przez dłuższy czas przyglądał się Cabe’owi i Gwen, jakby mając im za złe, że zdradzili własną rasę. Kiedy ostatni z jego ludzi zniknął wśród drzew, podążył za nim. Pan Lasu Dagora zasyczał, ale tym razem z zadowoleniem. - - Ostatnimi czasy pojawia się coraz więcej głupców - powiedział. - Jedynym powodem, dla którego dotarli tak daleko w głąb moich ziem, jest fakt, że chciałem skarcić jednego z moich poddanych za to, że spiskował przeciwko mnie, pragnąc odebrać warn młode, zanim dotrzecie do Dworu. - - Jednego z twoich poddanych? - spytała zaskoczona Gwen. - - Smoki pozostaną smokami, a ludzie ludźmi - oznajmił. - Poradziłem sobie z jednymi i drugimi. Namawiałbym was, byście przez pozostałą część drogi podążali wraz z całą grupą za mną. Jeśli poprowadzę karawanę tajnymi, leśnymi ścieżkami, zaoszczędzicie więcej czasu. - - Panie... - - Tak, Cabie Bedlamie? - Zielony Smok mocno zaakcentował nazwisko. Nadal pamiętał Nathana i Smoczych Mistrzów, grupę wiedźminów, którzy walczyli ze smokami podczas Wojny Przełomowej i zmniejszyli liczbę oraz siłę gadów do obecnego poziomu, mimo ostatecznej porażki. - - Ten dysk... - - To? - szponiasta ręka wyciągnęła wskazany przedmiot. - Miałem wiele okazji, by zbierać i studiować artefakty naszych poprzedników. Lady Gwendolyn nie jest pierwszą

osobą, która pragnie zająć Dwór. Od kiedy to miejsce zostało porzucone w ostatnich dniach panowania Poszukiwaczy, gościło już wielu podróżników. Wierzę, że niższe poziomy tej budowli mogą pochodzić nawet z wcześniejszych okresów. - Planowali dobrze, być może za dobrze. Magiczne przedmioty, które mieli bandyci, były tworem doskonałym, ale jak cała magia Poszukiwaczy doprowadziły od razu do stworzenia odpowiednich kontrśrodków. To, jak wierzę, spowodowało ich upadek. Planowali zbyt dobrze i ktoś to wykorzystał. Zielony ponaglił pomniejszego smoka, by pospieszyli ku przodowi grupy. Kiedy minęli dwójkę wiedźminów, Gwen szepnęła do ucha Cabe’owi: - Zauważyłeś, że Poszukiwacze są jego ulubionym tematem. To był prawdziwy powód, dla którego tak łagodnie obszedł się z Nathanem. Obaj chcieli wiedzieć, jak tak potężna rasa mogła upaść tak nagle. - Jak Quelowie? Pokiwała głową. - Te krainy widziały wiele rządzących ras. Każda miała swój czas i wydaje się, że teraz nadchodzi czas ludzi. Nathan nie chciał widzieć także i naszego upadku, a Zielony zapragnął pozostawić po sobie tyle, ile się da. Dla dobra obu ras nie zwracali uwagi na różnice, jakie zachodzą między gatunkami. Nie tego oczekiwał Cabe po opowieściach, jakie słyszał, a jednak wyglądało to prawdopodobnie, kiedy odszukał wspomnienia Nathana spoczywające w jego umyśle. Zdał sobie sprawę, że była tam gdzieś wiedza o Poszukiwaczach, ale wyglądało to wszystko jak szukanie drogi w gęstej mgle. Nie mógł wyłowić nic szczególnego z przeszłości. Młode stawały się coraz bardziej podekscytowane. Obecność Zielonego była dla nich czymś nowym. Jak dotąd spędziły życie w obecności wielkich matek, które pilnowały wylęgarni pod nieufnymi spojrzeniami ludzi. Nie widziały nigdy samca ze swojego gatunku. Teraz jednak rozpoznały go bez najmniejszego problemu. Jeden z królewskich młodych, którego Cabe uznał za najstarszego, pewnie stanął na tylnich nogach. Na oczach Cabe’a jego pysk wydawał się spłaszczać, stawał się coraz bardziej podobny do ludzkiej twarzy, niż do smoczej paszczy. Ogon gada także zmalał. „On się uczy” - zdał sobie sprawę młody mag. Zaczyna się przekształcać ze smoczej postaci w ludzką. Wystarczył widok Zielonego, by młode nauczyły się go

