Richard A Knaak
Smocze królewstwo tom 06 Dzieci smoka
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Children of the Drake
Wersja angielska 1993
Wersja polska 2002
I
- I co myślisz? - zapytał Rayke, trącając stopą opierzone, niemal skamieniałe zwłoki.
Ciało należało do przedstawiciela Sheeka, władców tej krainy. Sheeka przypominali
ludzi, chodzili na dwóch nogach i umieli posługiwać się rękami, ale mieli też skrzydła i od
czubka głów do szponiastych stóp porastały ich pióra. Ich oczy rozstawione były szeroko po
obu stronach drapieżnego dzioba, dlatego gdy chcieli się czemuś przyjrzeć, musieli po
ptasiemu przekrzywiać głowy. Nie brakowało im przebiegłości i cecha ta, w połączeniu z
naturalną bronią w postaci dziobów i szponów, pozwoliła im panować na tym kontynencie od
kilku tysięcy lat.
Rayke miał zawiedzioną minę, jakby ktoś pozbawił go perwersyjnej przyjemności.
Dwa elfy stojące nad rozpostartą na ziemi postacią wyglądały na braci. Byli
podobnego wzrostu i obaj nosili takie same stroje o barwie leśnej zieleni, składające się z
koszuli, spodni, butów z długimi cholewami i płaszcza z kapturem. Obaj mieli jasnobrązowe
włosy i oczy szmaragdowe jak wiosenne liście.
Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Faunon był młodszy od Rayke'a o sto lat,
choć obaj wyglądali tak, jakby przeżyli nie więcej niż trzydzieści wiosen. Młodszy elf często
myślał, że jego towarzysz jest o wiele bardziej żądny krwi niż najstarsi, którzy tak kurczowo
trzymali się sztywnych, napuszonych zasad, że najdrobniejsze uchybienie kończyło się
wyzwaniem na pojedynek. Całe szczęście, że to on, a nie Rayke został wyznaczony na
dowódcę ekspedycji na ziemie skrzydlatych... a raczej na ich byłe ziemie. Jak na razie
znaleźli tylko martwych Sheeka, którzy padli ofiarą własnego czaru rzuconego w celu
pozbycia się rywali, starej rasy podobnych do pancerników Queli.
Wyglądało na to, że czar okazał się bardziej zgubny dla jego twórców niż dla
zamierzonych ofiar. Quele zamieszkiwały południowo-zachodnią część kontynentu, więc na
razie nie było wiadomo, jakie poniosły straty. W tamtą stronę został wyprawiony inny oddział
elfów. Jeśli powróci, uzupełni nformacje zebrane przez tę grupę.
- Myślę... - odezwał się Faunon, wreszcie przypominając sobie o pytaniu towarzysza -
że spowodowali okropną jatkę, próbując odwrócić czar, jakikolwiek on był. Nie ra takim
wyniku im zależało - dodał, bo Rayke czasami miał kłopoty z wyciąganiem wniosków.
Faunon odwrócił się i spojrzał na wysokie szczyty na północy. Gdzieś tam leżało
gniazdo, tyle wiedzieli. Nadal było zamieszkałe; widzieli Sheeka latających nad górami,
jediakże w niewielkim stadzie, a nie w ogromnej chmarze, która gnieździła się tam zaledwie
dziesięć lat wcześniej. W ciągu minionej dekady na skrzydlatych mieszkańców gór spadło
niejedno nieszczęście. Pewne dowody wskazywały na istnienie trzeciej rasy, która pojawiła
się i znikła jak wiatr... jak się wydawało, robiąc po sobie porządek, bo zostało niewiele
śladów. Zwiadowcy odkrył tylko tyle, że przybysze walczyli samotnie z wielkim stadem
Sheeka, a potem przenieśli się gdzieś indziej.
Ale gdzie?
- Wracajmy do pozostałych - mruknął Rayke. Przełożył cięciwę łuku przez głowę i
lewe ramię. Nie interesował się trzecią rasą. Rada rozkazała im ocenić rozmiar znisz:zeń na
terenie imperium Sheeka, co samo w sobie było zadanxm niełatwym, ponieważ ptaki nie
tworzyły imperium w elfim pojęciu tego słowa. Żyły w wielkich wspólnotach, które
panowały nad ogromnymi połaciami kontynentu. Zdaniem Rayke'a i wielu innych elfów
ekspedycja spełniła swoje zadanie.
Na tym polega problem elfów, pomyślał Fa jnon, odsuwając się od twardego jak
kamień trupa. Albo absolutnie nic ich nie obchodzi, albo chcą wiedzieć o wszystkim, co się
dzieje pod słońcem. Żadnego umiaru. Tylko on i paru innych wyzwoliło się z popadania w
skrajności.
- Jeszcze chwilę, Rayke - odparł z lekkim naciskiem, żeby przypomnieć mu, kto tu
dowodzi.
Rayke nie odpowiedział, ale mocno zaciśnięte usta mówiły same za siebie. Miał ostre
rysy, które przywodziły na myśl osobę konającą z głodu, a jego skwaszona mina tylko
pogłębiała ogólne wrażenie. Trójkątne twarze wśród elfów występowały dość pospolicie, lecz
oblicze Rayke'a było surowsze od innych. Faunon miał twarz bardziej zaokrągloną, bardziej
sympatyczną, o czym zresztą często przypominały mu kobiety z jego plemienia. Ich śpiewne
głosy szybko działały mu na nerwy i zwykle wymyślał jakiś pretekst, żeby uwolnić się od ich
towarzystwa. Był inny problem z jego ludźmi: kiedy coś - lub ktoś - wpadało im w oko,
stawali się bardzo, ale to bardzo uparci. Czasami zastanawiał się, czy rzeczywiście w jego
żyłach płynie elfia krew.
- I co?
Faunon drgnął, uświadamiając sobie, że stracił kontakt z rzeczywistością. Taka
wpadka o obecności Rayke'a była podwójnie irytująca. Udał, że wcale nie bujał w obłokach,
tylko zbierał myśli.
- - Zauważyłeś, że coś jest z nimi nie w porządku?
- - Z czym?
- Z ciałami i tą ziemią.
- Tylko to, że mnóstwo tych pierwszych jest rozrzuconych po tym drugim. - Rayke
uśmiechnął się, zadowolony z dowcipnej odpowiedzi.
Faunon zachował obojętny wyraz twarzy, próbując zapanować nad złością.
- A ziemia wydaje się względnie nietknięta, prawda?
Obaj rozejrzeli się po okolicy, choć robili to już parę razy. Wybrzuszenia rozciągały
się tam, gdzie wcześniej chyba nie było żadnych wzniesień, bo drzewa i krzewy chyliły się
pod kątami, pod jakimi nie rośnie żadna roślina. Niemal jakby coś rozorało ziemię, a potem
bez większego zapału próbowało naprawić wyrządzone szkody. Parę drzew wyglądało na
obumarłe i skamieniałe wzorem martwego skrzydlatego, ale przeważająca część zalesionego
regionu wydawała się zupełnie normalna. Mimo wszystko Faunon dziwił się, że tylko on
zwrócił uwagę na szczególny wygląd krajobrazu.
Drugi elf przestał się uśmiechać.
- - Rzeczywiście. Przechodziliśmy przez tereny, gdzie ziemia została wywrócona na
nice, ale nawet tam nie brakowało roślin i drobnej zwierzyny.
- - Jak gdyby zostały ominięte, podlegały ochronie... albo może zostały uleczone -
dodał, nagle przeświadczony, że ten domysł jest najbliższy prawdy.
- - Chronione przez co? Z pewnością nie przez Sheeka. Myślę, że ci przede
wszystkim zadbaliby o własne bezpieczeństwo.
- - Może przez kogoś, kto walczył z ptasim ludem, a potem zniknął - zasugerował
Faunon. Zapewne nigdy się tego nie dowiedzą.
Jak mówiły legendy, elfy uciekły przed koszmarami innego świata niezliczone
tysiąclecia temu. Ta ziemia nie była ich ojczyzną i wbrew staraniom nie zdołali poznać jej
tajemnic. Faunon wiedział, że przed Sheeka i Quelami panowało tutaj kilka innych ras. Ten
świat był bardzo stary, choć nie utracił dawnej żywotności.
Rayke westchnął.
- - Znowu zaczynasz, Faunonie?
- - Jeśli będzie trzeba. Nie wystarczy wiedzieć, że Sheeka spotkała katastrofa, która
może oznaczać koniec ich panowania. Musimy się dowiedzieć, co to była za katastrofa i czy
już się nie powtórzy. Jeśli...
Gałęzie zatrzeszczały głośno, jakby coś z wielką prędkością spadło w las prosto z
nieba. Faunon obrócił się na pięcie i zobaczył, jak coś wielkiego i czarnego porusza się za
drzewami. Wreszcie zrozumiał, że to koń, ale jaki koń! Ogier, bez dwóch zdań, wyższy od
wszystkich znanych im rumaków i tak rączy, że wiatr nie mógłby iść z nim w zawody. Jeśli
on był sprawcą wcześniejszego hałasu, to szybko zmienił sposób bycia, bo teraz sunął cicho
jak cień, który przypominał.
- Co to takiego? - szepnął pobladły Rayke.
Faunon wiedział, że kolor jego twarzy musi być bardzo zbliżony do barwy twarzy
Rayke'a.
- - Za nim!
- - Za nim? Nie widzisz, jak pędzi? Nigdy go nie złapiemy! - zawołał niemal z ulgą
jego towarzysz.
- - Nie zamierzam go łapać! Chcę tylko zobaczyć, co to takiego. Za mną!
Faunon popędził za czarnym stworzeniem z typową dla swej rasy chyżością, zwinnie
omijając i przeskakując przeszkody. Nie słyszał kolegi, ale wiedział, że Rayke jest zbyt
dumny, by zostać z tyłu - co wcale nie znaczy, że miałby mu za złe, gdyby zaniechał pościgu.
On postawił sobie za cel ponowne zobaczenie śmigłej zjawy i zdawał sobie sprawę, że będzie
to wymagało nie lada zachodu. Dorównywał prędkością wielu innym stworzeniom, z tym
jednak nie mógł się mierzyć. Wiedział to od samego początku. Wiedział też, że potężny
rumak pocwałował w stronę otwartej przestrzeni. Tam znów będzie widoczny, choć z daleka.
Tym zbytnio się nie przejmował, bo, jak wszystkie elfy, miał doskonały wzrok. Poza tym
Faunon też nie miał ochoty zbliżać się do tak potężnego i ogromnego stworzenia. Chciał tylko
potwierdzić jego istnienie i sprawdzić, w którą zdąża stronę. Nawet przez myśl mu nie
przeszło, że mógłby zrobić coś więcej.
Koń jednak miał inne plany.
Faunon niemalże wpadł na niego. Błysnęła mu myśl, jak mógł go nie zauważyć.
Rumak zawrócił i zbliżył się bezszelestnie, a teraz piętrzył się nad nim niczym czarna skała.
Faunonowi przytrafiło się coś bardzo nieelfiego, mianowicie potknął się i osunął na ziemię o
wyciągnięcie ręki od demonicznego ogiera.
- Wróciłem, ale to nie to miejsce! - ryknęła do niego groźna postać. Miała długie,
wąskie oczy o barwie zamarzniętego błękitu, oczy bez źrenic.
Faunon chciał powiedzieć coś, co zadowoliłoby hebanowego potwora, ale z jego ust
wyrwało się tylko powietrze. Nie mógł wydać bodaj najcichszego dźwięku.
- To jest miejsce, ale nie to miejsce! - Kopyto wyryło w ziemi głęboką bruzdę. Elf aż
nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co stałoby się z jego głową, gdyby rumak postanowił się
go pozbyć.
Przerażające zwierzę patrzyło na niego przez krótką chwilę. Faunon wstrzymywał
oddech przez czas inspekcji, zastanawiając się, co je tak zaciekawiło. Potem poczuł magiczną
sondę. Była zaskakująco delikatna, niemal jakby ogromny hebanowy ogier wstydził się
swoich poczynań.
Po chwili poderwał głowę. Rozejrzał się dokoła z nowym zainteresowaniem.
- Więc to tak! Zdumiewające! Tyle nowych rzeczy do poznania!
Mroczny rumak cofnął się, odwrócił i popędził we wcześniej obranym kierunku, a
zrobił to tak niespodziewanie, że elf otwarł ze zdumienia usta. Jego wyostrzone zmysły nie
zarejestrowały żadnego śladu na fizycznej płaszczyźnie. Jakby przemknął tędy duch, choć
takie wyjaśnienie nie miało sensu, zważywszy, że i on, i Rayke najpierw usłyszeli demona, a
potem go zobaczyli.
- - Jesteś cały? - zapytał Rayke za jego plecami.
- - Tak, nic mi nie jest. - I w gruncie rzeczy to go dziwiło. W czasie krótkiego
spotkania był całkowicie zdany na łaskę cienistego stworzenia. Nie musiał zbytnio wytężać
wyobraźni, żeby oczyma duszy zobaczyć, jak na tuziny sposobów koń pozbawia go życia.
Wbrew własnej woli myślał o tym w ciągu swojej przygody. Czyżby w trakcie sondowania
demoniczny ogier odkrył jego obawy?
Rayke złapał go pod ramiona i pomógł stanąć na nogi. Głos nadal mu drżał.
- - Co to było? Nie koń! Tym bardziej nie jeden z naszych! Czy był to
zmiennokształtny?
- - Tak, nie, może. Byłem zbyt zbity z tropu, by się nad tym zastanawiać. Ale wątpię,
czy to ktoś' z naszych. Czary potrzebne do takiej przemiany zabiłyby prawie każdego z
naszego ludu! Nie, w nim było coś obcego, jakby pochodził nie z tego świata, tylko z miejsca,
które różni się od wszystkich nam znanych.
Obaj stali i patrzyli tam, gdzie jeszcze niedawno stał upiorny koń. Wreszcie Rayke
zapytał:
- Czego chciał, Faunonie? Mówił tak, jakby czegoś szukał. Wiesz, czego?
Rayke wiedział o sondzie, może nawet sam został poddany badaniu. Faunon pokręcił
głową.
- Nie wiem, ale znalazł w mojej głowie coś, co go zadowoliło. I był bardzo ostrożny,
Rayke! Mógł spustoszyć mój umysł... czułem, że może zrobić to bez trudu, ale tego nie zrobił.
Rayke nie był wzruszony niedoszłym losem towarzysza. Patrzył w kierunku, w
którym oddalił się intruz.
- Jak myślisz, dokąd poszedł?
- - Na wschód. Pędził prosto jak strzała. Rayke skrzywił się.
- - Tam nic nie ma.
- - Może chce dostać się nad morze... albo za morze.
- Możliwe. - Rayke szeroko otworzył oczy. - Myślisz, że miał coś wspólnego ze
śmiercią Sheeka?
Ten pomysł nie przyszedł mu do głowy i musiał przyznać, że tym razem Rayke okazał
się lepszy.
- - Nie wiem. Być może nigdy się nie dowiemy.
- - I dobrze. Wracajmy do pozostałych, Faunonie. Chodźmy stąd, zanim ten stwór
uzna, że ma jakiś powód, aby tu powrócić!
Był to argument nie do zbicia. Nie mieli tu już czego szukać - chyba że zjawi się
kolejny niespodziewany gość - a poza tym dzień zbliżał się ku końcowi. Faunon w zasadzie
nie bał się ciemności, ale po tym spotkaniu pragnął jak najszybciej znaleźć się wśród swoich.
W liczniejszym gronie poczuje się znacznie bezpieczniej.
Gdy spieszyli przez las, poruszając się tak bezgłośnie, jak cienisty rumak, w głowie
Faunona kołatała się natarczywa myśl. Należał do młodszego pokolenia bardziej
praktycznych elfów i nie doszukiwał się we wszystkim znaków i omenów, ale nie mógł
otrząsnąć się z wrażenia, że stworzenie, z którym się spotkał, zapowiada nadejście czegoś
ważnego, jakąś zmianę w świecie znanym jego ludowi. Jeśli istotnie zbliżał się kres
panowania Sheeka, jak przed nimi Queii, to w ich miejsce pojawi się ktoś nowy. Ten cykl
powtarzał się od prawieków, a choć plemię elfów nigdy w nim nie uczestniczyło, miało
możliwość obserwowania przemian.
Faunon pochylił głowę, żeby przemknąć pod niskim konarem. Był coraz bardziej
strapiony. Elfy dobrze znały Sheeka, a nawet Queli, i wiedziały, gdzie jest ich miejsce. Czy
nastanie kolejnej rasy odmieni ich los? I kto wie, kim będą nowi panowie? Nie było tu innych
ras, które mogłyby ubiegać się o władzę.
Był pełen obaw, choć nic ich nie usprawiedliwiało. Gdy zbliżyli się do miejsca
spotkania z innymi, doszedł do wniosku, że chyba po raz pierwszy w życiu zależy mu na
przetrwaniu aroganckich skrzydlatych. Jego lud umiał z nimi koegzystować. Nowi panowie
mogą uznać, że istnienie jego rasy niczemu nie służy.
Już kiedyś groziła im zagłada, ale na szczęście, jak mówiła legenda, odkryli ścieżkę,
którą uciekli od koszmarów wynaturzonego świata Nimth i jego zwyrodniałych panów,
czarnoksiężników zwanych Vraadami. Faunon zadecydował, że przynajmniej z ich strony nie
mają się czego obawiać, a myśl ta przyniosła mu odrobinę pociechy.
Jeśli przyszłość szykowała im jakieś przykre niespodzianki, to przecież nawet
najgorsze nie mogły się równać z okrucieństwami Vraadow.
II
Kolonia istniała już od piętnastu lat. Ten świat nie naginał się do ich woli jak
poprzedni i, co ważniejsze, brakowało im sił na realizację wydumanych zachcianek. Często
zmuszeni byli własnymi rękami wykonywać prace, do których nigdy wcześniej się nie zniżali.
Mieli za sobą długi, bolesny upadek z wyżyn boskości, do jakiej przywykli w swoim
umierającym świecie, Nimth. Uciekli stamtąd, zabierając tyle dobytku, ile zdołały udźwignąć
ich wierzchowce, i w nowym świecie stwierdzili, że muszą zaczynać od zera. Ich magia
sprawowała się inaczej niż w świecie, który z jej pomocą skazali na zagładę. Czary wymagały
straszliwego wysiłku i częstokroć dawały wynik zupełnie inny od zamierzonego.
Mimo wszystko Vraadowie osiągnęli niemało w ciągu piętnastu długich lat, choć nie
brakowało takich, którzy nadal nie mogli pogodzić się z faktem, że dni dawnej boskości
przeminęły bezpowrotnie. Niegdyś przenosili góry - dosłownie! - i niektórzy upierali się, że
znów będą to robić, niezależnie od kosztów. Dlatego ci, którzy odnosili mniejsze bądź
większe sukcesy we władaniu czarami, zupełnie nie zwracali uwagi na skutki uboczne i
następstwa swoich poczynań.
Należał do nich wielmożny Barakas, patriarcha Tezerenee, klanu smoka. Przybył do
tego świata, zamierzając nim rządzić, a nie podporządkować się jego woli. Nawet w tej
chwili, gdy wraz z dwoma synami kontemplował roztaczający się przed nimi widok, marzenia
o świetlanej przyszłości wzbierały w jego głowie do punktu przelania.
Stał na najwyższym wzgórzu w okolicy i spoglądał na zachód, omiatając wzrokiem
nie tylko ziemie, ale i leżące za nimi morze. Smoki wierzchowe, wielkie zielone stworzenia
podobne do masywnych, niezgrabnych jaszczurek, zaczęły robić się narowiste. Synowie
patriarchy, dziedzic Reegan i dotąd posłuszny Lochivan, też stawali się krnąbrni. Lochivan z
tej trójki odznaczał się najlżejszą budową, co pod żadnym względem nie znaczyło, że był
niski czy wątły. Po prostu Reegan i Barakas byli wielcy niczym niedźwiedzie; dwaj brodaci
olbrzymi wyglądali tak, jakby mogli odgryźć głowę każdemu, kto ośmieli się bodaj kichnąć w
ich stronę. Wszyscy trzej jeźdźcy mieli podobne, jakby grubo ciosane rysy, pospolicie
występujące w całym klanie, ale twarz Lochivana łagodziły cechy przekazane mu przez
matkę, wielmożną Alcie. Lochivan wyróżniał się także brązowo-szarą czupryną; Barakas i
jego następca mieli ciemniejsze włosy, przy czym na głowie patriarchy od paru lat jaśniała
smuga srebra. Co do Reegana, stanowił wierną kopię smoczego władcy, lecz podobieństwo
kończyło się na wyglądzie. Dziedzic nie dorównywał ojcu inteligencją i wyobraźnią.
Cała trójka pławiła się w cieple słońca płonącego wprost nad ich głowami. Lochivan
wiercił się w siodle, próbując zatrzymać chłód w kaftanie pod ciemnozieloną zbroją ze
smoczej łuski, której ostatnimi czasy - podobnie jak inni członkowie klanu - prawie wcale nie
zdejmował. Dawno temu, kiedy Vraadowie byli władcami Nimth, bez cienia wysiłku
wyczarowałby sobie chłodny i nieważki pancerz. Tutaj, na ziemiach, które w najlepszym
wypadku uważał za przeklęte, podobna próba oznaczałaby niewiele więcej niż stratę energii.
Magia tego świata nadal odmawiała mu posłuszeństwa. Tylko nieliczni posiadali prawdziwą
moc, ajeszcze mniej pod względem magicznych umiejętności dorównywało Vraadom z
dawnego świata.
Z tej trójki nikt nie władał pełnią mocy, choć patriarcha był temu bliski. Bliski, ale
daleki od tego, czego pragnął.
Właśnie dlatego ani Reegan, ani Lochivan nie ośmielili się przeszkodzić ojcu w
rozmyślaniach. Tylko takie okresy zadumy powstrzymywały go od wyładowania złości na
przypadkowych ofiarach.
- Jak daleko według was? - zapytał nagle. Głos miał bezdźwięczny, niemal wyprany z
emocji, lecz to nie znaczyło, że nie jest groźny. Ostatnio stał się zmienny, w mgnieniu oka z
obojętności wpadał w złość. Wielu Tezerenee nosiło na skórze pamiątki jego gniewu.
To Lochivan odpowiedział na pytanie, jak zawsze. Reegan mógł być następcą, ale
brakowało mu lotności umysłu niezbędnej w takich przypadkach. Poza tym Lochivan znał
odpowiedź; była taka sama od trzech tygodni.
- Nie dość daleko, by na zawsze pozostawać poza naszym zasięgiem. Nie aż tak
daleko.
¦-Prawda. - Oczy władcy Tezerenee nie skupiały się na bogatych ziemiach u stóp
wzniesienia, ale na migotliwym morzu na horyzoncie. Marzył o podboju kontynentu leżącego
za bezkresną przestrzenią wody. Nawet nadał mu nazwę, której inni używali również na
określenie kolonizowanych ziem. On sam ten ląd nazywał w myślach "tym drugim". Jego
Smocze Królestwo, jego przeznaczenie, leżało za morzami.
- Ojcze - rzekł cicho Reegan. Musiał mieć jakiś ważny powód, bo inaczej nie
ośmieliłby się odezwać do władcy Tezerenee.
Barakas poparzył na najstarszego syna, który ruchem głowy dał znać, że powinni
spojrzeć w lewo. Smoczy pan odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Reegana.
Zgrzytnął zębami.
Był to jeden z Beztwarzych, parodia człowieka nie posiadająca twarzy, włosów i uszu.
Był średniego wzrostu, miał na sobie prostą szatę z kapturem. Patrzył - jeśli można użyć
takiego określenia w odniesieniu do kogoś, kto nie ma oczu - w stronę Tezerenee.
Obserwował ich nie istniejącymi oczami i ani trochę nie wzruszał go fakt, że sam jest
obserwowany.
- - Pozwól mi go ściąć, ojcze! - Reegan udawał beztroskę, ale ledwo zauważalne
drżenie głosu zdradzało strach, który wzbudziła w nim ta istota. Lochivan też czuł się
nieswojo w towarzystwie pozornie nieszkodliwego intruza.
- - Nie wolno - przypomniał Barakas głosem ostrym jak stal. Sam też chciałby
zmiażdżyć przybysza pod pazurzastą łapą wierzchowca albo posiekać go mieczem na
kawałki. Cokolwiek, byle zetrzeć go z powierzchni tego świata.
- - Ale...
- - Zakazał tego Smok z Głębin! - warknął patriarcha. Mówił o istocie, którą w ciągu
minionych lat zaczął uważać za ucieleśnienie totemu klanu. Kiedy na tamtym drugim lądzie
Tezerenee groziła śmierć z rąk - szponów - ptasich stworzeń, bóg wyłonił się z głębi ziemi,
bóg z kamieni i stopionej skały. Wystarczyło, że odezwał się do Sheeka - przez Vraadow
zwanych Poszukiwaczami - a ci z miejsca popadli w rozsypkę. Następnie zabrał niedobitki
klanu i używając ledwie cząstki swojej mocy, przeniósł ich na ten kontynent, gdzie dołączyli
do reszty Vraadow.
Barakas wziął sobie do serca słowa istoty, którą nazwał Smokiem z Głębin.
