RICHARD A. KNAAK
UKRYTY ĆWIAT
Prze≥o#y≥a Maria GÍbicka-Fr$c
Tytu≥ orygina≥u The Shrouded Realm
Wersja angielska 1991
Wersja polska 2002
PROLOG
Regent Toos, krůl Penacles, wbija≥ wzrok w zwůj wrÍczony mu przed chwil$ przez
kuriera. Chocia# dokument wygl$da≥ zwyczajnie, w≥adca o szkar≥atnych puklach
wiedzia≥, #e
jego treúś mo#e byś ogromnie wa#na. By≥ to ostatni list w korespondencji z
Cabeíem
Bedlamem, czarodziejem z Lasu Dagora. Od piÍtnastu lat utrzymywali przyjazne
stosunki i
obaj byli u#ytkownikami magii.
Gdy ostro#nie prze≥ama≥ pieczÍcie, te widzialne i niewidzialne, wyobrazi≥ sobie
m≥ode
oblicze czarodzieja. Regularne rysy Cabeía kontrastowa≥y silnie z jego w≥asn$,
jakby lisi$
twarz$. Trudno by≥o uwierzyś, #e cz≥owiek, ktůry prze#y≥ mniej ni# jedn$ trzeci$
z ponad
setki lat regenta, mia≥ tak rozleg≥$ wiedzÍ i wielk$ moc. Oczywiúcie, Cabe
prawdopodobnie
bÍdzie wygl$daś tak samo nawet wtedy, gdy osi$gnie drug$ setkÍ. Takie w≥aúnie
korzyúci
p≥ynÍ≥y z posiadania magicznych umiejÍtnoúci.
Siedz$c samotnie w swoim gabinecie, Toos rozwin$≥ pergamin i zacz$≥ czytaś.
Pozdrowienia dla regenta.
Zaúmia≥ siÍ cicho. Cabe z uporem u#ywa≥ jego samozwaŮczego tytu≥u. Co rok lud
Talaku ofiarowywa≥ by≥emu najemnikowi koronÍ i za ka#dym razem Toos odmawia≥ jej
przyjÍcia. Wierzy≥, #e pewnego dnia powrůci Gryf, jego pan i w≥adca, a wůwczas z
radoúci$
odda mu w≥adzÍ nad miastem - paŮstwem, po czym szybko i po cichu zajmie dawne
stanowisko u boku legendarnego monarchy. Nikomu jak dot$d nie uda≥o siÍ podwa#yś
jego
przekonania, zalicza≥ siÍ bowiem do niezwykle upartych ludzi.
Toos odsun$≥ od siebie te myúli i zabra≥ siÍ do lektury, podejrzewaj$c, #e ju#
wie, co
znajdzie w liúcie.
Ćmierś Drayfitta z Talaku nadal k≥adzie siÍ cieniem na stosunkowo spokojny okres
ubieg≥ych dwůch lat. W czasie, gdy pisz$ te s≥owa, jego dokumenty, ktůre zdaj$
siÍ nap≥ywaś
bez koŮca, wype≥niaj$ ju# wszystkie k$ty mojego gabinetu. Įona i dzieci twierdz$
#e ich
zaniedbuj$, i jestem sk≥onny zgodziś siÍ z tym zarzutem. Jak jednak wiesz,
uczestnicz$ w tym
przedsiÍwziÍciu nie z w≥asnego wyboru i podczas gdy Gryf, urodzony uczony, z
rozkosz$
pogr$#y≥by siÍ w tym bagnie informacji, ja niestety przedzieram siÍ przez nie z
wielkim
trudem. Na nieszczÍúcie dla nas obu Gryf przebywa za morzem i nic nie wskazuje,
kiedy
powrůci wraz ze swoim ludem. Tym samym obowi$zek spada na mnie, jakkolwiek nie
potrafi$
poj$ś, dlaczego. Skoro jednak#e los wskaza≥ mnie, a ty czytasz owoce owych
dociekaŮ, nie
bÍd$ przepraszaś za zawi≥y styl i przejd$ do rzeczy.
Jestem pe≥en podziwu dla Drayfitta. Przyznaj$, #e trudno zrozumieś bodaj drobn$
czÍúś z tego, co zdo≥a≥ zgromadziś, choś nie dysponowa≥ nawet tak$ wiedz$, jak$
ja
odziedziczy≥em po dziadku Nathanie. Odkry≥em jedno, mianowicie to, #e moje plany
skoŮcz$
siÍ fiaskiem. Informacje dotycz$ce tajemniczych Vraadow mo#na w najlepszym
wypadku
uznaś za powierzchowne - cienka pow≥oka na wpů≥ wymyúlonych legend i
przesadzonych
plotek maskuje bezmiar niewiedzy tak ogromny, jak sama Pustka. WiÍksza czÍúś
prac
Drayfitta trafi≥a w race Mala Quorina, doradcy krůla Melicarda I z Talaku i
agenta
nieboszczyka smoczego krůla Srebrnego, po ktůrym chyba nikt nie p≥aka≥. Krůl
Melicard -
ktůry, jak mniemam, dziÍki zabiegom przemyúlnej krůlowej Erini kroczy drog$
prawoúci -
zapewni≥ mnie, #e otrzyma≥em wszystkie pozosta≥e dokumenty. Te pisma, ktůre
uda≥o mi siÍ
uporz$dkowaś, wyúl$ ci przez kurierůw (w parach smoczo - ludzkich, gdy# zale#y
mi na jak
najúciúlejszej wspů≥pracy obu ras).
A oto moje wnioski dotycz$ce Vraadow, ktůrych ostatnim - waham siÍ przed u#yciem
s≥owa Ą#yj$cymĒ - przedstawicielem by≥ biedny, szalony CieŮ.
Toos stwierdzi≥, #e siÍ poci, choś wieczůr by≥ ch≥odny.
Drayfitt u#ywa≥ wielu okreúleŮ, ale wydaje siÍ, #e najlepiej pasuj$ nastÍpuj$ce:
aroganccy i straszni. Jeúli w≥aúciwie odczyta≥em jego zapiski, u szczytu potÍgi
zdolni byli
rozedrześ niebiosa i ziemiÍ... wszak sam pamiÍtasz, co CieŮ w swoich ostatnich
chwilach
zrobi≥ z armi$ Srebrnego Smoka. Przepad≥a bez úladu. Ale to drobiazg. Kiedy
przeczytasz
czÍúś podes≥anych ci materia≥ůw, zrozumiesz, jakie mieliúmy szczÍúcie, #e tylko
Cieniowi
uda≥o siÍ okpiś úmierś. Istn$ ironi$ losu jest fakt, #e Vraadowie byli růwnie#
naszymi
przodkami. Mo#emy podziÍkowaś im za to, #e jesteúmy tutaj, a nie w miejscu, o
ktůrym
wspomina≥em w kilku wczeúniejszych listach - w tym okropnym úwiecie zwanym przez
nich
Nimth.
O tej mrocznej, przera#aj$cej krainie znalaz≥em jeszcze mniej informacji ni# na
temat
tych, ktůrzy niegdyú j$ zamieszkiwali. Vraadowie zostawili to miejsce w okropnym
stanie,
porzucili jak ogryzek srevo. Mi$#sz owocu zosta≥ zjedzony, a z tego, co
pozosta≥o, nie mieli
#adnego po#ytku.
Coú musia≥o půjúś nie po ich myúli, gdy# po przybyciu do naszego úwiata niemal#e
z
dnia na dzieŮ przestali istnieś jako odrÍbna rasa... pozostawiaj$c nam w spadku
pomniejszych u#ytkownikůw magii.
Szkoda, #e w dokumentach nie ma nic wiÍcej. Szkoda te#, #e biblioteki ukryte pod
twoim krůlestwem s$ wyj$tkowo powúci$gliwe w kwestii Vraadow, choś muszÍ
przyznaś, i#
wcale mnie to nie dziwi. Czarny KoŮ, nasz wielki wieczysty przyjaciel, zagl$da
do mnie od
czasu do czasu (nieczÍsto, gdy# nadal nie mo#e pogodziś siÍ ze úmierci$ Cienia),
lecz
odmawia odpowiedzi na moje pytania i můwi tylko, #e lepiej zostawiś Vraadow w
spokoju,
niech pozostan$ tym, czyni s$ - blakn$cym wspomnieniem. Raz jednak, kiedy tak
powiedzia≥,
pochwyci≥em tÍskny ton w jego gromkim g≥osie. To mnie zastanowi≥o.
Gwen do≥$cza wyrazy mi≥oúci, stary lisie.
Dzieci chowaj$ siÍ zdrowo, i ludzkie, i smocze.
Twůj Cabe Bedlam
Regent puúci≥ pergamin, ktůry zwin$≥ siÍ w rulon. Pogr$#y≥ siÍ w zadumie nad
tym, co
czarodziej napisa≥ i czego nie napisa≥. Ćwiat Cieni! Przera#aj$ca myúl. Podszed≥
do kominka,
ktůry ogrzewa≥ gabinet, i cisn$≥ pergamin w ≥akome p≥omienie. Trudno powiedzieś,
dlaczego
uzna≥ to za wskazane. W tym liúcie nie by≥o nic, co wstrz$snÍ≥oby nim bardziej
ni#
poprzednie. Po prostu stwierdzi≥, #e podobnie jak Cabe on tak#e chcia≥by
zapomnieś o
wszystkim, co dotyczy≥o pysznych, niszczycielskich Vraadow... i okaleczonego,
zniszczonego úwiata zwanego Nimth.
I
W ca≥ym Nimth istnia≥o tylko jedno prawdziwe miasto. By≥o tworem tak
zrů#nicowanym pod wzglÍdem architektonicznym, #e najlepszym sposobem na jego
opisanie
by≥oby stwierdzenie, i# stanowi≥o ono odzwierciedlenie charakteru i wygl$du
swoich
twůrcůw. By≥y tutaj wie#e, zigguraty, iglice chyl$ce siÍ pod nieprawdopodobnymi
k$tami...
Įaden styl nie przewa#a≥, chyba #e stylem mo#na by nazwaś szaleŮstwo. Istoty,
ktůre
wznios≥y miasto dziÍki swoim czarnoksiÍskim umiejÍtnoúciom, co parÍ lat
gromadzi≥y siÍ w
jego murach. Nadszed≥ w≥aúnie czas zgromadzenia Vraadow... byś mo#e ostatniego
tutaj, w
Nimth.
Ze wzglÍdu na neutralny charakter miasto nie mia≥o nazwy. Dla wszystkich razem i
ka#dego z osobna by≥o po prostu miastem.
Tezerenee wprawdzie wykorzystywali je dla w≥asnych celůw, ale nikt nie chcia≥
zadzieraś z klanem tak licznym i niebezpiecznym. Panosz$c siÍ tutaj, wymierzali
policzek
pozosta≥ym mieszkaŮcom Nimth, jednak#e Vraadowie cierpliwie znosili zniewagi -
udawali,
#e bunt uchybia≥by ich godnoúci.
Pomimo pozornej neutralnoúci miasta nagminnie uprawiano w nim czary. Jaskrawe
aury zderza≥y siÍ ze sob$, a nowi i starzy przybysze paradowali ze úwitami
sk≥adaj$cymi siÍ
g≥ůwnie z istot przez nich stworzonych - bestii poruszaj$cych siÍ jak ludzie,
o#ywionych
postaci z patykůw, nieprzebranych rojůw czuj$cych úwiate≥ek.
Vraadowie nie stanowili wyj$tku. W wiÍkszoúci byli wysocy i piÍkni, jak gdyby
bogowie i boginie zst$pili na ziemiÍ. Nieliczni zachowali twarze i cia≥a takie,
z jakimi
przyszli na úwiat. Du#$ popularnoúci$ cieszy≥y siÍ d≥ugie, faliste w≥osy oraz
jasne kameleonie
tuniki, zmieniaj$ce krůj i barwÍ w zale#noúci od humoru w≥aúcicieli. Inni, #eby
nie daś siÍ
przeúcign$ś, a tak#e pragn$c prowokowaś i osza≥amiaś, nosili stroje utkane ze
úwiat≥a i mg≥y.
Powietrze a# trzaska≥o od ogromnej iloúci uwiÍzionej magii. Z powodu
nagromadzonej mocy niebo, na ktůrym ostatnio odcienie krwawego szkar≥atu
nieustannie
walczy≥y ze zgni≥ymi zieleniami, tego dnia burzy≥o siÍ z du#o wiÍksz$ furi$ ni#
zwykle.
Ziemia zatrzÍs≥a siÍ na zachodzie, jakby daj$c wyraz niezadowoleniu z tego
ostatniego
zgromadzenia panůw Nimth. Niegdyú ten úwiat by≥ piÍkny: rozleg≥e faluj$ce
przestrzenie
szmaragdowej trawy rozci$ga≥y siÍ pod niebem tak b≥Íkitnym, #e nawet sk$din$d
obojÍtni
czarnoksiÍ#nicy zatrzymywali siÍ czÍsto, by spojrześ na nie z podziwem. Ale
uroda Nimth
przeminÍ≥a bezpowrotnie.
- Wreszcie stworzyliúmy úwiat pasuj$cy do naszego charakteru.
Tak uwa#a≥ Dru Zeree, stoj$cy na balkonie wysoko nad g≥owami zebranych i
spogl$daj$cy na okropne niebo.
- Myúlisz, #e ≥adnie wygl$dasz, Sil? - zapyta≥ szyderczo ktoú z t≥umu. Wo≥a≥
g≥oúno,
#eby ten, do kogo skierowane by≥y s≥owa, us≥ysza≥ je dok≥adnie. - Twůj talent,
podobnie
zreszt$ jak gust, osi$gn$≥ nowe niziny!
Odpowiedü zag≥uszy≥ ≥oskot, ktůry w #adnej mierze nie můg≥ byś nastÍpstwem
zjawiska naturalnego. Dru czeka≥, ale reakcja, ktůrej siÍ spodziewa≥, jeszcze
nie nast$pi≥a.
- Jeszcze nie - szepn$≥ pod nosem.
Mierz$cy prawie siedem stůp wzrostu i nieco szczuplejszy od swoich wspů≥braci,
Dru
stanowi≥ niebywa≥y wyj$tek wúrůd licznych czarodziejůw, ktůrzy postawili sobie
za punkt
honoru jak najbardziej wyrů#niaś siÍ wygl$dem. Prawda, mia≥ poci$g≥$ przystojn$
twarz, ale
w przeciwieŮstwie do innych zgo≥a nie przesadnie urodziw$. Jego jastrzÍbie
oblicze zdobi≥a
krůtka, starannie przystrzy#ona broda w tym samym ciemnokasztanowym kolorze, co
w≥osy.
Zarost by≥ prawdziw$ nowoúci$ wúrůd Vraadow.
Mimo odrů#niania siÍ od Vraadow, Dru by≥ jednym z nich. A z okazji zgromadzenia
upiÍkszy≥ bujn$ czuprynÍ pasmem srebrnych w≥osůw na czubku g≥owy. Choś by≥o
skromne,
przyci$ga≥o wiele spojrzeŮ, podobnie jak niewymyúlna, niczym nie ozdobiona szara
szata,
ktůr$ zwykle nosi≥. ĄMo#e - pomyúla≥ z odrobin$ ironii - zapocz$tkujÍ nowy trend
w modzie,
powrůt do podstaw...trend bardzo nievraadzki, zwa#ywszy sk≥onnoúś Vraadow do
przesadyĒ.
Czarno z≥oty zwierzak, ktůry siedzia≥ na jego szerokim ramieniu, wysycza≥:
- Dekkarrr. Silestiii. Patrz.
Vraad podrapa≥ go po futrze pod drapie#nym dziobem. Zadowolony z pieszczoty
zwierzak szeroko rozdziawi≥ dziůb, ukazuj$c imponuj$cy zestaw ostrych zÍbůw.
Gdyby ktoú
wzi$≥ smuk≥ego wilka i stopi≥ go z chy#ym, potÍ#nym or≥em, otrzyma≥by stworzenie
przypominaj$ce famulusa Dru. Tors, ogon i gůrne ≥apy nale#a≥y do wilka. G≥owa,
choś
poroúniÍta sierúci$, kszta≥tem przypomina≥a ptasi$, a dolne koŮczyny zaopatrzone
by≥y w
szpony zdolne rozedrześ na strzÍpy zwierzÍ du#o wiÍksze i silniejsze od ich
w≥aúciciela.
Okr$g≥e ametystowe úlepia nie mia≥y ürenic. Dru, na vraadzki sposůb, dumny by≥
ze swego
dzie≥a.
- Gdzie oni s$, Sirvaku?
- Tam. Tam. - Zwierzak skin$≥ g≥ow$ w stronÍ wschodniego kraŮca rozleg≥ego
dziedziŮca. Stamt$d nap≥ywa≥a wiÍkszoúś nowo przyby≥ych.
Dru najpierw zobaczy≥ Dekkara. Wysoki, przesadnie barczysty, wygl$da≥ jak #ywy
mur si≥y - fizycznej i magicznej. Mia≥ uderzaj$co piÍkne oblicze, ktůrego
wyj$tkowoúci wcale
nie umniejsza≥ fakt, #e pod wieloma wzglÍdami przypomina≥o ono inne otaczaj$ce
go twarze.
By≥ starannie ogolony, a na jego szerokie ramiona opada≥y pasma d≥ugich,
pomaraŮczowo-
niebieskich w≥osůw. Szed≥ przez t≥um z wynios≥$ min$. Nosi≥ tÍczow$ tunikÍ,
ktůrej barwy
zmienia≥y siÍ dos≥ownie z ka#dym oddechem... istny majstersztyk, trzeba
przyznaś. Dekkar
w≥o#y≥ mnůstwo pracy w detale.
Szkoda, #e z podobnym zaciÍciem nie můg≥ przy≥o#yś rÍki do rych≥ego exodusu
Vraadow.
- Kwintesencja przewidywalnoúci. - Dru przeúledzi≥ kierunek spojrzenia swojego
wspů≥plemieŮca, wiedz$c, #e zobaczy Silestiego. - A oto jego brat, ucieleúnienie
g≥upoty.
Drugi Vraad dostrzeg≥ swojego rywala i obrzuci≥ go hardym spojrzeniem.
Przeciwnicy
mieli tak podobne miny, #e nie nale#a≥o siÍ dziwiś, i# niektůrzy brali ich za
krewnych.
PrawdÍ můwi$c, Silesti zawsze upodabnia≥ siÍ do Dekkara. Dru czÍsto zastanawia≥
siÍ, czy
ma ku temu jakiú szczegůlny powůd. Nikt nie pamiÍta≥, od czego zaczÍ≥a siÍ
tysi$cletnia waúŮ
czarnoksiÍ#nikůw - prawdopodobnie nawet sami zainteresowani nie bardzo
wiedzieli. Tysi$c
lat to niema≥o czasu, nawet dla rasy, ktůra by≥a prawie nieúmiertelna. Dru
podejrzewa≥, #e
pierwotny przedmiot sporu ju# dawno przesta≥ istnieś, a dwaj Vraadowie toczyli
walkÍ tylko i
wy≥$cznie dlatego, #e broni≥a ich przed nud$, ktůra doskwiera≥a wielu Vraadom.
Dru doszed≥ do wniosku, #e to wcale nie czyni ich mniej szalonymi od reszty.
- Patrz, paaanie! Patrz!
- WidzÍ, Sirvaku. B$dü teraz cicho.
Silesti nosi≥ b≥yszcz$cy, obcis≥y czarny strůj okrywaj$cy go pod sam$ szyjÍ. Gdy
mru#$c oczy, spogl$da≥ na Dekkara, jego okryta rÍkawic$ d≥oŮ przesunÍ≥a siÍ do
sakiewki
wisz$cej na pendencie na piersiach. Wielu ze zgromadzonych Vraadow przygl$da≥o
siÍ dwům
czarnoksiÍ#nikom z umiarkowanym zainteresowaniem, inni zaú zupe≥nie ich
ignorowali.
Waúnie stanowi≥y zwyczajny element #ycia ich rasy. Jedynym interesuj$cym
zdarzeniem by≥o
bezpoúrednie starcie stron uczestnicz$cych w konflikcie.
Dekkar uderzy≥ pierwszy, wywo≥uj$c miniaturow$ nawa≥nicÍ nad g≥ow$ Silestiego.
Nie przerywaj$c w≥asnych przygotowaŮ, zaatakowany czarnoksiÍ#nik stworzy≥
tarczÍ, ktůra
os≥oni≥a go przed ulew$. Dekkar, jak siÍ zdaje, wcale nie by≥ przejÍty
niepowodzeniem swojej
napaúci. Sta≥ spokojnie, otwarcie wyzywaj$c przeciwnika do odpowiedzi na cios.