naśladować. Za tym pierwszym, który już się przeobraził, pozostałe również zaczęły zmieniać postać. Najpierw uczyniły to dwa królewskie młode, potem ich przyrodni bracia, którzy zostaną książętami lub wojownikami swojego gatunku, a na końcu samica (Gwen zapewniła go, że to rzeczywiście jest samica, sam nie chciał tego szczegółowo sprawdzać). Fakt, że przeobrażanie zajęło jej więcej czasu, niż młodym samcom, nie było czymś wyjątkowym. U samic inaczej przebiegały procesy metaboliczne i choć zajmowały im więcej czasu, ich ludzkie postacie stawały się bardziej niż doskonałe. Cabe pamiętał, że niegdyś niemal padł ofiarą trzech takich kuszących piękności, które zamieszkiwały miejsce, do którego teraz się udawali. Nie podobała mu się przyszłość, jeśli miały się w niej znajdować smoki. Wiedział, że ich Królowie, choć teraz milczeli, jeszcze się nie poddali. Cabe podprowadził swojego konia tak blisko jak tylko mógł do smoczego władcy. - Dlaczego nie zniszczyłeś bandytów, gdy miałeś okazję? Mogą teraz zignorować twoje ostrzeżenia. Oczy Zielonego zwęziły się do wielkości małych, czerwonych punkcików. - Z tak liczną grupą - odparł - wolałem nie ryzykować. Mogłoby się coś złego przydarzyć młodym. Jeden celny strzał łucznika mógłby zabić następcę tronu. Wybrałem mniejsze zło. Jeśli spróbują jeszcze raz, stracą życie. Na razie darowałem im je. Zadowolony Cabe powstrzymywał konia, aż zrównał się z Gwen. Reszta karawany powoli wlokła się do przodu. Pomimo słów Smoczego Króla na temat czujnych i śledzących ich cały czas oczu, niejeden z obecnych nie mógł się powstrzymać od zerknięcia od czasu do czasu na bok. A jednak mimo wzmocnionej czujności, nikt, nawet Zielony Smok, który tak przechwalał się swoimi zdolnościami, nie ujrzał samotnej postaci ukrytej wysoko wśród drzew. Nie był to wężosmok, lecz ptasi stwór, który obserwował z góry wszystko z arogancją i czymś jeszcze. Zielony miał rację, mówiąc, że Poszukiwacze przygotowali kontrśrodki na wszystko. Obserwator był jednym z takich środków i dobrze potrafił się ukryć przed magami i smokami na dole.

Czekał, aż karawana zniknie z zasięgu jego wzroku, zanim się poruszył. Potem cicho, zwinnie rozpostarł skrzydła i uniósł się w niebiosa, kierując na północny wschód. Samotny, zamknięty w swoich komnatach Gryf siedział w milczeniu, z umysłem zajętym wieloma trudnymi problemami. Tak, jakby układał puzzle, manewrował kawałkami informacji, próbując stwierdzić, czy zachodzą pomiędzy nimi jakiekolwiek powiązania. W ten właśnie sposób rządził miastem. I w ten właśnie sposób dowiadywał się więcej niż poprzez setki spotkań z rożnymi doradcami, których rad, według protokołu, musiał wysłuchiwać. Wątpił, czy choćby jeden z nich zdołałby mu pomóc w rozwiązaniu bodajże jednego z problemów, z którymi się teraz borykał. Służący przyniósł puchar czerwonego wina. Twarz Gryfa uformowała się w ludzki wizerunek. Mógł się teraz napić, nie rozlewając napoju. Wino było doskonałe, jak zwykle. Skinął głową w stronę sługi; ukryta w cieniu postać natychmiast wtopiła się w ścianę. Tacy słudzy denerwowali wiele osób, które mieszkały w pałacu, ale Gryf ignorował te uwagi, ponieważ potrzebował ich do wielu tajemnych zadań. Byli nie tylko służącymi, ale też jego oczami i uszami. Samą swoją obecnością sprawiali, że nie czuł się jedynym dziwacznym stworzeniem w Penacles. Jego czuły słuch wychwycił dźwięk kogoś, kto podążał, jak się wydawało, ku niemu z określonym celem. Odwrócił się w kierunku drzwi. Dwa duże golemy stały na progu. W niewielkim stopniu przypominały ludzi. Gryf czekał. Nagle jedna z postaci otworzyła oczy, ukazując stalowoszarą pustkę w miejscu, gdzie powinny znajdować się źrenice. - - Generał Toos prosi o posłuchanie - wymruczało indywiduum. - - Niech wejdzie. Golemy były niezwykle skutecznymi stróżami, gdyż nic poza potężną magią nie mogło ich powstrzymać, jeśli uznałyby, że Gryf znajduje się w niebezpieczeństwie. Wysoki, chudy, przypominający lisa mężczyzna wkroczył do komnaty. W jego włosach odznaczało się srebrne pasmo; zaskakujące, gdyż większość ludzi wierzyła, że generał nie był zdolny do użycia magii. Znano go jednak z trafnych przeczuć i cudów