Zapowiedziała ona, że kiedyś Tezerenee wrócą triumfalnie do Smoczego Królestwa, i
wielmożny Barakas z utęsknieniem wyglądał tego dnia. Drugie przykazanie nie było
przyjemne. Bóg oświadczył, że pod żadnym pozorem nie wolno zaczepiać Beztwarzych,
którzy mogą robić wszystko, na co mają ochotę.
Dla Tezerenee było to niemal nie do pomyślenia. Dzielili z tymi przeklętymi istotami
nie tylko ziemię; łączyło ich wspólne pochodzenie, przynajmniej w fizycznym sensie. Z tego
powodu czuli się niezbyt swobodnie nawet wśród swoich, choć z czasem większość animozji
popadła w zapomnienie.
Barakas chwycił wodze swojego wierzchowca.
- Zabierajmy się stąd! To miejsce już nie niesie ukojenia.
Reegan i Lochivan przytaknęli mu skwapliwie.
Zawrócili wierzchowce i popędzili w kierunku miasta. Z początku mieli pewne
trudności, bo jaszczury nie zostały złamane jak należy. "Łamanie" w Nimth oznaczało
złamanie woli i rozbicie jej w pyl; powstałą w ten sposób pustkę właściciel mógł zapełnić
tym, co uważał za wskazane. W efekcie uzyskiwano doskonale ułożone wierzchowce. Na
nieszczęście w nowym świecie łamanie nie zawsze kończyło się sukcesem, a Tezerenee nie
mogli sobie pozwolić na utratę wielu smoków. W przeciwieństwie do zachodniego
kontynentu, gdzie zamierzali się udać, tutaj smoki występowały stosunkowo rzadko.
Zdaniem Barakasa była to kolejna wada tego kontynentu.
Wreszcie wierzchowce poddały się woli jeźdźców i, nabierając pędu, pognały przez
pagórkowaty teren. Szkarłatne płaszcze Barakasa i Reegana, wyróżniające ich jako władcę
klanu i jego nominalnego następcę, łopotały niczym krwawoczerwone smocze skrzydła.
Miasto uchodźców leżało w dolinie i większa część drogi prowadziła w dół, choć wzgórza
zmuszały ich do podążania krętą trasą. Koniom nie brakowało zalet, ale w takim terenie
jaszczury miały niezaprzeczalną przewagę. Ich pazury wczepiały się w ziemię, co
zapobiegało przekoziołkowaniu przez głowę i zmiażdżeniu jeźdźców. Poza tym ujeżdżony
smok był czymś więcej niż wierzchowcem przenoszącym Tezerenee z miejsca na miejsce.
Był machiną stworzoną do zabijania. Niewiele stworzeń mogło stawić czoło smokowi, nawet
tak prymitywnemu jak wierzchowy jaszczur. Szpony mogły pociąć człowieka na plastry,
szczęki bez wysiłku przeciąć ofiarę na dwoje.
Co ważniejsze, smoki były symbolem Tezerenee.
Niedługo później przed jeźdźcami wzniosło się miasto, z daleka przypominające
masywną ścianę. Nowi mieszkańcy najpierw odbudowali otaczający je mur, podwajając jego
wysokość. Zrobili to ze strachu, bo pozbawieni dawnej mocy wszystkiego się bali. Kiedy tu
przybyli, miasto było jedną wielką ruiną, pradawnym reliktem starożytnych, którzy powołali
ich do istnienia. Jak się okazało, starożytni dali początek wielu różnym rasom. Mieli na swe
usługi moc, o jakiej Vraadowie mogli tylko marzyć, więc z łatwością nadali swoim
potomkom różnorodne formy. Szukali najbardziej odpowiednich następców swojej
zmęczonej, wymierającej rasy. Jak na ironię, nadzieję rokowali tylko ci, których wcześniej
spisano na straty - Vraadowie. Ci porzucili stworzony przez starożytnych świat, gdzie, jak
przewidywano, mieli doprowadzić do samozagłady. Zamiast wybić się wzajemnie, przetrwali
prawie wszystkie inne rasy. Oprócz nich istnieli jeszcze Poszukiwacze, ale, jak powiedział
Smok z Głębin, ich czas dobiegał końca.
Wielmożny Barakas uważał odbudowę miasta za stratę czasu i sił, lecz nie wyraził
sprzeciwu. Miał własne plany i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał stosownej chwili, by
zacząć je realizować.
- Smocza krew! - zaklął Lochivan, wskazując przed siebie. - Następny!
Blisko bram miasta stała postać taka sama jak ta, którą parę minut wcześniej zostawili
za sobą. Zdaniem Barakasa mogła być to ta sama istota. Beztwarzy popisywali się swoją
mocą; mieli jej pod dostatkiem. Byli wszak uosobieniem starożytnych twórców tego miasta, a
raczej tego, co pozostało z ich umysłów. Nadal próbowali we własny zagadkowy sposób
kierować przyszłością swojego świata - czyli Vraadami. Władca Tezerenee zacisnął wargi:
dzięki niemu zyskali fizyczną postać, która umożliwiała im jeszcze większą ingerencję.
Brama otworzyła się sama przed powracającymi Vraadami. Beztwarzy, jak jego
poprzednik, nawet nie drgnął, gdy się zbliżyli.
Barakas nie mógł powstrzymać się od dotknięcia własnej twarzy, gdy mijali
nieruchomą figurę. Skóra w dotyku sprawiała wrażenie normalnej, ale pochodziła z tego
samego źródła co ciało, które przyoblekły te duchy. Cielesne powłoki wszystkich Tezerenee -
z wyjątkiem jednego - powstały dzięki połączonej magicznej mocy klanu. Nawet parę osób
spoza klanu, które patriarcha postanowił wynagrodzić za wierność, zyskało nowe ciała.
Wobec braku fizycznej drogi z Nimth do Smoczego Królestwa takie rozwiązanie wydawało
się idealne. Z pomocą niejakiego Dru Zeree, jedynego czarnoksiężnika spoza klanu, którego
Barakas darzył szacunkiem, Vraadowie odkryli sekret ka, czyli duchowej podróży. Ka danej
osoby, kierowane przez innych, mogło przebyć barierę nieprzekraczalną dla ciała. Istniała
tylko jedna główna przeszkoda: dusze wyzwolone z ciała musiały gdzieś zamieszkać.
Sam Barakas zaproponował rozwiązanie. Choć fizyczne przejście okazało się
niemożliwe, Vraadowie mogli za pomocą magicznych środków wywierać wpływ na swój
przyszły świat. Praca nad najdrobniejszym czarem wymagała współdziałania tuzina czy
więcej osób, co okazało się nieosiągalne dla aroganckich Vraadow. Tezerenee, przeciwnie,
przyzwyczajeni byli do współpracy i pod mistrzowskim przewodem patriarchy stworzyli
armię golemów, bezdusznych łupin, które miały czekać na napływ vraadzkich ka. Do ich
tworzenia wykorzystano większych, bardziej majestatycznych kuzynów wierzchowców,
których dosiadał Barakas i jego synowie. Po stworzeniu zaledwie kilkuset golemów misterny
plan zaczął się walić. Najpierw przepadli bez śladu Tezerenee odpowiedzialni za
nadzorowanie tworzenia golemów - Barakas podejrzewał, że starożytni maczali w tym palce -
a potem te przeklęte zjawy ukradły większość ciał dla siebie.
Istota zniknęła z pola widzenia, gdy jeźdźcy wjechali za mury. Patriarcha wcale nie
poczuł się lepiej. Z doświadczenia wiedział, że co najmniej pół tuzina tych straszydeł
obserwuje ich z mniej rzucających się w oczy miejsc. Takie miały zwyczaje.
Kiedyś Dru Zeree wyjaśnił mu, że ostatni ze starożytnych połączyli swoje dusze z tym
światem, obdarzając go swego rodzaju umysłem. Golemy stworzone przez Tezerenee dały
założycielom okazję do nadrobienia przeoczenia, z którego zdali sobie sprawę poniewczasie:
wyposażenia umysłu w ręce umożliwiające dalszą pracę. Barakas nie wiedział, w jakim
stopniu wierzyć w to wyjaśnienie, ale w gruncie rzeczy to nie miało znaczenia. Liczyła się
wyłącznie armia duchów, która pozbawiła go nie tylko golemów, ale także wymarzonego
cesarstwa. Był tak blisko celu... Wystarczyłoby, żeby w zamian za obietnicę wstępu do
nowego świata Vraadowie przysięgli mu wierność. Co gorsza, widok ożywionych golemów
przypominał mu, że jego ciało leży i gnije w dogorywającym Nimth, chyba że już pożarły je
jakieś ścierwojady.
Skrzydła bramy zamknęły się za nimi: magia Dru Zeree znów dała o sobie znać.
Barakas starał się ze wszystkich sił, lecz nie potrafił dorównać czarnoksiężnikowi. Nawet
córka Zeree, Sharissa, odznaczała się o wiele większym talentem. Niemożność dorównania
innym była kolejną gorzką pigułką, którą Barakas połykał codziennie jak rok długi.
Paru Vraadow kręciło się w pobliżu. Wyglądali zdecydowanie bardziej niechlujnie niż
w Nimth. Pozbawieni niemal nieograniczonej mocy, która pozwalała im spełniać wszelkie
zachcianki, musieli dbać o siebie w sposób bardziej przyziemny. Niektórzy nie umieli do tego
przywyknąć. Ci tutaj mieli na sobie długie szaty albo kaftany i spodnie, proste w kroju w
porównaniu z ekstrawaganckimi, wyszukanymi strojami z czasów Nimth. Kilku wyrzucało
gruz z na wpół zrujnowanej budowli. Odkładali na bok równe kawałki, żeby później
wykorzystać je do wzniesienia jakiejś innej nikomu niepotrzebnej wieży. W oczach Barakasa
mozolący się Vraadowie wyglądali wręcz żałośnie.
,3ogowie upadli - pomyślał. - Ja upadłem".
A jednak dzięki ich wysiłkom miasto odzyskało trochę dawnego splendoru. Być może
pewnego dnia stanie się tak wspaniałe jak w okresie swej świetności. Vraadowie mieli więcej
dzieci niż w Nimth, ale stwierdzenie to jeszcze o niczym nie świadczyło, bo w dawnych
czasach bywało ich nie więcej niż parę tuzinów. Niemal nieśmiertelnych czarnoksiężników
nie pociągały więzi rodzinne i daleko im było do wzorowych rodziców. Ci nieliczni, którzy
decydowali się na dzieci, po jakimś czasie przystępowali do walki z własnym potomstwem.
Barakas podczas tworzenia swojego klanu skierował tę destrukcyjną energię na zewnątrz.
Liczba Tezerenee, stanowiących jedyną prawdziwą rodzinę w społeczeństwie Vraadów, znów
przekroczyła setkę - nie licząc ludzi spoza klanu, którzy przysięgli mu wierność w czasie
ostatnich piętnastu lat. W zajętej przez klan części miasta nie brakowało dzieci.
Paru Vraadow ostentacyjnie odwróciło się plecami do trzech Tezerenee. Patriarcha nie
poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Nie przejmował się wrogością, a poza tym uważał, że
ich złość kieruje się w niewłaściwą stronę. To prawda, że po utracie większości golemów
przeprawił do nowego świata wyłącznie swoich ludzi, a dawnych sprzymierzeńców porzucił
na łaskę losu. Teraz dowodził, że jeśli czuli się oszukani i szukali winnych, to powinni
zwrócić się przeciwko Beztwarzym. On postąpił tak, jak postąpiłby każdy z nich. Klan miał
pierwszeństwo.
Z czasem Vraadowie przestali domagać się śmierci wszystkich Tezerenee. Ostatecznie
to oni, przyzwyczajeni do korzystania z siły własnych rąk, nauczyli ich, jak radzić sobie bez
magii. Barakas nie bez racji uważał, że dni kolonii byłyby policzone, gdyby nie jego poddani.
Nawet Dru Zeree i Silesti, trzeci członek triumwiratu, nie mogli temu zaprzeczyć.
Czarnoksiężnicy władający magią byli zbyt nieliczni, by sprostać wyzwaniom nowego świata.
Patriarcha wyrwał się z zadumy na widok wysokiej, zgrabnej kobiety ze srebrzysto-
błękitnymi włosami spływającymi niemal do talii. Ubrana w dopasowaną suknię,
podkreślającą idealną figurę, szła z pewnością siebie, której nie miała przed przybyciem do
tego świata. Zaliczała się do najbardziej wprawnych czarodziejek, choć według vraadzkich
kryteriów była ledwie dzieckiem - miała tylko trzydzieści parę lat.
Była to Sharissa, córka Dru Zeree.
Barakas ściągnął wodze. Wstrzymywał wierzchowca powoli, żeby nie okazać zbytniej
skwapliwości. Zerknął na Reegana, który wybałuszył oczy i śledził każdy ruch młodej
kobiety. Patriarcha od jakiegoś' czasu zachęcał pierworodnego do zainteresowania się
jedynaczką swojego rywala, a Reeganowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ale
podczas gdy Barakas cenił Sharissę za pozycję i czarodziejskie umiejętności, jego syn
postrzegał ją bardziej przyziemnie... co nie znaczy, że patriarcha nie dostrzegał jej urody.
Sharissa zmieniła się trochę od czasu przybycia do tego świata. Twarz jej się zaokrągliła,
choć kości policzkowe pozostały wyraźnie zaznaczone. Jak inni Vraadowie, miała
krystalicznie czyste oczy, błękitne jak akwamaryna i jasne, gdy szeroko rozchylała powieki.
Wygięte brwi nadawały jej twarzy dociekliwy wyraz. Mina czarodziejki zwykle wyrażała
lekkie rozbawienie, ale Barakas wiedział, że jest to zasługą naturalnie wygiętych w górę
kącików ust.
- Wielmożna Sharisso - zawołał, kiwając głową.
Jej wąskie, ale ładnie wykrojone wargi rozchyliły się w wymuszonym uśmiechu.
Sharissa nie lubiła zadawać się z Tezerenee - wyjąwszy Gerroda, który sam skazał się na
wygnanie. Barakas szybko przepędził nieproszone myśli dotyczące syna. Gerrod postanowił
pójść własną drogą, a to oznaczało życie w izolacji przeczącej wszystkim zasadom, które
wpoił swoim ludziom. Gerrod sam wykluczył się z klanu i na tym kończyły się ich relacje.
- - Wielmożny Barakasie. Lochivanie. - Sharissa uśmiechnęła się do nich, skinęła
głową i dodała: - O, Reegan. Jak się dzisiaj miewasz?
- - Doskonale, jak zawsze, gdy cię widzę - odparł Reegan.
Barakas był prawie tak jak Sharissa zaskoczony słowami najstarszego syna. Panna
Zeree zarumieniła się lekko; nie spodziewała się takiego komplementu ze strony tego
niezdarnego gbura. Patriarcha powściągnął uśmiech. Czarodziejka nie będzie miała
wątpliwości, że to nie on podsunął odpowiedź. Było aż nazbyt jasne, że banalne słowa
zrodziły się w głowie Reegana. Po raz pierwszy jego syn przejął inicjatywę. Jeśli istniało coś,
co mogło rozbroić Sharissę, to tylko szczerość.
- - A jak miewa się twój ojciec? - zapytał Barakas, przerywając przedłużające się
milczenie.
- - Dobrze - odrzekła Sharissa z widoczną ulgą. Mimo swoich zdolności i wiedzy, w
kwestii kontaktów międzyludzkich była naiwna jak dziecko. Pierwsze dwadzieścia lat życia
spędziła w odosobnieniu, gdyż ojciec postanowił chronić ją przed zgubnym wpływem innych
Vraadow, a teraz miała niewiele więcej. To mało, jak na długowieczną rasę Vraadow.
- - A jego małżonka?
- - Matka też ma się dobrze.
Barakas zwrócił uwagę na sformułowanie. Wielmożna Ariela Zeree nie była matką
Sharissy; nawet nie należała do rasy Vraadow, tylko do elfów z tego świata. Córka Dru, która
tak naprawdę nie znała rodzonej matki, ogromnie polubiła elfkę i w konsekwencji zaczęła
zwać ją matką. Barakas starannie skrył niesmak. Elfka, choć spowinowacona z Zeree, była
poślednią istotą. Nie należała do Vraadow.
Zdał sobie sprawę, że Sharissa czeka na dalsze słowa. Jego myśli coraz częściej
chadzały własnymi ścieżkami. To go niepokoiło. Czyżby miało to coś wspólnego z niedawno
odkrytą siwizną we włosach albo ze zmarszczkami w kącikach oczu?
- Wielmożna Sharisso, istoty te nie są ci zupełnie obce, prawda? - zapytał nagle
Lochivan. Nie musiał wyjaśniać, o kogo mu chodzi. Wszyscy wiedzieli, że ma na myśli
Beztwarzych.
Władca Tezerenee łypnął gniewnie na młodszego syna, ale powstrzymał się od
komentarza.
- - Wiem o nich co nieco. - Sharissa była ostrożna. Jak większość Vraadow, bała się
dominacji Tezerenee. Barakas chciałby ją zapewnić, że nie ma powodu do obaw; dla niej
zawsze znajdzie się miejsce w klanie. Taka żywotność i moc nie mogły pójść na marne.
- - W jaki sposób okazują, że na czymś im zależy? Czy ich poczynania w ogóle coś
znaczą? Czy umieją tylko się gapić... jeśli można tak powiedzieć, bo przecież nie mają oczu!
Myślę, że oni coś wiedzą. Piętnaście lat gapienia się musi mieć jakiś cel. A w tym roku
przechodzą samych siebie.
Sharissa okazała zainteresowanie. Ciekawiło ją wszystko, co wiązało się z nowym
światem.
- Zwróciłeś na to uwagę? Ostatnio są bardziej aktywni, też to zauważyłam. Ale nie
sądzę, by to oznaczało coś złego. Zależy im na naszym powodzeniu.
"Jesteś pewna?" - chciał spytać Barakas. I po raz kolejny ugryzł się w język.
- A co sądzi twój ojciec? Pracuje z nimi w ich zamku. Z pewnością wie coś więcej.
Sharissa pokręciła głową tak energicznie, że jej wspaniałe włosy zafalowały niczym
kaskada. Reegan pożerał ją wzrokiem, choć starał się skrywać nachalność. Zawsze miał z tym
kłopoty.
- - Ojciec zawsze mówi, że praca z nimi przypomina zabawę układanką, w której
brakuje ponad połowy elementów. Jakimś sposobem uczą go różnych rzeczy, lecz
uświadamia sobie to dopiero po zakończeniu lekcji. - Uśmiechnęła się do Lochivana, jakby na
chwilę zapomniała, że jest Tezerenee. - To niepomiernie go irytuje.
- - Nie dziwię się.
Rozmawiali ze swobodą, która zaniepokoiła Barakasa. Patriarcha niemal dosłownie
był ojcem swoich poddanych, bo w ciągu stuleci spłodził nie mniej niż piętnastu synów i
kilka córek... nie wspominając o tych, których zdążył zapomnieć. Niestety, dwóch najbardziej
inteligentnych potomków sprawiło mu gorzki zawód. Rendel zdradził klan, pragnąc na własną
rękę zbadać tajemnice Smoczego Królestwa, i zginął przez własną głupotę. Jego cień,
młodszy brat Gerrod, był niewiele lepszy. Barakas miał nadzieję, że Lochivan wypełni lukę,
jaka powstała po odejściu tamtych dwóch. Zawsze uważał go za posłusznego, nigdy za
mądrego, a jednak...
Sharissa spoglądała w jego stronę. Patriarcha zastanowił się, od jak dawna mu się
przypatruje. Znów była uprzedzająco i nienaturalnie uprzejma. A on zapomniał się jak ostatni
gamoń i odsłonił swoje myśli... Takiego niedbalstwa nigdy nie puściłby płazem żadnemu ze
swoich ludzi.
- - Jeśli wybaczysz, muszę przygotować się do wyprawy. Znaleziono jedno z
wcześniejszych osiedli założycieli.
- - Co takiego? - Lochivan pochylił się w siodle. - Gdzie?
- Na północnym wschodzie. Muszę już iść. Życzę wszystkim dobrego dnia. - Skinęła
im głową i odeszła. Jej chód zdradzał, że pragnie szybko znaleźć się jak najdalej.
Zbolała mina Reegana skojarzyła się Barakasowi z pyskiem chorego smoka. Gdy
Sharissa oddaliła się spory kawałek, Lochivan odwrócił się do ojca i obaj wymienili
spojrzenia. Na północnym wschodzie mieszkał Gerrod. To mogło, ale nie musiało być
zbiegiem okoliczności.
- Otrząśnij się z tego osłupienia, Reegan - warknął władca Tezerenee. - Lochivan,
możesz odejść. Wiem, że musisz zająć się pewnymi sprawami. Mam rację?
Lochivan, który w tej chwili nie miał żadnych obowiązków, w lot zrozumiał intencje
ojca.
- Tak, ojcze. Dziękuję.
Młodszy Tezerenee ściągnął wodze i odjechał, zostawiając ojca i brata. Barakas po raz
ostatni odwrócił się do pierworodnego, swojego następcy.
- Smocza krew! Idioto, ocknij się wreszcie! Chcesz siedzieć tu bezmyślnie przez cały
dzień? - Źle ocenił jego uczucia do Sharissy. Ostatnim, czego mu brakowało, był zadurzony
gamoń. Kiedy rządzi żądza, rozum schodzi na psy - a w przypadku pierworodnego efekt był
tragiczny.
Reegan wyrwał się z transu i ruszył za ojcem. Barakas skrył niesmak pod maską
obojętności. Powinien się domyślić, że nie wyrachowanie, tylko prawdziwe uczucie
podsunęło pierworodnemu słowa wyrzeczone do Sharissy.
W jego głowie kłębiły się myśli dotyczące przyszłości klanu i możliwości, jakie
wiązały się z osobą Sharissy Zeree, nie można go więc winić, że nie zauważył trzeciej ze
znienawidzonych istot. Beztwarzy przez chwilę obserwował, jak postacie dwóch Tezerenee
stopniowo maleją w oddali. Najwidoczniej przestali go interesować, bo odwrócił się w
kierunku, w którym odeszła Sharissa - a za nią Lochivan.
III
Sharissa nie lubiła spotkań z Tezerenee, zwłaszcza z Barakasem i Reeganem, ale
wiedziała, że kontakty z członkami klanu są nieuniknione. W ciągu pięciu zeszłych lat
obecność Tezerenee wyjątkowo mocno zaznaczała się w tej części miasta. Gniew, jakim
pałali do nich Vraadowie, przygasł z biegiem czasu, a posiadana przez nich wiedza już na
samym początku istnienia kolonii okazała się bezcenna i nadal jej potrzebowano. Klan
uzyskał wpływy o wiele większe niż w Nimth, ale Sharissa wątpiła, czy patriarchę zadowala
taki stan rzeczy. Choć zawsze kładł nacisk na rozwój sprawności fizycznej, prawie zupełna
niemożność posługiwania się czarami oznaczała, że w przypadku konfrontacji Tezerenee
byliby skazani na przegraną. Po prostu byli zbyt nieliczni. Mimo wszystko wiele osób spoza
klanu uważało Barakasa za przywódcę. Tezerenee znów przechadzali się śmiało wśród
Vraadow, niemal zachęcając rywali do wykonania jakiegoś ruchu.
Jak na razie nic nie zakłócało równowagi. Silesti nadal trzymał w ryzach swoich ludzi,
a ojciec Sharissy nakłaniał obie strony do współpracy, nie zwracając uwagi na docinki i kosę
spój rżenia Vraadow. W znacznej mierze to dzięki niemu triumwirat spełniał swoje zadanie.
Pozostawieni samym sobie, Silesti i Barakas przystąpiliby do wojny w dniu, w którym zjawili
się w nowym świecie.
Barakas miał nadzieję, że przechyli szalę na swoją stronę, a czynnikiem działającym
na jego korzyść mogłoby być małżeństwo Sharissy z Reeganem.
- Nigdy w życiu - mruknęła czarodziejka. W gruncie rzeczy nie darzyła Reegana jakąś
wyjątkową nienawiścią, a jego pochlebne słowa trąciły romantyczną strunę w jej sercu, lecz
nie o takim mężu marzyła. Nie miała pewności, jaki powinien być jej ideał, lecz stanowczo
odbiegał od młodszej, bardziej prostackiej wersji samego patriarchy. Reegan ogromnie
przypominał ojca. Był silny i zwinny, ale zdecydowanie niemądry. W sprawach
delikatniejszej natury zdawał się na Lochivana.
Lochivan. Sharissa zastanowiła się, czy władca Tezerenee wie, że jego młodszy syn
jest jednym z jej najbliższych przyjaciół. Nie kochankiem - bardziej bratem, którego nigdy nie
miała.
W trakcie wędrówki jej oczy mimo woli rejestrowały zmiany, jakie ostatnio dokonały
się w mieście, będącym raczej rozległą warownią. Zachodnie i wschodnie dzielnice zostały
niemal całkowicie przebudowane. Wyburzono większość starych budowli, nie nadających się
do zamieszkania. Dzięki mocy tych nielicznych, którzy w nowych warunkach radzili sobie z
czarami, oraz dzięki fizycznej pracy tych, którzy inaczej poradzić sobie nie mogli, wzniesiono
kilka wież i budowli o płaskich dachach. Jak na jej gust były zbyt praktyczne, ale miała
nadzieję, że wkrótce styl budownictwa stanie się bardziej wyrafinowany. Większość
gmachów świeciła pustkami, co było wyrazem optymizmu Vraadow i nadziei na
powiększenie populacji. Poza tym prace budowlane zapewniały mieszkańcom zajęcie. W tej
jednej kwestii członkowie triumwiratu od początku byli jednomyślni.