Drugi Vraad zrobi≥ to z nieskrywan$ przyjemnoúci$. Wyj$≥ z sakiewki maleŮkiego,
wij$cego siÍ stworka. Dru nie můg≥ dok≥adnie go zobaczyś, choś wzmocni≥ si≥Í
wzroku.
Silesti rzuci≥ #yj$tko w kierunku Dekkara.
Co by≥o do przewidzenia, Dekkar nie czeka≥, a# stworzenie go dosiÍgnie. Jednym
ruchem rÍki skrad≥ rozpÍtanej przez siebie burzy jedn$ b≥yskawicÍ, ktůra
uderzy≥a w
bezradnego s≥ugÍ Silestiego i roznios≥a go na kawa≥ki. Zerwa≥ siÍ wiatr, unosz$c
szcz$tki w
stronÍ pierwotnego celu, ale Dekkar nie przej$≥ siÍ chmur$ popio≥u.
Zwierzak na ramieniu Dru wierci≥ siÍ, unosz$c najpierw jedn$, potem drug$ ≥apÍ.
Průbowa≥ doszukaś siÍ sensu w tych wyraünie nieskutecznych atakach dwůch magůw,
ktůrzy
przecie# w razie potrzeby mogli przesuwaś gůry.
- Paaanie...
Dru uúmiechn$≥ siÍ ponuro i uciszy≥ famulusa. On rozumia≥ to, czego nie můg≥
poj$ś
Sirvak. Po tak d≥ugich zmaganiach waúŮ zyska≥a niemal ceremonialn$ oprawÍ.
Dotychczasowe ataki, bÍd$ce ledwie drobnymi průbkami vraadzkiej mocy, wkrůtce
mia≥y
przerodziś siÍ w demonstracjÍ prawdziwej si≥y.
Jak gdyby w odpowiedzi na jego myúli, rozpoczÍ≥a siÍ prawdziwa walka.
Strugi deszczu dot$d t≥uk$ce w ziemiÍ woků≥ stůp Silestiego nagle wznios≥y siÍ w
gůrÍ, otaczaj$c ochronn$ tarczÍ kokonem jedwabistej substancji, ktůr$ wi$za≥o
przeciwzaklÍcie rzucone przez odzianego w czerŮ czarnoksiÍ#nika. Dru wiedzia≥,
#e pod
nogami Silestiego powsta≥a pu≥apka zamykaj$ca siÍ nad g≥ow$. Oczywiúcie, Silesti
te# by≥
tego úwiadom.
Gdy Dekkar wybuchn$≥ úmiechem, a paru z przygl$daj$cych siÍ Vraadow klasnÍ≥o w
rÍce na znak aprobaty, kontratak Silestiego wyda≥ pierwsze owoce. Popiů≥ osiad≥
na szerokich
barkach i na g≥owie ofiary. Dekkar nie poúwiÍci≥ uwagi tym drobinom, wiÍc z tym
wiÍkszym
zaskoczeniem zobaczy≥, #e wyrastaj$ z nich maleŮkie, zÍbate g≥ůwki osadzone na
wÍ#owych
cia≥ach. Stworki pieni≥y siÍ na ubraniu i skůrze, a w chwilÍ po narodzinach
zapuszcza≥y
korzenie i przystÍpowa≥y do zadania, do ktůrego zosta≥y stworzone: do k$sania
gospodarza.
ParÍ wi≥o siÍ nawet po ziemi woků≥ stůp Dekkara, ale szybko zginÍ≥y pod jego
butami.
Wielu Vraadow uzna≥o, #e wreszcie s$ úwiadkami kulminacji tysi$cletnich zmagaŮ.
Dru w$tpi≥ w to. Przeciwnicy w ci$gu tego d≥ugiego czasu wpadli w niezliczone
pu≥apki i
wyszli z nich ca≥o. Įeby ich zabiś, trzeba by≥o czegoú wiÍcej nad takie
igraszki.
Prawda, obu uby≥o pewnoúci siebie. Z kokonu zacz$≥ biś straszliwy #ar, ktůry
odczu≥
nawet Dru, choś sta≥ daleko od miejsca pojedynku, na wysokim balkonie. Za pomoc$
prostego czaru och≥odzi≥ najbli#sze otoczenie, ale w wiÍzieniu Silestiego
brakowa≥o takiej
ochrony. Raptem kokon stopi≥ siÍ z sykiem i wyparowa≥, nim jego szcz$tki zd$#y≥y
opaúś na
ziemiÍ. Nawet chmura pary szybko siÍ rozproszy≥a.
Dekkar tymczasem sta≥ tylko i czeka≥. Gdy przeminÍ≥o pocz$tkowe zaskoczenie,
uúmiechn$≥ siÍ mimo uk$szeŮ, na ktůre by≥ nara#ony. Wkrůtce nietrudno by≥o
zrozumieś jego
stoick$ postawÍ. Stworki zaczÍ≥y spadaś na ziemiÍ, z pocz$tku pojedynczo, potem
ca≥ymi
chmarami. Nie #y≥y, to znaczy ka#de jedno, ktůre uk$si≥o czarnoksiÍ#nika. Dru
zd$#y≥
przyjrześ siÍ jednemu z ostatnich #yj$tek, ktůre do koŮca wype≥nia≥o swoj$
misjÍ, chwytaj$c
zÍbami niczym nie os≥oniÍt$ rÍkÍ Dekkara. Gdy tylko zassa≥o krew, w okamgnieniu
sprÍ#y≥o
siÍ, jakby gotuj$c do drugiego ugryzienia. Jednak#e zamiast uk$siś, zatrzÍs≥o
siÍ, wyplu≥o
krew ofiary...i spad≥o na ziemiÍ, ju# nieszkodliwe i martwe.
- Paaanie?
- Otrute, Sirvaku. Krew Dekkara jest zatruta. Ciekawe, jak on z tym #yje.
Domyúlam
siÍ, #e trzeba silnej trucizny, by zabiś takie stworzenie.
Dekkar i Silesti stali naprzeciwko siebie jak bliüniacze podpůrki do ksi$#ek,
nieco
wymÍczeni, ale triumfuj$cy i gotowi do drugiej rundy.
- Paaanie! - Pazury wbi≥y siÍ g≥Íboko w ramiÍ Dru, co dobitnie úwiadczy≥o o lÍku
famulusa. Mroczny cieŮ przyśmi≥ naturalne úwiat≥o dnia. Plac rozjaúnia≥o jedynie
sztuczne
oúwietlenie, stworzone przez Vraadow z okazji zgromadzenia.
Niebo zaroi≥o siÍ od smokůw, olbrzymich potworůw, wiÍkszych od najwy#szych koni
i zdolnych do powalenia rzeczonych zwierz$t jednym ciosem masywnych przednich
≥ap. Na
grzbiecie ka#dego ze szmaragdowych straszyde≥ siedzia≥ jeüdziec.
- Tezerenee... - mrukn$≥ Dru pod nosem.
Zebrani na placu Vraadowie, ktůrzy z ka#d$ sekund$ coraz #ywiej interesowali siÍ
pojedynkiem dwůch czarnoksiÍ#nikůw, nagle zamilkli; ledwie parÍ osůb oúmieli≥o
siÍ
szepn$ś to, co przed chwil$ rzek≥ do siebie Dru Zeree.
ĄTezereneeĒ.
By≥o ich ponad czterdziestu i Dru wiedzia≥, #e s$ tylko wybran$ reprezentacj$
klanu.
Vraadowie z natury niezbyt cenili wiÍzi rodzinne - Dru i jego cůrka Sharissa
byli wúrůd nich
wyj$tkiem. Tezerenee, rz$dzeni #elazn$ rÍk$ swojego patriarchy, wielmo#nego
Barakasa,
tworzyli spůjn$ i w≥adcz$ rodzinÍ czarnoksiÍ#nikůw. S≥ynÍli růwnie# jako wprawni
wojownicy, co by≥o kolejn$ cech$ odrů#niaj$c$ ich od innych przedstawicieli
rasy, ktůra w
tak znacznym stopniu polega≥a na swoich umiejÍtnoúciach magicznych.
Smoki zaczÍ≥y l$dowaś na dachach i murach miasta.
Z daleka wszyscy jeüdücy wydawali siÍ jednakowi. Od stůp do g≥ůw okrywa≥y ich
ciemnozielone pancerze wykute z ≥usek bestii, ktůre dosiadali. He≥my z
podobiznami
smoczych ≥bůw przys≥ania≥y ich dzikie oblicza. Dwaj mieli na ramionach purpurowe
peleryny
- wielmo#ny Barakas i jego pierworodny syn, Reegan. Niemal trzeci$ czÍúś
jeüdücůw
stanowili synowie patriarchy, sp≥odzeni w czasie piÍciu tysiÍcy lat jego #ywota.
(O tym, ilu
by≥o ich ≥$cznie i ilu w taki czy inny sposůb zginÍ≥o na przestrzeni wiekůw,
nikt nie úmia≥
můwiś w zasiÍgu s≥uchu w≥adcy Tezerenee).
Barakas Tezerenee wyl$dowa≥ na dachu budynku, ktůry a# siÍ sp≥aszczy≥. Z tego
punktu obserwacyjnego gůrowa≥ nad wszystkimi oprůcz Dru. G≥adz$c gÍst$ brodÍ,
rzuci≥
przeci$g≥e, twarde spojrzenie dwům czarodziejom.
- Oto ostatnie zgromadzenie.
Jego g≥os, wzmocniony moc$, dos≥ownie wprawi≥ w dr#enie mury miasta. Co dziwne,
choś z wygl$du wielmo#ny Tezerenee przypomina≥ niedüwiedzia, g≥os mia≥ ≥agodny i
stonowany. By≥ to jednoczeúnie g≥os kogoú, kto przywyk≥ do rozkazywania, i w
jego ustach
nawet zwyczajny zwrot Ądobrego dniaĒ brzmia≥ jak komenda, ktůr$ nale#a≥o
wype≥niś.
- Oto ostatnie zgromadzenie, panowie Dekkar i Silesti. St$d Vraadowie rusz$ do
lepszego, mniej zniszczonego domu.
UdrÍczone niebo zadudni≥o jakby dla podkreúlenia tego oúwiadczenia.
Dwaj przeciwnicy obrzucili siÍ pogardliwymi spojrzeniami.
- Dopilnujcie, by ci dwaj raz na zawsze skoŮczyli swůj niedorzeczny pojedynek. -
Z
pocz$tku nie by≥o jasne, do kogo zwraca siÍ patriarcha, gdy# nadal spogl$da≥ na
Dekkara i
Silestiego. Potem dwaj jeüdücy dosiedli swoich gadzich wierzchowcůw i wzbili siÍ
w niebo.
Dwaj rywale zaczÍli protestowaś, ale skamienieli pod wp≥ywem przeszywaj$cego
spojrzenia
Barakasa.
Dru zamruga≥ i przechyli≥ siÍ nad balustrad$ balkonu, #eby uwa#niej przyjrześ
siÍ
Dekkarowi i Silestiemu. NaprawdÍ skamienieli. Nie poruszali siÍ, tylko ich oczy
úmiga≥y na
boki w daremnej průbie znalezienia kogoú, kto můg≥by uwolniś ich spod zaklÍcia
w≥adcy
Tezerenee. Smoki tymczasem zawis≥y tu# nad g≥owami bezradnych Vraadow, wzbi-
jaj$c
tumany py≥u, ktůre zmusi≥y t≥umy do cofniÍcia siÍ. Raptem na rozkaz jeüdücůw
chwyci≥y
Dekkara i Silestiego w przednie ≥apy.
Jeüdücy spojrzeli na pana swego klanu, czekaj$c na dalsze rozkazy. Barakas
Tezerenee po chwili namys≥u rzek≥:
- Zabierzcie ich na zachůd. Nie wracajcie, dopůki jeden z nich nie zwyciÍ#y...
albo nie
zgin$ obaj.
Smoki za≥opota≥y potÍ#nymi skrzyd≥ami i wzbi≥y siÍ szybko w przestworza. Po paru
sekundach przemieni≥y siÍ w plamki na niebie, ledwo dostrzegalne nawet dla
najbardziej
bystrookich obserwatorůw. Po nieca≥ej minucie znik≥y bez úladu.
Barakas powiůd≥ wzrokiem po pozosta≥ych Vraadach - ktůrzy, co by≥o dla nich
nietypowe, milczeli - i wreszcie tym samym tonem, jakim zaordynowa≥ pozbycie siÍ
Silestiego i Dekkara, powiedzia≥:
- Niechaj towarzyszy wam duch zgromadzenia.
Nie dodaj$c s≥owa wiÍcej, odwrůci≥ siÍ, najwyraüniej trac$c zainteresowanie
zebranymi, i spojrza≥ na czekaj$cego Dru.
Dru lekko sk≥oni≥ g≥owÍ.
- Przyby≥em, jak poleci≥eú.
W nastÍpnej chwili w≥adca Tezerenee sta≥ obok niego. Sirvak, ktůry wyraünie nie
lubi≥
niczego, co wi$za≥o siÍ ze smokami, sykn$≥ przeci$gle. Dru uciszy≥ famulusa.
Barakas
spojrza≥ na niego z zimnym uúmiechem na ustach.
- Wypada≥o, #ebyú siÍ tu stawi≥, Zeree. To nasze wspůlne dzie≥o.
Pochlebstwo nie odnios≥o po#$danego skutku, choś Dru uda≥, #e czuje siÍ
zaszczycony.
- To twoja zas≥uga, Barakasie. Twoja i twoich synůw, Rendela i Gerroda.
Po raz pierwszy od czasu przybycia patriarcha okaza≥ zak≥opotanie. Wysokiego
Vraada szczegůlnie zainteresowa≥a konsternacja wywo≥ana przez wzmiankÍ o synach.
- Tak, wype≥nili swoj$ rolÍ, ale to ty po≥o#y≥eú podwaliny.
Na placu inni Vraadowie zajÍli siÍ w≥asnymi sprawami. WiÍkszoúś z nich
zapomnia≥a
o Dekkarze, Silestim i nawet czujnych Tezerenee. Barakas zaúmia≥ siÍ chrapliwe.
- S≥abi g≥upcy! Dzieciaki! Gdyby nie my, nadal p≥akaliby nad swoim losem! -
Z≥apa≥
Dru za ramiÍ. - Chodü! Nadchodzi czas průby, Zeree. ChcÍ, #ebyú przy tym by≥.
Zdawa≥o siÍ, #e otaczaj$cy ich úwiat zakrÍci≥ siÍ woků≥ siebie.
Kiedy znůw siÍ rozwin$≥, otoczenie uleg≥o zmianie. Stali w przestronnej komnacie
z
pentagramem wyrysowanym na pod≥odze. Na wierzcho≥kach ramion i w punktach
wÍz≥owych
siedzia≥o dziesiÍciu Tezerenee. Miejsce w úrodku zajmowa≥a nieruchoma
zakapturzona
postaś, rů#ni$ca siÍ od pozosta≥ych krojem d≥ugiego p≥aszcza, ≥uskowej tuniki i
wysokich
butůw. Spod kaptura wysuwa≥y siÍ kosmyki bia≥ych jak únieg w≥osůw, co trochÍ
upodabnia≥o
j$ do Dru.
- Ojcze. - Tezerenee odziany tak samo, jak ten w úrodku pentagramu, ukl$k≥ przed
patriarch$ klanu. Barakas raczy≥ po≥o#yś d≥oŮ na zakapturzonej g≥owie syna.
- Gerrodzie, wyjaúnij, co siÍ tu dzieje. - Jego ch≥odny ton maskowa≥
podejrzliwoúś i
pierwsze úlady s≥usznego gniewu.
Gerrod podniůs≥ g≥owÍ. W przeciwieŮstwie do wiÍkszoúci mÍskich cz≥onkůw
Tezerenee, by≥ przystojny. Ciemne w≥osy okala≥y jego arystokratyczne oblicze,
odziedziczone
g≥ůwnie po matce. By≥ szczup≥y w porůwnaniu z innymi Tezerenee, takimi jak
Barakas czy
Reegan, i raczej nie wygl$da≥ na wojownika. Na pozůr můg≥ byś bliüniakiem
wysokiej postaci
le#$cej na úrodku pentagramu. W rzeczywistoúci ich narodziny dzieli≥o tysi$c
lat. Byli
bliüniakami, ale ≥$czy≥o ich pokrewieŮstwo dusz, nie cia≥.
- Rendel nie můg≥ d≥u#ej czekaś, ojcze - powiedzia≥ Gerrod. Můwi≥ niezwykle
spokojnie. Dru pomyúla≥, #e sam nie zdoby≥by siÍ na wiÍksze opanowanie.
- Nie můg≥ czekaś?
Dru nagle zrozumia≥ implikacje stwierdzenia Gerroda.
M≥odszy Tezerenee sk≥oni≥ g≥owÍ przed ojcem i zadr#a≥ lekko, gdy patriarcha
zacisn$≥
rÍkÍ na jego g≥owie. Gdyby tylko chcia≥, můg≥by zgnieúś czaszkÍ syna jak miÍkki
owoc.
W≥adca Tezerenee zerkn$≥ dumnie na swojego towarzysza.
- Wygl$da na to, Zeree, #e Rendel skoczy≥ w przepaúś dziel$c$ úwiaty. Jego ka
jest
teraz tam - w Smoczym Krůlestwie.
II
- Co?
Zaniepokojony ruchem pana, Sirvak otworzy≥ oczy i sykn$≥. Niewielki wÍ#osmok,
ktůry siedzia≥ na pů≥ce, odpowiedzia≥ podobnym syczeniem i wyzywaj$co rozpostar≥
skrzyd≥a. Dru uciszy≥ Sirvaka paroma wyszeptanymi s≥owami, zaú jedno wúciek≥e
spojrzenie
w≥adcy Tezerenee zmrozi≥o wÍ#osmoka.
W≥adca Barakas uúmiechn$≥ siÍ w nik≥ej průbie - je#eli naprawdÍ průbowa≥ -
podniesienia Dru na duchu.
- Wybacz, Zeree. Nazwaliúmy úwiat le#$cy za zas≥on$ Smoczym Krůlestwem. Skoro
nikt nie mo#e podaś nam jego nazwy, uznaliúmy, #e sami go nazwiemy.
ĄĽMyę oznacza ciebieĒ - pomyúla≥ Dru z przek$sem. Patriarcha Tezerenee, ktůry
osobiúcie uczyni≥ ze smokůw symbol swego klanu, wiedzia≥, #e ma niew$tpliw$ i
wyj$tkow$
przewagÍ nad reszt$ Vraadow. Codziennie od chwili odkrycia, #e tu# za ich
w≥asnym úwiatem
le#y inny, sprawnie funkcjonuj$cy, Barakas Tezerenee stara≥ siÍ podkreúlaś, #e
to on panuje
nad sytuacj$. Kiedy pierwsze szaleŮcze průby fizycznego przejúcia do tamtego
úwiata
zakoŮczy≥y siÍ sromotn$ pora#k$, Barakas zaj$≥ siÍ studiowaniem prac swoich
rywali. Dru
wy≥$cznie dziÍki w≥asnym eksperymentom mia≥ swůj udzia≥ w sukcesie klanu.
Wymyúli≥ coú,
co sta≥o siÍ nadziej$ Vraadow, ich triumfem.
Reszta rasy poczu≥a siÍ ura#ona przywilejami, jakich nie szczÍdzi≥ mu Barakas,
wiÍc
Dru zacz$≥ uwa#aś, co i do kogo můwi, gdy# múciwoúci Vraadom nie brakowa≥o.
Zak≥opotany Dru, chc$c unikn$ś wyg≥oszenia komentarza, wbi≥ wzrok w
rozpostartego na pod≥odze Rendela. Syn patriarchy le#a≥ bezw≥adnie, jak nie#ywy.
Rzeczywiúcie by≥o ca≥kiem prawdopodobne, #e umar≥, a jego ka tkwi uwiÍzione w
jakiejú
bezdennej otch≥ani. Plan Tezerenee by≥ niezwyk≥e úmia≥y, nawet wed≥ug kryteriůw
Vraadow.
I rodzi≥ pytanie, na ktůre Dru jak na razie nie zna≥ odpowiedzi. Barakas nie
wyjawi≥
mu wszystkiego.
ĄJaki sens ma przenoszenie ka, jeúli na koŮcu podrů#y nie czeka odpowiednie
naczynie?Ē
W≥adca Tezerenee obieca≥ sukces zarůwno swoim poplecznikom, jak i rywalom, i
wiedzia≥, #e musi dotrzymaś obietnicy. Niepowodzenie podwa#y≥oby nie tylko jego
pozycjÍ
poza klanem, ale pogr$#y≥oby go w oczach samych Tezerenee. Wychowa≥ ich na
w≥asne
podobieŮstwo, co zdaniem Dru Zeree by≥o jego najwiÍkszym i nios$cym
niebezpieczeŮstwo
b≥Ídem.