zdarzających się w ostatniej chwili. Choć był człowiekiem, twierdził, że ma w sobie odrobinę elfiej krwi; nie wszyscy mu jednak wierzyli. Toos należał do najstarszych towarzyszy Gryfa. Co więcej, był jego bliskim przyjacielem. - - Panie. - Mężczyzna pochylił się w zwinnym, zręcznym ukłonie. Lata nie miały wpływu na jego szybkie ruchy. Był starszy niż większość ludzi. Prawdę mówiąc, uświadomił sobie Gryf, niemal dwa razy starszym niż najstarsi ludzie. - - Siadaj, proszę, Toos, i zapomnij o formalnościach. - Znowu powtarzała się ta sama scena, co zawsze. Generał był typem człowieka, który postępował zgodnie z protokołem, nawet w przypadku tych, których znał od lat. Toos zajął wskazane miejsce, o dziwo, nie gniotąc munduru. Ciągle zaskakiwał Gryfa. Chodził bez broni, a przecież nawet Penacles miało swoich zabójców. A jednak, choć i na niego zdarzały się napady, Toos zwycięsko i bez najmniejszego zadrapania wychodził z każdej opresji. Zza pasa wyciągnął pergamin i niechętnie wręczył go swemu panu. - - Powiedz coś więcej. O co chodzi? - odezwał się Gryf. - - Najpierw przeczytaj raport. Gryf rozwinął papirus i zaczął go studiować. Był to raport od jednego z jego szpiegów, który działał w przebraniu rybaka w nadmorskim mieście Irillian, głównym skupisku ludzi tego regionu, w mieście kontrolowanym przez Błękitnego Smoka. Nie było to jednak miejsce, z którego by Gryf oczekiwał jakichkolwiek ważnych wieści. Czytał fragment, który wskazał mu Toos, ignorując całą resztę. Dwie postacie w charakterystycznych czarnych zbrojach i wilczych hełmach jeźdźców ze wschodniego kontynentu zostały zauważone na drodze do jaskiń służących jako wejście do kryjówki prawdziwego władcy Irillianu. Jedna z nich pasowała do opisu, który Gryf przekazał swoim szpiegom - jeźdźca o imieniu D’Shay. D’Shay. Imię, które Gryf powinien znać i zapamiętać. Arystokratyczny jeździec zza Wschodnich Mórz. D’Shay był wilkiem w ludzkiej postaci, choć nie dosłownie. A jednak pan Penacles czułby się bardziej bezpiecznie, gdyby został osaczony przez zgraję prawdziwych wściekłych wilków, niż teraz, kiedy stał oko w oko z jeźdźcem. Kiedy otaczały go wilki, przynajmniej wiedział przeciwko czemu walczy. Niepewność powróciła. D’Shay w zmowie z Błękitnym Smokiem. Pan Penacles nie dbał o zagrożenia, jakie tworzył ten sojusz. Pan Irillianu miał własnych

jeźdźców, którzy byli nieustającym problemem nawet dla innych Smoczych Królów. A jednak w tej sprawie żaden z nich nie uczynił nic, mimo iż byli zwinni i utalentowani. Jedni Królowie nie wypowiadali prawdziwych wojen innym; był to stwierdzony fakt, choć krążyły plotki, że zdarzało się co innego. Nie zdawał sobie sprawy, że głośno mruczy imię D’Shaya, do momentu, kiedy odezwał się Toos. - Proszę, byś rozważył to, panie. Nie stać nas na żadne nowe kampanie w tej chwili. Nie możemy stwierdzić, kiedy Czarny Smok całkowicie powróci do sił. Teraz byłaby doskonała okazja, by raz na zawsze z nim skończyć. Jego fanatycy są słabi, a Szare Mgły ledwo przypominają opary. Lochivar widoczny jest z odległości wielu mil. Gryf, potrząsając głową, odrzucił tę sugestię. - - Nie stać nas na taką akcję - powiedział. - Mimo słabości Szarych Mgieł i Czarnego Smoka, lochivaryci i ci, których przyprowadzili jeźdźcy, potrafią walczyć. Wiedzą tyle, ile trzeba. Mgły tylko zwiększają wpływy Czarnego. Większość z tych ludzi wyrosła w glorii jego panowania. Jeśli powie: „Walczyć”, będą walczyć. - - Ale D’Shay jest... Gryfie, do jasnej cholery, wiem nad czym się zastanawiasz. Nawet o tym nie myśl! Spojrzeli sobie w oczy i to Toos w końcu odwrócił wzrok. Gryf spojrzał znacząco, aby uciszyć wszelkie komentarze, po czym napomniał swego zastępcę: - D’Shay prezentuje sobą zagrożenie, o którym nic nie wiemy. Wilczy jeźdźcy albo chcą założyć stały obóz w Smoczych Królestwach - nieustannie bowiem rozszerzają swoje terytorium łowieckie - albo ponieważ przegrywają wojnę toczoną po drugiej stronie mórz. Możliwe nawet, że D’Shay przyjechał jedynie z mojego powodu. Wie coś o mnie, i chciałbym się dowiedzieć, co to jest. Otrzymałem jeden z kawałków układanki, którą od dawna się bawiłem. - Lwioptak poklepał raport. - Dostarczył mi on dodatkowego fragmentu, którego potrzebowałem. Lochivar jest w tej chwili zbyt zmienny, aby mogli go uznać za przystań, ale Irillian jest doskonały. Powinienem sobie zdać z tego sprawę wcześniej. Toos ponuro spojrzał na Gryfa. Kiedy jego pan mówił w taki sposób, oznaczało to, że zamierza zrobić coś takiego, co żadnemu z władców nie przyszłoby do głowy.