Sharissa dostrzegała niewiele przejawów dawnego wykwintnego smaku Vraadow.
Ledwie parę portali wyróżniało się bardziej wymyślnym kształtem, a na niektórych widniały
wizerunki fantastycznych stworzeń. Przystanęła na widok wilczej głowy nad drzwiami, gdyż
opadły ją wspomnienia z Nimth. Ta rzeźba jednak była tylko symbolem wskazującym, że
tutaj mieszkają zwolennicy Silestiego. Nieświadomie naśladując swego wroga, trzeci członek
triumwiratu obrał sobie zwierzęce godło, które stało się symbolem jego wpływów.
Coś wysunęło się z cieni. Sharissa drgnęła. Stłumiła sapnięcie, starając się nie okazać
zaskoczenia.
Zwracało się ku niej gładkie, puste oblicze. Podobnie jak Barakas, ona też nazywała
ich Beztwarzymi, ale większość Vraadow zwała ich po prostu nie-ludźmi. Zapewne
powodowała nimi niechęć do pogodzenia się z faktem, że są z nimi spokrewnieni. Pod
pewnymi względami istoty te rzeczywiście przypominały członków jej rasy.
Beztwarzy "patrzył" na nią przez krótką chwilę. Nagle wyminął ją jakby z
niecierpliwością i ruszył w swoją stronę. Sharissa patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął
jej z oczu, i dopiero wtedy odetchnęła. Mimo woli wstrzymywała oddech od chwili spotkania.
Naszły ją oderwane, trochę niepokojące myśli - czyżby Beztwarzy był
zdenerwowany? Zasadniczo istoty nie zbliżały się do napotkanych Vraadow: albo zmieniały
kierunek, albo okrążały ofiarę spokojnym, niemal nonszalanckim krokiem. Nie przemykały
tak jak ten. Beztwarzy wyglądał, jak gdyby nurtował go jakiś poważny problem.
Co mogło zaprzątać jego myśli do tego stopnia, że stracił opanowanie, z którego jego
rodzaj słynął przez długie lata?
Potem Sharissa poczuła pierwszą oznakę innej obecności - tak potężnej i odmiennej,
że być może wywieranie osobliwego wrażenie było umyślną zapowiedzią jej przybycia. Nie
umiała osądzić, czy ma rację. Wiedziała tylko, że nie zbliża się nikt z Vraadow... być może z
wyjątkiem Gerroda, który zdolny był do wielu niezwykłych przemian.
W okolicy zapadła głucha cisza, jakby wszyscy wyczuli to samo, co ona. Sharissa
sięgnęła do sił tego świata. Spośród nielicznych Vraadow, którzy zdołali przystosować się do
nowych warunków, paru twierdziło, że w czasie sięgania do mocy świata widzą tęczę barw.
Inni utrzymywali, że dostrzegają siatkę krzyżujących się linii sił, rozciągających się w
nieskończoność. Sharissa wiedziała, że obie grupy miały rację, bo sama była chyba jedyną
osobą, która widziała jedno bądź drugie w zależności od kaprysów podświadomości. To
dwoiste postrzeganie sił było najbardziej prawdopodobną przyczyną jej nieoczekiwanej
biegłości w korzystaniu z czarów. Nawet jej ojciec, który uczył się od swojej żony i od
Beztwarzych, nie mógł się z nią równać. Ariela, urodzona i wychowana na drugim
kontynencie, również nie mogła mierzyć się z przybraną córką. Twierdziła, że nikt z jej ludu
nie posługiwał się mocami z taką łatwością.
Niekiedy Sharissa była dumna ze swoich wyjątkowych umiejętności, lecz częściej
uważała ten dar za ciężkie i niebezpieczne brzemię. Ludzie pokroju Barakasa widzieli w niej
narzędzie lub po prostu zazdrościli jej talentu. Każdy próbował nią manipulować, ale z
większością jakoś sobie radziła. W ostatnich dniach pobytu w Nimth jedna z byłych kochanek
ojca, czarodziejka Melenea, bez skrupułów wykorzystała jej naiwność. Machinacje Melenei
niemal skończyły się śmiercią Sharissy, jej ojca i Gerroda Tezerenee. W zmaganiach zginął
wierny famulus ojca, będący jej przyjacielem z czasów dzieciństwa. Sirvak oddał życie w
obronie swego pana i pani przed straszliwym sługą Melenei, Cabalem. To tragiczne
wydarzenie zahartowało Sharissę i utwierdziło ją w postanowieniu, że nigdy nie pozwoli
nikomu się wykorzystać, gdyby miało zagrozić to bezpieczeństwu tych, których kochała.
Obecność dawała o sobie znać coraz mocniej, jakby istota pędem zbliżała się do
miasta... od zachodu, jak teraz zauważyła Sharissa. Z każdą chwilą jej moc stawała się coraz
bardziej zdumiewająca. Z pewnością nie była ludzka. Żaden Vraad nie był taki potężny, taki
inny.
- Ojciec! - zawołała, drżąc. - Muszę powiedzieć ojcu! Być może już wiedział, lecz nie
mogła być pewna. Sięgnęła umysłem, próbując nawiązać z nim łączność. Komunikacja
mentalna zawodziła częściej niż niegdyś i niewielu mogło utrzymywać więź przez dłuższy
czas. W przypadku Sharissy i jej ojca sprawę utrudniał fakt, że Dru Zeree przebywał nie
całkiem w tym świecie, tylko jakby w jego "kieszeni", gdzie mieściła się ostatnia siedziba
założycieli sprzed połączenia ich dusz z ziemią. Ci, którzy przebywali w tamtym świecie,
mogli obserwować osoby na zewnątrz i nawiązywać z nimi kontakt, ale przedarcie się przez
barierę od drugiej strony nie nastręczało trudności tylko beztwarzym wcieleniom założycieli.
Dotychczas nie było wiadomo, jak Beztwarzy porozumiewają się między sobą.
- Ojcze? - Czarodziejka na chwilę wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. Kiedy
znajomy kontakt z umysłem ojca nie nastąpił, ponowiła próbę. Przez cały czas czuła
zbliżającą się obcą istotę. Zastanowiła się, jak Tezerenet magli jej nie zauważyć. Barakas
wprawdzie utracił znaczną część dawnej mocy, ale nadal był potężny. Czy to możliwe, że nie
wykrył zbliżającego się intruza?
Nawiązanie łączności z ojcem okazało się niewykonalne. Gdyby odebrał jej
wezwanie, już by odpowiedział. Brak kontaktu oznaczał, że będzie musiała do niego pójść.
Sharissa zrezygnowała z wyprawy na zachód i ruszyła w kierunku placu, gdzie na rozkaz Dru
nie prowadzono żadnych prac. Tam znajdzie maleńkie, ukryte rozdarcie w tkaninie
rzeczywistości. Było to wejście do niewielkiego świata założycieli, gdzie jej rodzice obecnie
spędzali większość czasu. Miała nadzieję, że będzie otwarte. Niejeden raz, gdy chciała z nim
porozmawiać, musiała czekać, aż ojciec opuści swój prywatny mały świat.
Paru Vraadow, spieszących gdzieś w swoich sprawach, uskoczyło jej z drogi. Nawet
na nich nie spojrzała. Nie wiedziała, czy także coś wyczuwają, ale nie zawracała sobie tym
głowy. Jeśli kogoś zaniepokoił tajemniczy przybysz, to podąży za nią albo postanowi zbadać
sprawę na własną rękę.
Jeden człowiek nie ustąpił jej z drogi. Zderzyłaby się z nim, gdyby para silnych rąk
nie złapała jej i nie zatrzymała.
- Co się dzieje? Coś ważnego, skoro biegniesz na oślep i wpadasz na ludzi!
- Lochivan! Nie mogę teraz rozmawiać! Muszę znaleźć ojca! Tezerenee puścił ją.
- W takim razie pójdę z tobą. Może mi powiesz, co cię tak poruszyło, że zamiast się
teleportować tracisz czas na chodzenie piechotą.
Sharissa zarumieniła się. Minęła Lochivana i pospieszyła dalej. Tezerenee ruszył za
nią, bez trudu dotrzymując jej kroku. Przyzwyczaił się do szybkich marszów.
- Uznałam, że lepiej nie korzystać z czarów - odparła. Nigdy nikomu nie powiedziała,
nawet Dru, dlaczego tak rzadko korzysta z czarów oszczędzających czas. W ostatnich dniach
pobytu w starym świecie teleportacja stała się niebezpieczna i jej ojciec niemal przypłacił
życiem próbę magicznej podróży. Sharissa zdawała sobie sprawę z absurdalności swojego
zachowania, ale nie potrafiła wyzbyć się lęku, że pewnego dnia zaklęcie teleportacji
przeniesie ją w miejsce, z którego nie będzie powrotu. Nie umiała wyjaśnić swoich odczuć
komuś, kto stracił umiejętność posługiwania się magią. Mało prawdopodobne, by spotkała się
ze współczuciem.
- Dlaczego? O co chodzi? - zapytał Lochivan, marszcząc czoło. Coś go trapiło, może
niejedno.
Sharissa zastanowiła się, czy on wyczuwa obecność nieznajomego.
- - Coś... ktoś... z innego... Nie umiem ci tego wyjaśnić. Powiedz mi, nie wyczuwasz
obecności zbliżającej się od zachodu?
- - Co takiego? - Zerknął w kierunku bramy, przez którą wcześniej wjechał wraz z
ojcem i bratem. - Gdyby coś było tak blisko... powinniśmy zobaczyć to w czasie przejażdżki...
- - Też tak pomyślałam. - W Sharissie zbudziło się podejrzenie. - Widziałeś coś,
Lochivanie? Jesteś jedną z dwóch osób z twojego klanu, po których mogę spodziewać się
szczerej odpowiedzi. Widziałeś coś? Czułeś coś?
- - Nic! - odparł z porywczością znamionującą narastający niepokój. - Na zachodzie
widzieliśmy tylko las i równiny... i, oczywiście, morze. Smocza krew! Poszukiwacze?
Doszedł do tego samego wniosku. Istniała jeszcze druga możliwość: mogli to być
magiczni opiekunowie miasta, słudzy starożytnych założycieli. Ale opiekunowie, choć nie
posiadali formy - chyba że przyoblekali się w ziemię i skały jak ten, którego Tezerenee
nazwali Smokiem z Głębin - dawali się rozpoznać. Ich aura przesycona była zapachem tego
świata, tego pradawnego miejsca. Z przybyszem było inaczej. Sharissa wykryła tylko leciutki
posmak tego świata, jakby bawił tu przez krótki czas, ale przybywał skądinąd. Skoro Nimth
zostało odcięte, pozostawał tylko drugi kontynent i jego panowie. Czyżby Poszukiwacze? Ale
przecież oni byli częścią tego świata, więc...
Lochivan zatrzymał się i zdjął rękawicę.
- Na tarcze i miecze! Akurat w tej chwili!
Choć czas naglił, Sharissa też przystanęła. Towarzystwo Lochivana dodawało jej
otuchy i pozwalało zachować jasność myśli. Uznała, że warto zaczekać, pod warunkiem, że
nie dłużej niż parę sekund. Poza tym zaciekawiła ją przyczyna jego rozdrażnienia.
- Co się stało?
Wsunął rękę między smoczy hełm a naszyjnik pancerza i zaczął drapać się
zapamiętale po szyi. Sharissa obawiała się, że lada chwila spłynie krwią.
- Przeklęta wysypka! Nic groźnego, ale doskwiera całemu klanowi. Skóra wysusza się
i nie można temu zapobiec. Czasami swędzi tak okropnie, że muszę przerwać to, co robię, i
drapać się, aż... aż znów idzie wytrzymać. - Lochivan wyjął rękę i naciągnął rękawicę.
Westchnął. - Nareszcie, chwała smokowi. Po wszystkim. Ruszajmy!
Sharissa była trochę zdziwiona, że wojownik miary Lochivana w krytycznej chwili
przejmuje się wysypką, lecz nic mu nie powiedziała i zadbała, żeby nie zdradzić swoich
myśli. W stosownej chwili wspomni ojcu o tej pladze. Być może dziś była to tylko niegroźna
wysypka, ale czy ktoś mógł przewidzieć, w co przerodzi się w przyszłości?
Przeszli nie więcej niż tuzin kroków, gdy czarodziejka przystanęła.
Coś było na placu, do którego się zbliżali. Ta sama obecność, którą nie tak dawno
wykryła za miastem, teraz była w mieście. Wyprzedziła ich, choć jeszcze parę minut temu...
- Serkadion Manee! - szepnęła oszołomiona. Jej ojciec w chwilach zdumienia często
wymawiał imię starożytnego uczonego, a ona z biegiem czasu przyswoiła sobie ten nawyk.
Lochivan nie musiał pytać, co się stało. Gdy odwróciła się i spojrzała na niego,
poznała, że Tezerenee czuje to samo, co ona... Czy ktoś mógłby tego nie poczuć? Sharissa
powiodła wzrokiem po znajdujących się w pobliżu Vraadach. Wszyscy przystanęli i
wyciągając szyje, patrzyli w kierunku placu. Wszyscy w zasięgu wzroku milczeli. Niektórzy
zwrócili uwagę na parę zmierzającą w stronę źródła zakłóceń. Sharissa uznała, że wyglądają
na przestraszonych. Vraadowie, w większości pozbawieni dawnych fenomenalnych
zdolności, w głębi duszy bali się, że staną się łatwym łupem jakiegoś zewnętrznego wroga.
Czarodziejka uświadomiła sobie, że mogą mieć rację.
- - Muszę się teleportować - oznajmiła nie tyle, by uprzedzić Lochivana, ile chcąc
utwierdzić się w zamiarze.
- - Idę z tobą.
- - Złap mnie za rękę.
Chwycił ją z pewnością mocniej niż zamierzał. Klan smoka, a ściślej mówiąc sam
patriarcha, nieprzychylnym okiem patrzyi na wszelkie objawy strachu, niezależnie od
okoliczności. Czasami Sharissie było żal Gerroda i Lochivana z powodu życia, jakie wiedli
pod twardą ręką ojca.
Krzywiąc usta, Sharissa przeniosła ich na plac.
Początkowo pomyślała, że zapadła noc, choć do zachodu słońca było jeszcze parę
godzin. Potem z konsternacją zdała sobie sprawę, że ma szczelnie zaciśnięte powieki.
- Bogowie! Spójrz na niego, Sharisso! Widziałaś kiedyś coś równie wspaniałego i
groźnego zarazem?
Ostrożnie otworzyła oczy. Wokół tłoczyli się ludzie, wszyscy bez wyjątku
zahipnotyzowani widokiem wielkiego zwierzęcia.
- Koń! - szepnęła. Przepyszny hebanowy rumak! Sharissa kochała konie, zwłaszcza
piękne wierzchowce, które ojciec hodował bez pomocy magii, traktując to niemal jak
wyzwanie. A jednak żaden nie mógł się równać z tym stworzeniem...
To jego obecność wykryły jej zmysły. To z niego emanowała niewiarygodna moc,
która zaniepokoiła niemal wszystkich Vraadów, niezależnie od poziomu czarnoksięskich
umiejętności.
- Gdzie on jest? Muszę go znaleźć i nikt mi w tym nie przeszkodzi! Nie dam się
wrzucić z powrotem do tej przeklętej nicości, którą musiałem znosić przez jakże długi czas!
Gdzie jest mój przyjaciel, Dru Zeree?
Sharissa wiedziała, z kim - lub z czym - ma do czynienia. Niespodziewany gość sam
nazwał się Czarnym Koniem; przez pewien czas pomagał jej ojcu. Pewnego razu Dru Zeree
zapuścił się na widmowe ziemie, gdzie Nimth i Smocze Królestwo splatały się niczym para
przeklętych kochanków, będących razem, ale niezdolnych się dotknąć. Przez przypadek trafił
do Pustki i tam poznał mrocznego rumaka, z którym później wędrował. Opiekunowie,
posłuszni rozkazom pradawnych panów, uznali Czarnego Konia za intruza, któremu nie
wolno przebywać w tym świecie.
Z szacunku dla Dru nie unicestwili go, tylko wypędzili... na zawsze, jak się wówczas
wydawało.
Nie doceniali stworzenia.
Ludzie przerwali zajęcia i rozmowy. Kręcili się nerwowo po placu, nie wiedząc, jakie
są zamiary hebanowego przybysza. Choć większość nie słyszała o Czarnym Koniu, od razu
jednak rozpoznała moc pod pewnymi względami potężniejszą od ich dawnej magii.
- - Wyglądacie jak Dru Zeree! - zawołał z wyrzutem kary rumak. Po chwili namysłu
zapytał: - Jesteście Vraadami? - Niebieskie jak lód oczy przesuwały się z jednej twarzy na
drugą, wreszcie zatrzymały się na jedynej osobie, która nie ulękła się zimnego spojrzenia: na
Sharissie. - Gdzie jest mój przyjaciel?
- - Sharisso! - syknął Lochivan, łapiąc ją za rękę.
Czarodziejka zamrugała. Uprzytomniła sobie, że mimo woli ruszyła przed siebie i
niemal upadła. Ciekawe, co spowodowało taką reakcję... Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a
wpadnie prosto w Czarnego Konia. Co za absurd! A jednak wrażenie było silne, niemal
nieodparte, i nie wiadomo, co by się stało, gdyby Lochivan jej nie zatrzymał.
Demoniczny ogier potrząsnął głową w sposób tak typowy dla zwyczajnego konia, że
Sharissa nabrała większej pewności siebie. Odetchnęła głęboko i śmiało postąpiła w jego
stronę.
- - Jestem Sharissa Zeree, córka Dru. Ja...
- - Aha! Mała Sharissa! - ryknął z zadowoleniem Czarny Koń. Zmienił postawę tak
nagle, że Sharissa zastygła w pół kroku z szeroko otwartymi ustami.
Czarny Koń przyklusował do niej.
- - Przyjaciel Dru mówił o tobie w czasie naszych podróży! Jakże miło cię widzieć!
Spędziłem wieczność na poszukiwaniu tego miejsca!
- - Uważaj, Sharisso! - szepnął Lochivan. Trzymał dłoń na rękojeści miecza.
Sharissa nie miała pojęcia, co sobie wyobrażał. Z tego, co wiedziała i co widziała,
jasno wynikało, że dla powstrzymania tego stworzenia trzeba by czegoś więcej niż miecza.
- - Uważaj, też mi coś! - parsknął Czarny Koń. Miał wyjątkowy siuch. - Nie
skrzywdziłbym odrośli mojego przyjaciela Dru!
- - Odrośli? - Sharissa nie była pewna, czy się nie przesłyszała.
- - Pędu? Byłaś jego częścią, teraz zaś jesteście rozdzieleni, tak? Jak mówi o tym
twoje plemię?
- - Latorośl. Potomek. Dziecko. Ale nie byłam jego częścią, tylko... - Urwała,
zastanawiając się, ile czasu zajęłoby jej wyjaśnienie, na czym polega cud narodzin. Ta istota
nie miała pojęcia o zbyt wielu sprawach.
Paru Vraadow spojrzało na nią ze zdziwieniem - nie dlatego, że nie umiała czegoś
wyjaśnić Czarnemu Koniowi, ale ponieważ rozmawiała z nim jak równy z równym. Na ich
twarzach malowała się ulga. Wielka czarodziejka po raz kolejny upora się z problemem, co
tylko powiększy jej prestiż. I dobrze, bo już zakładano, że gdyby jej ojcu przytrafiło się coś
złego, to ona zajmie jego miejsce w triumwiracie.
Czarny Koń rozejrzał się po okolicy.
- Zmieniliście kształt tego miejsca, jednak nie tu, gdzie stoję. Lękałem się, że trafiłem
w niewłaściwe miejsce, po chwili wszak przypomniałem sobie o tym obszarze i otworzyłem
szybszą ścieżkę. Przeszukałem tyle światów, tyle wszechświatów!
Ani jednym słowem nie wspomniał o czarach ochronnych, którymi Vraadowie osłonili
swoje miasto. Czary te zatrzymałyby każdego, on jednak, jak się wydawało, nawet ich nie
zauważył.
Przybysz westchnął. Był to bardzo ludzki odgłos, którego musiał nauczyć się od
swego dawnego towarzysza. Sharissa wykryła w nim tęsknotę i zmęczenie.
- Piętnaście lat to szmat czasu, wyobrażam sobie - powiedziała, próbując go uspokoić.
- Może wydawać się wiecznością.
Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem.
- Dzięki twojemu ojcu zyskałem pewne pojęcie o latach, mała Shari! Wiedz, że kiedy
mówię, iż spędziłem wieczność na szukaniu tego miejsca, to ani nie żartuję, ani nie
przesadzam. W ciągu twoich piętnastu lat ja przebyłem tysiąc tysięcy krain i tyle samo
światów! Odkryłem, że czas nie wszędzie płynie jednakowo, a w tym przeklętym miejscu,
które przyjaciel Dru tak trafnie nazwał Pustką, nie płynie wcale! - Czarny Koń przekręcił
głowę i spojrzał w bezchmurne niebo. - Przestworza niebieskie wydają się zapełnione w
porównaniu z Pustką, która pozostałaby pusta nawet gdyby wpadło w nią całe to miejsce. Jak
mogłem znosić taką egzystencję przed przybyciem Dru?
Nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie. Sharissa zaczekała, aż wielkie
stworzenie trochę ochłonie, i dopiero wtedy powiedziała:
- - Mój ojciec będzie uszczęśliwiony twoim widokiem. Jeśli chcesz, zabiorę cię do
niego.
- - Maleńka, dokładnie na tym mi zależy! Wiem tylko, że przyjaciel Dru był w
niebezpieczeństwie, a ja zostałem rzucony w miejsce, którego nie miałem nadziei już nigdy
zobaczyć... a może miałem nadzieję już nigdy nie zobaczyć, nie jestem pewien. Pomyślałem,
że może przebywa w komnacie światów w zamku dawnych, ale nie mogłem znaleźć wejścia
do tego małego wszechświata. Bałem się, że uwięziły go istoty, które strzegły go, gdy byłem
tam ostatnio, lecz nie zostało po nich śladu... Jestem pewien, bo dobrze zapamiętałem zapach
tych przeklętych dziwadeł!
Lochivan podszedł do Sharissy i nachylił się do jej ucha.
- Nie powinnaś czegoś zrobić z tymi wszystkimi ludźmi? Wyglądają jak dzieci
poproszone o rozwiązanie skomplikowanego magicznego zadania, które przerasta
największych mistrzów! Powiedz im, że nie ma powodu do obaw.
Lochivan miał rację. Sharissa podniosła ręce i zawołała:
- Nie musicie się martwić! Nie ma niebezpieczeństwa, nie ma zagrożenia! To
przyjaciel mojego ojca i ręczę za jego zachowanie!
Przemowa wypadła dość żałośnie, bo przecież nie zawierała ani jednej odpowiedzi na
pytania, które musiały kłębić się w głowach zgromadzonych Vraadow. Sharissa więc dodała:
- Dowiecie się więcej od mojego ojca, gdy tylko znajdzie czas, by porozmawiać z
naszym gościem. Obiecuję.
Nadal nie była zadowolona, ale Vraadowie uznali, że muszą poprzestać na tym, co
usłyszeli. Być może rozumieli, że w tym wypadku niewiedza może okazać się zbawienna.
Pozostali dwaj członkowie triumwiratu nie daliby się zbyć tak łatwo. Sharissa Zeree zerknęła
na Lochivana; Barakas niedługo będzie wiedział o wszystkim, co się tutaj stało. Ten
Tezerenee przyjaźnił się z nią, ale był lojalny wobec ojca.
- Ty też lepiej stąd odejdź. Nie sądzę, by coś mi groziło. Z opowieści ojca wynika, że
to łagodne stworzenie.
- Nie powiedziałbym! - ryknął mroczny rumak. Lochivan z bardzo nietęgą miną
skłonił się obojgu i do Sharissy powiedział:
- Będzie lepiej, jak sam powiem o tym ojcu. Naprawdę mi przykro, Sharisso, ale
Barakas powinien wiedzieć. - Umilkł. Jego słowa brzmiały dla niej równie nieprzekonująco,
jak jej wcześniejsza przemowa do tłumu. - Musisz być gotowa na wszystko. Czarny Koń
zakłóci równowagę, jeśli tu zostanie. Oboje o tym wiemy.
Tezerenee odwrócił się i dołączył do Vraadow, którzy powoli odchodzili z placu.
Sharissa rozmyślała nad jego przestrogą, uśmiechając się do cienistego rumaka. Jeśli zostanie
tu choćby na chwilę, zakłóci równowagę. Ci dotychczas niezdecydowani tłumnie poprą jej
ojca. Czarny Koń był potężnym sprzymierzeńcem. Jeśli członkowie triumwiratu wystąpią
jeden przeciwko drugiemu, demoniczny ogier może okazać się czynnikiem decydującym. Dru
Zeree nie miał innych ambicji poza scaleniem rasy Vraadow, ale tego samego nie można było
powiedzieć o Barakasie i Silestim. Ten ostatni miał zresztą niejeden uzasadniony powód do
gardzenia patriarchą Tezerenee. Lata wspólnej pracy nie zmniejszyły istniejącego między
nimi napięcia.