Choś Tezerenee bali siÍ swojego pana, zwrůciliby siÍ przeciwko niemu i pos≥ali
go na
spotkanie ze smoczym duchem, ktůrego otacza≥ tak$ czci$.
- Entuzjazm... Rendela... jest chwalebny, Barakas z wielkim wysi≥kiem zdj$≥ rÍkÍ
z
g≥owy Gerroda. Dru by≥ pewien, #e m≥odszy Tezerenee pozwoli≥ sobie na
westchnienie ulgi,
choś mog≥o ono zostaś poczytane przez ojca za oznakÍ s≥aboúci. Syn patriarchy
poderwa≥ siÍ
z pod≥ogi i szybko odsun$≥ na bok.
Barakas ruszy≥ miarowym krokiem. Dru pospieszy≥ za nim. Metoda przenoszenia ka
by≥a jego pomys≥em, ale z za≥o#enia ograniczonym wy≥$cznie do Nimth. Poniewa#
dok$d
mo#na by siÍ udaś poza úwiatem Vraadow?
Odkrycie úwiata za zas≥on$ - ukrytego úwiata, jak pierwotnie nazwa≥ je Dru -
sta≥o siÍ
prze≥omem, ktůry radykalnie odmieni≥ #ycie niemal nieúmiertelnych Vraadow.
Widmowa
kraina nÍci≥a widokami falistych wzgůrz i bujnych lasůw, ale pozostawa≥a poza
ich
zasiÍgiem.
ParÍ osůb natychmiast wykpi≥o odkrycie, twierdz$c, #e widoki drzew i gůr
na≥o#one
na zmaltretowany, niestabilny krajobraz Nimth s$ niczym wiÍcej, jak kuglarsk$
sztuczk$.
Jednak#e kiedy nikt nie przyzna≥ siÍ do jej autorstwa, sta≥o siÍ jasne, #e
obrazy te nie s$
mira#em. Vraadowie zaczÍli gorliwie badaś nowy úwiat...jako swůj drugi dom.
ĄKiedy ostatni raz niebo by≥o b≥Íkitne?Ē - zapyta≥a kiedyú Sharissa. Dru nie
umia≥
odpowiedzieś; nie pamiÍta≥ i teraz te# nie můg≥ sobie przypomnieś. Nie za jej
#ycia, tego by≥
pewien. Nimth zaczÍ≥o umieraś dawno temu. Agonia nastÍpowa≥a powoli, mog≥a trwaś
tysi$ce lat... lecz na d≥ugo przed ostatecznym zgonem úwiat stanie siÍ miejscem,
w ktůrym
nawet Vraadowie nie zdo≥aj$ przetrwaś.
Gerrod szed≥ za nimi jak cieŮ. Dru przypuszcza≥, #e ani Barakas, ani nawet
Rendel nie
domyúlaj$ siÍ, co chodzi mu po g≥owie. Gerrod obserwowa≥ wszystko chytrym okiem.
Zeree
by≥ pewien, #e ogromnie interesuje go to, co on, obcy przyprowadzony przez ojca,
myúli o
wielkim eksperymencie. Jego zainteresowanie by≥o intryguj$ce; Dru mia≥ wra#enie,
#e
m≥odszy Tezerenee wrÍcz liczy na znalezienie jakiejú usterki w tym, co sam
pomůg≥ stworzyś
pod okiem swojego pana i ojca.
- Oto ono, Dru Zeree. Brakuj$ce ogniwo w twoim dziele i naszym ratunku.
W≥adca Tezerenee dramatycznym gestem zatoczy≥ rÍk$ pů≥kole. Dru spojrza≥ we
wskazan$ stronÍ, na cia≥o. Wiedzia≥, co to jest, gdy# sam wczeúniej tworzy≥
takie istoty.
Rozmiar i kszta≥t tworu můwi≥y same za siebie - oúwiadczenie Barakasa sta≥o siÍ
zbyteczne.
Pod ostrza≥em wyczekuj$cych spojrzeŮ dwůch Tezerenee Dru wyci$gn$≥ rÍkÍ i
dotkn$≥
ramienia istoty. By≥o ciep≥e i sprawia≥o wra#enie #ywego. Dru mia≥ ochotÍ cofn$ś
siÍ, ale
wiedzia≥, #e drogo můg≥by zap≥aciś za taki akt tchůrzostwa. Tezerenee nie
szanowali tych,
ktůrym brakowa≥o odwagi, ani z nimi nie wspů≥pracowali. Okazanie lÍku růwna≥oby
siÍ
samobůjstwu.
- Golem z krwi i koúci. - Wyjaúnienie Gerroda nie by≥o konieczne.
Gdyby golem nie le#a≥, tylko sta≥ na p≥askim marmurowym podeúcie, siÍga≥by Dru
do
piersi. ĄWzrostu SharissyĒ. Zeree nie mia≥ pojÍcia, sk$d siÍ wziÍ≥o to
porůwnanie - chyba
tylko st$d, #e d≥u#ej ni# zamierza≥, przebywa≥ z dala od cůrki. To dla jej dobra
przysta≥ na
propozycjÍ patriarchy. Plan, jakkolwiek ob≥Ídny, můg≥ uratowaś jej #ycie,
dlatego zgodzi≥ siÍ
wejúś do legowiska wúciek≥ych smokůw, jakimi byli Tezerenee. Zdecydowanie nie
by≥a to
vraadzka postawa. WiÍkszoúś starszych Vraadow bez skrupu≥ůw poúwiÍci≥aby #ycie
swojego
potomstwa, byle uratowaś w≥asn$ skůrÍ.
- Byś mo#e zastanawiasz siÍ, dlaczego jest taki... nie ukoŮczony - wtr$ci≥
úmielej
Gerrod.
Dru chrz$kn$≥. ĄDoprawdy, nie ukoŮczony!Ē £agodnie powiedziane, zwa#ywszy, #e
golem nie mia≥ twarzy. Brakowa≥o mu nie tylko rysůw: jego cia≥o by≥o bezw≥ose,
pozbawione
jakichkolwiek cech charakterystycznych, jakby ob≥e. KoŮczyny koŮczy≥y siÍ
kikutami,
prymitywnymi namiastkami d≥oni i stůp. Golem by≥ bezp≥ciow$, #yj$c$ kuk≥$.
BÍd$c Vraadem, ktůry prze#y≥ ponad trzy tysi$ce lat, Dru widzia≥ du#o gorsze
rzeczy,
jednak golem mia≥ w sobie coú, co niemal#e wprawi≥o go w dr#enie. Rů#ni≥ siÍ od
innych
tego typu tworůw czymú wiÍcej poza widomymi brakami.
Nagle zrozumia≥, co go zaniepokoi≥o.
- Urůs≥, nie zosta≥ scalony z kawa≥kůw.
Oczy Gerroda pojaúnia≥y. Po raz pierwszy Dru zwrůci≥ uwagÍ na ich krystaliczn$
czystoúś. Barakas tymczasem uúmiechn$≥ siÍ do niego z uznaniem. Da≥ znak, #e
powinien
kontynuowaś swoje domys≥y.
Smuk≥y Vraad zmusi≥ siÍ do ponownego dotkniÍcia nagiego torsu golema. Skůra by≥a
niezwyk≥a w dotyku, jakby...
- Nie jest Vraadem. - Z zadum$ przeci$gn$≥ palcami po ramieniu, zapominaj$c o
grozie, jakiej doúwiadczy≥ chwilÍ wczeúniej. Dotyk czego wywo≥ywa≥ podobne
wra#enie?
Nagle znalaz≥ odpowiedü, ktůra na nowo roznieci≥a w nim strach.
- Golem zosta≥ stworzony ze smoka!
- Jak widzisz, Gerrodzie, mistrz Zeree ma bystry umys≥. Umys≥ godny Tezerenee.
Zakapturzona postaś sk≥oni≥a siÍ, skrywaj$c twarz w g≥Íbi przepastnego kaptura.
M≥odszy Tezerenee nie skomentowa≥ s≥ůw ojca, nie okaza≥ #adnej reakcji. Dru
zastanowi≥ siÍ,
czy Barakas rzeczywiúcie nie zauwa#y≥ uniku syna, czy te# by≥ tak g≥Íboko
przeúwiadczony o
swojej w≥adzy nad ca≥ym klanem, #e jego zdanie nie mia≥o dla niego wiÍkszego
znaczenia.
Teraz jednak nie by≥o czasu na szukanie odpowiedzi.
- Golem ma byś naczyniem dla ka.
- Tak. - Barakas pieszczotliwie, jak kochanek, pog≥adzi≥ ramiÍ golema. - Nie
bÍd$c ani
smokiem, ani Vraadem, nie posiada ka. To tylko skorupa, nie maj$ca w≥asnego
#ycia, otwarta
na przyjÍcie prawdziwej duszy. Jedynym, co posiada, jest wrodzona smocza magia.
Tylko
starannie opracowane czary nada≥y jej pozory #ycia. Vraadzkie ka wniknie w ni$,
nie
napotykaj$c oporu, i zaw≥adnie ni$ bez reszty. Golem jest podatny na
modelowanie. Stanie siÍ
taki, jak za#yczy sobie przejmuj$cy go Vraad.
- Nadzwyczajne cia≥o do nowego úwiata - doda≥ Gerrod takim tonem, jakby
powtarza≥
wyuczon$ lekcjÍ. Najwyraüniej czÍsto s≥ysza≥ te s≥owa z ust ojca.
W≥adca Tezerenee z aprobat$ pokiwa≥ g≥ow$.
- Tak bÍdzie. - Skierowa≥ uwagÍ na goúcia. - Nast$pi idealne po≥$czenie naszej
duszy
ze smocz$ magi$. W ten sposůb Vraadowie zyskaj$ wiÍcej, ni# kiedykolwiek
marzyli.
Dru zachowa≥ obojÍtn$ minÍ, ale narasta≥ w nim niepokůj, ktůrego ürůd≥em by≥a
nie
tylko myúl o pochodzeniu golema. Na Vraadůw czeka≥ nowy úwiat, to prawda, ale
urz$dzony
przez Barakasa Tezerenee wed≥ug jego upodobaŮ. Wysoki czarnoksiÍ#nik popatrzy≥
na le#$c$
obok nich nieruchom$ postaś i tym razem nie zdo≥a≥ zapanowaś nad dr#eniem.
- Coú nie w porz$dku, Zeree?
Nim zd$#y≥ odpowiedzieś, odezwa≥ siÍ Gerrod.
- Ojcze, w ci$gu najbli#szej godziny Rendel bÍdzie wymagaś szczegůlnej opieki.
Wbrew wczeúniejszym oczekiwaniom jeszcze nie jest w Smoczym Krůlestwie. Okaza≥o
siÍ,
#e proces przeprawy przebiega wolniej, ni# pierwotnie wyliczono i w tym czasie
nale#y
zadbaś o jego cia≥o. Jeúli pozwolisz, chcia≥bym zapytaś mistrza Zeree, co s$dzi
o naszych
postÍpach i przeszkodach, ktůrych mogliúmy nie przewidzieś... jeúli, oczywiúcie,
ju# go nie
potrzebujesz...
W≥adca Tezerenee zmierzy≥ wzrokiem Dru.
- Nie potrzebujÍ. Co ty na to, Zeree?
- Z przyjemnoúci$ przyczyniÍ siÍ do powodzenia eksperymentu.
- Doskonale.
Patriarcha z≥apa≥ w rÍkÍ dziůb Sirvaka. Dru poczu≥ na karku nerwowe
wzdrygniÍcie,
ale poza tym, co siÍ chwali, famulus zachowa≥ zimn$ krew w czasie tej inspekcji.
Kiedy
Barakas wreszcie go uwolni≥, Sirvak ostro#nie opuúci≥ g≥owÍ i uda≥, #e znůw
zapada w
drzemkÍ.
- Jest wspania≥ym przyk≥adem twojego mistrzostwa. Jak myúlisz, poradzi≥by sobie
z
wÍ#osmokiem?
- Sirvak ma smyka≥kÍ do walki. - Dru z uúmiechem popatrzy≥ na zwierzÍ i podrapa≥
je
po gardle. - Co do wÍ#osmokůw...zabi≥ dwa w nieca≥$ minutÍ.
Twarz patriarchy pociemnia≥a, ale g≥os pozosta≥ opanowany.
- Wspania≥e dzie≥o, jak můwi≥em. - Odwrůci≥ siÍ do syna i poleci≥: - Zawiadom
mnie,
jeúli coú siÍ wydarzy. Bez chwili zw≥oki.
- Ojcze.
Gerrod uk≥oni≥ siÍ i trwa≥ w uni#onej pozie nawet wtedy, gdy w≥adca Tezerenee
znikn$≥ w szmaragdowej chmurze, ktůra rozprzestrzeni≥a siÍ na ca≥$ komnatÍ. Po
chwili
m≥odszy Tezerenee gwa≥townym ruchem rÍki przegna≥ zielon$ mg≥Í za otwarte okno.
Zerkn$≥
na Dru.
- Jest szalony, mistrzu Zeree, bardziej ni# my wszyscy. - Kiedy nie doczeka≥ siÍ
komentarza, doda≥: - I musielibyúmy byś naprawdÍ szaleni, #eby pomyúleś o jego
obaleniu.
Chodü, spojrzyj na to.
Z t$ ostatni$ dziwn$ uwag$ Gerrod odwrůci≥ siÍ w stronÍ pentagramu i tych,
ktůrzy
czuwali nad przebiegaj$cymi czarami. Dru w milczeniu pod$#y≥ za nim,
zastanawiaj$c siÍ, ile
jest prawdy w jego s≥owach.
- Oczywiúcie zauwa#y≥eú lukÍ w planie mojego ojca, prawda? - Zwrůcony plecami do
Dru, Gerrod w sutym p≥aszczu z kapturem wygl$da≥ jak wielka p≥achta rozwieszona
do
przewietrzenia. Porusza≥ siÍ bezg≥oúnie, w przeciwieŮstwie do swoich
ciÍ#kozbrojnych
pobratymcůw, ktůrych krokom zwykle towarzyszy≥o g≥oúne dudnienie.
Dru wiedzia≥, o czym můwi jego zakapturzony przewodnik.
- Golem jest tutaj. Jak dostarczyś go do Smo... Jak przerzuciś go na drug$
stronÍ
zas≥ony?
- To by≥ můj pomys≥... můj i Rendela. Kwestia mocy, jak powiedzia≥by ojciec. Moc
zawsze zwyciÍ#y, jeúli ma siÍ jej wystarczaj$c$ iloúś. - Niski úmiech wyrwa≥ siÍ
spod
g≥Íbokiego kaptura. - Ojciec lubi filozofowaś.
- A na czym polega ten pomys≥?
Gerrod odwrůci≥ siÍ i wskaza≥ pentagram. W tej chwili uúmiech na jego twarzy by≥
a#
nazbyt doskona≥$ kopi$ grymasu ojca.
- Czego nie mo#e zrobiś jeden Vraad, tego mo#na dokonaś wspůlnymi si≥ami. Grupa
podobna do tej siedzi w úrodku widmowego lasu wúrůd drzew, ktůre nie ca≥kiem s$
drzewami, siÍgaj$c moc$ Tezerenee do úwiata za zas≥on$ i tworz$c z jego zasobůw
naczynia
dla ka Rendela... oraz tych, ktůrzy pod$#$ za nim.
Mia≥o to pewien sens i w wykonaniu kogoú takiego jak Tezerenee mog≥o zadzia≥aś.
Tylko oni mogli zgromadziś tylu Vraadow chÍtnych do wspů≥pracy, by mieś szansÍ
na
odniesienie sukcesu, nawet jeúli sukcesem tym by≥oby tylko mentalne wnikniÍcie
do
widmowego úwiata. Vraadowie nie mogli przenieúś siÍ fizycznie do nowego domu,
ale ich
moc mog≥a otworzyś im inn$ drogÍ.
Dru zamruga≥.
- Czy s$ tam smoki?
- Oczywiúcie. Zobaczy≥ je... zaraz, niech siÍ zastanowiÍ...kuzyn czy brat, a
mo#e jedna
z siůstr, zapomnia≥em... Mo#esz jednak wyobraziś sobie przejÍcie ojca. Odkrycie
smokůw
przes$dzi≥o o naszym losie. Wczeúniej ojciec zamierza≥ u#yś paru tych
przebrzyd≥ych elfůw.
Siatki szpiegowskie, wspierane przez poplecznikůw rů#nych Vraadow, powoli
zbiera≥y i rozpowszechnia≥y informacje dotycz$ce istot zamieszkuj$cych mgliste
ziemie
nowego úwiata. Spoúrůd nich najwiÍksze zainteresowanie budzi≥y elfy, gdy#
nale#a≥y do
24
rasy z dawien dawna wytÍpionej na Nimth. One pierwsze ucierpia≥y z r$k wczesnych
Vraadow. Jak napisa≥ Serkadion Manee, jedyny czarnoksiÍ#nik, ktůry postanowi≥
prowadziś
kronikÍ swojego ludu, by≥y nastawione zbyt pokojowo i chÍtne do wspů≥istnienia z
now$ ras$.
Znik≥y dos≥ownie z dnia na dzieŮ. Jeúli mo#na by≥o daś wiarÍ s≥owom Serkadiona
Manee,
wraz z nimi umar≥a růwnie# czÍúś Nimth.
Įywe elfy oznacza≥y dla Vraadow niewolnikůw i zabawki. Dru odczu≥ pal$cy wstyd
na myúl, #e jego pierwsza reakcja na wiadomoúś o tej rasie by≥a jeszcze gorsza:
zastanawia≥
siÍ, jak by to by≥o z≥apaś elfa, pokroiś go i sprawdziś, czym rů#ni siÍ od
Vraadow.
Sharissa porzuci≥aby go bez chwili namys≥u, gdyby o tym wiedzia≥a.
Zda≥ sobie sprawÍ, #e Gerrod wbija w niego b≥yszcz$ce oczy.
- Nie chcÍ, #eby siÍ uda≥o.
Z pocz$tku Dru nie by≥ pewien, czy dobrze us≥ysza≥. Kiedy mina Gerroda nie
zmieni≥a
siÍ, zrozumia≥, #e synowie smoka naprawdÍ s$ ob≥$kani. W koŮcu zdoby≥ siÍ na
proste
pytanie:
- Dlaczego?
Zakapturzony Vraad popatrzy≥ na niego bezradnie. Zdawa≥ siÍ nie przejmowaś, #e
ktoú mo#e us≥ysześ s≥owa zdrady - zdrady wobec jego klanu i ca≥ej rasy Vraadow.
- Nie wiem! Czasami czujÍ coú z tak$ si≥$, #e g≥owa mi pÍka! CzujÍ, #e tam czeka
na
nas coú, co jest bardzo silne, coú, co oznacza úmierś... i los gorszy od
úmierci... dla Vraadow,
dla wszystkich Vraadow!
Nagle Gerrod zadar≥ g≥owÍ i wbi≥ wzrok w sufit. Jego usta zacisnÍ≥y siÍ mocno,
tworz$c cienk$ liniÍ w poprzek twarzy. ChwilÍ půüniej g≥owa opad≥a. Oczy, ktůre
spojrza≥y
na Dru, wyra#a≥y ulgÍ i rozpacz.
- Rendel to zrobi≥. Wyczuwam go. Jego ka przebywa ju# w úwiecie za zas≥on$.
ZwyciÍstwo... - Gerrod zawaha≥ siÍ, jakby nie podoba≥ mu siÍ smak nastÍpnych
s≥ůw - jest
teraz pewne!
Po raz drugi w ci$gu paru minut Dru nie můg≥ pohamowaś dr#enia.
25
Choś nie mia≥o ust, krzycza≥o.
Choś nie mia≥o oczu, obrůci≥o g≥owÍ w kierunku ciemnego, groünego nieba, jakby
szukaj$c mocy, ktůra skrůci≥aby jego katusze.
Twarz by≥a pusta, g≥owa ≥ysa, bez jednego w≥osa, bez jednej cechy szczegůlnej.
Twůr
nie mia≥ uszu, choś zdawa≥ siÍ nas≥uchiwaś. Nagi, pozbiera≥ siÍ na nogi nie
posiadaj$ce
palcůw i kikutami r$k przytrzyma≥ siÍ drzewa, na ktůre siÍ zatoczy≥. By≥a to
ob≥a, bezp≥ciowa
istota, pozbawiona wszelkich wyrů#niaj$cych cech. Wyczuwa≥a walcz$ce woků≥
#ywio≥y, ale
nic poza tym nie mog≥a zrobiś.
By≥ to golem, pierwszy wyhodowany i pierwszy, o ktůrego upomnieli siÍ Vraadowie.