Czarny Koń rozgrzebywał zasłaną gruzem ziemię z niecierpliwością kogoś, kto po
nieskończenie długich poszukiwaniach znalazł się o krok od celu, lecz nie może znaleźć
frontowego wejścia. Sharissa zbliżyła się do niego.
- - Tędy. Beztwarzy przesunęli wejście.
- - Beztwarzy?
- - Nie-ludzie - dodała, zastanawiając się, czy zna ich pod tą nazwą.
- - Nie znam tych drugich. Też są Vraadami?
- - Nie, to... - Urwała. Lepiej pokazać niż próbować opisać wcielenia założycieli.
Rozejrzała się po placu, wypatrując obserwujących ich postaci. Zmrużyła oczy. Czarny Koń
czekał w milczeniu, wodząc dokoła lodowatym wzrokiem.
W okolicy nie było beztwarzych istot. Sharissa nie mogła sobie przypomnieć, czy
widziała choć jedną od czasu spotkania w zaułku. Tamta odeszła jakby zaniepokojona. W
tłumie, który zebrał się na wieść o przybyciu Czarnego Konia, nie było żadnej. Zaczęła się
denerwować. Czyżby Beztwarzy, których ciekawiło wszystko, co dotyczyło Vraadow, unikali
mieszkańca Pustki? Jeśli tak, to dlaczego? Czyżby bali się Czarnego Konia? Może lękali się
zemsty? Zdecydowanie nie! Opiekunowie przepłoszyli hebanowego ogiera z taką łatwością,
jakby był maleńkim owadem. A ich panowie, choć mieli do dyspozycji ledwie cień dawnej
potęgi, nie utracili swych umiejętności.
- - I co? Co chcesz mi pokazać? Chodź! Chcę znów zobaczyć małego Dru!
- - Pokażę ci drogę. - Sharissa, wciąż zaintrygowana nieobecnością nie-ludzi,
poprowadziła cienistego rumaka. Paru Vraadow odprowadzało ją wzrokiem. W rozdarcie
mogli wejść tylko ci, którym jej ojciec wydał pozwolenie. Sharissa nie miała pojęcia, czy
Czarny Koń wejdzie bez przeszkód, czy też najpierw będzie musiała odszukać ojca.
Przekonają się już za chwilę.
Najpierw zobaczyła falowanie powietrza. Gdy zbliżyła się wraz z Czarnym Koniem,
rozdarcie rozszerzyło się, a w nim ukazała się okolona drzewami rozległa łąka. Kwiaty
wyglądały jak strażnicy na morzu wysokiej trawy.
Sharissa wsunęła nogę w rozdarcie w tkaninie rzeczywistości i przeszła na drugą
stronę. Plac i miasto zniknęły. Obejrzała się. Rozdarcie wypełniała wielka, czarna jak smoła
postać.
- Nareszcie! - Czarny Koń bez przeszkód przebył magiczne wejście. - Nareszcie tu
jestem!
Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Jeszcze nie, ale wkrótce. Musimy kawałek przejść. Czarny Koń powiódł wzrokiem
po otoczeniu i roześmiał się.
- - Tylko tyle? Po podróży, którą odbyłem, to ledwie maleńki kroczek!
- - W takim razie zróbmy go. - Sharissa nie mogła się doczekać, by ujrzeć minę ojca
na widok niespodziewanego gościa.
Z obrzeża placu Lochivan obserwował Sharissę odchodzącą z demonem. Miał
nadzieję, że Czarny Koń nie przejdzie do drugiego świata, ale nadzieja prysła w sekundę po
tym, jak córka Dru Zeree znikła mu z oczu. Ta informacja też zainteresuje patriarchę.
Tezerenee ruszył do swojego wierzchowca, zastanawiając się, jakie znaczenie ma
przybycie demona. Choć nie należał do ludzi obdarzonych darem przewidywania, wiedział,
że nadchodzi przełomowa chwila w życiu Vraadow. Stworzenie zwane Czarnym Koniem
odmieni ich przyszłość, a władca Tezerenee zrobi wszystko, by zmiana ta była po jego myśli.
Lochivan chciałby, żeby ktoś inny przekazał nowiny jego ojcu. Niestety, nikogo
takiego nie było, a poza tym wiązała go synowska powinność. Zawsze będzie służyć klanowi,
nawet gdyby pewnego dnia miało to oznaczać przyczynienie się do śmierci ojca Sharissy.
Ostatnia myśl zaniepokoiła go najbardziej, ale, jak już robił w przeszłości, pogrzebał
ją w sekretnym zakamarku umysłu i pospieszył spełnić obowiązek, jak na dobrego syna
przystało.
IV
We wschodniej dzielnicy miasta, za murem oddzielającym poddanych smoczego
władcy od pozostałych Tezerenee, wielmożny Barakas udzielał audiencji. Ze ścian sali
tronowej zwieszały się długie, wąskie proporce z wizerunkiem czerwonego smoka. W
migotliwym świetle pochodni zgromadzeni wyglądali jak legion duchów. Na grzędzie przy
podwyższeniu pod ścianą komnaty siedział miody zakapturzony wężosmok. Ma się rozumieć,
obecna siedziba była cieniem wspaniałej i niebosiężnej cytadeli, którą Tezerenee zajmowali
przed migracją, ale wszelkie tego typu braki wynagradzali poddani. Wszyscy klęczeli z
szacunku dla patriarchy. Obcy, czyli ci, którzy nie urodzili się w klanie, przeważali nad
zakutymi w pancerze Tezerenee. Ta przewaga przyprawiła Barakasa o uśmiech. Marzył o
takiej władzy, choć teraz wiedział, że jego królestwo nie będzie mogło konkurować z ludnym
państwem Poszukiwaczy. A jednak odniósł sukces. Rosnąca liczba poddanych zwiększała
jego prestiż, a to z kolei powodowało napływ nowych zwolenników. Pewnego dnia - już
niedługo - zostanie niekwestionowanym panem wszystkich Vraadow.
Potem przypomniał sobie o siwiźnie we włosach i zmarszczkach na twarzy. Uśmiech
zgasł. Przecież nie mógł się starzeć, to niemożliwe! Vraadowie nie starzeli się, chyba że sami
tego chcieli.
W szeregu pod ścianami stali strażnicy obojga płci w ciemnozielonych zbrojach ze
smoczej łuski i w smoczych hełmach klanu. W większości rekrutowali się spośród jego
krewnych - siostrzeńców, bratanków, kuzynów i potomków. Wszyscy wprawnie władali
orężem. Obecnie byli podwójnie groźni; w niemal przegranym starciu z Poszukiwaczami
poznali smak prawdziwej bitwy. W oczach pozostałych Vraadow, którzy tylko bawili się
bronią, wyglądali złowieszczo i niebezpiecznie.
Barakas usłyszał gardłowy głos, szepczący mu do ucha.
- Coś nie w porządku, umiłowany?
Czyżby ona też się starzała? Barakas odwrócił się do małżonki, wielmożnej Alcii.
Nadal była wojowniczą boginią, która nawet podczas zażywania zasłużonego odpoczynku na
królewskim tronie gotowa była wymierzać ciosy i wydawać rozkazy. Podobnie jak małżonek,
miała na sobie zbroję, ale lżejszą, bardziej dopasowaną. Patriarcha przez chwilę podziwiał jej
gibką figurę. Zbroja zapewniała osłonę, lecz także podkreślała kształty, a patriarchę zawsze
radował widok kobiecego ciała. Oczywiście, to wcale nie znaczyło, że nie doceniał mądrości
swojej żony. Pod jego nieobecność władczyni Tezerenee rządziła klanem i podejmowała
decyzje. Była, przyznawał z zadowoleniem, naprawdę jego drugą połową.
- Barakasie?
Patriarcha drgnął, świadom, że jego myśli znowu wędrują własnymi ścieżkami. U
każdego innego taki stan nie budziłby zaniepokojenia, bo większość ludzi miała skłonności do
pogrążania się w marzeniach. On jednak nigdy nie miał czasu na sny na jawie. Jego uwagę
stale zaprzątało jak nie tworzenie, to rozwijanie potęgi klanu.
- Nic mi nie jest - mruknął cicho, żeby tylko ona go usłyszała. - Po prostu
rozmyślałem.
Uśmiechnęła się, a uśmiech złagodził surowość jej arystokratycznych rysów.
Wielmożna Alcia była niezwykle piękna.
Barakas wyprostował się na tronie i powiódł wzrokiem po swoich poddanych.
- Możecie wstać!
Podnieśli się jak marionetki jednocześnie pociągnięte za sznurki. Nawet obcy, którzy
nie zostali wychowani w narzuconej przez Barakasa wojskowej tradycji i tym samym nie
mogli reagować na jego komendę z precyzją rodowitych Tezerenee, zerwali się w karnym
porządku. Uczyli się. Niedługo wszyscy się nauczą.
Reegan, który stał po prawej stronie matki, wysunął się do przodu.
- Czy ktoś ma prośbę do władcy klanu?
Dwoje obcych, wyuczonych swojej roli i przygotowanych przez innych na tę chwilę,
wystąpiło na wolną przestrzeń między podwyższeniem z tronami a główną częścią sali, gdzie
tłoczyli się poddani. Mężczyzna swego czasu musiał być otyły, ale stracił na wadze, gdyż
chcąc utrzymać się przy życiu, musiał pracować fizycznie. Kobieta o dość pospolitej twarzy,
ubrana w suknię pamiętającą lepsze czasy, ze wszystkich sił starała się zachować urodę, którą
zapewne chlubiła się w Nimth; niestety, makijaż nie mógł zastąpić dawnej magii. Oboje byli
zdenerwowani i czujni.
- Nazwiska - rzekł następca beznamiętnie.
Mężczyzna otworzył usta, lecz patriarcha ruchem ręki nakazał mu milczenie. Jego
uwagę przyciągnęła postać w głębi komnaty. Esad, jeden z jego synów - jego i Alcii - dawał
do zrozumienia, że przybył ze sprawą nie cierpiącą zwłoki. Jak większość Tezerenee,
doskonale wiedział, że nie należy przerywać audiencji z powodu jakiegoś drobiazgu. Jego
determinacja rozbudziła ciekawość smoczego władcy. Odwrócił się do małżonki.
- - Zechcesz sprawować za mnie posłuchanie, Alcio?
- - Jak sobie życzysz, mój mężu. - Wielmożna Alcia nie była zaskoczona prośbą,
ponieważ w ciągu stuleci co jakiś czas zastępowała małżonka. Od jej decyzji nie było
odwołania. Jeśli któryś z poddanych uważał, że został potraktowany niesprawiedliwie, rzadko
szedł na skargę do patriarchy. Niewiele mógłby zyskać, a stracić dużo, łącznie z głową.
- - Na kolana! Władca Tezerenee opuszcza salę! - zawołał Reegan tym samym
obojętnym tonem.
Tłum posłuchał bez chwili zwłoki, choć paru nowych okazało wyraźne zaciekawienie
niespodziewaną zmianą ceremoniału. Barakas zignorował ich; wpatrywał się w Esada.
Zobaczył, że jest z nim Lochivan. Tym lepiej. Lochivan miał się nie pokazywać, dopóki nie
zdobędzie jakichś ważnych informacji.
Dwaj młodsi Tezerenee wyszli z sali razem z ojcem. Obaj przyklękli, podobnie jak
wartownicy pełniący służbę w korytarzu.
- - Wstać, wszyscy! Esadzie, wezwałeś mnie z powodu Lochivana czy masz jakąś
inną sprawę?
- - Z powodu Lochivana, ojcze - odparł Esad drżącym głosem. Już nie był taki, jak
dawniej. Rozgromienie Tezerenee przez Poszukiwaczy spotęgowało zniszczenia, jakie zaszły
w jego głowie w wyniku przeprawy z Nimth do nowego świata. Coś w nim pękło. Patriarcha
nie widział powodów, żeby się nim chlubić.
- - Możesz odejść.
Esad skłonił się i odszedł bez słowa. Barakas objął Lochivana za ramiona i
poprowadził go w drugą stronę.
- - Co cię sprowadza? Coś w związku z małą Zeree?
- - W pewnym sensie, ojcze. Czy pamiętasz, co takiego Dru Zeree mówił o wielkim,
czarnym jak smoła ogierze zwanym Czarnym Koniem?
- To wcale nie jest koń, tylko stworzenie z zaświatów. Może jeden z naszych
legendarnych demonów. Mistrz Zeree jest bardzo małomówny, gdy chodzi o jego pierwszą
wizytę w tym świecie. - Przystanął i spojrzał synowi w oczy. - Dlaczego pytasz?
Lochivan miał taką minę, jakby nie był pewien, czy ojciec uwierzy w jego słowa.
- - On... jest tutaj. Dzisiaj, parę minut po naszym rozstaniu, pojawił się w mieście...
na placu. Musiałeś odczuć jego moc!
- - Poczułem coś, gdy zsiadałem ze smoka. Poleciłem Loganowi i Dagosowi
sprawdzić, co to takiego.
- - W takim razie możesz ich odwołać. Nie zobaczą więcej ode mnie, a sam dobrze
przyjrzałem się temu potworowi. Bez szwanku pokonał wszystkie nasze bariery i wszedł do
miasta, jak gdyby nigdy nic, materializując się bezczelnie w środku tłumu.
- - Bez wątpienia szukał rozdarcia wiodącego do prywatnego świata Zeree, do Sirvak
Dragoth, jak go nazywa. - Ton władcy Tezerenee dobitnie świadczył o zazdrości. Mieć
własne królestwo... i marnować je zaledwie dla dwóch czy trzech Vraadow oraz setki
przeklętych nie-ludzi. Pozycja Dru Zeree była kością niezgody między członkami
triumwiratu. Dru Zeree podzielił się z nimi tylko tym, co uznał za konieczne. Resztę sekretów
zachował dla siebie i swojej rodziny.
- - Sharissa z nim rozmawiała...
- - Wysłuchał jej?
- - Jak wypróbowanego przyjaciela! Jest córką jego towarzysza... i mentora, jak
sądzę. Mimo buńczucznego zachowania... - Lochivan zająkną! się, nieskory do wyrażania
opinii na temat tak nieprzewidywalnej istoty -...i potęgi, ten Czarny Koń sprawia wrażenie
dziecka, nie pradawnego demona.
Barakas zastanawiał się przez chwilę.
- - Jak to się skończyło?
- - Sharissa wprowadziła go przez rozdarcie do królestwa jej ojca.
- Wszedł bez przeszkód?
Tezerenee niejeden raz na rozkaz swojego władcy ukradkowo próbowali wniknąć do
maleńkiego świata Dru Zeree. W większości przypadków nawet nie udało im się znaleźć
wejścia, a nieliczne próby przejścia na drugą stronę skończyły się fiaskiem. Nawet nie
napotykali oporu; przechodzili przez rozdarcie jakby było tylko powietrzem, nie bramą do
innego świata.
- - Wszedł z łatwością.
- - Interesujące. - Barakas ruszył dalej, deliberując nad każdym słowem syna.
Lochivan nie został odprawiony, więc szedł u jego boku. Jak się spodziewał, ojciec
był głęboko poruszony jego rewelacjami.
Wartownicy prężyli się w postawie na baczność, gdy wielmożny Barakas kroczył
korytarzem, nieświadom ich obecności. Lochivan, który szedł krok za nim, kiwał głową i
poddawał ich inspekcji, szukając różnych niedociągnięć. Więzy krwi nie miały znaczenia;
gdyby przeoczył jakieś zaniedbanie albo nie ukarał winnego, sam poniósłby karę. Ostatecznie
Barakas nie cierpiał na brak potomstwa; jeden syn mniej czy więcej nie czynił różnicy.
- - Będzie musiał opuścić niedostępny świat Zeree w tym samym miejscu -
oświadczył Barakas.
- - Tak, panie.
- - Posiada ogromną moc. Rzecz jasna, nie tak wielką jak Smok z Głębin, ale trzeba
się z nim liczyć.
- - Na to wygląda. - Na twarzy Lochivana, ledwo widocznej pod hełmem,
odmalowało się zaniepokojenie.
- - Nam jednak zostało trochę mocy, zwłaszcza gdy łączymy siły.
"Niezbyt dużo!" - dodał w myślach Barakas. Nawet w grupie osiągnięcie celu stawało
się coraz trudniejsze, niemal jakby ten świat pragnął zetrzeć ze swojej powierzchni resztki
magii Vraadow, którzy nie tyle z nim współpracowali, ile żądali i brali.
Lochivan milczał, próbując odgadnąć, do czego zmierza ojciec.
Władca Tezerenee skręcił w boczny korytarz. Jego wzrok przesunął się na chwilę na
okno, które wychodziło na zaniedbany dziedziniec domostwa jakiegoś starożytnego
wielmoży. Nie wiadomo, do kogo należała ta siedziba, bo czas zatarł ślady, ale Barakas lubił
wyobrażać sobie, że właścicielem domu był arystokrata. Lubił też nazywać zasłany gruzem
dziedziniec prywatnym placem ćwiczebnym. Tezerenee codziennie walczyli na zdradliwej
powierzchni, doskonaląc swoje umiejętności w walce między sobą lub z obcymi, którzy
chcieli się czegoś' od nich nauczyć. Umyślnie nie uprzątnięto gruzu, bo żadna prawdziwa
bitwa nie rozgrywa się na czystej, płaskiej powierzchni. Każdy upadek przypominał, co może
przydarzyć się w bitwie, jeśli będzie się walczyć bezmyślnie.
Barakas oderwał spojrzenie od okna i podjął decyzję. Uśmiechnął się, narzucając
szybsze tempo.
- - Lochivanie...
- - Słucham, ojcze? - Lochivan przyspieszył, z trudem dotrzymując mu kroku.
Władca chodził tak szybko, że większość młodszych Tezerenee nie nadążała za nim mimo
najwyższych wysiłków.
- - Możesz odejść.
- - Tak, panie. - Na korzyść Lochivana świadczyło to, że nie zapytał o przyczynę
nagłej odprawy. Z biegiem lat nauczył się poznawać, kiedy ojciec pracuje nad jakimś planem
i potrzebuje samotności. Bez słowa zawrócił na pięcie i odszedł w przeciwną stronę. Barakas
nawet nie zauważył jego odejścia. Interesowały go tylko własne myśli.
Nadciągający patrol szybko zrobił mu przejście. Składał się z trzech wojowników,
kobiety i dwóch smoków wielkości rosłych psów. Wojownicy, z twarzami przysłoniętymi
przez hełmy, zesztywnieli jak nieboszczycy. Barakas już ich mijał, gdy syknął na niego jeden
ze smoków. Wysunął długi, rozwidlony język, który zdawał się żyć własnym życiem.
Barakas pochylił się i poklepał bestię po głowie. Gad zmrużył ślepia i bił ogonem na
boki, uderzając w nogi ludzkiego opiekuna. Vraad szarpnął smycz, odrobinę zacieśniając
obrożę. Patriarcha uśmiechnął się, patrząc na bestię i jej opiekuna.
Sharissa miała wrażenie, że jej ojciec ponownie stał się małym chłopcem. Przywitał
Czarnego Konia wybuchem entuzjazmu, który ustępował tylko radosnym uczuciom
okazywanym rodzinie. Rozumiała jego wzruszenie. Przyjaźń była zjawiskiem rzadkim wśród
członków jej rasy. Tylko okoliczności ucieczki z Nimth zmusiły Vraadow do traktowania się
we względnie uprzejmy sposób. Wielu do tej pory nie wyzbyło się podejrzliwości wobec
sąsiadów, choć jawna wrogość zmalała po pierwszym burzliwym roku.
Patrząc na ojca, który stał wśród fantazyjnie przyciętych krzewów na dziedzicu i
rozmawiał z ożywieniem z wielkim, czarnym jak sadza Czarnym Koniem, Sharissa zdała
sobie sprawę, jak bardzo zmienił się w ciągu paru ostatnich lat. Zawsze zdumiewały ją
przeobrażenia, jakich dokonał w tym małym świecie i tym na zewnątrz, ale nigdy nie
zwracała uwagi na zmiany, jakie zaszły w nim samym. Kasztanowe włosy zrobiły się
szpakowate, pomijając imponujące srebrne pasmo na środku głowy. Nadal był smukły i
wysoki na prawie siedem stóp - choć w porównaniu z cienistym rumakiem wydawał się niski
- ale plecy miał lekko zgarbione. Zmarszczki poorały jego jastrzębie oblicze, a przystrzyżona
broda znacznie się przerzedziła.
Piętnaście lat zmieniło go, lecz na krótki czas znów stał się majestatycznym mistrzem
czarnoksiężnikiem, którego zawsze kochała i podziwiała.
- Nigdy nie tracił nadziei, że mieszkaniec Pustki znajdzie powrotną drogę - zabrzmiał
silny, a zarazem melodyjny głos u jej boku.
Ariela nie dorównywała wzrostem Sharissie, co też znaczyło, że była dużo niższa od
swojego męża. Włosy miała bardzo jasne i bardzo długie, jak przybrana córka, ale splecione
w warkocz. Wygięte w łuk brwi i szpiczaste uszy zdradzały jej elfie pochodzenie, podobnie
jak szmaragdowe oczy w kształcie migdałów. Jej suknia, podobna do granatowej szaty męża,
podkreślała krągłości figury. Ariela była zgrabna, muskularna i obeznana z wieloma
rodzajami broni, przede wszystkim z nożem. Od początków istnienia kolonii uczyła
uciekinierów z Nimth, jak utrzymać się przy życiu w nowym świecie. Jej pomoc okazała się
równie bezcenna jak wkład Tezerenee.
- - Nie dziwię się. Czarny Koń jest wprost niewiarygodny! Kim on jest? Nadal tego
nie rozumiem.
- - Dru nazywa go żyjącą dziurą, a ja jestem skłonna w to uwierzyć.
- - Przecież ma ciało. - Przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało jak ciało.
Sharissa nawet go dotknęła. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że poczuła szarpnięcie, jakby
hebanowe stworzenie miało ją wchłonąć... połknąć jej ciało i duszę.
Ariela zaśmiala się dźwięcznie.
- Nie proś mnie o dalsze wyjaśnienia! Nawet twój ojciec przyznaje, że zgaduje na
chybił trafił.
Sharissa pokiwała głową, rozglądając się dokoła. W czasie wcześniejszych wizyt po
Sirvak Dragoth zawsze kręcili się Beztwarzy. Teraz, jak wcześniej na placu, nie pokazał się
ani jeden.
- Dlaczego ich nie ma? Ełfka ściągnęła brwi.
- Nie mam pojęcia, a Dru jest zbyt podekscytowany, by to zauważyć. Byli tutaj na
chwilę przed twoim przyjściem. - Spojrzała w oczy przybranej córce i szepnęła: - Stało się
coś złego?
Sharissa podobnym tonem odparła:
- - Wiesz, że zdają się być wszędzie. Zanim Czarny Koń pojawił się w mieście,
natknęłam się na jednego, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że był wzburzony. Odszedł
w pośpiechu i szybko straciłam go z oczu. Potem, gdy dotarłam na plac, zobaczyłam setki
Vraadow, lecz ani jednego z nie-Iudzi!
- - To nie jest normalne... jeśli w odniesieniu do nich mogę użyć tego słowa.
Nie-ludzie pojawiali się wszędzie i obserwowali wszystko niemal z obsesyjnym
zainteresowaniem. Najbardziej błahy incydent przyciągał ich niepożądaną uwagę.
Wydarzenie takiej miary jak powrót Czarnego Konia powinno zwabić co najmniej dwudziestu
obserwatorów. Choć byli tylko żyjącym wspomnieniem po rasie założycieli, bezbłędnie
wykonywali swoje pradawne zadania. Fakt, że nagle przestali to robić, był nie do pojęcia.
- Postanowiłeś tu wrócić? Niesamowite! - ryknął przerażający rumak.
Kobiety odwróciły się w jego stronę i zaczęły przysłuchiwać się rozmowie.
- - Ciekawość przezwyciężyła strach - odparł Dru. Wskazał wysoką budowlę,
główny gmach zamku. - Nasi przodkowie posiadali ogromną wiedzę. Znaczna jej cześć
przepadła, kiedy odeszli.
- - Niezbyt daleko, jak na mój gust. Ha! Marzę o ponownym spotkaniu z ich
sługami. Nie mieli prawa!
Dru nie musiał nic mówić. Sharissa słyszała, jak niejeden raz powtarzał te same słowa.
Bał się, że jego nieziemski towarzysz na zawsze będzie błąkać się w Pustce albo w jakimś
innym, jeszcze gorszym miejscu... jeśli coś mogło być gorsze od absolutnej nicości.