Stado wÍ#osmokůw, ktůre siÍga≥y chwiej$cej siÍ istocie ledwie do pasa, ale
zdolne
by≥y rozedrześ na strzÍpy drapie#niki trzy razy wiÍksze, skuli≥o siÍ trwo#liwie
w koronach
nielicznych drzew na zmywanej deszczem růwninie. Nie wiatr i nie b≥yskawice
wprawi≥y w
dr#enie ich gadzie cielska. Ba≥y siÍ istoty wymacuj$cej drogÍ woků≥ pnia drzewa,
na ktůrym
wiele z nich przycupnÍ≥o. Czu≥y jej niepokoj$cy zapach, lecz ich strach
podsyca≥a przede
wszystkim parali#uj$ca obecnoúś obcej mocy.
Nie posiadaj$cy twarzy twůr postawi≥ nogÍ na korzeniu, o ktůry wczeúniej siÍ
potkn$≥
i przewrůci≥. W tej samej chwili nabrzmia≥y bulwiaste wyrostki na koŮcu nie
wykszta≥conej
stopy, rozwijaj$c siÍ w palce. Druga stopa by≥a ju# kompletna, choś twůr nie
zauwa#y≥
zachodz$cej zmiany. Odczuwa≥ wy≥$cznie bůl.
Burza wtargnÍ≥a na czyste wieczorne niebo ledwie chwilÍ wczeúniej, ale ju#
szala≥a z
pe≥n$ si≥$. Gdy trochÍ siÍ uspokoi≥a, twůr przystan$≥, jakby nad czymú siÍ
zastanawia≥.
Nagle poderwa≥ piÍúś i na pozůr bez powodu uderzy≥ mocno w pieŮ drzewa.
WÍ#osmoki zapiszcza≥y ze strachu; cios niemal prze≥ama≥ pieŮ na po≥owÍ. Magia
zatrzeszcza≥a w powietrzu woků≥ niewidomego golema. Gdy cofn$≥ rÍkÍ do drugiego
uderzenia, wy≥oni≥y siÍ z niej kikuty, ktůre rozci$gaj$c siÍ i wij$c ob≥Ídnie,
uformowa≥y
palce. W czasie jednego oddechu powsta≥a prawdziwa
26
d≥oŮ. RÍka zastyg≥a w powietrzu; jej w≥aúciciel zacz$≥ uúwiadamiaś sobie, co siÍ
dzieje. Gdyby jego puste oblicze mog≥o coú wyraziś, by≥aby to radoúś - radoúś
skazaŮca,
ktůry us≥ysza≥ odroczenie wyroku.
Pomacha≥ palcami obu r$k, wyraünie zafascynowany ruchem, choś jeszcze nie můg≥
nic zobaczyś. Burza popad≥a w zapomnienie. Twůr z≥apa≥ siÍ rÍkami za g≥owÍ,
wymacuj$c
kie≥kuj$ce uszy. Jak dziecko, sta≥ siÍ úwiadom jeszcze jednej zmiany. Cia≥o
pokry≥o siÍ
puszkiem bladych w≥oskůw, a na g≥owie wyros≥a gÍsta bia≥a czupryna. Od pocz$tku
zna≥
swoj$ p≥eś, ale dopiero teraz mia≥ na to dowody. Jego cia≥o ros≥o, osi$gaj$c
ponad szeúś stůp
wysokoúci, i nabrzmiewa≥o, gdy poszerza≥a siÍ klatka piersiowa i rozwija≥y
miÍúnie.
Wraz z torsem przemienia≥o siÍ puste oblicze. Na úrodku wystrzeli≥ wyrostek, a
pod
nim powsta≥a szczelina, ktůra szybko utworzy≥a usta. Wy#ej krzywi≥y siÍ dwie
maleŮkie
fa≥dy, zacz$tki oczu.
Ustami o cienkich wargach i nozdrzami arogancko zakrzywionego nosa twůr po raz
pierwszy odetchn$≥ powietrzem tego úwiata. Uúmiechn$≥ siÍ z odrobin$
samozadowolenia.
ZÍby b≥ysnÍ≥y biel$.
Rozwar≥y siÍ powieki, ukazuj$c lúni$ce oczy, ktůre wszystko widzia≥y i niczego
nie
zapomina≥y. Przez pewien czas twůr przypatrywa≥ siÍ oku burzy, czarnej otch≥ani,
ktůra nie
by≥a chmur$, tylko efektem jego przejúcia do nowego úwiata. Oko zaczÍ≥o siÍ
kurczyś,
ustÍpuj$c miejsca czystemu niebu. Przybysz westchn$≥ z zadowoleniem, ktůre
zajÍ≥o miejsce
wczeúniejszego cierpienia.
Zdrůw i ca≥y, Rendel rozejrza≥ siÍ, sprawdzaj$c, czy wszystko jest w porz$dku.
Uúmiechn$≥ siÍ szeroko.
Zimny wiatr, ktůry d$≥ jeszcze, choś burza ucich≥a, przypomnia≥ mu o braku
ubrania.
Uúmiech zgas≥, zast$piony grymasem irytacji wymieszanym z cieniem zak≥opotania.
Rendel
ze z≥oúci$ machn$≥ rÍk$.
Ciemny strůj z najúwietniejszej ≥uski - ≥uski z wiÍkszych kuzynůw bestii
kul$cych siÍ
na drzewie - otuli≥ go od palcůw stůp po szyjÍ. Zielony p≥aszcz i wysokie do
po≥owy uda buty
dope≥ni≥y obrazu majestatycznego, ale przera#aj$cego krůla lasu. Rendel nie
27
za≥o#y≥ kaptura, ciesz$c siÍ ch≥odem wiatru na twarzy. Rozeúmia≥ siÍ
triumfalnie.
Poczucie zwyciÍstwa, w ktůre zw$tpi≥ niejeden raz od chwili przybycia, zupe≥nie
wymaza≥o
wczeúniejszy bůl i lÍk. To sprawi≥o mu najwiÍksz$ przyjemnoúś. Ktoú, kto od
dawna #y≥ w
strachu przed tym dniem, prze#ywa≥ radoúś w dwůjnasůb.
Wiatr cich≥. Rendel zwrůci≥ spojrzenie w kierunku dalekiego ≥aŮcucha gůr.
Wypatrzy≥
olbrzyma wúrůd olbrzymůw, szczyt, ktůry zdawa≥ siÍ go przyzywaś.
Odwracaj$c siÍ na chwilÍ ku ≥$ce i drzewu, pod ktůrym spoczywa≥ golem, mag
z≥o#y≥
niski i nieco szyderczy uk≥on. Potem wyprostowa≥ siÍ i bez wahania ruszy≥ w
stronÍ gůr.
Arogancki uúmiech wykrzywia≥ jego rysy.
WÍ#osmoki patrzy≥y za nim, úciúniÍte tak mocno, #e ledwo trzyma≥y siÍ na
ga≥Íziach.
Za nimi, z kryjůwki w wysokiej trawie, coú innego ze úmiertelnie powa#nym
zainteresowaniem obserwowa≥o oddalaj$cego siÍ Vraada.
III
Wobec oczywistego sukcesu Rendela Gerrod postanowi≥ nie můwiś wiÍcej na temat
swoich sprzecznych pragnieŮ. Dru by≥ doúś m$dry, by go nie naciskaś. Mia≥ na
g≥owie
wystarczaj$co du#o zmartwieŮ i spraw do przemyúlenia. Do≥$czenie do Tezerenee
okaza≥o siÍ
decyzj$ kontrowersyjn$. Uzyskane informacje z jednej strony podkreúla≥y
koniecznoúś
kontynuowania tajemnej pracy, o ktůrej, jak mia≥ nadziejÍ, nie wiedzia≥ nawet
w≥adca
Tezerenee, maj$cy na swe us≥ugi niezliczonych szpiegůw. Z drugiej strony
sprawia≥y, #e
dalsze wysi≥ki wyda≥y siÍ zbyteczne - po co siÍ staraś, skoro Barakas og≥osi, #e
to on znalaz≥
wyjúcie z coraz powa#niejszej opresji?
Dru sam opuúci≥ komnatÍ, gdy# Gerrod wola≥ troszczyś siÍ o cia≥o brata, ni#
úwiÍtowaś z ojcem zwyciÍstwo, w ktůrym obaj
28
mieli niewielki udzia≥. Nie chcia≥ byś zwiastunem wieúci o odniesionym
powodzeniu,
zw≥aszcza nie po tym, co wyzna≥ Dru. Barakas i tak dowie siÍ o wszystkim.
Miasto zosta≥o urz$dzone w ten sposůb, #eby zapewniaś wszelkie wygody
mieszkaŮcom, wiÍc poruszanie siÍ na w≥asnych nogach nie by≥o konieczne. Dru můg≥
poleciś
cytadeli, #eby przenios≥a go do miejsca przeznaczenia, můg≥ tak#e siÍ
teleportowaś, ale
odrzuci≥ obie mo#liwoúci. Uzna≥, #e d≥uga uspokajaj$ca wÍdrůwka niezliczonymi
korytarzami
i schodami dobrze mu zrobi. Brakowa≥o mu takiej przechadzki i... cůrki.
Szed≥ stale pod gůrÍ, niespiesznie zbli#aj$c siÍ do miejsca, w ktůrym przebywa≥
Barakas z innymi Tezerenee, kiedy zza zakrÍtu schodůw wy≥oni≥a siÍ smuk≥a
postaś. Nie
můg≥ jej omin$ś i by≥o za půüno, #eby zawrůciś.
- Dru, najs≥odszy, zastanawia≥am siÍ, gdzie jesteú!
ObjÍ≥a go i poca≥owa≥a mocno, nim zdo≥a≥ uwolniś siÍ z jej zach≥annych ramion.
SprawÍ utrudnia≥ fakt, #e w zasadzie nie chcia≥ tego zrobiś.
- Melenea... Nie widzia≥em ciÍ wczeúniej.
- Nie widzia≥eú czy nie chcia≥eú zobaczyś, najs≥odszy? Czy jestem taka
nieciekawa i
odstraszaj$ca?
W úwiecie, w ktůrym piÍkno spotyka≥o siÍ na ka#dym kroku, w czarodziejce o
szkar≥atnohebanowych w≥osach trudno by≥oby doszukaś siÍ czegoú pospolitego.
Melenea by≥a
piÍkna i czaruj$ca. Jej owalna twarz mia≥a per≥owy odcieŮ. Usta, kszta≥tne i
zmys≥owe - i
miÍkkie, wspomnia≥ z odrobin$ zawstydzenia Dru - harmonizowa≥y z lekko zadartym
nosem i
zmru#onymi oczami w kszta≥cie ≥ez. Brwi wygiÍte we wdziÍczne wysokie ≥uki
nadawa≥y
twarzy nieco wyrachowany, w≥adczy wyraz. Koúci policzkowe by≥y wyraüniej
zaznaczone ni#
dawniej. Dru po#a≥owa≥, #e nie uciek≥ w chwili, gdy tylko j$ zobaczy≥. Twarz
czarodziejki
budzi≥a zbyt du#o wspomnieŮ, ktůre wola≥by wymazaś z pamiÍci. Jej w≥osy, úciúle
owiniÍte
woků≥ g≥owy, wygl$da≥y niemal jak he≥m. Kosmyki swobodnie wypuszczone na
policzki
podkreúla≥y budowÍ kostn$ twarzy.
Podczas gdy wiele vraadzkich kobiet bez za#enowania ods≥ania≥o swoje wdziÍki,
Melenea - inaczej ni# w czasie ostatniego spotkania - nosi≥a d≥ug$, po≥yskliw$
sukniÍ w
ciemnozielonym kolorze. Dopasowany strůj uwidacznia≥ jej figurÍ du#o lepiej ni#
sk$pe
fata≥aszki w przypadku innych czarodziejek. Dru przypuszcza≥, i# nie zobaczy≥
jej wczeúniej -
a szkoda, #e siÍ nie postara≥, bo wůwczas můg≥by unikn$ś tego spotkania - miÍdzy
innymi
dlatego, #e otacza≥ j$ t≥um ubiegaj$cych siÍ o jej wzglÍdy wielbicieli obojga
p≥ci.
Niegdyú on sam zalicza≥ siÍ do tych najbardziej #arliwych.
Perlisty úmiech Melenei zabrzmia≥ jak muzyka i czarnoksiÍ#nikowi od razu skoczy≥
puls. Uúwiadomi≥ sobie, #e po#eraj$ wzrokiem.
- Najs≥odszy. - Czarodziejka pieszczotliwie po≥o#y≥a rÍkÍ na jego policzku. Dru
chcia≥
siÍ odsun$ś, lecz nawet nie drgn$≥.- Jesteú du#o bardziej zabawny od ca≥ej
reszty. - Puúci≥a
oko, a w sztuce tej by≥a niekwestionowan$ mistrzyni$. - Wk≥adasz w zabawÍ wiÍcej
uczucia,
grasz z wiÍkszym zaciÍciem.
Te s≥owa prze≥ama≥y czar. Dru zamkn$≥ w d≥oni jej drobn$, siln$ rÍkÍ, ktůra
chwilÍ
wczeúniej zostawi≥a na jego policzku krwaw$ pami$tkÍ wyrysowan$ d≥ugimi, ostrymi
paznokciami. Niedba≥ym ruchem d≥oni zagoi≥ skaleczenia.
- Nie biorÍ udzia≥u w twoich grach. Ju# nie.
Jej uúmiech ubli#a≥ mu i zarazem go poci$ga≥. Wiedzia≥, #e jego twarz ju# dawno
obla≥a siÍ szkar≥atem, ale nie můg≥ temu zapobiec.
- Ale bÍdziesz, můj drogi, s≥odki Dru. Wrůcisz do mnie, bo jestem jak droga,
ktůr$
mo#esz przejúś przez przysz≥e stulecia bez pogr$#ania siÍ w zbytecznych
rozmyúlaniach. -
Zwinnie przekrÍci≥a jego d≥oŮ w taki sposůb, by musn$ś ustami palce. Dru odsun$≥
siÍ
spiesznie i opuúci≥ rÍkÍ.
Post$pi≥a krok w jego stronÍ i z wyraünym rozbawieniem patrzy≥a, jak zmaga siÍ z
sob$, by nie ust$piś jej pola.
- Jak miewa siÍ luba Sharissa? MinÍ≥o tyle czasu, odk$d widzia≥am j$ ostatni
raz. Z
pewnoúci$ wyros≥a na piÍkn$ i poci$gaj$c$ kobietÍ, tak$... now$.
- Sharissa ma siÍ dobrze... i nie ma musisz siÍ ni$ interesowaś. Nie ma ku temu
potrzeby. - Obieca≥ sobie, #e nie da jej satysfakcji. Nie ucieknie!
- Twoja cůrka zawsze bÍdzie mnie obchodziś, chośby tylko dlatego, #e obchodzi
ciebie. - Melenea zmieni≥a temat, jakby nagle przesta≥ j$ bawiś. - Barakas nadal
wyg≥asza
swoj$ g≥upi$ mowÍ i psuje nastrůj zgromadzenia. To wstyd, co zrobi≥ z Dekkarem i
Silestim,
prawda? Jak zrozumia≥am, #aden z nich nie powrůci.
Dru zgrzytn$≥ zÍbami. Niestety, utrata twarzy by≥a nieunikniona. Musia≥
bezzw≥ocznie
odejúś.
- Jeúli Barakas przemawia, powinienem tam byś. WierzÍ, #e dasz sobie radÍ bez
mojego towarzystwa, Meleneo... - sk≥oni≥ siÍ szyderczo - tak jak ja z
powodzeniem poradzÍ
sobie bez ciebie.
Teraz jej twarz zap≥onÍ≥a szkar≥atem, uúmiech przygas≥ nieco, oczy siÍ zwÍzi≥y.
Dru
odzyska≥ trochÍ pewnoúci siebie. Ruszy≥, daj$c Melenei do zrozumienia, #e jej
obecnoúś ma
dla niego znaczenie tak niewielkie, i# nie czuje potrzeby natychmiastowej
teleportacji. Mia≥
nadziejÍ, #e tak zinterpretuje jego postawÍ.
Jej g≥os dogoni≥ go, gdy wchodzi≥ po schodach.
- W≥adczyni Tezerenee jest tutaj, s≥odki Dru. MyúlÍ, #e ona tak#e bÍdzie chcia≥a
przekazaś wyrazy mi≥oúci Sharissie. Wydaje siÍ, #e szuka≥a was oboje.
Dru zatrzyma≥ siÍ na stopniu, staraj$c siÍ ukryś twarz przed Melene$. Zadawa≥
sobie
trud zgo≥a niepotrzebnie, bo jego nag≥y bezruch wymownie úwiadczy≥, #e k$úliwa
uwaga
trafi≥a w cel. Dru můg≥ spodziewaś siÍ rů#nych s≥ůw, ale nie takich; nie s$dzi≥,
#e Melenea
potrafi poj$ś jego przywi$zanie do cůrki.
Przy akompaniamencie jej niskiego, ironicznego úmiechu, ktůry szarpa≥ mu nerwy,
Dru zawin$≥ siÍ w siebie i znikn$≥ ze schodůw.
Zmieni≥ zdanie i ju# nie kierowa≥ siÍ na balkon, z ktůrego Barakas wraz z
najstarszym
synem Reeganem i gromad$ innych Tezerenee spogl$da≥ na wyczekuj$ce t≥umy.
Patriarcha
doszed≥ do punktu kulminacyjnego przemowy i jego obecnoúś dawa≥a siÍ odczuś
nawet w
miejscu, w ktůrym zmaterializowa≥ siÍ Dru. PrzeniknÍ≥a go kolejna fala dreszczy,
ale tym
razem nie umia≥ powiedzieś, co je spowodowa≥o.
- Paaanie?
Sirvak! Tyle siÍ wydarzy≥o, #e Dru zupe≥nie zapomnia≥ o swoim famulusie, choś
zwierz wczepia≥ siÍ w jego ramiÍ i owija≥ woků≥ karku. Mimo #e by≥ du#y i
sprawia≥ wra#enie
niezdarnego, potrafi≥ nie zwracaś na siebie uwagi. Dru w czasie jego tworzenia
wszczepi≥ mu
tak$ cechÍ.
- O co chodzi, przyjacielu?
Famulus delikatnie lizn$≥ policzek pana d≥ugim, w$skim jÍzorem. BÍd$c czÍúci$
Dru,
czasami rozumia≥ go lepiej ni# on sam.
- Meleneaaa.
- Zaskoczy≥a mnie, to wszystko.
- Ssstrrraszy, paaanie. Pani ssstrrraszy.
- Irytuje, Sirvaku, ale nie straszy. - Jednak#e wysokiemu Vraadowi udzieli≥ siÍ
lÍk
stworzenia. A# nazbyt dobrze zna≥ zami≥owania Melenei i jej poci$g do gier,
ktůre prowadzi≥y
do zniszczenia innych lub co najmniej do siania zamÍtu.
Dru potrz$sn$≥ g≥ow$. Ona tylko siÍ z nim bawi≥a, nie zale#a≥o jej na niczym
wiÍcej.
Sk≥onnoúś do wyrafinowanego okrucieŮstwa by≥a wúrůd Vraadow cech$ powszechn$,
a
u tej
uwodzicielki przewa#aj$c$.
ĄA ty bezmyúlnie wystawi≥eú siÍ na celĒ - zgani≥ siÍ w duchu.
Niebo rozb≥ys≥o, zielone i szkar≥atne chmury zawirowa≥y gwa≥townie jak gdyby w
nastÍpstwie eksplozji. Dru odwrůci≥ siÍ, s≥ysz$c huk gromu, i zastanowi≥ siÍ,
czy tym razem
lunie deszcz. Od ponad trzech lat nie spad≥a ani jedna kropla deszczu. Gdyby nie
moce
Vraadow, Nimth usch≥oby z pragnienia.
Drugi b≥ysk rozúwietli≥ niebiosa od strony jego w≥oúci.
W da≥i ukaza≥ siÍ szczyt, wyraüny i solidny jak #aden inny, ur$gaj$c mu swoim
bia≥ym
wierzcho≥kiem i poroúniÍt$ przez zieleŮ podstaw$. Dru szeroko otworzy≥ oczy.
To by≥ - to musia≥ byś! - przezieraj$cy zza zas≥ony fragment ukrytego úwiata.
- Tu jesteú!
Dru okrÍci≥ siÍ na piÍcie, ale nikogo nie zobaczy≥. Zerkn$≥ w gůrÍ i wprost nad
sob$
dostrzeg≥ ürůd≥o g≥osu. Tezerenee dosiadaj$cy smoka. Dru nie rozpozna≥ jeüdüca.
Můg≥ to byś
jeden z synůw lub kuzynůw patriarchy. PrawdÍ můwi$c, gdyby nie us≥ysza≥ g≥osu,
bez
wzmacniania wzroku mia≥by du#e k≥opoty z os$dzeniem, czy przybysz jest kobiet$
czy
mÍ#czyzn$.
Jeüdziec sprowadzi≥ wierzchowca ni#ej.
- Wielmo#ny Barakas Tezerenee wys≥a≥ mnie i paru innych na poszukiwanie ciebie!
Mia≥eú byś u jego boku w czasie, gdy zacznie przemawiaś do t≥umůw!
- Musia≥em odejúś. Wydaje siÍ, #e moja nieobecnoúś wywar≥a niewielki wp≥yw na
charakter jego przemowy. - Dru rozpaczliwie pragn$≥ opuúciś miasto, by zbadaś to
nowe
rozdarcie. Jeúli rzeczywiúcie istnia≥a fizyczna droga na drug$ stronÍ...
Tezerenee zdawa≥ siÍ nieúwiadom rozleg≥ego widoku w dali. Wbija≥ wzrok w cel
swojej misji - w protestuj$cego obcego.
- Mimo to w≥adca klanu #yczy sobie twojego przybycia! Powrůcisz ze mn$!
W wysokim czarnoksiÍ#niku wezbra≥a z≥oúś i poczucie niemocy. Od godziny traci≥
panowanie nad sob$ i nad sytuacj$. Zmierzy≥ jeüdüca i bestiÍ lodowatym wzrokiem.
- Nie jestem jednym z twoich kamratůw - #o≥dakůw, Tezerenee! PrzybÍdÍ, kiedy sam
tego zapragnÍ! Sprawy nie cierpi$ce zw≥oki wzywaj$ mnie do moich w≥oúci! Mo#esz
dostarczyś wielmo#nemu Barakasowi wyrazy ubolewania, ale nie mnie!
- Ty...
- To wszystko, co mam do powiedzenia, Tezerenee! - Czysta moc zatrzeszcza≥a w
powietrzu woků≥ smuk≥ego czarnoksiÍ#nika, otaczaj$c go niczym aura. By≥a znakiem
narastania furii, ktůra lada moment mog≥a znaleüś ujúcie.
Smok zasygnalizowa≥, #e unoszenie siÍ w jednym miejscu sprawia mu coraz wiÍksze
k≥opoty, ale jeüdziec nie zwrůci≥ na niego uwagi. Dru zmierzy≥ siÍ z nim
wzrokiem. Wreszcie
Tezerenee kaza≥ skrzydlatemu wierzchowcowi wzbiś siÍ wy#ej.
RICHARD A. KNAAK UKRYTY ĆWIAT Prze≥o#y≥a Maria GÍbicka-Fr$c Tytu≥ orygina≥u The Shrouded Realm Wersja angielska 1991 Wersja polska 2002 PROLOG Regent Toos, krůl Penacles, wbija≥ wzrok w zwůj wrÍczony mu przed chwil$ przez kuriera. Chocia# dokument wygl$da≥ zwyczajnie, w≥adca o szkar≥atnych puklach wiedzia≥, #e jego treúś mo#e byś ogromnie wa#na. By≥ to ostatni list w korespondencji z Cabeíem Bedlamem, czarodziejem z Lasu Dagora. Od piÍtnastu lat utrzymywali przyjazne stosunki i obaj byli u#ytkownikami magii. Gdy ostro#nie prze≥ama≥ pieczÍcie, te widzialne i niewidzialne, wyobrazi≥ sobie m≥ode oblicze czarodzieja. Regularne rysy Cabeía kontrastowa≥y silnie z jego w≥asn$, jakby lisi$ twarz$. Trudno by≥o uwierzyś, #e cz≥owiek, ktůry prze#y≥ mniej ni# jedn$ trzeci$ z ponad setki lat regenta, mia≥ tak rozleg≥$ wiedzÍ i wielk$ moc. Oczywiúcie, Cabe prawdopodobnie bÍdzie wygl$daś tak samo nawet wtedy, gdy osi$gnie drug$ setkÍ. Takie w≥aúnie korzyúci p≥ynÍ≥y z posiadania magicznych umiejÍtnoúci. Siedz$c samotnie w swoim gabinecie, Toos rozwin$≥ pergamin i zacz$≥ czytaś. Pozdrowienia dla regenta. Zaúmia≥ siÍ cicho. Cabe z uporem u#ywa≥ jego samozwaŮczego tytu≥u. Co rok lud Talaku ofiarowywa≥ by≥emu najemnikowi koronÍ i za ka#dym razem Toos odmawia≥ jej przyjÍcia. Wierzy≥, #e pewnego dnia powrůci Gryf, jego pan i w≥adca, a wůwczas z radoúci$ odda mu w≥adzÍ nad miastem - paŮstwem, po czym szybko i po cichu zajmie dawne stanowisko u boku legendarnego monarchy. Nikomu jak dot$d nie uda≥o siÍ podwa#yś jego przekonania, zalicza≥ siÍ bowiem do niezwykle upartych ludzi. Toos odsun$≥ od siebie te myúli i zabra≥ siÍ do lektury, podejrzewaj$c, #e ju# wie, co znajdzie w liúcie. Ćmierś Drayfitta z Talaku nadal k≥adzie siÍ cieniem na stosunkowo spokojny okres ubieg≥ych dwůch lat. W czasie, gdy pisz$ te s≥owa, jego dokumenty, ktůre zdaj$ siÍ nap≥ywaś bez koŮca, wype≥niaj$ ju# wszystkie k$ty mojego gabinetu. Įona i dzieci twierdz$ #e ich
zaniedbuj$, i jestem sk≥onny zgodziś siÍ z tym zarzutem. Jak jednak wiesz, uczestnicz$ w tym przedsiÍwziÍciu nie z w≥asnego wyboru i podczas gdy Gryf, urodzony uczony, z rozkosz$ pogr$#y≥by siÍ w tym bagnie informacji, ja niestety przedzieram siÍ przez nie z wielkim trudem. Na nieszczÍúcie dla nas obu Gryf przebywa za morzem i nic nie wskazuje, kiedy powrůci wraz ze swoim ludem. Tym samym obowi$zek spada na mnie, jakkolwiek nie potrafi$ poj$ś, dlaczego. Skoro jednak#e los wskaza≥ mnie, a ty czytasz owoce owych dociekaŮ, nie bÍd$ przepraszaś za zawi≥y styl i przejd$ do rzeczy. Jestem pe≥en podziwu dla Drayfitta. Przyznaj$, #e trudno zrozumieś bodaj drobn$ czÍúś z tego, co zdo≥a≥ zgromadziś, choś nie dysponowa≥ nawet tak$ wiedz$, jak$ ja odziedziczy≥em po dziadku Nathanie. Odkry≥em jedno, mianowicie to, #e moje plany skoŮcz$ siÍ fiaskiem. Informacje dotycz$ce tajemniczych Vraadow mo#na w najlepszym wypadku uznaś za powierzchowne - cienka pow≥oka na wpů≥ wymyúlonych legend i przesadzonych plotek maskuje bezmiar niewiedzy tak ogromny, jak sama Pustka. WiÍksza czÍúś prac Drayfitta trafi≥a w race Mala Quorina, doradcy krůla Melicarda I z Talaku i agenta nieboszczyka smoczego krůla Srebrnego, po ktůrym chyba nikt nie p≥aka≥. Krůl Melicard - ktůry, jak mniemam, dziÍki zabiegom przemyúlnej krůlowej Erini kroczy drog$ prawoúci - zapewni≥ mnie, #e otrzyma≥em wszystkie pozosta≥e dokumenty. Te pisma, ktůre uda≥o mi siÍ uporz$dkowaś, wyúl$ ci przez kurierůw (w parach smoczo - ludzkich, gdy# zale#y mi na jak najúciúlejszej wspů≥pracy obu ras). A oto moje wnioski dotycz$ce Vraadow, ktůrych ostatnim - waham siÍ przed u#yciem s≥owa Ą#yj$cymĒ - przedstawicielem by≥ biedny, szalony CieŮ. Toos stwierdzi≥, #e siÍ poci, choś wieczůr by≥ ch≥odny. Drayfitt u#ywa≥ wielu okreúleŮ, ale wydaje siÍ, #e najlepiej pasuj$ nastÍpuj$ce: aroganccy i straszni. Jeúli w≥aúciwie odczyta≥em jego zapiski, u szczytu potÍgi zdolni byli rozedrześ niebiosa i ziemiÍ... wszak sam pamiÍtasz, co CieŮ w swoich ostatnich chwilach zrobi≥ z armi$ Srebrnego Smoka. Przepad≥a bez úladu. Ale to drobiazg. Kiedy przeczytasz czÍúś podes≥anych ci materia≥ůw, zrozumiesz, jakie mieliúmy szczÍúcie, #e tylko
Cieniowi uda≥o siÍ okpiś úmierś. Istn$ ironi$ losu jest fakt, #e Vraadowie byli růwnie# naszymi przodkami. Mo#emy podziÍkowaś im za to, #e jesteúmy tutaj, a nie w miejscu, o ktůrym wspomina≥em w kilku wczeúniejszych listach - w tym okropnym úwiecie zwanym przez nich Nimth. O tej mrocznej, przera#aj$cej krainie znalaz≥em jeszcze mniej informacji ni# na temat tych, ktůrzy niegdyú j$ zamieszkiwali. Vraadowie zostawili to miejsce w okropnym stanie, porzucili jak ogryzek srevo. Mi$#sz owocu zosta≥ zjedzony, a z tego, co pozosta≥o, nie mieli #adnego po#ytku. Coú musia≥o půjúś nie po ich myúli, gdy# po przybyciu do naszego úwiata niemal#e z dnia na dzieŮ przestali istnieś jako odrÍbna rasa... pozostawiaj$c nam w spadku pomniejszych u#ytkownikůw magii. Szkoda, #e w dokumentach nie ma nic wiÍcej. Szkoda te#, #e biblioteki ukryte pod twoim krůlestwem s$ wyj$tkowo powúci$gliwe w kwestii Vraadow, choś muszÍ przyznaś, i# wcale mnie to nie dziwi. Czarny KoŮ, nasz wielki wieczysty przyjaciel, zagl$da do mnie od czasu do czasu (nieczÍsto, gdy# nadal nie mo#e pogodziś siÍ ze úmierci$ Cienia), lecz odmawia odpowiedzi na moje pytania i můwi tylko, #e lepiej zostawiś Vraadow w spokoju, niech pozostan$ tym, czyni s$ - blakn$cym wspomnieniem. Raz jednak, kiedy tak powiedzia≥, pochwyci≥em tÍskny ton w jego gromkim g≥osie. To mnie zastanowi≥o. Gwen do≥$cza wyrazy mi≥oúci, stary lisie. Dzieci chowaj$ siÍ zdrowo, i ludzkie, i smocze. Twůj Cabe Bedlam Regent puúci≥ pergamin, ktůry zwin$≥ siÍ w rulon. Pogr$#y≥ siÍ w zadumie nad tym, co czarodziej napisa≥ i czego nie napisa≥. Ćwiat Cieni! Przera#aj$ca myúl. Podszed≥ do kominka, ktůry ogrzewa≥ gabinet, i cisn$≥ pergamin w ≥akome p≥omienie. Trudno powiedzieś, dlaczego uzna≥ to za wskazane. W tym liúcie nie by≥o nic, co wstrz$snÍ≥oby nim bardziej ni# poprzednie. Po prostu stwierdzi≥, #e podobnie jak Cabe on tak#e chcia≥by zapomnieś o wszystkim, co dotyczy≥o pysznych, niszczycielskich Vraadow... i okaleczonego, zniszczonego úwiata zwanego Nimth.
I W ca≥ym Nimth istnia≥o tylko jedno prawdziwe miasto. By≥o tworem tak zrů#nicowanym pod wzglÍdem architektonicznym, #e najlepszym sposobem na jego opisanie by≥oby stwierdzenie, i# stanowi≥o ono odzwierciedlenie charakteru i wygl$du swoich twůrcůw. By≥y tutaj wie#e, zigguraty, iglice chyl$ce siÍ pod nieprawdopodobnymi k$tami... Įaden styl nie przewa#a≥, chyba #e stylem mo#na by nazwaś szaleŮstwo. Istoty, ktůre wznios≥y miasto dziÍki swoim czarnoksiÍskim umiejÍtnoúciom, co parÍ lat gromadzi≥y siÍ w jego murach. Nadszed≥ w≥aúnie czas zgromadzenia Vraadow... byś mo#e ostatniego tutaj, w Nimth. Ze wzglÍdu na neutralny charakter miasto nie mia≥o nazwy. Dla wszystkich razem i ka#dego z osobna by≥o po prostu miastem. Tezerenee wprawdzie wykorzystywali je dla w≥asnych celůw, ale nikt nie chcia≥ zadzieraś z klanem tak licznym i niebezpiecznym. Panosz$c siÍ tutaj, wymierzali policzek pozosta≥ym mieszkaŮcom Nimth, jednak#e Vraadowie cierpliwie znosili zniewagi - udawali, #e bunt uchybia≥by ich godnoúci. Pomimo pozornej neutralnoúci miasta nagminnie uprawiano w nim czary. Jaskrawe aury zderza≥y siÍ ze sob$, a nowi i starzy przybysze paradowali ze úwitami sk≥adaj$cymi siÍ g≥ůwnie z istot przez nich stworzonych - bestii poruszaj$cych siÍ jak ludzie, o#ywionych postaci z patykůw, nieprzebranych rojůw czuj$cych úwiate≥ek. Vraadowie nie stanowili wyj$tku. W wiÍkszoúci byli wysocy i piÍkni, jak gdyby bogowie i boginie zst$pili na ziemiÍ. Nieliczni zachowali twarze i cia≥a takie, z jakimi przyszli na úwiat. Du#$ popularnoúci$ cieszy≥y siÍ d≥ugie, faliste w≥osy oraz jasne kameleonie tuniki, zmieniaj$ce krůj i barwÍ w zale#noúci od humoru w≥aúcicieli. Inni, #eby nie daś siÍ przeúcign$ś, a tak#e pragn$c prowokowaś i osza≥amiaś, nosili stroje utkane ze úwiat≥a i mg≥y. Powietrze a# trzaska≥o od ogromnej iloúci uwiÍzionej magii. Z powodu nagromadzonej mocy niebo, na ktůrym ostatnio odcienie krwawego szkar≥atu nieustannie walczy≥y ze zgni≥ymi zieleniami, tego dnia burzy≥o siÍ z du#o wiÍksz$ furi$ ni# zwykle. Ziemia zatrzÍs≥a siÍ na zachodzie, jakby daj$c wyraz niezadowoleniu z tego ostatniego zgromadzenia panůw Nimth. Niegdyú ten úwiat by≥ piÍkny: rozleg≥e faluj$ce
przestrzenie szmaragdowej trawy rozci$ga≥y siÍ pod niebem tak b≥Íkitnym, #e nawet sk$din$d obojÍtni czarnoksiÍ#nicy zatrzymywali siÍ czÍsto, by spojrześ na nie z podziwem. Ale uroda Nimth przeminÍ≥a bezpowrotnie. - Wreszcie stworzyliúmy úwiat pasuj$cy do naszego charakteru. Tak uwa#a≥ Dru Zeree, stoj$cy na balkonie wysoko nad g≥owami zebranych i spogl$daj$cy na okropne niebo. - Myúlisz, #e ≥adnie wygl$dasz, Sil? - zapyta≥ szyderczo ktoú z t≥umu. Wo≥a≥ g≥oúno, #eby ten, do kogo skierowane by≥y s≥owa, us≥ysza≥ je dok≥adnie. - Twůj talent, podobnie zreszt$ jak gust, osi$gn$≥ nowe niziny! Odpowiedü zag≥uszy≥ ≥oskot, ktůry w #adnej mierze nie můg≥ byś nastÍpstwem zjawiska naturalnego. Dru czeka≥, ale reakcja, ktůrej siÍ spodziewa≥, jeszcze nie nast$pi≥a. - Jeszcze nie - szepn$≥ pod nosem. Mierz$cy prawie siedem stůp wzrostu i nieco szczuplejszy od swoich wspů≥braci, Dru stanowi≥ niebywa≥y wyj$tek wúrůd licznych czarodziejůw, ktůrzy postawili sobie za punkt honoru jak najbardziej wyrů#niaś siÍ wygl$dem. Prawda, mia≥ poci$g≥$ przystojn$ twarz, ale w przeciwieŮstwie do innych zgo≥a nie przesadnie urodziw$. Jego jastrzÍbie oblicze zdobi≥a krůtka, starannie przystrzy#ona broda w tym samym ciemnokasztanowym kolorze, co w≥osy. Zarost by≥ prawdziw$ nowoúci$ wúrůd Vraadow. Mimo odrů#niania siÍ od Vraadow, Dru by≥ jednym z nich. A z okazji zgromadzenia upiÍkszy≥ bujn$ czuprynÍ pasmem srebrnych w≥osůw na czubku g≥owy. Choś by≥o skromne, przyci$ga≥o wiele spojrzeŮ, podobnie jak niewymyúlna, niczym nie ozdobiona szara szata, ktůr$ zwykle nosi≥. ĄMo#e - pomyúla≥ z odrobin$ ironii - zapocz$tkujÍ nowy trend w modzie, powrůt do podstaw...trend bardzo nievraadzki, zwa#ywszy sk≥onnoúś Vraadow do przesadyĒ. Czarno z≥oty zwierzak, ktůry siedzia≥ na jego szerokim ramieniu, wysycza≥: - Dekkarrr. Silestiii. Patrz. Vraad podrapa≥ go po futrze pod drapie#nym dziobem. Zadowolony z pieszczoty zwierzak szeroko rozdziawi≥ dziůb, ukazuj$c imponuj$cy zestaw ostrych zÍbůw. Gdyby ktoú wzi$≥ smuk≥ego wilka i stopi≥ go z chy#ym, potÍ#nym or≥em, otrzyma≥by stworzenie przypominaj$ce famulusa Dru. Tors, ogon i gůrne ≥apy nale#a≥y do wilka. G≥owa, choś
poroúniÍta sierúci$, kszta≥tem przypomina≥a ptasi$, a dolne koŮczyny zaopatrzone by≥y w szpony zdolne rozedrześ na strzÍpy zwierzÍ du#o wiÍksze i silniejsze od ich w≥aúciciela. Okr$g≥e ametystowe úlepia nie mia≥y ürenic. Dru, na vraadzki sposůb, dumny by≥ ze swego dzie≥a. - Gdzie oni s$, Sirvaku? - Tam. Tam. - Zwierzak skin$≥ g≥ow$ w stronÍ wschodniego kraŮca rozleg≥ego dziedziŮca. Stamt$d nap≥ywa≥a wiÍkszoúś nowo przyby≥ych. Dru najpierw zobaczy≥ Dekkara. Wysoki, przesadnie barczysty, wygl$da≥ jak #ywy mur si≥y - fizycznej i magicznej. Mia≥ uderzaj$co piÍkne oblicze, ktůrego wyj$tkowoúci wcale nie umniejsza≥ fakt, #e pod wieloma wzglÍdami przypomina≥o ono inne otaczaj$ce go twarze. By≥ starannie ogolony, a na jego szerokie ramiona opada≥y pasma d≥ugich, pomaraŮczowo- niebieskich w≥osůw. Szed≥ przez t≥um z wynios≥$ min$. Nosi≥ tÍczow$ tunikÍ, ktůrej barwy zmienia≥y siÍ dos≥ownie z ka#dym oddechem... istny majstersztyk, trzeba przyznaś. Dekkar w≥o#y≥ mnůstwo pracy w detale. Szkoda, #e z podobnym zaciÍciem nie můg≥ przy≥o#yś rÍki do rych≥ego exodusu Vraadow. - Kwintesencja przewidywalnoúci. - Dru przeúledzi≥ kierunek spojrzenia swojego wspů≥plemieŮca, wiedz$c, #e zobaczy Silestiego. - A oto jego brat, ucieleúnienie g≥upoty. Drugi Vraad dostrzeg≥ swojego rywala i obrzuci≥ go hardym spojrzeniem. Przeciwnicy mieli tak podobne miny, #e nie nale#a≥o siÍ dziwiś, i# niektůrzy brali ich za krewnych. PrawdÍ můwi$c, Silesti zawsze upodabnia≥ siÍ do Dekkara. Dru czÍsto zastanawia≥ siÍ, czy ma ku temu jakiú szczegůlny powůd. Nikt nie pamiÍta≥, od czego zaczÍ≥a siÍ tysi$cletnia waúŮ czarnoksiÍ#nikůw - prawdopodobnie nawet sami zainteresowani nie bardzo wiedzieli. Tysi$c lat to niema≥o czasu, nawet dla rasy, ktůra by≥a prawie nieúmiertelna. Dru podejrzewa≥, #e pierwotny przedmiot sporu ju# dawno przesta≥ istnieś, a dwaj Vraadowie toczyli walkÍ tylko i wy≥$cznie dlatego, #e broni≥a ich przed nud$, ktůra doskwiera≥a wielu Vraadom. Dru doszed≥ do wniosku, #e to wcale nie czyni ich mniej szalonymi od reszty. - Patrz, paaanie! Patrz! - WidzÍ, Sirvaku. B$dü teraz cicho. Silesti nosi≥ b≥yszcz$cy, obcis≥y czarny strůj okrywaj$cy go pod sam$ szyjÍ. Gdy