Zaczął zapadać zmierzch i czarnoksiężnika spowiły cienie. Ani Dru, ani jego córce nie
udało się znaleźć rozsądnego wyjaśnienia różnicy czasu między światami stworzonymi przez
założycieli. Jakim cudem w każdym z nich istniały różne słońca i księżyce? Dru kiedyś
powiedział, że starożytnym udało się oddzielić "plastry" rzeczywistości od prawdziwego
świata. Wszystkie powstałe w ten sposób małe światy były odbiciem pierwotnego, ale sami
założyciele i upływ czasu spowodowały w nich drastyczne zmiany. Czary potrzebne do
zrealizowania tego ogromnego przedsięwzięcia popadły w zapomnienie.
Trudno było zrozumieć, że także Nimth, rodzinny świat Vraadów, był zaledwie
jednym z wielu takich "plasterków".
- - Rozumiem twoje odczucia, Czarny Koniu - mówił Dru - ale Ariela i ja
troszczymy się o Sirvak Dragoth jak o własny dom.
- - Sirvak Dragoth? Czy tak nazywa się to miejsce?
- - Ja tak je nazwałem. - Dru zerknął na córkę. Oczy jej zwilgotniały, gdy wyjaśniał
pochodzenie nazwy. - Miałem famulusa, złocisto-czarne stworzenie, które sam stworzyłem,
poświęcając szczególną uwagę jego osobowości. Sirvak był moim wiernym sługą i
najlepszym towarzyszem. Pomógł mi wychować Sharissę po śmierci jej matki. Zginął, ratując
jej życie, zanim opuściliśmy Nimth. Uznałem, że oddam mu hołd, nadając jego imię temu
zamkowi. - Umilkł i chrząknął. - Chciałbym mieć go z powrotem... ale nowy famulus nigdy
Richard A Knaak Smocze królewstwo tom 06 Dzieci smoka Przełożyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Children of the Drake Wersja angielska 1993 Wersja polska 2002 I - I co myślisz? - zapytał Rayke, trącając stopą opierzone, niemal skamieniałe zwłoki. Ciało należało do przedstawiciela Sheeka, władców tej krainy. Sheeka przypominali ludzi, chodzili na dwóch nogach i umieli posługiwać się rękami, ale mieli też skrzydła i od czubka głów do szponiastych stóp porastały ich pióra. Ich oczy rozstawione były szeroko po obu stronach drapieżnego dzioba, dlatego gdy chcieli się czemuś przyjrzeć, musieli po ptasiemu przekrzywiać głowy. Nie brakowało im przebiegłości i cecha ta, w połączeniu z naturalną bronią w postaci dziobów i szponów, pozwoliła im panować na tym kontynencie od kilku tysięcy lat. Rayke miał zawiedzioną minę, jakby ktoś pozbawił go perwersyjnej przyjemności. Dwa elfy stojące nad rozpostartą na ziemi postacią wyglądały na braci. Byli podobnego wzrostu i obaj nosili takie same stroje o barwie leśnej zieleni, składające się z koszuli, spodni, butów z długimi cholewami i płaszcza z kapturem. Obaj mieli jasnobrązowe włosy i oczy szmaragdowe jak wiosenne liście. Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Faunon był młodszy od Rayke'a o sto lat, choć obaj wyglądali tak, jakby przeżyli nie więcej niż trzydzieści wiosen. Młodszy elf często myślał, że jego towarzysz jest o wiele bardziej żądny krwi niż najstarsi, którzy tak kurczowo trzymali się sztywnych, napuszonych zasad, że najdrobniejsze uchybienie kończyło się wyzwaniem na pojedynek. Całe szczęście, że to on, a nie Rayke został wyznaczony na dowódcę ekspedycji na ziemie skrzydlatych... a raczej na ich byłe ziemie. Jak na razie znaleźli tylko martwych Sheeka, którzy padli ofiarą własnego czaru rzuconego w celu pozbycia się rywali, starej rasy podobnych do pancerników Queli. Wyglądało na to, że czar okazał się bardziej zgubny dla jego twórców niż dla zamierzonych ofiar. Quele zamieszkiwały południowo-zachodnią część kontynentu, więc na razie nie było wiadomo, jakie poniosły straty. W tamtą stronę został wyprawiony inny oddział elfów. Jeśli powróci, uzupełni nformacje zebrane przez tę grupę. - Myślę... - odezwał się Faunon, wreszcie przypominając sobie o pytaniu towarzysza - że spowodowali okropną jatkę, próbując odwrócić czar, jakikolwiek on był. Nie ra takim wyniku im zależało - dodał, bo Rayke czasami miał kłopoty z wyciąganiem wniosków. Faunon odwrócił się i spojrzał na wysokie szczyty na północy. Gdzieś tam leżało gniazdo, tyle wiedzieli. Nadal było zamieszkałe; widzieli Sheeka latających nad górami, jediakże w niewielkim stadzie, a nie w ogromnej chmarze, która gnieździła się tam zaledwie dziesięć lat wcześniej. W ciągu minionej dekady na skrzydlatych mieszkańców gór spadło niejedno nieszczęście. Pewne dowody wskazywały na istnienie trzeciej rasy, która pojawiła się i znikła jak wiatr... jak się wydawało, robiąc po sobie porządek, bo zostało niewiele śladów. Zwiadowcy odkrył tylko tyle, że przybysze walczyli samotnie z wielkim stadem
Sheeka, a potem przenieśli się gdzieś indziej. Ale gdzie? - Wracajmy do pozostałych - mruknął Rayke. Przełożył cięciwę łuku przez głowę i lewe ramię. Nie interesował się trzecią rasą. Rada rozkazała im ocenić rozmiar znisz:zeń na terenie imperium Sheeka, co samo w sobie było zadanxm niełatwym, ponieważ ptaki nie tworzyły imperium w elfim pojęciu tego słowa. Żyły w wielkich wspólnotach, które panowały nad ogromnymi połaciami kontynentu. Zdaniem Rayke'a i wielu innych elfów ekspedycja spełniła swoje zadanie. Na tym polega problem elfów, pomyślał Fa jnon, odsuwając się od twardego jak kamień trupa. Albo absolutnie nic ich nie obchodzi, albo chcą wiedzieć o wszystkim, co się dzieje pod słońcem. Żadnego umiaru. Tylko on i paru innych wyzwoliło się z popadania w skrajności. - Jeszcze chwilę, Rayke - odparł z lekkim naciskiem, żeby przypomnieć mu, kto tu dowodzi. Rayke nie odpowiedział, ale mocno zaciśnięte usta mówiły same za siebie. Miał ostre rysy, które przywodziły na myśl osobę konającą z głodu, a jego skwaszona mina tylko pogłębiała ogólne wrażenie. Trójkątne twarze wśród elfów występowały dość pospolicie, lecz oblicze Rayke'a było surowsze od innych. Faunon miał twarz bardziej zaokrągloną, bardziej sympatyczną, o czym zresztą często przypominały mu kobiety z jego plemienia. Ich śpiewne głosy szybko działały mu na nerwy i zwykle wymyślał jakiś pretekst, żeby uwolnić się od ich towarzystwa. Był inny problem z jego ludźmi: kiedy coś - lub ktoś - wpadało im w oko, stawali się bardzo, ale to bardzo uparci. Czasami zastanawiał się, czy rzeczywiście w jego żyłach płynie elfia krew. - I co? Faunon drgnął, uświadamiając sobie, że stracił kontakt z rzeczywistością. Taka wpadka o obecności Rayke'a była podwójnie irytująca. Udał, że wcale nie bujał w obłokach, tylko zbierał myśli. - - Zauważyłeś, że coś jest z nimi nie w porządku? - - Z czym? - Z ciałami i tą ziemią. - Tylko to, że mnóstwo tych pierwszych jest rozrzuconych po tym drugim. - Rayke uśmiechnął się, zadowolony z dowcipnej odpowiedzi. Faunon zachował obojętny wyraz twarzy, próbując zapanować nad złością. - A ziemia wydaje się względnie nietknięta, prawda? Obaj rozejrzeli się po okolicy, choć robili to już parę razy. Wybrzuszenia rozciągały się tam, gdzie wcześniej chyba nie było żadnych wzniesień, bo drzewa i krzewy chyliły się pod kątami, pod jakimi nie rośnie żadna roślina. Niemal jakby coś rozorało ziemię, a potem bez większego zapału próbowało naprawić wyrządzone szkody. Parę drzew wyglądało na obumarłe i skamieniałe wzorem martwego skrzydlatego, ale przeważająca część zalesionego regionu wydawała się zupełnie normalna. Mimo wszystko Faunon dziwił się, że tylko on zwrócił uwagę na szczególny wygląd krajobrazu. Drugi elf przestał się uśmiechać. - - Rzeczywiście. Przechodziliśmy przez tereny, gdzie ziemia została wywrócona na nice, ale nawet tam nie brakowało roślin i drobnej zwierzyny. - - Jak gdyby zostały ominięte, podlegały ochronie... albo może zostały uleczone - dodał, nagle przeświadczony, że ten domysł jest najbliższy prawdy.
- - Chronione przez co? Z pewnością nie przez Sheeka. Myślę, że ci przede wszystkim zadbaliby o własne bezpieczeństwo. - - Może przez kogoś, kto walczył z ptasim ludem, a potem zniknął - zasugerował Faunon. Zapewne nigdy się tego nie dowiedzą. Jak mówiły legendy, elfy uciekły przed koszmarami innego świata niezliczone tysiąclecia temu. Ta ziemia nie była ich ojczyzną i wbrew staraniom nie zdołali poznać jej tajemnic. Faunon wiedział, że przed Sheeka i Quelami panowało tutaj kilka innych ras. Ten świat był bardzo stary, choć nie utracił dawnej żywotności. Rayke westchnął. - - Znowu zaczynasz, Faunonie? - - Jeśli będzie trzeba. Nie wystarczy wiedzieć, że Sheeka spotkała katastrofa, która może oznaczać koniec ich panowania. Musimy się dowiedzieć, co to była za katastrofa i czy już się nie powtórzy. Jeśli... Gałęzie zatrzeszczały głośno, jakby coś z wielką prędkością spadło w las prosto z nieba. Faunon obrócił się na pięcie i zobaczył, jak coś wielkiego i czarnego porusza się za drzewami. Wreszcie zrozumiał, że to koń, ale jaki koń! Ogier, bez dwóch zdań, wyższy od wszystkich znanych im rumaków i tak rączy, że wiatr nie mógłby iść z nim w zawody. Jeśli on był sprawcą wcześniejszego hałasu, to szybko zmienił sposób bycia, bo teraz sunął cicho jak cień, który przypominał. - Co to takiego? - szepnął pobladły Rayke. Faunon wiedział, że kolor jego twarzy musi być bardzo zbliżony do barwy twarzy Rayke'a. - - Za nim! - - Za nim? Nie widzisz, jak pędzi? Nigdy go nie złapiemy! - zawołał niemal z ulgą jego towarzysz. - - Nie zamierzam go łapać! Chcę tylko zobaczyć, co to takiego. Za mną! Faunon popędził za czarnym stworzeniem z typową dla swej rasy chyżością, zwinnie omijając i przeskakując przeszkody. Nie słyszał kolegi, ale wiedział, że Rayke jest zbyt dumny, by zostać z tyłu - co wcale nie znaczy, że miałby mu za złe, gdyby zaniechał pościgu. On postawił sobie za cel ponowne zobaczenie śmigłej zjawy i zdawał sobie sprawę, że będzie to wymagało nie lada zachodu. Dorównywał prędkością wielu innym stworzeniom, z tym jednak nie mógł się mierzyć. Wiedział to od samego początku. Wiedział też, że potężny rumak pocwałował w stronę otwartej przestrzeni. Tam znów będzie widoczny, choć z daleka. Tym zbytnio się nie przejmował, bo, jak wszystkie elfy, miał doskonały wzrok. Poza tym Faunon też nie miał ochoty zbliżać się do tak potężnego i ogromnego stworzenia. Chciał tylko potwierdzić jego istnienie i sprawdzić, w którą zdąża stronę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby zrobić coś więcej. Koń jednak miał inne plany. Faunon niemalże wpadł na niego. Błysnęła mu myśl, jak mógł go nie zauważyć. Rumak zawrócił i zbliżył się bezszelestnie, a teraz piętrzył się nad nim niczym czarna skała. Faunonowi przytrafiło się coś bardzo nieelfiego, mianowicie potknął się i osunął na ziemię o wyciągnięcie ręki od demonicznego ogiera. - Wróciłem, ale to nie to miejsce! - ryknęła do niego groźna postać. Miała długie, wąskie oczy o barwie zamarzniętego błękitu, oczy bez źrenic. Faunon chciał powiedzieć coś, co zadowoliłoby hebanowego potwora, ale z jego ust wyrwało się tylko powietrze. Nie mógł wydać bodaj najcichszego dźwięku.
- To jest miejsce, ale nie to miejsce! - Kopyto wyryło w ziemi głęboką bruzdę. Elf aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co stałoby się z jego głową, gdyby rumak postanowił się go pozbyć. Przerażające zwierzę patrzyło na niego przez krótką chwilę. Faunon wstrzymywał oddech przez czas inspekcji, zastanawiając się, co je tak zaciekawiło. Potem poczuł magiczną sondę. Była zaskakująco delikatna, niemal jakby ogromny hebanowy ogier wstydził się swoich poczynań. Po chwili poderwał głowę. Rozejrzał się dokoła z nowym zainteresowaniem. - Więc to tak! Zdumiewające! Tyle nowych rzeczy do poznania! Mroczny rumak cofnął się, odwrócił i popędził we wcześniej obranym kierunku, a zrobił to tak niespodziewanie, że elf otwarł ze zdumienia usta. Jego wyostrzone zmysły nie zarejestrowały żadnego śladu na fizycznej płaszczyźnie. Jakby przemknął tędy duch, choć takie wyjaśnienie nie miało sensu, zważywszy, że i on, i Rayke najpierw usłyszeli demona, a potem go zobaczyli. - - Jesteś cały? - zapytał Rayke za jego plecami. - - Tak, nic mi nie jest. - I w gruncie rzeczy to go dziwiło. W czasie krótkiego spotkania był całkowicie zdany na łaskę cienistego stworzenia. Nie musiał zbytnio wytężać wyobraźni, żeby oczyma duszy zobaczyć, jak na tuziny sposobów koń pozbawia go życia. Wbrew własnej woli myślał o tym w ciągu swojej przygody. Czyżby w trakcie sondowania demoniczny ogier odkrył jego obawy? Rayke złapał go pod ramiona i pomógł stanąć na nogi. Głos nadal mu drżał. - - Co to było? Nie koń! Tym bardziej nie jeden z naszych! Czy był to zmiennokształtny? - - Tak, nie, może. Byłem zbyt zbity z tropu, by się nad tym zastanawiać. Ale wątpię, czy to ktoś' z naszych. Czary potrzebne do takiej przemiany zabiłyby prawie każdego z naszego ludu! Nie, w nim było coś obcego, jakby pochodził nie z tego świata, tylko z miejsca, które różni się od wszystkich nam znanych. Obaj stali i patrzyli tam, gdzie jeszcze niedawno stał upiorny koń. Wreszcie Rayke zapytał: - Czego chciał, Faunonie? Mówił tak, jakby czegoś szukał. Wiesz, czego? Rayke wiedział o sondzie, może nawet sam został poddany badaniu. Faunon pokręcił głową. - Nie wiem, ale znalazł w mojej głowie coś, co go zadowoliło. I był bardzo ostrożny, Rayke! Mógł spustoszyć mój umysł... czułem, że może zrobić to bez trudu, ale tego nie zrobił. Rayke nie był wzruszony niedoszłym losem towarzysza. Patrzył w kierunku, w którym oddalił się intruz. - Jak myślisz, dokąd poszedł? - - Na wschód. Pędził prosto jak strzała. Rayke skrzywił się. - - Tam nic nie ma. - - Może chce dostać się nad morze... albo za morze. - Możliwe. - Rayke szeroko otworzył oczy. - Myślisz, że miał coś wspólnego ze śmiercią Sheeka? Ten pomysł nie przyszedł mu do głowy i musiał przyznać, że tym razem Rayke okazał się lepszy. - - Nie wiem. Być może nigdy się nie dowiemy. - - I dobrze. Wracajmy do pozostałych, Faunonie. Chodźmy stąd, zanim ten stwór
uzna, że ma jakiś powód, aby tu powrócić! Był to argument nie do zbicia. Nie mieli tu już czego szukać - chyba że zjawi się kolejny niespodziewany gość - a poza tym dzień zbliżał się ku końcowi. Faunon w zasadzie nie bał się ciemności, ale po tym spotkaniu pragnął jak najszybciej znaleźć się wśród swoich. W liczniejszym gronie poczuje się znacznie bezpieczniej. Gdy spieszyli przez las, poruszając się tak bezgłośnie, jak cienisty rumak, w głowie Faunona kołatała się natarczywa myśl. Należał do młodszego pokolenia bardziej praktycznych elfów i nie doszukiwał się we wszystkim znaków i omenów, ale nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, że stworzenie, z którym się spotkał, zapowiada nadejście czegoś ważnego, jakąś zmianę w świecie znanym jego ludowi. Jeśli istotnie zbliżał się kres panowania Sheeka, jak przed nimi Queii, to w ich miejsce pojawi się ktoś nowy. Ten cykl powtarzał się od prawieków, a choć plemię elfów nigdy w nim nie uczestniczyło, miało możliwość obserwowania przemian. Faunon pochylił głowę, żeby przemknąć pod niskim konarem. Był coraz bardziej strapiony. Elfy dobrze znały Sheeka, a nawet Queli, i wiedziały, gdzie jest ich miejsce. Czy nastanie kolejnej rasy odmieni ich los? I kto wie, kim będą nowi panowie? Nie było tu innych ras, które mogłyby ubiegać się o władzę. Był pełen obaw, choć nic ich nie usprawiedliwiało. Gdy zbliżyli się do miejsca spotkania z innymi, doszedł do wniosku, że chyba po raz pierwszy w życiu zależy mu na przetrwaniu aroganckich skrzydlatych. Jego lud umiał z nimi koegzystować. Nowi panowie mogą uznać, że istnienie jego rasy niczemu nie służy. Już kiedyś groziła im zagłada, ale na szczęście, jak mówiła legenda, odkryli ścieżkę, którą uciekli od koszmarów wynaturzonego świata Nimth i jego zwyrodniałych panów, czarnoksiężników zwanych Vraadami. Faunon zadecydował, że przynajmniej z ich strony nie mają się czego obawiać, a myśl ta przyniosła mu odrobinę pociechy. Jeśli przyszłość szykowała im jakieś przykre niespodzianki, to przecież nawet najgorsze nie mogły się równać z okrucieństwami Vraadow. II Kolonia istniała już od piętnastu lat. Ten świat nie naginał się do ich woli jak poprzedni i, co ważniejsze, brakowało im sił na realizację wydumanych zachcianek. Często zmuszeni byli własnymi rękami wykonywać prace, do których nigdy wcześniej się nie zniżali. Mieli za sobą długi, bolesny upadek z wyżyn boskości, do jakiej przywykli w swoim umierającym świecie, Nimth. Uciekli stamtąd, zabierając tyle dobytku, ile zdołały udźwignąć ich wierzchowce, i w nowym świecie stwierdzili, że muszą zaczynać od zera. Ich magia sprawowała się inaczej niż w świecie, który z jej pomocą skazali na zagładę. Czary wymagały straszliwego wysiłku i częstokroć dawały wynik zupełnie inny od zamierzonego. Mimo wszystko Vraadowie osiągnęli niemało w ciągu piętnastu długich lat, choć nie brakowało takich, którzy nadal nie mogli pogodzić się z faktem, że dni dawnej boskości przeminęły bezpowrotnie. Niegdyś przenosili góry - dosłownie! - i niektórzy upierali się, że znów będą to robić, niezależnie od kosztów. Dlatego ci, którzy odnosili mniejsze bądź większe sukcesy we władaniu czarami, zupełnie nie zwracali uwagi na skutki uboczne i następstwa swoich poczynań. Należał do nich wielmożny Barakas, patriarcha Tezerenee, klanu smoka. Przybył do tego świata, zamierzając nim rządzić, a nie podporządkować się jego woli. Nawet w tej chwili, gdy wraz z dwoma synami kontemplował roztaczający się przed nimi widok, marzenia o świetlanej przyszłości wzbierały w jego głowie do punktu przelania.
Stał na najwyższym wzgórzu w okolicy i spoglądał na zachód, omiatając wzrokiem nie tylko ziemie, ale i leżące za nimi morze. Smoki wierzchowe, wielkie zielone stworzenia podobne do masywnych, niezgrabnych jaszczurek, zaczęły robić się narowiste. Synowie patriarchy, dziedzic Reegan i dotąd posłuszny Lochivan, też stawali się krnąbrni. Lochivan z tej trójki odznaczał się najlżejszą budową, co pod żadnym względem nie znaczyło, że był niski czy wątły. Po prostu Reegan i Barakas byli wielcy niczym niedźwiedzie; dwaj brodaci olbrzymi wyglądali tak, jakby mogli odgryźć głowę każdemu, kto ośmieli się bodaj kichnąć w ich stronę. Wszyscy trzej jeźdźcy mieli podobne, jakby grubo ciosane rysy, pospolicie występujące w całym klanie, ale twarz Lochivana łagodziły cechy przekazane mu przez matkę, wielmożną Alcie. Lochivan wyróżniał się także brązowo-szarą czupryną; Barakas i jego następca mieli ciemniejsze włosy, przy czym na głowie patriarchy od paru lat jaśniała smuga srebra. Co do Reegana, stanowił wierną kopię smoczego władcy, lecz podobieństwo kończyło się na wyglądzie. Dziedzic nie dorównywał ojcu inteligencją i wyobraźnią. Cała trójka pławiła się w cieple słońca płonącego wprost nad ich głowami. Lochivan wiercił się w siodle, próbując zatrzymać chłód w kaftanie pod ciemnozieloną zbroją ze smoczej łuski, której ostatnimi czasy - podobnie jak inni członkowie klanu - prawie wcale nie zdejmował. Dawno temu, kiedy Vraadowie byli władcami Nimth, bez cienia wysiłku wyczarowałby sobie chłodny i nieważki pancerz. Tutaj, na ziemiach, które w najlepszym wypadku uważał za przeklęte, podobna próba oznaczałaby niewiele więcej niż stratę energii. Magia tego świata nadal odmawiała mu posłuszeństwa. Tylko nieliczni posiadali prawdziwą moc, ajeszcze mniej pod względem magicznych umiejętności dorównywało Vraadom z dawnego świata. Z tej trójki nikt nie władał pełnią mocy, choć patriarcha był temu bliski. Bliski, ale daleki od tego, czego pragnął. Właśnie dlatego ani Reegan, ani Lochivan nie ośmielili się przeszkodzić ojcu w rozmyślaniach. Tylko takie okresy zadumy powstrzymywały go od wyładowania złości na przypadkowych ofiarach. - Jak daleko według was? - zapytał nagle. Głos miał bezdźwięczny, niemal wyprany z emocji, lecz to nie znaczyło, że nie jest groźny. Ostatnio stał się zmienny, w mgnieniu oka z obojętności wpadał w złość. Wielu Tezerenee nosiło na skórze pamiątki jego gniewu. To Lochivan odpowiedział na pytanie, jak zawsze. Reegan mógł być następcą, ale brakowało mu lotności umysłu niezbędnej w takich przypadkach. Poza tym Lochivan znał odpowiedź; była taka sama od trzech tygodni. - Nie dość daleko, by na zawsze pozostawać poza naszym zasięgiem. Nie aż tak daleko. ¦-Prawda. - Oczy władcy Tezerenee nie skupiały się na bogatych ziemiach u stóp wzniesienia, ale na migotliwym morzu na horyzoncie. Marzył o podboju kontynentu leżącego za bezkresną przestrzenią wody. Nawet nadał mu nazwę, której inni używali również na określenie kolonizowanych ziem. On sam ten ląd nazywał w myślach "tym drugim". Jego Smocze Królestwo, jego przeznaczenie, leżało za morzami. - Ojcze - rzekł cicho Reegan. Musiał mieć jakiś ważny powód, bo inaczej nie ośmieliłby się odezwać do władcy Tezerenee. Barakas poparzył na najstarszego syna, który ruchem głowy dał znać, że powinni spojrzeć w lewo. Smoczy pan odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Reegana. Zgrzytnął zębami. Był to jeden z Beztwarzych, parodia człowieka nie posiadająca twarzy, włosów i uszu.
Był średniego wzrostu, miał na sobie prostą szatę z kapturem. Patrzył - jeśli można użyć takiego określenia w odniesieniu do kogoś, kto nie ma oczu - w stronę Tezerenee. Obserwował ich nie istniejącymi oczami i ani trochę nie wzruszał go fakt, że sam jest obserwowany. - - Pozwól mi go ściąć, ojcze! - Reegan udawał beztroskę, ale ledwo zauważalne drżenie głosu zdradzało strach, który wzbudziła w nim ta istota. Lochivan też czuł się nieswojo w towarzystwie pozornie nieszkodliwego intruza. - - Nie wolno - przypomniał Barakas głosem ostrym jak stal. Sam też chciałby zmiażdżyć przybysza pod pazurzastą łapą wierzchowca albo posiekać go mieczem na kawałki. Cokolwiek, byle zetrzeć go z powierzchni tego świata. - - Ale... - - Zakazał tego Smok z Głębin! - warknął patriarcha. Mówił o istocie, którą w ciągu minionych lat zaczął uważać za ucieleśnienie totemu klanu. Kiedy na tamtym drugim lądzie Tezerenee groziła śmierć z rąk - szponów - ptasich stworzeń, bóg wyłonił się z głębi ziemi, bóg z kamieni i stopionej skały. Wystarczyło, że odezwał się do Sheeka - przez Vraadow zwanych Poszukiwaczami - a ci z miejsca popadli w rozsypkę. Następnie zabrał niedobitki klanu i używając ledwie cząstki swojej mocy, przeniósł ich na ten kontynent, gdzie dołączyli do reszty Vraadow. Barakas wziął sobie do serca słowa istoty, którą nazwał Smokiem z Głębin. Zapowiedziała ona, że kiedyś Tezerenee wrócą triumfalnie do Smoczego Królestwa, i wielmożny Barakas z utęsknieniem wyglądał tego dnia. Drugie przykazanie nie było przyjemne. Bóg oświadczył, że pod żadnym pozorem nie wolno zaczepiać Beztwarzych, którzy mogą robić wszystko, na co mają ochotę. Dla Tezerenee było to niemal nie do pomyślenia. Dzielili z tymi przeklętymi istotami nie tylko ziemię; łączyło ich wspólne pochodzenie, przynajmniej w fizycznym sensie. Z tego powodu czuli się niezbyt swobodnie nawet wśród swoich, choć z czasem większość animozji popadła w zapomnienie. Barakas chwycił wodze swojego wierzchowca. - Zabierajmy się stąd! To miejsce już nie niesie ukojenia. Reegan i Lochivan przytaknęli mu skwapliwie. Zawrócili wierzchowce i popędzili w kierunku miasta. Z początku mieli pewne trudności, bo jaszczury nie zostały złamane jak należy. "Łamanie" w Nimth oznaczało złamanie woli i rozbicie jej w pyl; powstałą w ten sposób pustkę właściciel mógł zapełnić tym, co uważał za wskazane. W efekcie uzyskiwano doskonale ułożone wierzchowce. Na nieszczęście w nowym świecie łamanie nie zawsze kończyło się sukcesem, a Tezerenee nie mogli sobie pozwolić na utratę wielu smoków. W przeciwieństwie do zachodniego kontynentu, gdzie zamierzali się udać, tutaj smoki występowały stosunkowo rzadko. Zdaniem Barakasa była to kolejna wada tego kontynentu. Wreszcie wierzchowce poddały się woli jeźdźców i, nabierając pędu, pognały przez pagórkowaty teren. Szkarłatne płaszcze Barakasa i Reegana, wyróżniające ich jako władcę klanu i jego nominalnego następcę, łopotały niczym krwawoczerwone smocze skrzydła. Miasto uchodźców leżało w dolinie i większa część drogi prowadziła w dół, choć wzgórza zmuszały ich do podążania krętą trasą. Koniom nie brakowało zalet, ale w takim terenie jaszczury miały niezaprzeczalną przewagę. Ich pazury wczepiały się w ziemię, co zapobiegało przekoziołkowaniu przez głowę i zmiażdżeniu jeźdźców. Poza tym ujeżdżony smok był czymś więcej niż wierzchowcem przenoszącym Tezerenee z miejsca na miejsce.
Był machiną stworzoną do zabijania. Niewiele stworzeń mogło stawić czoło smokowi, nawet tak prymitywnemu jak wierzchowy jaszczur. Szpony mogły pociąć człowieka na plastry, szczęki bez wysiłku przeciąć ofiarę na dwoje. Co ważniejsze, smoki były symbolem Tezerenee. Niedługo później przed jeźdźcami wzniosło się miasto, z daleka przypominające masywną ścianę. Nowi mieszkańcy najpierw odbudowali otaczający je mur, podwajając jego wysokość. Zrobili to ze strachu, bo pozbawieni dawnej mocy wszystkiego się bali. Kiedy tu przybyli, miasto było jedną wielką ruiną, pradawnym reliktem starożytnych, którzy powołali ich do istnienia. Jak się okazało, starożytni dali początek wielu różnym rasom. Mieli na swe usługi moc, o jakiej Vraadowie mogli tylko marzyć, więc z łatwością nadali swoim potomkom różnorodne formy. Szukali najbardziej odpowiednich następców swojej zmęczonej, wymierającej rasy. Jak na ironię, nadzieję rokowali tylko ci, których wcześniej spisano na straty - Vraadowie. Ci porzucili stworzony przez starożytnych świat, gdzie, jak przewidywano, mieli doprowadzić do samozagłady. Zamiast wybić się wzajemnie, przetrwali prawie wszystkie inne rasy. Oprócz nich istnieli jeszcze Poszukiwacze, ale, jak powiedział Smok z Głębin, ich czas dobiegał końca. Wielmożny Barakas uważał odbudowę miasta za stratę czasu i sił, lecz nie wyraził sprzeciwu. Miał własne plany i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał stosownej chwili, by zacząć je realizować. - Smocza krew! - zaklął Lochivan, wskazując przed siebie. - Następny! Blisko bram miasta stała postać taka sama jak ta, którą parę minut wcześniej zostawili za sobą. Zdaniem Barakasa mogła być to ta sama istota. Beztwarzy popisywali się swoją mocą; mieli jej pod dostatkiem. Byli wszak uosobieniem starożytnych twórców tego miasta, a raczej tego, co pozostało z ich umysłów. Nadal próbowali we własny zagadkowy sposób kierować przyszłością swojego świata - czyli Vraadami. Władca Tezerenee zacisnął wargi: dzięki niemu zyskali fizyczną postać, która umożliwiała im jeszcze większą ingerencję. Brama otworzyła się sama przed powracającymi Vraadami. Beztwarzy, jak jego poprzednik, nawet nie drgnął, gdy się zbliżyli. Barakas nie mógł powstrzymać się od dotknięcia własnej twarzy, gdy mijali nieruchomą figurę. Skóra w dotyku sprawiała wrażenie normalnej, ale pochodziła z tego samego źródła co ciało, które przyoblekły te duchy. Cielesne powłoki wszystkich Tezerenee - z wyjątkiem jednego - powstały dzięki połączonej magicznej mocy klanu. Nawet parę osób spoza klanu, które patriarcha postanowił wynagrodzić za wierność, zyskało nowe ciała. Wobec braku fizycznej drogi z Nimth do Smoczego Królestwa takie rozwiązanie wydawało się idealne. Z pomocą niejakiego Dru Zeree, jedynego czarnoksiężnika spoza klanu, którego Barakas darzył szacunkiem, Vraadowie odkryli sekret ka, czyli duchowej podróży. Ka danej osoby, kierowane przez innych, mogło przebyć barierę nieprzekraczalną dla ciała. Istniała tylko jedna główna przeszkoda: dusze wyzwolone z ciała musiały gdzieś zamieszkać. Sam Barakas zaproponował rozwiązanie. Choć fizyczne przejście okazało się niemożliwe, Vraadowie mogli za pomocą magicznych środków wywierać wpływ na swój przyszły świat. Praca nad najdrobniejszym czarem wymagała współdziałania tuzina czy więcej osób, co okazało się nieosiągalne dla aroganckich Vraadow. Tezerenee, przeciwnie, przyzwyczajeni byli do współpracy i pod mistrzowskim przewodem patriarchy stworzyli armię golemów, bezdusznych łupin, które miały czekać na napływ vraadzkich ka. Do ich tworzenia wykorzystano większych, bardziej majestatycznych kuzynów wierzchowców, których dosiadał Barakas i jego synowie. Po stworzeniu zaledwie kilkuset golemów misterny
plan zaczął się walić. Najpierw przepadli bez śladu Tezerenee odpowiedzialni za nadzorowanie tworzenia golemów - Barakas podejrzewał, że starożytni maczali w tym palce - a potem te przeklęte zjawy ukradły większość ciał dla siebie. Istota zniknęła z pola widzenia, gdy jeźdźcy wjechali za mury. Patriarcha wcale nie poczuł się lepiej. Z doświadczenia wiedział, że co najmniej pół tuzina tych straszydeł obserwuje ich z mniej rzucających się w oczy miejsc. Takie miały zwyczaje. Kiedyś Dru Zeree wyjaśnił mu, że ostatni ze starożytnych połączyli swoje dusze z tym światem, obdarzając go swego rodzaju umysłem. Golemy stworzone przez Tezerenee dały założycielom okazję do nadrobienia przeoczenia, z którego zdali sobie sprawę poniewczasie: wyposażenia umysłu w ręce umożliwiające dalszą pracę. Barakas nie wiedział, w jakim stopniu wierzyć w to wyjaśnienie, ale w gruncie rzeczy to nie miało znaczenia. Liczyła się wyłącznie armia duchów, która pozbawiła go nie tylko golemów, ale także wymarzonego cesarstwa. Był tak blisko celu... Wystarczyłoby, żeby w zamian za obietnicę wstępu do nowego świata Vraadowie przysięgli mu wierność. Co gorsza, widok ożywionych golemów przypominał mu, że jego ciało leży i gnije w dogorywającym Nimth, chyba że już pożarły je jakieś ścierwojady. Skrzydła bramy zamknęły się za nimi: magia Dru Zeree znów dała o sobie znać. Barakas starał się ze wszystkich sił, lecz nie potrafił dorównać czarnoksiężnikowi. Nawet córka Zeree, Sharissa, odznaczała się o wiele większym talentem. Niemożność dorównania innym była kolejną gorzką pigułką, którą Barakas połykał codziennie jak rok długi. Paru Vraadow kręciło się w pobliżu. Wyglądali zdecydowanie bardziej niechlujnie niż w Nimth. Pozbawieni niemal nieograniczonej mocy, która pozwalała im spełniać wszelkie zachcianki, musieli dbać o siebie w sposób bardziej przyziemny. Niektórzy nie umieli do tego przywyknąć. Ci tutaj mieli na sobie długie szaty albo kaftany i spodnie, proste w kroju w porównaniu z ekstrawaganckimi, wyszukanymi strojami z czasów Nimth. Kilku wyrzucało gruz z na wpół zrujnowanej budowli. Odkładali na bok równe kawałki, żeby później wykorzystać je do wzniesienia jakiejś innej nikomu niepotrzebnej wieży. W oczach Barakasa mozolący się Vraadowie wyglądali wręcz żałośnie. ,3ogowie upadli - pomyślał. - Ja upadłem". A jednak dzięki ich wysiłkom miasto odzyskało trochę dawnego splendoru. Być może pewnego dnia stanie się tak wspaniałe jak w okresie swej świetności. Vraadowie mieli więcej dzieci niż w Nimth, ale stwierdzenie to jeszcze o niczym nie świadczyło, bo w dawnych czasach bywało ich nie więcej niż parę tuzinów. Niemal nieśmiertelnych czarnoksiężników nie pociągały więzi rodzinne i daleko im było do wzorowych rodziców. Ci nieliczni, którzy decydowali się na dzieci, po jakimś czasie przystępowali do walki z własnym potomstwem. Barakas podczas tworzenia swojego klanu skierował tę destrukcyjną energię na zewnątrz. Liczba Tezerenee, stanowiących jedyną prawdziwą rodzinę w społeczeństwie Vraadów, znów przekroczyła setkę - nie licząc ludzi spoza klanu, którzy przysięgli mu wierność w czasie ostatnich piętnastu lat. W zajętej przez klan części miasta nie brakowało dzieci. Paru Vraadow ostentacyjnie odwróciło się plecami do trzech Tezerenee. Patriarcha nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Nie przejmował się wrogością, a poza tym uważał, że ich złość kieruje się w niewłaściwą stronę. To prawda, że po utracie większości golemów przeprawił do nowego świata wyłącznie swoich ludzi, a dawnych sprzymierzeńców porzucił na łaskę losu. Teraz dowodził, że jeśli czuli się oszukani i szukali winnych, to powinni zwrócić się przeciwko Beztwarzym. On postąpił tak, jak postąpiłby każdy z nich. Klan miał pierwszeństwo.
Z czasem Vraadowie przestali domagać się śmierci wszystkich Tezerenee. Ostatecznie to oni, przyzwyczajeni do korzystania z siły własnych rąk, nauczyli ich, jak radzić sobie bez magii. Barakas nie bez racji uważał, że dni kolonii byłyby policzone, gdyby nie jego poddani. Nawet Dru Zeree i Silesti, trzeci członek triumwiratu, nie mogli temu zaprzeczyć. Czarnoksiężnicy władający magią byli zbyt nieliczni, by sprostać wyzwaniom nowego świata. Patriarcha wyrwał się z zadumy na widok wysokiej, zgrabnej kobiety ze srebrzysto- błękitnymi włosami spływającymi niemal do talii. Ubrana w dopasowaną suknię, podkreślającą idealną figurę, szła z pewnością siebie, której nie miała przed przybyciem do tego świata. Zaliczała się do najbardziej wprawnych czarodziejek, choć według vraadzkich kryteriów była ledwie dzieckiem - miała tylko trzydzieści parę lat. Była to Sharissa, córka Dru Zeree. Barakas ściągnął wodze. Wstrzymywał wierzchowca powoli, żeby nie okazać zbytniej skwapliwości. Zerknął na Reegana, który wybałuszył oczy i śledził każdy ruch młodej kobiety. Patriarcha od jakiegoś' czasu zachęcał pierworodnego do zainteresowania się jedynaczką swojego rywala, a Reeganowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ale podczas gdy Barakas cenił Sharissę za pozycję i czarodziejskie umiejętności, jego syn postrzegał ją bardziej przyziemnie... co nie znaczy, że patriarcha nie dostrzegał jej urody. Sharissa zmieniła się trochę od czasu przybycia do tego świata. Twarz jej się zaokrągliła, choć kości policzkowe pozostały wyraźnie zaznaczone. Jak inni Vraadowie, miała krystalicznie czyste oczy, błękitne jak akwamaryna i jasne, gdy szeroko rozchylała powieki. Wygięte brwi nadawały jej twarzy dociekliwy wyraz. Mina czarodziejki zwykle wyrażała lekkie rozbawienie, ale Barakas wiedział, że jest to zasługą naturalnie wygiętych w górę kącików ust. - Wielmożna Sharisso - zawołał, kiwając głową. Jej wąskie, ale ładnie wykrojone wargi rozchyliły się w wymuszonym uśmiechu. Sharissa nie lubiła zadawać się z Tezerenee - wyjąwszy Gerroda, który sam skazał się na wygnanie. Barakas szybko przepędził nieproszone myśli dotyczące syna. Gerrod postanowił pójść własną drogą, a to oznaczało życie w izolacji przeczącej wszystkim zasadom, które wpoił swoim ludziom. Gerrod sam wykluczył się z klanu i na tym kończyły się ich relacje. - - Wielmożny Barakasie. Lochivanie. - Sharissa uśmiechnęła się do nich, skinęła głową i dodała: - O, Reegan. Jak się dzisiaj miewasz? - - Doskonale, jak zawsze, gdy cię widzę - odparł Reegan. Barakas był prawie tak jak Sharissa zaskoczony słowami najstarszego syna. Panna Zeree zarumieniła się lekko; nie spodziewała się takiego komplementu ze strony tego niezdarnego gbura. Patriarcha powściągnął uśmiech. Czarodziejka nie będzie miała wątpliwości, że to nie on podsunął odpowiedź. Było aż nazbyt jasne, że banalne słowa zrodziły się w głowie Reegana. Po raz pierwszy jego syn przejął inicjatywę. Jeśli istniało coś, co mogło rozbroić Sharissę, to tylko szczerość. - - A jak miewa się twój ojciec? - zapytał Barakas, przerywając przedłużające się milczenie. - - Dobrze - odrzekła Sharissa z widoczną ulgą. Mimo swoich zdolności i wiedzy, w kwestii kontaktów międzyludzkich była naiwna jak dziecko. Pierwsze dwadzieścia lat życia spędziła w odosobnieniu, gdyż ojciec postanowił chronić ją przed zgubnym wpływem innych Vraadow, a teraz miała niewiele więcej. To mało, jak na długowieczną rasę Vraadow. - - A jego małżonka? - - Matka też ma się dobrze.
Barakas zwrócił uwagę na sformułowanie. Wielmożna Ariela Zeree nie była matką Sharissy; nawet nie należała do rasy Vraadow, tylko do elfów z tego świata. Córka Dru, która tak naprawdę nie znała rodzonej matki, ogromnie polubiła elfkę i w konsekwencji zaczęła zwać ją matką. Barakas starannie skrył niesmak. Elfka, choć spowinowacona z Zeree, była poślednią istotą. Nie należała do Vraadow. Zdał sobie sprawę, że Sharissa czeka na dalsze słowa. Jego myśli coraz częściej chadzały własnymi ścieżkami. To go niepokoiło. Czyżby miało to coś wspólnego z niedawno odkrytą siwizną we włosach albo ze zmarszczkami w kącikach oczu? - Wielmożna Sharisso, istoty te nie są ci zupełnie obce, prawda? - zapytał nagle Lochivan. Nie musiał wyjaśniać, o kogo mu chodzi. Wszyscy wiedzieli, że ma na myśli Beztwarzych. Władca Tezerenee łypnął gniewnie na młodszego syna, ale powstrzymał się od komentarza. - - Wiem o nich co nieco. - Sharissa była ostrożna. Jak większość Vraadow, bała się dominacji Tezerenee. Barakas chciałby ją zapewnić, że nie ma powodu do obaw; dla niej zawsze znajdzie się miejsce w klanie. Taka żywotność i moc nie mogły pójść na marne. - - W jaki sposób okazują, że na czymś im zależy? Czy ich poczynania w ogóle coś znaczą? Czy umieją tylko się gapić... jeśli można tak powiedzieć, bo przecież nie mają oczu! Myślę, że oni coś wiedzą. Piętnaście lat gapienia się musi mieć jakiś cel. A w tym roku przechodzą samych siebie. Sharissa okazała zainteresowanie. Ciekawiło ją wszystko, co wiązało się z nowym światem. - Zwróciłeś na to uwagę? Ostatnio są bardziej aktywni, też to zauważyłam. Ale nie sądzę, by to oznaczało coś złego. Zależy im na naszym powodzeniu. "Jesteś pewna?" - chciał spytać Barakas. I po raz kolejny ugryzł się w język. - A co sądzi twój ojciec? Pracuje z nimi w ich zamku. Z pewnością wie coś więcej. Sharissa pokręciła głową tak energicznie, że jej wspaniałe włosy zafalowały niczym kaskada. Reegan pożerał ją wzrokiem, choć starał się skrywać nachalność. Zawsze miał z tym kłopoty. - - Ojciec zawsze mówi, że praca z nimi przypomina zabawę układanką, w której brakuje ponad połowy elementów. Jakimś sposobem uczą go różnych rzeczy, lecz uświadamia sobie to dopiero po zakończeniu lekcji. - Uśmiechnęła się do Lochivana, jakby na chwilę zapomniała, że jest Tezerenee. - To niepomiernie go irytuje. - - Nie dziwię się. Rozmawiali ze swobodą, która zaniepokoiła Barakasa. Patriarcha niemal dosłownie był ojcem swoich poddanych, bo w ciągu stuleci spłodził nie mniej niż piętnastu synów i kilka córek... nie wspominając o tych, których zdążył zapomnieć. Niestety, dwóch najbardziej inteligentnych potomków sprawiło mu gorzki zawód. Rendel zdradził klan, pragnąc na własną rękę zbadać tajemnice Smoczego Królestwa, i zginął przez własną głupotę. Jego cień, młodszy brat Gerrod, był niewiele lepszy. Barakas miał nadzieję, że Lochivan wypełni lukę, jaka powstała po odejściu tamtych dwóch. Zawsze uważał go za posłusznego, nigdy za mądrego, a jednak... Sharissa spoglądała w jego stronę. Patriarcha zastanowił się, od jak dawna mu się przypatruje. Znów była uprzedzająco i nienaturalnie uprzejma. A on zapomniał się jak ostatni gamoń i odsłonił swoje myśli... Takiego niedbalstwa nigdy nie puściłby płazem żadnemu ze swoich ludzi.