mru#$c oczy, spogl$da≥ na Dekkara, jego okryta rÍkawic$ d≥oŮ przesunÍ≥a siÍ do sakiewki wisz$cej na pendencie na piersiach. Wielu ze zgromadzonych Vraadow przygl$da≥o siÍ dwům czarnoksiÍ#nikom z umiarkowanym zainteresowaniem, inni zaú zupe≥nie ich ignorowali. Waúnie stanowi≥y zwyczajny element #ycia ich rasy. Jedynym interesuj$cym zdarzeniem by≥o bezpoúrednie starcie stron uczestnicz$cych w konflikcie. Dekkar uderzy≥ pierwszy, wywo≥uj$c miniaturow$ nawa≥nicÍ nad g≥ow$ Silestiego. Nie przerywaj$c w≥asnych przygotowaŮ, zaatakowany czarnoksiÍ#nik stworzy≥ tarczÍ, ktůra os≥oni≥a go przed ulew$. Dekkar, jak siÍ zdaje, wcale nie by≥ przejÍty niepowodzeniem swojej napaúci. Sta≥ spokojnie, otwarcie wyzywaj$c przeciwnika do odpowiedzi na cios. Drugi Vraad zrobi≥ to z nieskrywan$ przyjemnoúci$. Wyj$≥ z sakiewki maleŮkiego, wij$cego siÍ stworka. Dru nie můg≥ dok≥adnie go zobaczyś, choś wzmocni≥ si≥Í wzroku. Silesti rzuci≥ #yj$tko w kierunku Dekkara. Co by≥o do przewidzenia, Dekkar nie czeka≥, a# stworzenie go dosiÍgnie. Jednym ruchem rÍki skrad≥ rozpÍtanej przez siebie burzy jedn$ b≥yskawicÍ, ktůra uderzy≥a w bezradnego s≥ugÍ Silestiego i roznios≥a go na kawa≥ki. Zerwa≥ siÍ wiatr, unosz$c szcz$tki w stronÍ pierwotnego celu, ale Dekkar nie przej$≥ siÍ chmur$ popio≥u. Zwierzak na ramieniu Dru wierci≥ siÍ, unosz$c najpierw jedn$, potem drug$ ≥apÍ. Průbowa≥ doszukaś siÍ sensu w tych wyraünie nieskutecznych atakach dwůch magůw, ktůrzy przecie# w razie potrzeby mogli przesuwaś gůry. - Paaanie... Dru uúmiechn$≥ siÍ ponuro i uciszy≥ famulusa. On rozumia≥ to, czego nie můg≥ poj$ś Sirvak. Po tak d≥ugich zmaganiach waúŮ zyska≥a niemal ceremonialn$ oprawÍ. Dotychczasowe ataki, bÍd$ce ledwie drobnymi průbkami vraadzkiej mocy, wkrůtce mia≥y przerodziś siÍ w demonstracjÍ prawdziwej si≥y. Jak gdyby w odpowiedzi na jego myúli, rozpoczÍ≥a siÍ prawdziwa walka. Strugi deszczu dot$d t≥uk$ce w ziemiÍ woků≥ stůp Silestiego nagle wznios≥y siÍ w gůrÍ, otaczaj$c ochronn$ tarczÍ kokonem jedwabistej substancji, ktůr$ wi$za≥o przeciwzaklÍcie rzucone przez odzianego w czerŮ czarnoksiÍ#nika. Dru wiedzia≥, #e pod nogami Silestiego powsta≥a pu≥apka zamykaj$ca siÍ nad g≥ow$. Oczywiúcie, Silesti te# by≥ tego úwiadom. Gdy Dekkar wybuchn$≥ úmiechem, a paru z przygl$daj$cych siÍ Vraadow klasnÍ≥o w rÍce na znak aprobaty, kontratak Silestiego wyda≥ pierwsze owoce. Popiů≥ osiad≥
na szerokich barkach i na g≥owie ofiary. Dekkar nie poúwiÍci≥ uwagi tym drobinom, wiÍc z tym wiÍkszym zaskoczeniem zobaczy≥, #e wyrastaj$ z nich maleŮkie, zÍbate g≥ůwki osadzone na wÍ#owych cia≥ach. Stworki pieni≥y siÍ na ubraniu i skůrze, a w chwilÍ po narodzinach zapuszcza≥y korzenie i przystÍpowa≥y do zadania, do ktůrego zosta≥y stworzone: do k$sania gospodarza. ParÍ wi≥o siÍ nawet po ziemi woků≥ stůp Dekkara, ale szybko zginÍ≥y pod jego butami. Wielu Vraadow uzna≥o, #e wreszcie s$ úwiadkami kulminacji tysi$cletnich zmagaŮ. Dru w$tpi≥ w to. Przeciwnicy w ci$gu tego d≥ugiego czasu wpadli w niezliczone pu≥apki i wyszli z nich ca≥o. Įeby ich zabiś, trzeba by≥o czegoú wiÍcej nad takie igraszki. Prawda, obu uby≥o pewnoúci siebie. Z kokonu zacz$≥ biś straszliwy #ar, ktůry odczu≥ nawet Dru, choś sta≥ daleko od miejsca pojedynku, na wysokim balkonie. Za pomoc$ prostego czaru och≥odzi≥ najbli#sze otoczenie, ale w wiÍzieniu Silestiego brakowa≥o takiej ochrony. Raptem kokon stopi≥ siÍ z sykiem i wyparowa≥, nim jego szcz$tki zd$#y≥y opaúś na ziemiÍ. Nawet chmura pary szybko siÍ rozproszy≥a. Dekkar tymczasem sta≥ tylko i czeka≥. Gdy przeminÍ≥o pocz$tkowe zaskoczenie, uúmiechn$≥ siÍ mimo uk$szeŮ, na ktůre by≥ nara#ony. Wkrůtce nietrudno by≥o zrozumieś jego stoick$ postawÍ. Stworki zaczÍ≥y spadaś na ziemiÍ, z pocz$tku pojedynczo, potem ca≥ymi chmarami. Nie #y≥y, to znaczy ka#de jedno, ktůre uk$si≥o czarnoksiÍ#nika. Dru zd$#y≥ przyjrześ siÍ jednemu z ostatnich #yj$tek, ktůre do koŮca wype≥nia≥o swoj$ misjÍ, chwytaj$c zÍbami niczym nie os≥oniÍt$ rÍkÍ Dekkara. Gdy tylko zassa≥o krew, w okamgnieniu sprÍ#y≥o siÍ, jakby gotuj$c do drugiego ugryzienia. Jednak#e zamiast uk$siś, zatrzÍs≥o siÍ, wyplu≥o krew ofiary...i spad≥o na ziemiÍ, ju# nieszkodliwe i martwe. - Paaanie? - Otrute, Sirvaku. Krew Dekkara jest zatruta. Ciekawe, jak on z tym #yje. Domyúlam siÍ, #e trzeba silnej trucizny, by zabiś takie stworzenie. Dekkar i Silesti stali naprzeciwko siebie jak bliüniacze podpůrki do ksi$#ek, nieco wymÍczeni, ale triumfuj$cy i gotowi do drugiej rundy. - Paaanie! - Pazury wbi≥y siÍ g≥Íboko w ramiÍ Dru, co dobitnie úwiadczy≥o o lÍku
famulusa. Mroczny cieŮ przyśmi≥ naturalne úwiat≥o dnia. Plac rozjaúnia≥o jedynie sztuczne oúwietlenie, stworzone przez Vraadow z okazji zgromadzenia. Niebo zaroi≥o siÍ od smokůw, olbrzymich potworůw, wiÍkszych od najwy#szych koni i zdolnych do powalenia rzeczonych zwierz$t jednym ciosem masywnych przednich ≥ap. Na grzbiecie ka#dego ze szmaragdowych straszyde≥ siedzia≥ jeüdziec. - Tezerenee... - mrukn$≥ Dru pod nosem. Zebrani na placu Vraadowie, ktůrzy z ka#d$ sekund$ coraz #ywiej interesowali siÍ pojedynkiem dwůch czarnoksiÍ#nikůw, nagle zamilkli; ledwie parÍ osůb oúmieli≥o siÍ szepn$ś to, co przed chwil$ rzek≥ do siebie Dru Zeree. ĄTezereneeĒ. By≥o ich ponad czterdziestu i Dru wiedzia≥, #e s$ tylko wybran$ reprezentacj$ klanu. Vraadowie z natury niezbyt cenili wiÍzi rodzinne - Dru i jego cůrka Sharissa byli wúrůd nich wyj$tkiem. Tezerenee, rz$dzeni #elazn$ rÍk$ swojego patriarchy, wielmo#nego Barakasa, tworzyli spůjn$ i w≥adcz$ rodzinÍ czarnoksiÍ#nikůw. S≥ynÍli růwnie# jako wprawni wojownicy, co by≥o kolejn$ cech$ odrů#niaj$c$ ich od innych przedstawicieli rasy, ktůra w tak znacznym stopniu polega≥a na swoich umiejÍtnoúciach magicznych. Smoki zaczÍ≥y l$dowaś na dachach i murach miasta. Z daleka wszyscy jeüdücy wydawali siÍ jednakowi. Od stůp do g≥ůw okrywa≥y ich ciemnozielone pancerze wykute z ≥usek bestii, ktůre dosiadali. He≥my z podobiznami smoczych ≥bůw przys≥ania≥y ich dzikie oblicza. Dwaj mieli na ramionach purpurowe peleryny - wielmo#ny Barakas i jego pierworodny syn, Reegan. Niemal trzeci$ czÍúś jeüdücůw stanowili synowie patriarchy, sp≥odzeni w czasie piÍciu tysiÍcy lat jego #ywota. (O tym, ilu by≥o ich ≥$cznie i ilu w taki czy inny sposůb zginÍ≥o na przestrzeni wiekůw, nikt nie úmia≥ můwiś w zasiÍgu s≥uchu w≥adcy Tezerenee). Barakas Tezerenee wyl$dowa≥ na dachu budynku, ktůry a# siÍ sp≥aszczy≥. Z tego punktu obserwacyjnego gůrowa≥ nad wszystkimi oprůcz Dru. G≥adz$c gÍst$ brodÍ, rzuci≥ przeci$g≥e, twarde spojrzenie dwům czarodziejom. - Oto ostatnie zgromadzenie. Jego g≥os, wzmocniony moc$, dos≥ownie wprawi≥ w dr#enie mury miasta. Co dziwne, choś z wygl$du wielmo#ny Tezerenee przypomina≥ niedüwiedzia, g≥os mia≥ ≥agodny i stonowany. By≥ to jednoczeúnie g≥os kogoú, kto przywyk≥ do rozkazywania, i w jego ustach nawet zwyczajny zwrot Ądobrego dniaĒ brzmia≥ jak komenda, ktůr$ nale#a≥o
wype≥niś. - Oto ostatnie zgromadzenie, panowie Dekkar i Silesti. St$d Vraadowie rusz$ do lepszego, mniej zniszczonego domu. UdrÍczone niebo zadudni≥o jakby dla podkreúlenia tego oúwiadczenia. Dwaj przeciwnicy obrzucili siÍ pogardliwymi spojrzeniami. - Dopilnujcie, by ci dwaj raz na zawsze skoŮczyli swůj niedorzeczny pojedynek. - Z pocz$tku nie by≥o jasne, do kogo zwraca siÍ patriarcha, gdy# nadal spogl$da≥ na Dekkara i Silestiego. Potem dwaj jeüdücy dosiedli swoich gadzich wierzchowcůw i wzbili siÍ w niebo. Dwaj rywale zaczÍli protestowaś, ale skamienieli pod wp≥ywem przeszywaj$cego spojrzenia Barakasa. Dru zamruga≥ i przechyli≥ siÍ nad balustrad$ balkonu, #eby uwa#niej przyjrześ siÍ Dekkarowi i Silestiemu. NaprawdÍ skamienieli. Nie poruszali siÍ, tylko ich oczy úmiga≥y na boki w daremnej průbie znalezienia kogoú, kto můg≥by uwolniś ich spod zaklÍcia w≥adcy Tezerenee. Smoki tymczasem zawis≥y tu# nad g≥owami bezradnych Vraadow, wzbi- jaj$c tumany py≥u, ktůre zmusi≥y t≥umy do cofniÍcia siÍ. Raptem na rozkaz jeüdücůw chwyci≥y Dekkara i Silestiego w przednie ≥apy. Jeüdücy spojrzeli na pana swego klanu, czekaj$c na dalsze rozkazy. Barakas Tezerenee po chwili namys≥u rzek≥: - Zabierzcie ich na zachůd. Nie wracajcie, dopůki jeden z nich nie zwyciÍ#y... albo nie zgin$ obaj. Smoki za≥opota≥y potÍ#nymi skrzyd≥ami i wzbi≥y siÍ szybko w przestworza. Po paru sekundach przemieni≥y siÍ w plamki na niebie, ledwo dostrzegalne nawet dla najbardziej bystrookich obserwatorůw. Po nieca≥ej minucie znik≥y bez úladu. Barakas powiůd≥ wzrokiem po pozosta≥ych Vraadach - ktůrzy, co by≥o dla nich nietypowe, milczeli - i wreszcie tym samym tonem, jakim zaordynowa≥ pozbycie siÍ Silestiego i Dekkara, powiedzia≥: - Niechaj towarzyszy wam duch zgromadzenia. Nie dodaj$c s≥owa wiÍcej, odwrůci≥ siÍ, najwyraüniej trac$c zainteresowanie zebranymi, i spojrza≥ na czekaj$cego Dru. Dru lekko sk≥oni≥ g≥owÍ. - Przyby≥em, jak poleci≥eú. W nastÍpnej chwili w≥adca Tezerenee sta≥ obok niego. Sirvak, ktůry wyraünie nie lubi≥ niczego, co wi$za≥o siÍ ze smokami, sykn$≥ przeci$gle. Dru uciszy≥ famulusa. Barakas
spojrza≥ na niego z zimnym uúmiechem na ustach. - Wypada≥o, #ebyú siÍ tu stawi≥, Zeree. To nasze wspůlne dzie≥o. Pochlebstwo nie odnios≥o po#$danego skutku, choś Dru uda≥, #e czuje siÍ zaszczycony. - To twoja zas≥uga, Barakasie. Twoja i twoich synůw, Rendela i Gerroda. Po raz pierwszy od czasu przybycia patriarcha okaza≥ zak≥opotanie. Wysokiego Vraada szczegůlnie zainteresowa≥a konsternacja wywo≥ana przez wzmiankÍ o synach. - Tak, wype≥nili swoj$ rolÍ, ale to ty po≥o#y≥eú podwaliny. Na placu inni Vraadowie zajÍli siÍ w≥asnymi sprawami. WiÍkszoúś z nich zapomnia≥a o Dekkarze, Silestim i nawet czujnych Tezerenee. Barakas zaúmia≥ siÍ chrapliwe. - S≥abi g≥upcy! Dzieciaki! Gdyby nie my, nadal p≥akaliby nad swoim losem! - Z≥apa≥ Dru za ramiÍ. - Chodü! Nadchodzi czas průby, Zeree. ChcÍ, #ebyú przy tym by≥. Zdawa≥o siÍ, #e otaczaj$cy ich úwiat zakrÍci≥ siÍ woků≥ siebie. Kiedy znůw siÍ rozwin$≥, otoczenie uleg≥o zmianie. Stali w przestronnej komnacie z pentagramem wyrysowanym na pod≥odze. Na wierzcho≥kach ramion i w punktach wÍz≥owych siedzia≥o dziesiÍciu Tezerenee. Miejsce w úrodku zajmowa≥a nieruchoma zakapturzona postaś, rů#ni$ca siÍ od pozosta≥ych krojem d≥ugiego p≥aszcza, ≥uskowej tuniki i wysokich butůw. Spod kaptura wysuwa≥y siÍ kosmyki bia≥ych jak únieg w≥osůw, co trochÍ upodabnia≥o j$ do Dru. - Ojcze. - Tezerenee odziany tak samo, jak ten w úrodku pentagramu, ukl$k≥ przed patriarch$ klanu. Barakas raczy≥ po≥o#yś d≥oŮ na zakapturzonej g≥owie syna. - Gerrodzie, wyjaúnij, co siÍ tu dzieje. - Jego ch≥odny ton maskowa≥ podejrzliwoúś i pierwsze úlady s≥usznego gniewu. Gerrod podniůs≥ g≥owÍ. W przeciwieŮstwie do wiÍkszoúci mÍskich cz≥onkůw Tezerenee, by≥ przystojny. Ciemne w≥osy okala≥y jego arystokratyczne oblicze, odziedziczone g≥ůwnie po matce. By≥ szczup≥y w porůwnaniu z innymi Tezerenee, takimi jak Barakas czy Reegan, i raczej nie wygl$da≥ na wojownika. Na pozůr můg≥ byś bliüniakiem wysokiej postaci le#$cej na úrodku pentagramu. W rzeczywistoúci ich narodziny dzieli≥o tysi$c lat. Byli bliüniakami, ale ≥$czy≥o ich pokrewieŮstwo dusz, nie cia≥. - Rendel nie můg≥ d≥u#ej czekaś, ojcze - powiedzia≥ Gerrod. Můwi≥ niezwykle spokojnie. Dru pomyúla≥, #e sam nie zdoby≥by siÍ na wiÍksze opanowanie. - Nie můg≥ czekaś? Dru nagle zrozumia≥ implikacje stwierdzenia Gerroda. M≥odszy Tezerenee sk≥oni≥ g≥owÍ przed ojcem i zadr#a≥ lekko, gdy patriarcha
zacisn$≥ rÍkÍ na jego g≥owie. Gdyby tylko chcia≥, můg≥by zgnieúś czaszkÍ syna jak miÍkki owoc. W≥adca Tezerenee zerkn$≥ dumnie na swojego towarzysza. - Wygl$da na to, Zeree, #e Rendel skoczy≥ w przepaúś dziel$c$ úwiaty. Jego ka jest teraz tam - w Smoczym Krůlestwie. II - Co? Zaniepokojony ruchem pana, Sirvak otworzy≥ oczy i sykn$≥. Niewielki wÍ#osmok, ktůry siedzia≥ na pů≥ce, odpowiedzia≥ podobnym syczeniem i wyzywaj$co rozpostar≥ skrzyd≥a. Dru uciszy≥ Sirvaka paroma wyszeptanymi s≥owami, zaú jedno wúciek≥e spojrzenie w≥adcy Tezerenee zmrozi≥o wÍ#osmoka. W≥adca Barakas uúmiechn$≥ siÍ w nik≥ej průbie - je#eli naprawdÍ průbowa≥ - podniesienia Dru na duchu. - Wybacz, Zeree. Nazwaliúmy úwiat le#$cy za zas≥on$ Smoczym Krůlestwem. Skoro nikt nie mo#e podaś nam jego nazwy, uznaliúmy, #e sami go nazwiemy. ĄĽMyę oznacza ciebieĒ - pomyúla≥ Dru z przek$sem. Patriarcha Tezerenee, ktůry osobiúcie uczyni≥ ze smokůw symbol swego klanu, wiedzia≥, #e ma niew$tpliw$ i wyj$tkow$ przewagÍ nad reszt$ Vraadow. Codziennie od chwili odkrycia, #e tu# za ich w≥asnym úwiatem le#y inny, sprawnie funkcjonuj$cy, Barakas Tezerenee stara≥ siÍ podkreúlaś, #e to on panuje nad sytuacj$. Kiedy pierwsze szaleŮcze průby fizycznego przejúcia do tamtego úwiata zakoŮczy≥y siÍ sromotn$ pora#k$, Barakas zaj$≥ siÍ studiowaniem prac swoich rywali. Dru wy≥$cznie dziÍki w≥asnym eksperymentom mia≥ swůj udzia≥ w sukcesie klanu. Wymyúli≥ coú, co sta≥o siÍ nadziej$ Vraadow, ich triumfem. Reszta rasy poczu≥a siÍ ura#ona przywilejami, jakich nie szczÍdzi≥ mu Barakas, wiÍc Dru zacz$≥ uwa#aś, co i do kogo můwi, gdy# múciwoúci Vraadom nie brakowa≥o. Zak≥opotany Dru, chc$c unikn$ś wyg≥oszenia komentarza, wbi≥ wzrok w rozpostartego na pod≥odze Rendela. Syn patriarchy le#a≥ bezw≥adnie, jak nie#ywy. Rzeczywiúcie by≥o ca≥kiem prawdopodobne, #e umar≥, a jego ka tkwi uwiÍzione w jakiejú bezdennej otch≥ani. Plan Tezerenee by≥ niezwyk≥e úmia≥y, nawet wed≥ug kryteriůw Vraadow. I rodzi≥ pytanie, na ktůre Dru jak na razie nie zna≥ odpowiedzi. Barakas nie wyjawi≥ mu wszystkiego. ĄJaki sens ma przenoszenie ka, jeúli na koŮcu podrů#y nie czeka odpowiednie naczynie?Ē