- - Jeśli wybaczysz, muszę przygotować się do wyprawy. Znaleziono jedno z wcześniejszych osiedli założycieli. - - Co takiego? - Lochivan pochylił się w siodle. - Gdzie? - Na północnym wschodzie. Muszę już iść. Życzę wszystkim dobrego dnia. - Skinęła im głową i odeszła. Jej chód zdradzał, że pragnie szybko znaleźć się jak najdalej. Zbolała mina Reegana skojarzyła się Barakasowi z pyskiem chorego smoka. Gdy Sharissa oddaliła się spory kawałek, Lochivan odwrócił się do ojca i obaj wymienili spojrzenia. Na północnym wschodzie mieszkał Gerrod. To mogło, ale nie musiało być zbiegiem okoliczności. - Otrząśnij się z tego osłupienia, Reegan - warknął władca Tezerenee. - Lochivan, możesz odejść. Wiem, że musisz zająć się pewnymi sprawami. Mam rację? Lochivan, który w tej chwili nie miał żadnych obowiązków, w lot zrozumiał intencje ojca. - Tak, ojcze. Dziękuję. Młodszy Tezerenee ściągnął wodze i odjechał, zostawiając ojca i brata. Barakas po raz ostatni odwrócił się do pierworodnego, swojego następcy. - Smocza krew! Idioto, ocknij się wreszcie! Chcesz siedzieć tu bezmyślnie przez cały dzień? - Źle ocenił jego uczucia do Sharissy. Ostatnim, czego mu brakowało, był zadurzony gamoń. Kiedy rządzi żądza, rozum schodzi na psy - a w przypadku pierworodnego efekt był tragiczny. Reegan wyrwał się z transu i ruszył za ojcem. Barakas skrył niesmak pod maską obojętności. Powinien się domyślić, że nie wyrachowanie, tylko prawdziwe uczucie podsunęło pierworodnemu słowa wyrzeczone do Sharissy. W jego głowie kłębiły się myśli dotyczące przyszłości klanu i możliwości, jakie wiązały się z osobą Sharissy Zeree, nie można go więc winić, że nie zauważył trzeciej ze znienawidzonych istot. Beztwarzy przez chwilę obserwował, jak postacie dwóch Tezerenee stopniowo maleją w oddali. Najwidoczniej przestali go interesować, bo odwrócił się w kierunku, w którym odeszła Sharissa - a za nią Lochivan. III Sharissa nie lubiła spotkań z Tezerenee, zwłaszcza z Barakasem i Reeganem, ale wiedziała, że kontakty z członkami klanu są nieuniknione. W ciągu pięciu zeszłych lat obecność Tezerenee wyjątkowo mocno zaznaczała się w tej części miasta. Gniew, jakim pałali do nich Vraadowie, przygasł z biegiem czasu, a posiadana przez nich wiedza już na samym początku istnienia kolonii okazała się bezcenna i nadal jej potrzebowano. Klan uzyskał wpływy o wiele większe niż w Nimth, ale Sharissa wątpiła, czy patriarchę zadowala taki stan rzeczy. Choć zawsze kładł nacisk na rozwój sprawności fizycznej, prawie zupełna niemożność posługiwania się czarami oznaczała, że w przypadku konfrontacji Tezerenee byliby skazani na przegraną. Po prostu byli zbyt nieliczni. Mimo wszystko wiele osób spoza klanu uważało Barakasa za przywódcę. Tezerenee znów przechadzali się śmiało wśród Vraadow, niemal zachęcając rywali do wykonania jakiegoś ruchu. Jak na razie nic nie zakłócało równowagi. Silesti nadal trzymał w ryzach swoich ludzi, a ojciec Sharissy nakłaniał obie strony do współpracy, nie zwracając uwagi na docinki i kosę spój rżenia Vraadow. W znacznej mierze to dzięki niemu triumwirat spełniał swoje zadanie. Pozostawieni samym sobie, Silesti i Barakas przystąpiliby do wojny w dniu, w którym zjawili
się w nowym świecie. Barakas miał nadzieję, że przechyli szalę na swoją stronę, a czynnikiem działającym na jego korzyść mogłoby być małżeństwo Sharissy z Reeganem. - Nigdy w życiu - mruknęła czarodziejka. W gruncie rzeczy nie darzyła Reegana jakąś wyjątkową nienawiścią, a jego pochlebne słowa trąciły romantyczną strunę w jej sercu, lecz nie o takim mężu marzyła. Nie miała pewności, jaki powinien być jej ideał, lecz stanowczo odbiegał od młodszej, bardziej prostackiej wersji samego patriarchy. Reegan ogromnie przypominał ojca. Był silny i zwinny, ale zdecydowanie niemądry. W sprawach delikatniejszej natury zdawał się na Lochivana. Lochivan. Sharissa zastanowiła się, czy władca Tezerenee wie, że jego młodszy syn jest jednym z jej najbliższych przyjaciół. Nie kochankiem - bardziej bratem, którego nigdy nie miała. W trakcie wędrówki jej oczy mimo woli rejestrowały zmiany, jakie ostatnio dokonały się w mieście, będącym raczej rozległą warownią. Zachodnie i wschodnie dzielnice zostały niemal całkowicie przebudowane. Wyburzono większość starych budowli, nie nadających się do zamieszkania. Dzięki mocy tych nielicznych, którzy w nowych warunkach radzili sobie z czarami, oraz dzięki fizycznej pracy tych, którzy inaczej poradzić sobie nie mogli, wzniesiono kilka wież i budowli o płaskich dachach. Jak na jej gust były zbyt praktyczne, ale miała nadzieję, że wkrótce styl budownictwa stanie się bardziej wyrafinowany. Większość gmachów świeciła pustkami, co było wyrazem optymizmu Vraadow i nadziei na powiększenie populacji. Poza tym prace budowlane zapewniały mieszkańcom zajęcie. W tej jednej kwestii członkowie triumwiratu od początku byli jednomyślni. Sharissa dostrzegała niewiele przejawów dawnego wykwintnego smaku Vraadow. Ledwie parę portali wyróżniało się bardziej wymyślnym kształtem, a na niektórych widniały wizerunki fantastycznych stworzeń. Przystanęła na widok wilczej głowy nad drzwiami, gdyż opadły ją wspomnienia z Nimth. Ta rzeźba jednak była tylko symbolem wskazującym, że tutaj mieszkają zwolennicy Silestiego. Nieświadomie naśladując swego wroga, trzeci członek triumwiratu obrał sobie zwierzęce godło, które stało się symbolem jego wpływów. Coś wysunęło się z cieni. Sharissa drgnęła. Stłumiła sapnięcie, starając się nie okazać zaskoczenia. Zwracało się ku niej gładkie, puste oblicze. Podobnie jak Barakas, ona też nazywała ich Beztwarzymi, ale większość Vraadow zwała ich po prostu nie-ludźmi. Zapewne powodowała nimi niechęć do pogodzenia się z faktem, że są z nimi spokrewnieni. Pod pewnymi względami istoty te rzeczywiście przypominały członków jej rasy. Beztwarzy "patrzył" na nią przez krótką chwilę. Nagle wyminął ją jakby z niecierpliwością i ruszył w swoją stronę. Sharissa patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, i dopiero wtedy odetchnęła. Mimo woli wstrzymywała oddech od chwili spotkania. Naszły ją oderwane, trochę niepokojące myśli - czyżby Beztwarzy był zdenerwowany? Zasadniczo istoty nie zbliżały się do napotkanych Vraadow: albo zmieniały kierunek, albo okrążały ofiarę spokojnym, niemal nonszalanckim krokiem. Nie przemykały tak jak ten. Beztwarzy wyglądał, jak gdyby nurtował go jakiś poważny problem. Co mogło zaprzątać jego myśli do tego stopnia, że stracił opanowanie, z którego jego rodzaj słynął przez długie lata? Potem Sharissa poczuła pierwszą oznakę innej obecności - tak potężnej i odmiennej, że być może wywieranie osobliwego wrażenie było umyślną zapowiedzią jej przybycia. Nie umiała osądzić, czy ma rację. Wiedziała tylko, że nie zbliża się nikt z Vraadow... być może z
wyjątkiem Gerroda, który zdolny był do wielu niezwykłych przemian. W okolicy zapadła głucha cisza, jakby wszyscy wyczuli to samo, co ona. Sharissa sięgnęła do sił tego świata. Spośród nielicznych Vraadow, którzy zdołali przystosować się do nowych warunków, paru twierdziło, że w czasie sięgania do mocy świata widzą tęczę barw. Inni utrzymywali, że dostrzegają siatkę krzyżujących się linii sił, rozciągających się w nieskończoność. Sharissa wiedziała, że obie grupy miały rację, bo sama była chyba jedyną osobą, która widziała jedno bądź drugie w zależności od kaprysów podświadomości. To dwoiste postrzeganie sił było najbardziej prawdopodobną przyczyną jej nieoczekiwanej biegłości w korzystaniu z czarów. Nawet jej ojciec, który uczył się od swojej żony i od Beztwarzych, nie mógł się z nią równać. Ariela, urodzona i wychowana na drugim kontynencie, również nie mogła mierzyć się z przybraną córką. Twierdziła, że nikt z jej ludu nie posługiwał się mocami z taką łatwością. Niekiedy Sharissa była dumna ze swoich wyjątkowych umiejętności, lecz częściej uważała ten dar za ciężkie i niebezpieczne brzemię. Ludzie pokroju Barakasa widzieli w niej narzędzie lub po prostu zazdrościli jej talentu. Każdy próbował nią manipulować, ale z większością jakoś sobie radziła. W ostatnich dniach pobytu w Nimth jedna z byłych kochanek ojca, czarodziejka Melenea, bez skrupułów wykorzystała jej naiwność. Machinacje Melenei niemal skończyły się śmiercią Sharissy, jej ojca i Gerroda Tezerenee. W zmaganiach zginął wierny famulus ojca, będący jej przyjacielem z czasów dzieciństwa. Sirvak oddał życie w obronie swego pana i pani przed straszliwym sługą Melenei, Cabalem. To tragiczne wydarzenie zahartowało Sharissę i utwierdziło ją w postanowieniu, że nigdy nie pozwoli nikomu się wykorzystać, gdyby miało zagrozić to bezpieczeństwu tych, których kochała. Obecność dawała o sobie znać coraz mocniej, jakby istota pędem zbliżała się do miasta... od zachodu, jak teraz zauważyła Sharissa. Z każdą chwilą jej moc stawała się coraz bardziej zdumiewająca. Z pewnością nie była ludzka. Żaden Vraad nie był taki potężny, taki inny. - Ojciec! - zawołała, drżąc. - Muszę powiedzieć ojcu! Być może już wiedział, lecz nie mogła być pewna. Sięgnęła umysłem, próbując nawiązać z nim łączność. Komunikacja mentalna zawodziła częściej niż niegdyś i niewielu mogło utrzymywać więź przez dłuższy czas. W przypadku Sharissy i jej ojca sprawę utrudniał fakt, że Dru Zeree przebywał nie całkiem w tym świecie, tylko jakby w jego "kieszeni", gdzie mieściła się ostatnia siedziba założycieli sprzed połączenia ich dusz z ziemią. Ci, którzy przebywali w tamtym świecie, mogli obserwować osoby na zewnątrz i nawiązywać z nimi kontakt, ale przedarcie się przez barierę od drugiej strony nie nastręczało trudności tylko beztwarzym wcieleniom założycieli. Dotychczas nie było wiadomo, jak Beztwarzy porozumiewają się między sobą. - Ojcze? - Czarodziejka na chwilę wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. Kiedy znajomy kontakt z umysłem ojca nie nastąpił, ponowiła próbę. Przez cały czas czuła zbliżającą się obcą istotę. Zastanowiła się, jak Tezerenet magli jej nie zauważyć. Barakas wprawdzie utracił znaczną część dawnej mocy, ale nadal był potężny. Czy to możliwe, że nie wykrył zbliżającego się intruza? Nawiązanie łączności z ojcem okazało się niewykonalne. Gdyby odebrał jej wezwanie, już by odpowiedział. Brak kontaktu oznaczał, że będzie musiała do niego pójść. Sharissa zrezygnowała z wyprawy na zachód i ruszyła w kierunku placu, gdzie na rozkaz Dru nie prowadzono żadnych prac. Tam znajdzie maleńkie, ukryte rozdarcie w tkaninie rzeczywistości. Było to wejście do niewielkiego świata założycieli, gdzie jej rodzice obecnie spędzali większość czasu. Miała nadzieję, że będzie otwarte. Niejeden raz, gdy chciała z nim
porozmawiać, musiała czekać, aż ojciec opuści swój prywatny mały świat. Paru Vraadow, spieszących gdzieś w swoich sprawach, uskoczyło jej z drogi. Nawet na nich nie spojrzała. Nie wiedziała, czy także coś wyczuwają, ale nie zawracała sobie tym głowy. Jeśli kogoś zaniepokoił tajemniczy przybysz, to podąży za nią albo postanowi zbadać sprawę na własną rękę. Jeden człowiek nie ustąpił jej z drogi. Zderzyłaby się z nim, gdyby para silnych rąk nie złapała jej i nie zatrzymała. - Co się dzieje? Coś ważnego, skoro biegniesz na oślep i wpadasz na ludzi! - Lochivan! Nie mogę teraz rozmawiać! Muszę znaleźć ojca! Tezerenee puścił ją. - W takim razie pójdę z tobą. Może mi powiesz, co cię tak poruszyło, że zamiast się teleportować tracisz czas na chodzenie piechotą. Sharissa zarumieniła się. Minęła Lochivana i pospieszyła dalej. Tezerenee ruszył za nią, bez trudu dotrzymując jej kroku. Przyzwyczaił się do szybkich marszów. - Uznałam, że lepiej nie korzystać z czarów - odparła. Nigdy nikomu nie powiedziała, nawet Dru, dlaczego tak rzadko korzysta z czarów oszczędzających czas. W ostatnich dniach pobytu w starym świecie teleportacja stała się niebezpieczna i jej ojciec niemal przypłacił życiem próbę magicznej podróży. Sharissa zdawała sobie sprawę z absurdalności swojego zachowania, ale nie potrafiła wyzbyć się lęku, że pewnego dnia zaklęcie teleportacji przeniesie ją w miejsce, z którego nie będzie powrotu. Nie umiała wyjaśnić swoich odczuć komuś, kto stracił umiejętność posługiwania się magią. Mało prawdopodobne, by spotkała się ze współczuciem. - Dlaczego? O co chodzi? - zapytał Lochivan, marszcząc czoło. Coś go trapiło, może niejedno. Sharissa zastanowiła się, czy on wyczuwa obecność nieznajomego. - - Coś... ktoś... z innego... Nie umiem ci tego wyjaśnić. Powiedz mi, nie wyczuwasz obecności zbliżającej się od zachodu? - - Co takiego? - Zerknął w kierunku bramy, przez którą wcześniej wjechał wraz z ojcem i bratem. - Gdyby coś było tak blisko... powinniśmy zobaczyć to w czasie przejażdżki... - - Też tak pomyślałam. - W Sharissie zbudziło się podejrzenie. - Widziałeś coś, Lochivanie? Jesteś jedną z dwóch osób z twojego klanu, po których mogę spodziewać się szczerej odpowiedzi. Widziałeś coś? Czułeś coś? - - Nic! - odparł z porywczością znamionującą narastający niepokój. - Na zachodzie widzieliśmy tylko las i równiny... i, oczywiście, morze. Smocza krew! Poszukiwacze? Doszedł do tego samego wniosku. Istniała jeszcze druga możliwość: mogli to być magiczni opiekunowie miasta, słudzy starożytnych założycieli. Ale opiekunowie, choć nie posiadali formy - chyba że przyoblekali się w ziemię i skały jak ten, którego Tezerenee nazwali Smokiem z Głębin - dawali się rozpoznać. Ich aura przesycona była zapachem tego świata, tego pradawnego miejsca. Z przybyszem było inaczej. Sharissa wykryła tylko leciutki posmak tego świata, jakby bawił tu przez krótki czas, ale przybywał skądinąd. Skoro Nimth zostało odcięte, pozostawał tylko drugi kontynent i jego panowie. Czyżby Poszukiwacze? Ale przecież oni byli częścią tego świata, więc... Lochivan zatrzymał się i zdjął rękawicę. - Na tarcze i miecze! Akurat w tej chwili! Choć czas naglił, Sharissa też przystanęła. Towarzystwo Lochivana dodawało jej otuchy i pozwalało zachować jasność myśli. Uznała, że warto zaczekać, pod warunkiem, że nie dłużej niż parę sekund. Poza tym zaciekawiła ją przyczyna jego rozdrażnienia.
- Co się stało? Wsunął rękę między smoczy hełm a naszyjnik pancerza i zaczął drapać się zapamiętale po szyi. Sharissa obawiała się, że lada chwila spłynie krwią. - Przeklęta wysypka! Nic groźnego, ale doskwiera całemu klanowi. Skóra wysusza się i nie można temu zapobiec. Czasami swędzi tak okropnie, że muszę przerwać to, co robię, i drapać się, aż... aż znów idzie wytrzymać. - Lochivan wyjął rękę i naciągnął rękawicę. Westchnął. - Nareszcie, chwała smokowi. Po wszystkim. Ruszajmy! Sharissa była trochę zdziwiona, że wojownik miary Lochivana w krytycznej chwili przejmuje się wysypką, lecz nic mu nie powiedziała i zadbała, żeby nie zdradzić swoich myśli. W stosownej chwili wspomni ojcu o tej pladze. Być może dziś była to tylko niegroźna wysypka, ale czy ktoś mógł przewidzieć, w co przerodzi się w przyszłości? Przeszli nie więcej niż tuzin kroków, gdy czarodziejka przystanęła. Coś było na placu, do którego się zbliżali. Ta sama obecność, którą nie tak dawno wykryła za miastem, teraz była w mieście. Wyprzedziła ich, choć jeszcze parę minut temu... - Serkadion Manee! - szepnęła oszołomiona. Jej ojciec w chwilach zdumienia często wymawiał imię starożytnego uczonego, a ona z biegiem czasu przyswoiła sobie ten nawyk. Lochivan nie musiał pytać, co się stało. Gdy odwróciła się i spojrzała na niego, poznała, że Tezerenee czuje to samo, co ona... Czy ktoś mógłby tego nie poczuć? Sharissa powiodła wzrokiem po znajdujących się w pobliżu Vraadach. Wszyscy przystanęli i wyciągając szyje, patrzyli w kierunku placu. Wszyscy w zasięgu wzroku milczeli. Niektórzy zwrócili uwagę na parę zmierzającą w stronę źródła zakłóceń. Sharissa uznała, że wyglądają na przestraszonych. Vraadowie, w większości pozbawieni dawnych fenomenalnych zdolności, w głębi duszy bali się, że staną się łatwym łupem jakiegoś zewnętrznego wroga. Czarodziejka uświadomiła sobie, że mogą mieć rację. - - Muszę się teleportować - oznajmiła nie tyle, by uprzedzić Lochivana, ile chcąc utwierdzić się w zamiarze. - - Idę z tobą. - - Złap mnie za rękę. Chwycił ją z pewnością mocniej niż zamierzał. Klan smoka, a ściślej mówiąc sam patriarcha, nieprzychylnym okiem patrzyi na wszelkie objawy strachu, niezależnie od okoliczności. Czasami Sharissie było żal Gerroda i Lochivana z powodu życia, jakie wiedli pod twardą ręką ojca. Krzywiąc usta, Sharissa przeniosła ich na plac. Początkowo pomyślała, że zapadła noc, choć do zachodu słońca było jeszcze parę godzin. Potem z konsternacją zdała sobie sprawę, że ma szczelnie zaciśnięte powieki. - Bogowie! Spójrz na niego, Sharisso! Widziałaś kiedyś coś równie wspaniałego i groźnego zarazem? Ostrożnie otworzyła oczy. Wokół tłoczyli się ludzie, wszyscy bez wyjątku zahipnotyzowani widokiem wielkiego zwierzęcia. - Koń! - szepnęła. Przepyszny hebanowy rumak! Sharissa kochała konie, zwłaszcza piękne wierzchowce, które ojciec hodował bez pomocy magii, traktując to niemal jak wyzwanie. A jednak żaden nie mógł się równać z tym stworzeniem... To jego obecność wykryły jej zmysły. To z niego emanowała niewiarygodna moc, która zaniepokoiła niemal wszystkich Vraadów, niezależnie od poziomu czarnoksięskich umiejętności. - Gdzie on jest? Muszę go znaleźć i nikt mi w tym nie przeszkodzi! Nie dam się
wrzucić z powrotem do tej przeklętej nicości, którą musiałem znosić przez jakże długi czas! Gdzie jest mój przyjaciel, Dru Zeree? Sharissa wiedziała, z kim - lub z czym - ma do czynienia. Niespodziewany gość sam nazwał się Czarnym Koniem; przez pewien czas pomagał jej ojcu. Pewnego razu Dru Zeree zapuścił się na widmowe ziemie, gdzie Nimth i Smocze Królestwo splatały się niczym para przeklętych kochanków, będących razem, ale niezdolnych się dotknąć. Przez przypadek trafił do Pustki i tam poznał mrocznego rumaka, z którym później wędrował. Opiekunowie, posłuszni rozkazom pradawnych panów, uznali Czarnego Konia za intruza, któremu nie wolno przebywać w tym świecie. Z szacunku dla Dru nie unicestwili go, tylko wypędzili... na zawsze, jak się wówczas wydawało. Nie doceniali stworzenia. Ludzie przerwali zajęcia i rozmowy. Kręcili się nerwowo po placu, nie wiedząc, jakie są zamiary hebanowego przybysza. Choć większość nie słyszała o Czarnym Koniu, od razu jednak rozpoznała moc pod pewnymi względami potężniejszą od ich dawnej magii. - - Wyglądacie jak Dru Zeree! - zawołał z wyrzutem kary rumak. Po chwili namysłu zapytał: - Jesteście Vraadami? - Niebieskie jak lód oczy przesuwały się z jednej twarzy na drugą, wreszcie zatrzymały się na jedynej osobie, która nie ulękła się zimnego spojrzenia: na Sharissie. - Gdzie jest mój przyjaciel? - - Sharisso! - syknął Lochivan, łapiąc ją za rękę. Czarodziejka zamrugała. Uprzytomniła sobie, że mimo woli ruszyła przed siebie i niemal upadła. Ciekawe, co spowodowało taką reakcję... Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a wpadnie prosto w Czarnego Konia. Co za absurd! A jednak wrażenie było silne, niemal nieodparte, i nie wiadomo, co by się stało, gdyby Lochivan jej nie zatrzymał. Demoniczny ogier potrząsnął głową w sposób tak typowy dla zwyczajnego konia, że Sharissa nabrała większej pewności siebie. Odetchnęła głęboko i śmiało postąpiła w jego stronę. - - Jestem Sharissa Zeree, córka Dru. Ja... - - Aha! Mała Sharissa! - ryknął z zadowoleniem Czarny Koń. Zmienił postawę tak nagle, że Sharissa zastygła w pół kroku z szeroko otwartymi ustami. Czarny Koń przyklusował do niej. - - Przyjaciel Dru mówił o tobie w czasie naszych podróży! Jakże miło cię widzieć! Spędziłem wieczność na poszukiwaniu tego miejsca! - - Uważaj, Sharisso! - szepnął Lochivan. Trzymał dłoń na rękojeści miecza. Sharissa nie miała pojęcia, co sobie wyobrażał. Z tego, co wiedziała i co widziała, jasno wynikało, że dla powstrzymania tego stworzenia trzeba by czegoś więcej niż miecza. - - Uważaj, też mi coś! - parsknął Czarny Koń. Miał wyjątkowy siuch. - Nie skrzywdziłbym odrośli mojego przyjaciela Dru! - - Odrośli? - Sharissa nie była pewna, czy się nie przesłyszała. - - Pędu? Byłaś jego częścią, teraz zaś jesteście rozdzieleni, tak? Jak mówi o tym twoje plemię? - - Latorośl. Potomek. Dziecko. Ale nie byłam jego częścią, tylko... - Urwała, zastanawiając się, ile czasu zajęłoby jej wyjaśnienie, na czym polega cud narodzin. Ta istota nie miała pojęcia o zbyt wielu sprawach. Paru Vraadow spojrzało na nią ze zdziwieniem - nie dlatego, że nie umiała czegoś wyjaśnić Czarnemu Koniowi, ale ponieważ rozmawiała z nim jak równy z równym. Na ich
twarzach malowała się ulga. Wielka czarodziejka po raz kolejny upora się z problemem, co tylko powiększy jej prestiż. I dobrze, bo już zakładano, że gdyby jej ojcu przytrafiło się coś złego, to ona zajmie jego miejsce w triumwiracie. Czarny Koń rozejrzał się po okolicy. - Zmieniliście kształt tego miejsca, jednak nie tu, gdzie stoję. Lękałem się, że trafiłem w niewłaściwe miejsce, po chwili wszak przypomniałem sobie o tym obszarze i otworzyłem szybszą ścieżkę. Przeszukałem tyle światów, tyle wszechświatów! Ani jednym słowem nie wspomniał o czarach ochronnych, którymi Vraadowie osłonili swoje miasto. Czary te zatrzymałyby każdego, on jednak, jak się wydawało, nawet ich nie zauważył. Przybysz westchnął. Był to bardzo ludzki odgłos, którego musiał nauczyć się od swego dawnego towarzysza. Sharissa wykryła w nim tęsknotę i zmęczenie. - Piętnaście lat to szmat czasu, wyobrażam sobie - powiedziała, próbując go uspokoić. - Może wydawać się wiecznością. Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem. - Dzięki twojemu ojcu zyskałem pewne pojęcie o latach, mała Shari! Wiedz, że kiedy mówię, iż spędziłem wieczność na szukaniu tego miejsca, to ani nie żartuję, ani nie przesadzam. W ciągu twoich piętnastu lat ja przebyłem tysiąc tysięcy krain i tyle samo światów! Odkryłem, że czas nie wszędzie płynie jednakowo, a w tym przeklętym miejscu, które przyjaciel Dru tak trafnie nazwał Pustką, nie płynie wcale! - Czarny Koń przekręcił głowę i spojrzał w bezchmurne niebo. - Przestworza niebieskie wydają się zapełnione w porównaniu z Pustką, która pozostałaby pusta nawet gdyby wpadło w nią całe to miejsce. Jak mogłem znosić taką egzystencję przed przybyciem Dru? Nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie. Sharissa zaczekała, aż wielkie stworzenie trochę ochłonie, i dopiero wtedy powiedziała: - - Mój ojciec będzie uszczęśliwiony twoim widokiem. Jeśli chcesz, zabiorę cię do niego. - - Maleńka, dokładnie na tym mi zależy! Wiem tylko, że przyjaciel Dru był w niebezpieczeństwie, a ja zostałem rzucony w miejsce, którego nie miałem nadziei już nigdy zobaczyć... a może miałem nadzieję już nigdy nie zobaczyć, nie jestem pewien. Pomyślałem, że może przebywa w komnacie światów w zamku dawnych, ale nie mogłem znaleźć wejścia do tego małego wszechświata. Bałem się, że uwięziły go istoty, które strzegły go, gdy byłem tam ostatnio, lecz nie zostało po nich śladu... Jestem pewien, bo dobrze zapamiętałem zapach tych przeklętych dziwadeł! Lochivan podszedł do Sharissy i nachylił się do jej ucha. - Nie powinnaś czegoś zrobić z tymi wszystkimi ludźmi? Wyglądają jak dzieci poproszone o rozwiązanie skomplikowanego magicznego zadania, które przerasta największych mistrzów! Powiedz im, że nie ma powodu do obaw. Lochivan miał rację. Sharissa podniosła ręce i zawołała: - Nie musicie się martwić! Nie ma niebezpieczeństwa, nie ma zagrożenia! To przyjaciel mojego ojca i ręczę za jego zachowanie! Przemowa wypadła dość żałośnie, bo przecież nie zawierała ani jednej odpowiedzi na pytania, które musiały kłębić się w głowach zgromadzonych Vraadow. Sharissa więc dodała: - Dowiecie się więcej od mojego ojca, gdy tylko znajdzie czas, by porozmawiać z naszym gościem. Obiecuję. Nadal nie była zadowolona, ale Vraadowie uznali, że muszą poprzestać na tym, co
usłyszeli. Być może rozumieli, że w tym wypadku niewiedza może okazać się zbawienna. Pozostali dwaj członkowie triumwiratu nie daliby się zbyć tak łatwo. Sharissa Zeree zerknęła na Lochivana; Barakas niedługo będzie wiedział o wszystkim, co się tutaj stało. Ten Tezerenee przyjaźnił się z nią, ale był lojalny wobec ojca. - Ty też lepiej stąd odejdź. Nie sądzę, by coś mi groziło. Z opowieści ojca wynika, że to łagodne stworzenie. - Nie powiedziałbym! - ryknął mroczny rumak. Lochivan z bardzo nietęgą miną skłonił się obojgu i do Sharissy powiedział: - Będzie lepiej, jak sam powiem o tym ojcu. Naprawdę mi przykro, Sharisso, ale Barakas powinien wiedzieć. - Umilkł. Jego słowa brzmiały dla niej równie nieprzekonująco, jak jej wcześniejsza przemowa do tłumu. - Musisz być gotowa na wszystko. Czarny Koń zakłóci równowagę, jeśli tu zostanie. Oboje o tym wiemy. Tezerenee odwrócił się i dołączył do Vraadow, którzy powoli odchodzili z placu. Sharissa rozmyślała nad jego przestrogą, uśmiechając się do cienistego rumaka. Jeśli zostanie tu choćby na chwilę, zakłóci równowagę. Ci dotychczas niezdecydowani tłumnie poprą jej ojca. Czarny Koń był potężnym sprzymierzeńcem. Jeśli członkowie triumwiratu wystąpią jeden przeciwko drugiemu, demoniczny ogier może okazać się czynnikiem decydującym. Dru Zeree nie miał innych ambicji poza scaleniem rasy Vraadow, ale tego samego nie można było powiedzieć o Barakasie i Silestim. Ten ostatni miał zresztą niejeden uzasadniony powód do gardzenia patriarchą Tezerenee. Lata wspólnej pracy nie zmniejszyły istniejącego między nimi napięcia. Czarny Koń rozgrzebywał zasłaną gruzem ziemię z niecierpliwością kogoś, kto po nieskończenie długich poszukiwaniach znalazł się o krok od celu, lecz nie może znaleźć frontowego wejścia. Sharissa zbliżyła się do niego. - - Tędy. Beztwarzy przesunęli wejście. - - Beztwarzy? - - Nie-ludzie - dodała, zastanawiając się, czy zna ich pod tą nazwą. - - Nie znam tych drugich. Też są Vraadami? - - Nie, to... - Urwała. Lepiej pokazać niż próbować opisać wcielenia założycieli. Rozejrzała się po placu, wypatrując obserwujących ich postaci. Zmrużyła oczy. Czarny Koń czekał w milczeniu, wodząc dokoła lodowatym wzrokiem. W okolicy nie było beztwarzych istot. Sharissa nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała choć jedną od czasu spotkania w zaułku. Tamta odeszła jakby zaniepokojona. W tłumie, który zebrał się na wieść o przybyciu Czarnego Konia, nie było żadnej. Zaczęła się denerwować. Czyżby Beztwarzy, których ciekawiło wszystko, co dotyczyło Vraadow, unikali mieszkańca Pustki? Jeśli tak, to dlaczego? Czyżby bali się Czarnego Konia? Może lękali się zemsty? Zdecydowanie nie! Opiekunowie przepłoszyli hebanowego ogiera z taką łatwością, jakby był maleńkim owadem. A ich panowie, choć mieli do dyspozycji ledwie cień dawnej potęgi, nie utracili swych umiejętności. - - I co? Co chcesz mi pokazać? Chodź! Chcę znów zobaczyć małego Dru! - - Pokażę ci drogę. - Sharissa, wciąż zaintrygowana nieobecnością nie-ludzi, poprowadziła cienistego rumaka. Paru Vraadow odprowadzało ją wzrokiem. W rozdarcie mogli wejść tylko ci, którym jej ojciec wydał pozwolenie. Sharissa nie miała pojęcia, czy Czarny Koń wejdzie bez przeszkód, czy też najpierw będzie musiała odszukać ojca. Przekonają się już za chwilę. Najpierw zobaczyła falowanie powietrza. Gdy zbliżyła się wraz z Czarnym Koniem,
rozdarcie rozszerzyło się, a w nim ukazała się okolona drzewami rozległa łąka. Kwiaty wyglądały jak strażnicy na morzu wysokiej trawy. Sharissa wsunęła nogę w rozdarcie w tkaninie rzeczywistości i przeszła na drugą stronę. Plac i miasto zniknęły. Obejrzała się. Rozdarcie wypełniała wielka, czarna jak smoła postać. - Nareszcie! - Czarny Koń bez przeszkód przebył magiczne wejście. - Nareszcie tu jestem! Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Jeszcze nie, ale wkrótce. Musimy kawałek przejść. Czarny Koń powiódł wzrokiem po otoczeniu i roześmiał się. - - Tylko tyle? Po podróży, którą odbyłem, to ledwie maleńki kroczek! - - W takim razie zróbmy go. - Sharissa nie mogła się doczekać, by ujrzeć minę ojca na widok niespodziewanego gościa. Z obrzeża placu Lochivan obserwował Sharissę odchodzącą z demonem. Miał nadzieję, że Czarny Koń nie przejdzie do drugiego świata, ale nadzieja prysła w sekundę po tym, jak córka Dru Zeree znikła mu z oczu. Ta informacja też zainteresuje patriarchę. Tezerenee ruszył do swojego wierzchowca, zastanawiając się, jakie znaczenie ma przybycie demona. Choć nie należał do ludzi obdarzonych darem przewidywania, wiedział, że nadchodzi przełomowa chwila w życiu Vraadow. Stworzenie zwane Czarnym Koniem odmieni ich przyszłość, a władca Tezerenee zrobi wszystko, by zmiana ta była po jego myśli. Lochivan chciałby, żeby ktoś inny przekazał nowiny jego ojcu. Niestety, nikogo takiego nie było, a poza tym wiązała go synowska powinność. Zawsze będzie służyć klanowi, nawet gdyby pewnego dnia miało to oznaczać przyczynienie się do śmierci ojca Sharissy. Ostatnia myśl zaniepokoiła go najbardziej, ale, jak już robił w przeszłości, pogrzebał ją w sekretnym zakamarku umysłu i pospieszył spełnić obowiązek, jak na dobrego syna przystało. IV We wschodniej dzielnicy miasta, za murem oddzielającym poddanych smoczego władcy od pozostałych Tezerenee, wielmożny Barakas udzielał audiencji. Ze ścian sali tronowej zwieszały się długie, wąskie proporce z wizerunkiem czerwonego smoka. W migotliwym świetle pochodni zgromadzeni wyglądali jak legion duchów. Na grzędzie przy podwyższeniu pod ścianą komnaty siedział miody zakapturzony wężosmok. Ma się rozumieć, obecna siedziba była cieniem wspaniałej i niebosiężnej cytadeli, którą Tezerenee zajmowali przed migracją, ale wszelkie tego typu braki wynagradzali poddani. Wszyscy klęczeli z szacunku dla patriarchy. Obcy, czyli ci, którzy nie urodzili się w klanie, przeważali nad zakutymi w pancerze Tezerenee. Ta przewaga przyprawiła Barakasa o uśmiech. Marzył o takiej władzy, choć teraz wiedział, że jego królestwo nie będzie mogło konkurować z ludnym państwem Poszukiwaczy. A jednak odniósł sukces. Rosnąca liczba poddanych zwiększała jego prestiż, a to z kolei powodowało napływ nowych zwolenników. Pewnego dnia - już niedługo - zostanie niekwestionowanym panem wszystkich Vraadow. Potem przypomniał sobie o siwiźnie we włosach i zmarszczkach na twarzy. Uśmiech zgasł. Przecież nie mógł się starzeć, to niemożliwe! Vraadowie nie starzeli się, chyba że sami tego chcieli. W szeregu pod ścianami stali strażnicy obojga płci w ciemnozielonych zbrojach ze smoczej łuski i w smoczych hełmach klanu. W większości rekrutowali się spośród jego krewnych - siostrzeńców, bratanków, kuzynów i potomków. Wszyscy wprawnie władali
orężem. Obecnie byli podwójnie groźni; w niemal przegranym starciu z Poszukiwaczami poznali smak prawdziwej bitwy. W oczach pozostałych Vraadow, którzy tylko bawili się bronią, wyglądali złowieszczo i niebezpiecznie. Barakas usłyszał gardłowy głos, szepczący mu do ucha. - Coś nie w porządku, umiłowany? Czyżby ona też się starzała? Barakas odwrócił się do małżonki, wielmożnej Alcii. Nadal była wojowniczą boginią, która nawet podczas zażywania zasłużonego odpoczynku na królewskim tronie gotowa była wymierzać ciosy i wydawać rozkazy. Podobnie jak małżonek, miała na sobie zbroję, ale lżejszą, bardziej dopasowaną. Patriarcha przez chwilę podziwiał jej gibką figurę. Zbroja zapewniała osłonę, lecz także podkreślała kształty, a patriarchę zawsze radował widok kobiecego ciała. Oczywiście, to wcale nie znaczyło, że nie doceniał mądrości swojej żony. Pod jego nieobecność władczyni Tezerenee rządziła klanem i podejmowała decyzje. Była, przyznawał z zadowoleniem, naprawdę jego drugą połową. - Barakasie? Patriarcha drgnął, świadom, że jego myśli znowu wędrują własnymi ścieżkami. U każdego innego taki stan nie budziłby zaniepokojenia, bo większość ludzi miała skłonności do pogrążania się w marzeniach. On jednak nigdy nie miał czasu na sny na jawie. Jego uwagę stale zaprzątało jak nie tworzenie, to rozwijanie potęgi klanu. - Nic mi nie jest - mruknął cicho, żeby tylko ona go usłyszała. - Po prostu rozmyślałem. Uśmiechnęła się, a uśmiech złagodził surowość jej arystokratycznych rysów. Wielmożna Alcia była niezwykle piękna. Barakas wyprostował się na tronie i powiódł wzrokiem po swoich poddanych. - Możecie wstać! Podnieśli się jak marionetki jednocześnie pociągnięte za sznurki. Nawet obcy, którzy nie zostali wychowani w narzuconej przez Barakasa wojskowej tradycji i tym samym nie mogli reagować na jego komendę z precyzją rodowitych Tezerenee, zerwali się w karnym porządku. Uczyli się. Niedługo wszyscy się nauczą. Reegan, który stał po prawej stronie matki, wysunął się do przodu. - Czy ktoś ma prośbę do władcy klanu? Dwoje obcych, wyuczonych swojej roli i przygotowanych przez innych na tę chwilę, wystąpiło na wolną przestrzeń między podwyższeniem z tronami a główną częścią sali, gdzie tłoczyli się poddani. Mężczyzna swego czasu musiał być otyły, ale stracił na wadze, gdyż chcąc utrzymać się przy życiu, musiał pracować fizycznie. Kobieta o dość pospolitej twarzy, ubrana w suknię pamiętającą lepsze czasy, ze wszystkich sił starała się zachować urodę, którą zapewne chlubiła się w Nimth; niestety, makijaż nie mógł zastąpić dawnej magii. Oboje byli zdenerwowani i czujni. - Nazwiska - rzekł następca beznamiętnie. Mężczyzna otworzył usta, lecz patriarcha ruchem ręki nakazał mu milczenie. Jego uwagę przyciągnęła postać w głębi komnaty. Esad, jeden z jego synów - jego i Alcii - dawał do zrozumienia, że przybył ze sprawą nie cierpiącą zwłoki. Jak większość Tezerenee, doskonale wiedział, że nie należy przerywać audiencji z powodu jakiegoś drobiazgu. Jego determinacja rozbudziła ciekawość smoczego władcy. Odwrócił się do małżonki. - - Zechcesz sprawować za mnie posłuchanie, Alcio? - - Jak sobie życzysz, mój mężu. - Wielmożna Alcia nie była zaskoczona prośbą, ponieważ w ciągu stuleci co jakiś czas zastępowała małżonka. Od jej decyzji nie było
odwołania. Jeśli któryś z poddanych uważał, że został potraktowany niesprawiedliwie, rzadko szedł na skargę do patriarchy. Niewiele mógłby zyskać, a stracić dużo, łącznie z głową. - - Na kolana! Władca Tezerenee opuszcza salę! - zawołał Reegan tym samym obojętnym tonem. Tłum posłuchał bez chwili zwłoki, choć paru nowych okazało wyraźne zaciekawienie niespodziewaną zmianą ceremoniału. Barakas zignorował ich; wpatrywał się w Esada. Zobaczył, że jest z nim Lochivan. Tym lepiej. Lochivan miał się nie pokazywać, dopóki nie zdobędzie jakichś ważnych informacji. Dwaj młodsi Tezerenee wyszli z sali razem z ojcem. Obaj przyklękli, podobnie jak wartownicy pełniący służbę w korytarzu. - - Wstać, wszyscy! Esadzie, wezwałeś mnie z powodu Lochivana czy masz jakąś inną sprawę? - - Z powodu Lochivana, ojcze - odparł Esad drżącym głosem. Już nie był taki, jak dawniej. Rozgromienie Tezerenee przez Poszukiwaczy spotęgowało zniszczenia, jakie zaszły w jego głowie w wyniku przeprawy z Nimth do nowego świata. Coś w nim pękło. Patriarcha nie widział powodów, żeby się nim chlubić. - - Możesz odejść. Esad skłonił się i odszedł bez słowa. Barakas objął Lochivana za ramiona i poprowadził go w drugą stronę. - - Co cię sprowadza? Coś w związku z małą Zeree? - - W pewnym sensie, ojcze. Czy pamiętasz, co takiego Dru Zeree mówił o wielkim, czarnym jak smoła ogierze zwanym Czarnym Koniem? - To wcale nie jest koń, tylko stworzenie z zaświatów. Może jeden z naszych legendarnych demonów. Mistrz Zeree jest bardzo małomówny, gdy chodzi o jego pierwszą wizytę w tym świecie. - Przystanął i spojrzał synowi w oczy. - Dlaczego pytasz? Lochivan miał taką minę, jakby nie był pewien, czy ojciec uwierzy w jego słowa. - - On... jest tutaj. Dzisiaj, parę minut po naszym rozstaniu, pojawił się w mieście... na placu. Musiałeś odczuć jego moc! - - Poczułem coś, gdy zsiadałem ze smoka. Poleciłem Loganowi i Dagosowi sprawdzić, co to takiego. - - W takim razie możesz ich odwołać. Nie zobaczą więcej ode mnie, a sam dobrze przyjrzałem się temu potworowi. Bez szwanku pokonał wszystkie nasze bariery i wszedł do miasta, jak gdyby nigdy nic, materializując się bezczelnie w środku tłumu. - - Bez wątpienia szukał rozdarcia wiodącego do prywatnego świata Zeree, do Sirvak Dragoth, jak go nazywa. - Ton władcy Tezerenee dobitnie świadczył o zazdrości. Mieć własne królestwo... i marnować je zaledwie dla dwóch czy trzech Vraadow oraz setki przeklętych nie-ludzi. Pozycja Dru Zeree była kością niezgody między członkami triumwiratu. Dru Zeree podzielił się z nimi tylko tym, co uznał za konieczne. Resztę sekretów zachował dla siebie i swojej rodziny. - - Sharissa z nim rozmawiała... - - Wysłuchał jej? - - Jak wypróbowanego przyjaciela! Jest córką jego towarzysza... i mentora, jak sądzę. Mimo buńczucznego zachowania... - Lochivan zająkną! się, nieskory do wyrażania opinii na temat tak nieprzewidywalnej istoty -...i potęgi, ten Czarny Koń sprawia wrażenie dziecka, nie pradawnego demona. Barakas zastanawiał się przez chwilę.
- - Jak to się skończyło? - - Sharissa wprowadziła go przez rozdarcie do królestwa jej ojca. - Wszedł bez przeszkód? Tezerenee niejeden raz na rozkaz swojego władcy ukradkowo próbowali wniknąć do maleńkiego świata Dru Zeree. W większości przypadków nawet nie udało im się znaleźć wejścia, a nieliczne próby przejścia na drugą stronę skończyły się fiaskiem. Nawet nie napotykali oporu; przechodzili przez rozdarcie jakby było tylko powietrzem, nie bramą do innego świata. - - Wszedł z łatwością. - - Interesujące. - Barakas ruszył dalej, deliberując nad każdym słowem syna. Lochivan nie został odprawiony, więc szedł u jego boku. Jak się spodziewał, ojciec był głęboko poruszony jego rewelacjami. Wartownicy prężyli się w postawie na baczność, gdy wielmożny Barakas kroczył korytarzem, nieświadom ich obecności. Lochivan, który szedł krok za nim, kiwał głową i poddawał ich inspekcji, szukając różnych niedociągnięć. Więzy krwi nie miały znaczenia; gdyby przeoczył jakieś zaniedbanie albo nie ukarał winnego, sam poniósłby karę. Ostatecznie Barakas nie cierpiał na brak potomstwa; jeden syn mniej czy więcej nie czynił różnicy. - - Będzie musiał opuścić niedostępny świat Zeree w tym samym miejscu - oświadczył Barakas. - - Tak, panie. - - Posiada ogromną moc. Rzecz jasna, nie tak wielką jak Smok z Głębin, ale trzeba się z nim liczyć. - - Na to wygląda. - Na twarzy Lochivana, ledwo widocznej pod hełmem, odmalowało się zaniepokojenie. - - Nam jednak zostało trochę mocy, zwłaszcza gdy łączymy siły. "Niezbyt dużo!" - dodał w myślach Barakas. Nawet w grupie osiągnięcie celu stawało się coraz trudniejsze, niemal jakby ten świat pragnął zetrzeć ze swojej powierzchni resztki magii Vraadow, którzy nie tyle z nim współpracowali, ile żądali i brali. Lochivan milczał, próbując odgadnąć, do czego zmierza ojciec. Władca Tezerenee skręcił w boczny korytarz. Jego wzrok przesunął się na chwilę na okno, które wychodziło na zaniedbany dziedziniec domostwa jakiegoś starożytnego wielmoży. Nie wiadomo, do kogo należała ta siedziba, bo czas zatarł ślady, ale Barakas lubił wyobrażać sobie, że właścicielem domu był arystokrata. Lubił też nazywać zasłany gruzem dziedziniec prywatnym placem ćwiczebnym. Tezerenee codziennie walczyli na zdradliwej powierzchni, doskonaląc swoje umiejętności w walce między sobą lub z obcymi, którzy chcieli się czegoś' od nich nauczyć. Umyślnie nie uprzątnięto gruzu, bo żadna prawdziwa bitwa nie rozgrywa się na czystej, płaskiej powierzchni. Każdy upadek przypominał, co może przydarzyć się w bitwie, jeśli będzie się walczyć bezmyślnie. Barakas oderwał spojrzenie od okna i podjął decyzję. Uśmiechnął się, narzucając szybsze tempo. - - Lochivanie... - - Słucham, ojcze? - Lochivan przyspieszył, z trudem dotrzymując mu kroku. Władca chodził tak szybko, że większość młodszych Tezerenee nie nadążała za nim mimo najwyższych wysiłków. - - Możesz odejść. - - Tak, panie. - Na korzyść Lochivana świadczyło to, że nie zapytał o przyczynę
nagłej odprawy. Z biegiem lat nauczył się poznawać, kiedy ojciec pracuje nad jakimś planem i potrzebuje samotności. Bez słowa zawrócił na pięcie i odszedł w przeciwną stronę. Barakas nawet nie zauważył jego odejścia. Interesowały go tylko własne myśli. Nadciągający patrol szybko zrobił mu przejście. Składał się z trzech wojowników, kobiety i dwóch smoków wielkości rosłych psów. Wojownicy, z twarzami przysłoniętymi przez hełmy, zesztywnieli jak nieboszczycy. Barakas już ich mijał, gdy syknął na niego jeden ze smoków. Wysunął długi, rozwidlony język, który zdawał się żyć własnym życiem. Barakas pochylił się i poklepał bestię po głowie. Gad zmrużył ślepia i bił ogonem na boki, uderzając w nogi ludzkiego opiekuna. Vraad szarpnął smycz, odrobinę zacieśniając obrożę. Patriarcha uśmiechnął się, patrząc na bestię i jej opiekuna. Sharissa miała wrażenie, że jej ojciec ponownie stał się małym chłopcem. Przywitał Czarnego Konia wybuchem entuzjazmu, który ustępował tylko radosnym uczuciom okazywanym rodzinie. Rozumiała jego wzruszenie. Przyjaźń była zjawiskiem rzadkim wśród członków jej rasy. Tylko okoliczności ucieczki z Nimth zmusiły Vraadow do traktowania się we względnie uprzejmy sposób. Wielu do tej pory nie wyzbyło się podejrzliwości wobec sąsiadów, choć jawna wrogość zmalała po pierwszym burzliwym roku. Patrząc na ojca, który stał wśród fantazyjnie przyciętych krzewów na dziedzicu i rozmawiał z ożywieniem z wielkim, czarnym jak sadza Czarnym Koniem, Sharissa zdała sobie sprawę, jak bardzo zmienił się w ciągu paru ostatnich lat. Zawsze zdumiewały ją przeobrażenia, jakich dokonał w tym małym świecie i tym na zewnątrz, ale nigdy nie zwracała uwagi na zmiany, jakie zaszły w nim samym. Kasztanowe włosy zrobiły się szpakowate, pomijając imponujące srebrne pasmo na środku głowy. Nadal był smukły i wysoki na prawie siedem stóp - choć w porównaniu z cienistym rumakiem wydawał się niski - ale plecy miał lekko zgarbione. Zmarszczki poorały jego jastrzębie oblicze, a przystrzyżona broda znacznie się przerzedziła. Piętnaście lat zmieniło go, lecz na krótki czas znów stał się majestatycznym mistrzem czarnoksiężnikiem, którego zawsze kochała i podziwiała. - Nigdy nie tracił nadziei, że mieszkaniec Pustki znajdzie powrotną drogę - zabrzmiał silny, a zarazem melodyjny głos u jej boku. Ariela nie dorównywała wzrostem Sharissie, co też znaczyło, że była dużo niższa od swojego męża. Włosy miała bardzo jasne i bardzo długie, jak przybrana córka, ale splecione w warkocz. Wygięte w łuk brwi i szpiczaste uszy zdradzały jej elfie pochodzenie, podobnie jak szmaragdowe oczy w kształcie migdałów. Jej suknia, podobna do granatowej szaty męża, podkreślała krągłości figury. Ariela była zgrabna, muskularna i obeznana z wieloma rodzajami broni, przede wszystkim z nożem. Od początków istnienia kolonii uczyła uciekinierów z Nimth, jak utrzymać się przy życiu w nowym świecie. Jej pomoc okazała się równie bezcenna jak wkład Tezerenee. - - Nie dziwię się. Czarny Koń jest wprost niewiarygodny! Kim on jest? Nadal tego nie rozumiem. - - Dru nazywa go żyjącą dziurą, a ja jestem skłonna w to uwierzyć. - - Przecież ma ciało. - Przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało jak ciało. Sharissa nawet go dotknęła. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że poczuła szarpnięcie, jakby hebanowe stworzenie miało ją wchłonąć... połknąć jej ciało i duszę. Ariela zaśmiala się dźwięcznie. - Nie proś mnie o dalsze wyjaśnienia! Nawet twój ojciec przyznaje, że zgaduje na chybił trafił.
Sharissa pokiwała głową, rozglądając się dokoła. W czasie wcześniejszych wizyt po Sirvak Dragoth zawsze kręcili się Beztwarzy. Teraz, jak wcześniej na placu, nie pokazał się ani jeden. - Dlaczego ich nie ma? Ełfka ściągnęła brwi. - Nie mam pojęcia, a Dru jest zbyt podekscytowany, by to zauważyć. Byli tutaj na chwilę przed twoim przyjściem. - Spojrzała w oczy przybranej córce i szepnęła: - Stało się coś złego? Sharissa podobnym tonem odparła: - - Wiesz, że zdają się być wszędzie. Zanim Czarny Koń pojawił się w mieście, natknęłam się na jednego, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że był wzburzony. Odszedł w pośpiechu i szybko straciłam go z oczu. Potem, gdy dotarłam na plac, zobaczyłam setki Vraadow, lecz ani jednego z nie-Iudzi! - - To nie jest normalne... jeśli w odniesieniu do nich mogę użyć tego słowa. Nie-ludzie pojawiali się wszędzie i obserwowali wszystko niemal z obsesyjnym zainteresowaniem. Najbardziej błahy incydent przyciągał ich niepożądaną uwagę. Wydarzenie takiej miary jak powrót Czarnego Konia powinno zwabić co najmniej dwudziestu obserwatorów. Choć byli tylko żyjącym wspomnieniem po rasie założycieli, bezbłędnie wykonywali swoje pradawne zadania. Fakt, że nagle przestali to robić, był nie do pojęcia. - Postanowiłeś tu wrócić? Niesamowite! - ryknął przerażający rumak. Kobiety odwróciły się w jego stronę i zaczęły przysłuchiwać się rozmowie. - - Ciekawość przezwyciężyła strach - odparł Dru. Wskazał wysoką budowlę, główny gmach zamku. - Nasi przodkowie posiadali ogromną wiedzę. Znaczna jej cześć przepadła, kiedy odeszli. - - Niezbyt daleko, jak na mój gust. Ha! Marzę o ponownym spotkaniu z ich sługami. Nie mieli prawa! Dru nie musiał nic mówić. Sharissa słyszała, jak niejeden raz powtarzał te same słowa. Bał się, że jego nieziemski towarzysz na zawsze będzie błąkać się w Pustce albo w jakimś innym, jeszcze gorszym miejscu... jeśli coś mogło być gorsze od absolutnej nicości. Zaczął zapadać zmierzch i czarnoksiężnika spowiły cienie. Ani Dru, ani jego córce nie udało się znaleźć rozsądnego wyjaśnienia różnicy czasu między światami stworzonymi przez założycieli. Jakim cudem w każdym z nich istniały różne słońca i księżyce? Dru kiedyś powiedział, że starożytnym udało się oddzielić "plastry" rzeczywistości od prawdziwego świata. Wszystkie powstałe w ten sposób małe światy były odbiciem pierwotnego, ale sami założyciele i upływ czasu spowodowały w nich drastyczne zmiany. Czary potrzebne do zrealizowania tego ogromnego przedsięwzięcia popadły w zapomnienie. Trudno było zrozumieć, że także Nimth, rodzinny świat Vraadów, był zaledwie jednym z wielu takich "plasterków". - - Rozumiem twoje odczucia, Czarny Koniu - mówił Dru - ale Ariela i ja troszczymy się o Sirvak Dragoth jak o własny dom. - - Sirvak Dragoth? Czy tak nazywa się to miejsce? - - Ja tak je nazwałem. - Dru zerknął na córkę. Oczy jej zwilgotniały, gdy wyjaśniał pochodzenie nazwy. - Miałem famulusa, złocisto-czarne stworzenie, które sam stworzyłem, poświęcając szczególną uwagę jego osobowości. Sirvak był moim wiernym sługą i najlepszym towarzyszem. Pomógł mi wychować Sharissę po śmierci jej matki. Zginął, ratując jej życie, zanim opuściliśmy Nimth. Uznałem, że oddam mu hołd, nadając jego imię temu zamkowi. - Umilkł i chrząknął. - Chciałbym mieć go z powrotem... ale nowy famulus nigdy