W≥adca Tezerenee obieca≥ sukces zarůwno swoim poplecznikom, jak i rywalom, i wiedzia≥, #e musi dotrzymaś obietnicy. Niepowodzenie podwa#y≥oby nie tylko jego pozycjÍ poza klanem, ale pogr$#y≥oby go w oczach samych Tezerenee. Wychowa≥ ich na w≥asne podobieŮstwo, co zdaniem Dru Zeree by≥o jego najwiÍkszym i nios$cym niebezpieczeŮstwo b≥Ídem. Choś Tezerenee bali siÍ swojego pana, zwrůciliby siÍ przeciwko niemu i pos≥ali go na spotkanie ze smoczym duchem, ktůrego otacza≥ tak$ czci$. - Entuzjazm... Rendela... jest chwalebny, Barakas z wielkim wysi≥kiem zdj$≥ rÍkÍ z g≥owy Gerroda. Dru by≥ pewien, #e m≥odszy Tezerenee pozwoli≥ sobie na westchnienie ulgi, choś mog≥o ono zostaś poczytane przez ojca za oznakÍ s≥aboúci. Syn patriarchy poderwa≥ siÍ z pod≥ogi i szybko odsun$≥ na bok. Barakas ruszy≥ miarowym krokiem. Dru pospieszy≥ za nim. Metoda przenoszenia ka by≥a jego pomys≥em, ale z za≥o#enia ograniczonym wy≥$cznie do Nimth. Poniewa# dok$d mo#na by siÍ udaś poza úwiatem Vraadow? Odkrycie úwiata za zas≥on$ - ukrytego úwiata, jak pierwotnie nazwa≥ je Dru - sta≥o siÍ prze≥omem, ktůry radykalnie odmieni≥ #ycie niemal nieúmiertelnych Vraadow. Widmowa kraina nÍci≥a widokami falistych wzgůrz i bujnych lasůw, ale pozostawa≥a poza ich zasiÍgiem. ParÍ osůb natychmiast wykpi≥o odkrycie, twierdz$c, #e widoki drzew i gůr na≥o#one na zmaltretowany, niestabilny krajobraz Nimth s$ niczym wiÍcej, jak kuglarsk$ sztuczk$. Jednak#e kiedy nikt nie przyzna≥ siÍ do jej autorstwa, sta≥o siÍ jasne, #e obrazy te nie s$ mira#em. Vraadowie zaczÍli gorliwie badaś nowy úwiat...jako swůj drugi dom. ĄKiedy ostatni raz niebo by≥o b≥Íkitne?Ē - zapyta≥a kiedyú Sharissa. Dru nie umia≥ odpowiedzieś; nie pamiÍta≥ i teraz te# nie můg≥ sobie przypomnieś. Nie za jej #ycia, tego by≥ pewien. Nimth zaczÍ≥o umieraś dawno temu. Agonia nastÍpowa≥a powoli, mog≥a trwaś tysi$ce lat... lecz na d≥ugo przed ostatecznym zgonem úwiat stanie siÍ miejscem, w ktůrym nawet Vraadowie nie zdo≥aj$ przetrwaś. Gerrod szed≥ za nimi jak cieŮ. Dru przypuszcza≥, #e ani Barakas, ani nawet Rendel nie
domyúlaj$ siÍ, co chodzi mu po g≥owie. Gerrod obserwowa≥ wszystko chytrym okiem. Zeree by≥ pewien, #e ogromnie interesuje go to, co on, obcy przyprowadzony przez ojca, myúli o wielkim eksperymencie. Jego zainteresowanie by≥o intryguj$ce; Dru mia≥ wra#enie, #e m≥odszy Tezerenee wrÍcz liczy na znalezienie jakiejú usterki w tym, co sam pomůg≥ stworzyś pod okiem swojego pana i ojca. - Oto ono, Dru Zeree. Brakuj$ce ogniwo w twoim dziele i naszym ratunku. W≥adca Tezerenee dramatycznym gestem zatoczy≥ rÍk$ pů≥kole. Dru spojrza≥ we wskazan$ stronÍ, na cia≥o. Wiedzia≥, co to jest, gdy# sam wczeúniej tworzy≥ takie istoty. Rozmiar i kszta≥t tworu můwi≥y same za siebie - oúwiadczenie Barakasa sta≥o siÍ zbyteczne. Pod ostrza≥em wyczekuj$cych spojrzeŮ dwůch Tezerenee Dru wyci$gn$≥ rÍkÍ i dotkn$≥ ramienia istoty. By≥o ciep≥e i sprawia≥o wra#enie #ywego. Dru mia≥ ochotÍ cofn$ś siÍ, ale wiedzia≥, #e drogo můg≥by zap≥aciś za taki akt tchůrzostwa. Tezerenee nie szanowali tych, ktůrym brakowa≥o odwagi, ani z nimi nie wspů≥pracowali. Okazanie lÍku růwna≥oby siÍ samobůjstwu. - Golem z krwi i koúci. - Wyjaúnienie Gerroda nie by≥o konieczne. Gdyby golem nie le#a≥, tylko sta≥ na p≥askim marmurowym podeúcie, siÍga≥by Dru do piersi. ĄWzrostu SharissyĒ. Zeree nie mia≥ pojÍcia, sk$d siÍ wziÍ≥o to porůwnanie - chyba tylko st$d, #e d≥u#ej ni# zamierza≥, przebywa≥ z dala od cůrki. To dla jej dobra przysta≥ na propozycjÍ patriarchy. Plan, jakkolwiek ob≥Ídny, můg≥ uratowaś jej #ycie, dlatego zgodzi≥ siÍ wejúś do legowiska wúciek≥ych smokůw, jakimi byli Tezerenee. Zdecydowanie nie by≥a to vraadzka postawa. WiÍkszoúś starszych Vraadow bez skrupu≥ůw poúwiÍci≥aby #ycie swojego potomstwa, byle uratowaś w≥asn$ skůrÍ. - Byś mo#e zastanawiasz siÍ, dlaczego jest taki... nie ukoŮczony - wtr$ci≥ úmielej Gerrod. Dru chrz$kn$≥. ĄDoprawdy, nie ukoŮczony!Ē £agodnie powiedziane, zwa#ywszy, #e golem nie mia≥ twarzy. Brakowa≥o mu nie tylko rysůw: jego cia≥o by≥o bezw≥ose, pozbawione jakichkolwiek cech charakterystycznych, jakby ob≥e. KoŮczyny koŮczy≥y siÍ kikutami,
prymitywnymi namiastkami d≥oni i stůp. Golem by≥ bezp≥ciow$, #yj$c$ kuk≥$. BÍd$c Vraadem, ktůry prze#y≥ ponad trzy tysi$ce lat, Dru widzia≥ du#o gorsze rzeczy, jednak golem mia≥ w sobie coú, co niemal#e wprawi≥o go w dr#enie. Rů#ni≥ siÍ od innych tego typu tworůw czymú wiÍcej poza widomymi brakami. Nagle zrozumia≥, co go zaniepokoi≥o. - Urůs≥, nie zosta≥ scalony z kawa≥kůw. Oczy Gerroda pojaúnia≥y. Po raz pierwszy Dru zwrůci≥ uwagÍ na ich krystaliczn$ czystoúś. Barakas tymczasem uúmiechn$≥ siÍ do niego z uznaniem. Da≥ znak, #e powinien kontynuowaś swoje domys≥y. Smuk≥y Vraad zmusi≥ siÍ do ponownego dotkniÍcia nagiego torsu golema. Skůra by≥a niezwyk≥a w dotyku, jakby... - Nie jest Vraadem. - Z zadum$ przeci$gn$≥ palcami po ramieniu, zapominaj$c o grozie, jakiej doúwiadczy≥ chwilÍ wczeúniej. Dotyk czego wywo≥ywa≥ podobne wra#enie? Nagle znalaz≥ odpowiedü, ktůra na nowo roznieci≥a w nim strach. - Golem zosta≥ stworzony ze smoka! - Jak widzisz, Gerrodzie, mistrz Zeree ma bystry umys≥. Umys≥ godny Tezerenee. Zakapturzona postaś sk≥oni≥a siÍ, skrywaj$c twarz w g≥Íbi przepastnego kaptura. M≥odszy Tezerenee nie skomentowa≥ s≥ůw ojca, nie okaza≥ #adnej reakcji. Dru zastanowi≥ siÍ, czy Barakas rzeczywiúcie nie zauwa#y≥ uniku syna, czy te# by≥ tak g≥Íboko przeúwiadczony o swojej w≥adzy nad ca≥ym klanem, #e jego zdanie nie mia≥o dla niego wiÍkszego znaczenia. Teraz jednak nie by≥o czasu na szukanie odpowiedzi. - Golem ma byś naczyniem dla ka. - Tak. - Barakas pieszczotliwie, jak kochanek, pog≥adzi≥ ramiÍ golema. - Nie bÍd$c ani smokiem, ani Vraadem, nie posiada ka. To tylko skorupa, nie maj$ca w≥asnego #ycia, otwarta na przyjÍcie prawdziwej duszy. Jedynym, co posiada, jest wrodzona smocza magia. Tylko starannie opracowane czary nada≥y jej pozory #ycia. Vraadzkie ka wniknie w ni$, nie napotykaj$c oporu, i zaw≥adnie ni$ bez reszty. Golem jest podatny na modelowanie. Stanie siÍ taki, jak za#yczy sobie przejmuj$cy go Vraad. - Nadzwyczajne cia≥o do nowego úwiata - doda≥ Gerrod takim tonem, jakby powtarza≥ wyuczon$ lekcjÍ. Najwyraüniej czÍsto s≥ysza≥ te s≥owa z ust ojca. W≥adca Tezerenee z aprobat$ pokiwa≥ g≥ow$. - Tak bÍdzie. - Skierowa≥ uwagÍ na goúcia. - Nast$pi idealne po≥$czenie naszej duszy
ze smocz$ magi$. W ten sposůb Vraadowie zyskaj$ wiÍcej, ni# kiedykolwiek marzyli. Dru zachowa≥ obojÍtn$ minÍ, ale narasta≥ w nim niepokůj, ktůrego ürůd≥em by≥a nie tylko myúl o pochodzeniu golema. Na Vraadůw czeka≥ nowy úwiat, to prawda, ale urz$dzony przez Barakasa Tezerenee wed≥ug jego upodobaŮ. Wysoki czarnoksiÍ#nik popatrzy≥ na le#$c$ obok nich nieruchom$ postaś i tym razem nie zdo≥a≥ zapanowaś nad dr#eniem. - Coú nie w porz$dku, Zeree? Nim zd$#y≥ odpowiedzieś, odezwa≥ siÍ Gerrod. - Ojcze, w ci$gu najbli#szej godziny Rendel bÍdzie wymagaś szczegůlnej opieki. Wbrew wczeúniejszym oczekiwaniom jeszcze nie jest w Smoczym Krůlestwie. Okaza≥o siÍ, #e proces przeprawy przebiega wolniej, ni# pierwotnie wyliczono i w tym czasie nale#y zadbaś o jego cia≥o. Jeúli pozwolisz, chcia≥bym zapytaś mistrza Zeree, co s$dzi o naszych postÍpach i przeszkodach, ktůrych mogliúmy nie przewidzieś... jeúli, oczywiúcie, ju# go nie potrzebujesz... W≥adca Tezerenee zmierzy≥ wzrokiem Dru. - Nie potrzebujÍ. Co ty na to, Zeree? - Z przyjemnoúci$ przyczyniÍ siÍ do powodzenia eksperymentu. - Doskonale. Patriarcha z≥apa≥ w rÍkÍ dziůb Sirvaka. Dru poczu≥ na karku nerwowe wzdrygniÍcie, ale poza tym, co siÍ chwali, famulus zachowa≥ zimn$ krew w czasie tej inspekcji. Kiedy Barakas wreszcie go uwolni≥, Sirvak ostro#nie opuúci≥ g≥owÍ i uda≥, #e znůw zapada w drzemkÍ. - Jest wspania≥ym przyk≥adem twojego mistrzostwa. Jak myúlisz, poradzi≥by sobie z wÍ#osmokiem? - Sirvak ma smyka≥kÍ do walki. - Dru z uúmiechem popatrzy≥ na zwierzÍ i podrapa≥ je po gardle. - Co do wÍ#osmokůw...zabi≥ dwa w nieca≥$ minutÍ. Twarz patriarchy pociemnia≥a, ale g≥os pozosta≥ opanowany. - Wspania≥e dzie≥o, jak můwi≥em. - Odwrůci≥ siÍ do syna i poleci≥: - Zawiadom mnie, jeúli coú siÍ wydarzy. Bez chwili zw≥oki. - Ojcze. Gerrod uk≥oni≥ siÍ i trwa≥ w uni#onej pozie nawet wtedy, gdy w≥adca Tezerenee znikn$≥ w szmaragdowej chmurze, ktůra rozprzestrzeni≥a siÍ na ca≥$ komnatÍ. Po chwili
m≥odszy Tezerenee gwa≥townym ruchem rÍki przegna≥ zielon$ mg≥Í za otwarte okno. Zerkn$≥ na Dru. - Jest szalony, mistrzu Zeree, bardziej ni# my wszyscy. - Kiedy nie doczeka≥ siÍ komentarza, doda≥: - I musielibyúmy byś naprawdÍ szaleni, #eby pomyúleś o jego obaleniu. Chodü, spojrzyj na to. Z t$ ostatni$ dziwn$ uwag$ Gerrod odwrůci≥ siÍ w stronÍ pentagramu i tych, ktůrzy czuwali nad przebiegaj$cymi czarami. Dru w milczeniu pod$#y≥ za nim, zastanawiaj$c siÍ, ile jest prawdy w jego s≥owach. - Oczywiúcie zauwa#y≥eú lukÍ w planie mojego ojca, prawda? - Zwrůcony plecami do Dru, Gerrod w sutym p≥aszczu z kapturem wygl$da≥ jak wielka p≥achta rozwieszona do przewietrzenia. Porusza≥ siÍ bezg≥oúnie, w przeciwieŮstwie do swoich ciÍ#kozbrojnych pobratymcůw, ktůrych krokom zwykle towarzyszy≥o g≥oúne dudnienie. Dru wiedzia≥, o czym můwi jego zakapturzony przewodnik. - Golem jest tutaj. Jak dostarczyś go do Smo... Jak przerzuciś go na drug$ stronÍ zas≥ony? - To by≥ můj pomys≥... můj i Rendela. Kwestia mocy, jak powiedzia≥by ojciec. Moc zawsze zwyciÍ#y, jeúli ma siÍ jej wystarczaj$c$ iloúś. - Niski úmiech wyrwa≥ siÍ spod g≥Íbokiego kaptura. - Ojciec lubi filozofowaś. - A na czym polega ten pomys≥? Gerrod odwrůci≥ siÍ i wskaza≥ pentagram. W tej chwili uúmiech na jego twarzy by≥ a# nazbyt doskona≥$ kopi$ grymasu ojca. - Czego nie mo#e zrobiś jeden Vraad, tego mo#na dokonaś wspůlnymi si≥ami. Grupa podobna do tej siedzi w úrodku widmowego lasu wúrůd drzew, ktůre nie ca≥kiem s$ drzewami, siÍgaj$c moc$ Tezerenee do úwiata za zas≥on$ i tworz$c z jego zasobůw naczynia dla ka Rendela... oraz tych, ktůrzy pod$#$ za nim. Mia≥o to pewien sens i w wykonaniu kogoú takiego jak Tezerenee mog≥o zadzia≥aś. Tylko oni mogli zgromadziś tylu Vraadow chÍtnych do wspů≥pracy, by mieś szansÍ na odniesienie sukcesu, nawet jeúli sukcesem tym by≥oby tylko mentalne wnikniÍcie do widmowego úwiata. Vraadowie nie mogli przenieúś siÍ fizycznie do nowego domu, ale ich moc mog≥a otworzyś im inn$ drogÍ. Dru zamruga≥. - Czy s$ tam smoki? - Oczywiúcie. Zobaczy≥ je... zaraz, niech siÍ zastanowiÍ...kuzyn czy brat, a
mo#e jedna z siůstr, zapomnia≥em... Mo#esz jednak wyobraziś sobie przejÍcie ojca. Odkrycie smokůw przes$dzi≥o o naszym losie. Wczeúniej ojciec zamierza≥ u#yś paru tych przebrzyd≥ych elfůw. Siatki szpiegowskie, wspierane przez poplecznikůw rů#nych Vraadow, powoli zbiera≥y i rozpowszechnia≥y informacje dotycz$ce istot zamieszkuj$cych mgliste ziemie nowego úwiata. Spoúrůd nich najwiÍksze zainteresowanie budzi≥y elfy, gdy# nale#a≥y do 24 rasy z dawien dawna wytÍpionej na Nimth. One pierwsze ucierpia≥y z r$k wczesnych Vraadow. Jak napisa≥ Serkadion Manee, jedyny czarnoksiÍ#nik, ktůry postanowi≥ prowadziś kronikÍ swojego ludu, by≥y nastawione zbyt pokojowo i chÍtne do wspů≥istnienia z now$ ras$. Znik≥y dos≥ownie z dnia na dzieŮ. Jeúli mo#na by≥o daś wiarÍ s≥owom Serkadiona Manee, wraz z nimi umar≥a růwnie# czÍúś Nimth. Įywe elfy oznacza≥y dla Vraadow niewolnikůw i zabawki. Dru odczu≥ pal$cy wstyd na myúl, #e jego pierwsza reakcja na wiadomoúś o tej rasie by≥a jeszcze gorsza: zastanawia≥ siÍ, jak by to by≥o z≥apaś elfa, pokroiś go i sprawdziś, czym rů#ni siÍ od Vraadow. Sharissa porzuci≥aby go bez chwili namys≥u, gdyby o tym wiedzia≥a. Zda≥ sobie sprawÍ, #e Gerrod wbija w niego b≥yszcz$ce oczy. - Nie chcÍ, #eby siÍ uda≥o. Z pocz$tku Dru nie by≥ pewien, czy dobrze us≥ysza≥. Kiedy mina Gerroda nie zmieni≥a siÍ, zrozumia≥, #e synowie smoka naprawdÍ s$ ob≥$kani. W koŮcu zdoby≥ siÍ na proste pytanie: - Dlaczego? Zakapturzony Vraad popatrzy≥ na niego bezradnie. Zdawa≥ siÍ nie przejmowaś, #e ktoú mo#e us≥ysześ s≥owa zdrady - zdrady wobec jego klanu i ca≥ej rasy Vraadow. - Nie wiem! Czasami czujÍ coú z tak$ si≥$, #e g≥owa mi pÍka! CzujÍ, #e tam czeka na nas coú, co jest bardzo silne, coú, co oznacza úmierś... i los gorszy od úmierci... dla Vraadow, dla wszystkich Vraadow! Nagle Gerrod zadar≥ g≥owÍ i wbi≥ wzrok w sufit. Jego usta zacisnÍ≥y siÍ mocno, tworz$c cienk$ liniÍ w poprzek twarzy. ChwilÍ půüniej g≥owa opad≥a. Oczy, ktůre spojrza≥y na Dru, wyra#a≥y ulgÍ i rozpacz. - Rendel to zrobi≥. Wyczuwam go. Jego ka przebywa ju# w úwiecie za zas≥on$. ZwyciÍstwo... - Gerrod zawaha≥ siÍ, jakby nie podoba≥ mu siÍ smak nastÍpnych
s≥ůw - jest teraz pewne! Po raz drugi w ci$gu paru minut Dru nie můg≥ pohamowaś dr#enia. 25 Choś nie mia≥o ust, krzycza≥o. Choś nie mia≥o oczu, obrůci≥o g≥owÍ w kierunku ciemnego, groünego nieba, jakby szukaj$c mocy, ktůra skrůci≥aby jego katusze. Twarz by≥a pusta, g≥owa ≥ysa, bez jednego w≥osa, bez jednej cechy szczegůlnej. Twůr nie mia≥ uszu, choś zdawa≥ siÍ nas≥uchiwaś. Nagi, pozbiera≥ siÍ na nogi nie posiadaj$ce palcůw i kikutami r$k przytrzyma≥ siÍ drzewa, na ktůre siÍ zatoczy≥. By≥a to ob≥a, bezp≥ciowa istota, pozbawiona wszelkich wyrů#niaj$cych cech. Wyczuwa≥a walcz$ce woků≥ #ywio≥y, ale nic poza tym nie mog≥a zrobiś. By≥ to golem, pierwszy wyhodowany i pierwszy, o ktůrego upomnieli siÍ Vraadowie. Stado wÍ#osmokůw, ktůre siÍga≥y chwiej$cej siÍ istocie ledwie do pasa, ale zdolne by≥y rozedrześ na strzÍpy drapie#niki trzy razy wiÍksze, skuli≥o siÍ trwo#liwie w koronach nielicznych drzew na zmywanej deszczem růwninie. Nie wiatr i nie b≥yskawice wprawi≥y w dr#enie ich gadzie cielska. Ba≥y siÍ istoty wymacuj$cej drogÍ woků≥ pnia drzewa, na ktůrym wiele z nich przycupnÍ≥o. Czu≥y jej niepokoj$cy zapach, lecz ich strach podsyca≥a przede wszystkim parali#uj$ca obecnoúś obcej mocy. Nie posiadaj$cy twarzy twůr postawi≥ nogÍ na korzeniu, o ktůry wczeúniej siÍ potkn$≥ i przewrůci≥. W tej samej chwili nabrzmia≥y bulwiaste wyrostki na koŮcu nie wykszta≥conej stopy, rozwijaj$c siÍ w palce. Druga stopa by≥a ju# kompletna, choś twůr nie zauwa#y≥ zachodz$cej zmiany. Odczuwa≥ wy≥$cznie bůl. Burza wtargnÍ≥a na czyste wieczorne niebo ledwie chwilÍ wczeúniej, ale ju# szala≥a z pe≥n$ si≥$. Gdy trochÍ siÍ uspokoi≥a, twůr przystan$≥, jakby nad czymú siÍ zastanawia≥. Nagle poderwa≥ piÍúś i na pozůr bez powodu uderzy≥ mocno w pieŮ drzewa. WÍ#osmoki zapiszcza≥y ze strachu; cios niemal prze≥ama≥ pieŮ na po≥owÍ. Magia zatrzeszcza≥a w powietrzu woků≥ niewidomego golema. Gdy cofn$≥ rÍkÍ do drugiego uderzenia, wy≥oni≥y siÍ z niej kikuty, ktůre rozci$gaj$c siÍ i wij$c ob≥Ídnie, uformowa≥y palce. W czasie jednego oddechu powsta≥a prawdziwa 26
d≥oŮ. RÍka zastyg≥a w powietrzu; jej w≥aúciciel zacz$≥ uúwiadamiaś sobie, co siÍ dzieje. Gdyby jego puste oblicze mog≥o coú wyraziś, by≥aby to radoúś - radoúś skazaŮca, ktůry us≥ysza≥ odroczenie wyroku. Pomacha≥ palcami obu r$k, wyraünie zafascynowany ruchem, choś jeszcze nie můg≥ nic zobaczyś. Burza popad≥a w zapomnienie. Twůr z≥apa≥ siÍ rÍkami za g≥owÍ, wymacuj$c kie≥kuj$ce uszy. Jak dziecko, sta≥ siÍ úwiadom jeszcze jednej zmiany. Cia≥o pokry≥o siÍ puszkiem bladych w≥oskůw, a na g≥owie wyros≥a gÍsta bia≥a czupryna. Od pocz$tku zna≥ swoj$ p≥eś, ale dopiero teraz mia≥ na to dowody. Jego cia≥o ros≥o, osi$gaj$c ponad szeúś stůp wysokoúci, i nabrzmiewa≥o, gdy poszerza≥a siÍ klatka piersiowa i rozwija≥y miÍúnie. Wraz z torsem przemienia≥o siÍ puste oblicze. Na úrodku wystrzeli≥ wyrostek, a pod nim powsta≥a szczelina, ktůra szybko utworzy≥a usta. Wy#ej krzywi≥y siÍ dwie maleŮkie fa≥dy, zacz$tki oczu. Ustami o cienkich wargach i nozdrzami arogancko zakrzywionego nosa twůr po raz pierwszy odetchn$≥ powietrzem tego úwiata. Uúmiechn$≥ siÍ z odrobin$ samozadowolenia. ZÍby b≥ysnÍ≥y biel$. Rozwar≥y siÍ powieki, ukazuj$c lúni$ce oczy, ktůre wszystko widzia≥y i niczego nie zapomina≥y. Przez pewien czas twůr przypatrywa≥ siÍ oku burzy, czarnej otch≥ani, ktůra nie by≥a chmur$, tylko efektem jego przejúcia do nowego úwiata. Oko zaczÍ≥o siÍ kurczyś, ustÍpuj$c miejsca czystemu niebu. Przybysz westchn$≥ z zadowoleniem, ktůre zajÍ≥o miejsce wczeúniejszego cierpienia. Zdrůw i ca≥y, Rendel rozejrza≥ siÍ, sprawdzaj$c, czy wszystko jest w porz$dku. Uúmiechn$≥ siÍ szeroko. Zimny wiatr, ktůry d$≥ jeszcze, choś burza ucich≥a, przypomnia≥ mu o braku ubrania. Uúmiech zgas≥, zast$piony grymasem irytacji wymieszanym z cieniem zak≥opotania. Rendel ze z≥oúci$ machn$≥ rÍk$. Ciemny strůj z najúwietniejszej ≥uski - ≥uski z wiÍkszych kuzynůw bestii kul$cych siÍ na drzewie - otuli≥ go od palcůw stůp po szyjÍ. Zielony p≥aszcz i wysokie do po≥owy uda buty dope≥ni≥y obrazu majestatycznego, ale przera#aj$cego krůla lasu. Rendel nie 27
za≥o#y≥ kaptura, ciesz$c siÍ ch≥odem wiatru na twarzy. Rozeúmia≥ siÍ triumfalnie. Poczucie zwyciÍstwa, w ktůre zw$tpi≥ niejeden raz od chwili przybycia, zupe≥nie wymaza≥o wczeúniejszy bůl i lÍk. To sprawi≥o mu najwiÍksz$ przyjemnoúś. Ktoú, kto od dawna #y≥ w strachu przed tym dniem, prze#ywa≥ radoúś w dwůjnasůb. Wiatr cich≥. Rendel zwrůci≥ spojrzenie w kierunku dalekiego ≥aŮcucha gůr. Wypatrzy≥ olbrzyma wúrůd olbrzymůw, szczyt, ktůry zdawa≥ siÍ go przyzywaś. Odwracaj$c siÍ na chwilÍ ku ≥$ce i drzewu, pod ktůrym spoczywa≥ golem, mag z≥o#y≥ niski i nieco szyderczy uk≥on. Potem wyprostowa≥ siÍ i bez wahania ruszy≥ w stronÍ gůr. Arogancki uúmiech wykrzywia≥ jego rysy. WÍ#osmoki patrzy≥y za nim, úciúniÍte tak mocno, #e ledwo trzyma≥y siÍ na ga≥Íziach. Za nimi, z kryjůwki w wysokiej trawie, coú innego ze úmiertelnie powa#nym zainteresowaniem obserwowa≥o oddalaj$cego siÍ Vraada. III Wobec oczywistego sukcesu Rendela Gerrod postanowi≥ nie můwiś wiÍcej na temat swoich sprzecznych pragnieŮ. Dru by≥ doúś m$dry, by go nie naciskaś. Mia≥ na g≥owie wystarczaj$co du#o zmartwieŮ i spraw do przemyúlenia. Do≥$czenie do Tezerenee okaza≥o siÍ decyzj$ kontrowersyjn$. Uzyskane informacje z jednej strony podkreúla≥y koniecznoúś kontynuowania tajemnej pracy, o ktůrej, jak mia≥ nadziejÍ, nie wiedzia≥ nawet w≥adca Tezerenee, maj$cy na swe us≥ugi niezliczonych szpiegůw. Z drugiej strony sprawia≥y, #e dalsze wysi≥ki wyda≥y siÍ zbyteczne - po co siÍ staraś, skoro Barakas og≥osi, #e to on znalaz≥ wyjúcie z coraz powa#niejszej opresji? Dru sam opuúci≥ komnatÍ, gdy# Gerrod wola≥ troszczyś siÍ o cia≥o brata, ni# úwiÍtowaś z ojcem zwyciÍstwo, w ktůrym obaj 28 mieli niewielki udzia≥. Nie chcia≥ byś zwiastunem wieúci o odniesionym powodzeniu, zw≥aszcza nie po tym, co wyzna≥ Dru. Barakas i tak dowie siÍ o wszystkim. Miasto zosta≥o urz$dzone w ten sposůb, #eby zapewniaś wszelkie wygody mieszkaŮcom, wiÍc poruszanie siÍ na w≥asnych nogach nie by≥o konieczne. Dru můg≥ poleciś cytadeli, #eby przenios≥a go do miejsca przeznaczenia, můg≥ tak#e siÍ teleportowaś, ale odrzuci≥ obie mo#liwoúci. Uzna≥, #e d≥uga uspokajaj$ca wÍdrůwka niezliczonymi
korytarzami i schodami dobrze mu zrobi. Brakowa≥o mu takiej przechadzki i... cůrki. Szed≥ stale pod gůrÍ, niespiesznie zbli#aj$c siÍ do miejsca, w ktůrym przebywa≥ Barakas z innymi Tezerenee, kiedy zza zakrÍtu schodůw wy≥oni≥a siÍ smuk≥a postaś. Nie můg≥ jej omin$ś i by≥o za půüno, #eby zawrůciś. - Dru, najs≥odszy, zastanawia≥am siÍ, gdzie jesteú! ObjÍ≥a go i poca≥owa≥a mocno, nim zdo≥a≥ uwolniś siÍ z jej zach≥annych ramion. SprawÍ utrudnia≥ fakt, #e w zasadzie nie chcia≥ tego zrobiś. - Melenea... Nie widzia≥em ciÍ wczeúniej. - Nie widzia≥eú czy nie chcia≥eú zobaczyś, najs≥odszy? Czy jestem taka nieciekawa i odstraszaj$ca? W úwiecie, w ktůrym piÍkno spotyka≥o siÍ na ka#dym kroku, w czarodziejce o szkar≥atnohebanowych w≥osach trudno by≥oby doszukaś siÍ czegoú pospolitego. Melenea by≥a piÍkna i czaruj$ca. Jej owalna twarz mia≥a per≥owy odcieŮ. Usta, kszta≥tne i zmys≥owe - i miÍkkie, wspomnia≥ z odrobin$ zawstydzenia Dru - harmonizowa≥y z lekko zadartym nosem i zmru#onymi oczami w kszta≥cie ≥ez. Brwi wygiÍte we wdziÍczne wysokie ≥uki nadawa≥y twarzy nieco wyrachowany, w≥adczy wyraz. Koúci policzkowe by≥y wyraüniej zaznaczone ni# dawniej. Dru po#a≥owa≥, #e nie uciek≥ w chwili, gdy tylko j$ zobaczy≥. Twarz czarodziejki budzi≥a zbyt du#o wspomnieŮ, ktůre wola≥by wymazaś z pamiÍci. Jej w≥osy, úciúle owiniÍte woků≥ g≥owy, wygl$da≥y niemal jak he≥m. Kosmyki swobodnie wypuszczone na policzki podkreúla≥y budowÍ kostn$ twarzy. Podczas gdy wiele vraadzkich kobiet bez za#enowania ods≥ania≥o swoje wdziÍki, Melenea - inaczej ni# w czasie ostatniego spotkania - nosi≥a d≥ug$, po≥yskliw$ sukniÍ w ciemnozielonym kolorze. Dopasowany strůj uwidacznia≥ jej figurÍ du#o lepiej ni# sk$pe fata≥aszki w przypadku innych czarodziejek. Dru przypuszcza≥, i# nie zobaczy≥ jej wczeúniej - a szkoda, #e siÍ nie postara≥, bo wůwczas můg≥by unikn$ś tego spotkania - miÍdzy innymi dlatego, #e otacza≥ j$ t≥um ubiegaj$cych siÍ o jej wzglÍdy wielbicieli obojga p≥ci. Niegdyú on sam zalicza≥ siÍ do tych najbardziej #arliwych. Perlisty úmiech Melenei zabrzmia≥ jak muzyka i czarnoksiÍ#nikowi od razu skoczy≥ puls. Uúwiadomi≥ sobie, #e po#eraj$ wzrokiem. - Najs≥odszy. - Czarodziejka pieszczotliwie po≥o#y≥a rÍkÍ na jego policzku. Dru
chcia≥ siÍ odsun$ś, lecz nawet nie drgn$≥.- Jesteú du#o bardziej zabawny od ca≥ej reszty. - Puúci≥a oko, a w sztuce tej by≥a niekwestionowan$ mistrzyni$. - Wk≥adasz w zabawÍ wiÍcej uczucia, grasz z wiÍkszym zaciÍciem. Te s≥owa prze≥ama≥y czar. Dru zamkn$≥ w d≥oni jej drobn$, siln$ rÍkÍ, ktůra chwilÍ wczeúniej zostawi≥a na jego policzku krwaw$ pami$tkÍ wyrysowan$ d≥ugimi, ostrymi paznokciami. Niedba≥ym ruchem d≥oni zagoi≥ skaleczenia. - Nie biorÍ udzia≥u w twoich grach. Ju# nie. Jej uúmiech ubli#a≥ mu i zarazem go poci$ga≥. Wiedzia≥, #e jego twarz ju# dawno obla≥a siÍ szkar≥atem, ale nie můg≥ temu zapobiec. - Ale bÍdziesz, můj drogi, s≥odki Dru. Wrůcisz do mnie, bo jestem jak droga, ktůr$ mo#esz przejúś przez przysz≥e stulecia bez pogr$#ania siÍ w zbytecznych rozmyúlaniach. - Zwinnie przekrÍci≥a jego d≥oŮ w taki sposůb, by musn$ś ustami palce. Dru odsun$≥ siÍ spiesznie i opuúci≥ rÍkÍ. Post$pi≥a krok w jego stronÍ i z wyraünym rozbawieniem patrzy≥a, jak zmaga siÍ z sob$, by nie ust$piś jej pola. - Jak miewa siÍ luba Sharissa? MinÍ≥o tyle czasu, odk$d widzia≥am j$ ostatni raz. Z pewnoúci$ wyros≥a na piÍkn$ i poci$gaj$c$ kobietÍ, tak$... now$. - Sharissa ma siÍ dobrze... i nie ma musisz siÍ ni$ interesowaś. Nie ma ku temu potrzeby. - Obieca≥ sobie, #e nie da jej satysfakcji. Nie ucieknie! - Twoja cůrka zawsze bÍdzie mnie obchodziś, chośby tylko dlatego, #e obchodzi ciebie. - Melenea zmieni≥a temat, jakby nagle przesta≥ j$ bawiś. - Barakas nadal wyg≥asza swoj$ g≥upi$ mowÍ i psuje nastrůj zgromadzenia. To wstyd, co zrobi≥ z Dekkarem i Silestim, prawda? Jak zrozumia≥am, #aden z nich nie powrůci. Dru zgrzytn$≥ zÍbami. Niestety, utrata twarzy by≥a nieunikniona. Musia≥ bezzw≥ocznie odejúś. - Jeúli Barakas przemawia, powinienem tam byś. WierzÍ, #e dasz sobie radÍ bez mojego towarzystwa, Meleneo... - sk≥oni≥ siÍ szyderczo - tak jak ja z powodzeniem poradzÍ sobie bez ciebie. Teraz jej twarz zap≥onÍ≥a szkar≥atem, uúmiech przygas≥ nieco, oczy siÍ zwÍzi≥y. Dru odzyska≥ trochÍ pewnoúci siebie. Ruszy≥, daj$c Melenei do zrozumienia, #e jej obecnoúś ma dla niego znaczenie tak niewielkie, i# nie czuje potrzeby natychmiastowej teleportacji. Mia≥
nadziejÍ, #e tak zinterpretuje jego postawÍ. Jej g≥os dogoni≥ go, gdy wchodzi≥ po schodach. - W≥adczyni Tezerenee jest tutaj, s≥odki Dru. MyúlÍ, #e ona tak#e bÍdzie chcia≥a przekazaś wyrazy mi≥oúci Sharissie. Wydaje siÍ, #e szuka≥a was oboje. Dru zatrzyma≥ siÍ na stopniu, staraj$c siÍ ukryś twarz przed Melene$. Zadawa≥ sobie trud zgo≥a niepotrzebnie, bo jego nag≥y bezruch wymownie úwiadczy≥, #e k$úliwa uwaga trafi≥a w cel. Dru můg≥ spodziewaś siÍ rů#nych s≥ůw, ale nie takich; nie s$dzi≥, #e Melenea potrafi poj$ś jego przywi$zanie do cůrki. Przy akompaniamencie jej niskiego, ironicznego úmiechu, ktůry szarpa≥ mu nerwy, Dru zawin$≥ siÍ w siebie i znikn$≥ ze schodůw. Zmieni≥ zdanie i ju# nie kierowa≥ siÍ na balkon, z ktůrego Barakas wraz z najstarszym synem Reeganem i gromad$ innych Tezerenee spogl$da≥ na wyczekuj$ce t≥umy. Patriarcha doszed≥ do punktu kulminacyjnego przemowy i jego obecnoúś dawa≥a siÍ odczuś nawet w miejscu, w ktůrym zmaterializowa≥ siÍ Dru. PrzeniknÍ≥a go kolejna fala dreszczy, ale tym razem nie umia≥ powiedzieś, co je spowodowa≥o. - Paaanie? Sirvak! Tyle siÍ wydarzy≥o, #e Dru zupe≥nie zapomnia≥ o swoim famulusie, choś zwierz wczepia≥ siÍ w jego ramiÍ i owija≥ woků≥ karku. Mimo #e by≥ du#y i sprawia≥ wra#enie niezdarnego, potrafi≥ nie zwracaś na siebie uwagi. Dru w czasie jego tworzenia wszczepi≥ mu tak$ cechÍ. - O co chodzi, przyjacielu? Famulus delikatnie lizn$≥ policzek pana d≥ugim, w$skim jÍzorem. BÍd$c czÍúci$ Dru, czasami rozumia≥ go lepiej ni# on sam. - Meleneaaa. - Zaskoczy≥a mnie, to wszystko. - Ssstrrraszy, paaanie. Pani ssstrrraszy. - Irytuje, Sirvaku, ale nie straszy. - Jednak#e wysokiemu Vraadowi udzieli≥ siÍ lÍk stworzenia. A# nazbyt dobrze zna≥ zami≥owania Melenei i jej poci$g do gier, ktůre prowadzi≥y do zniszczenia innych lub co najmniej do siania zamÍtu. Dru potrz$sn$≥ g≥ow$. Ona tylko siÍ z nim bawi≥a, nie zale#a≥o jej na niczym wiÍcej. Sk≥onnoúś do wyrafinowanego okrucieŮstwa by≥a wúrůd Vraadow cech$ powszechn$, a u tej
uwodzicielki przewa#aj$c$. ĄA ty bezmyúlnie wystawi≥eú siÍ na celĒ - zgani≥ siÍ w duchu. Niebo rozb≥ys≥o, zielone i szkar≥atne chmury zawirowa≥y gwa≥townie jak gdyby w nastÍpstwie eksplozji. Dru odwrůci≥ siÍ, s≥ysz$c huk gromu, i zastanowi≥ siÍ, czy tym razem lunie deszcz. Od ponad trzech lat nie spad≥a ani jedna kropla deszczu. Gdyby nie moce Vraadow, Nimth usch≥oby z pragnienia. Drugi b≥ysk rozúwietli≥ niebiosa od strony jego w≥oúci. W da≥i ukaza≥ siÍ szczyt, wyraüny i solidny jak #aden inny, ur$gaj$c mu swoim bia≥ym wierzcho≥kiem i poroúniÍt$ przez zieleŮ podstaw$. Dru szeroko otworzy≥ oczy. To by≥ - to musia≥ byś! - przezieraj$cy zza zas≥ony fragment ukrytego úwiata. - Tu jesteú! Dru okrÍci≥ siÍ na piÍcie, ale nikogo nie zobaczy≥. Zerkn$≥ w gůrÍ i wprost nad sob$ dostrzeg≥ ürůd≥o g≥osu. Tezerenee dosiadaj$cy smoka. Dru nie rozpozna≥ jeüdüca. Můg≥ to byś jeden z synůw lub kuzynůw patriarchy. PrawdÍ můwi$c, gdyby nie us≥ysza≥ g≥osu, bez wzmacniania wzroku mia≥by du#e k≥opoty z os$dzeniem, czy przybysz jest kobiet$ czy mÍ#czyzn$. Jeüdziec sprowadzi≥ wierzchowca ni#ej. - Wielmo#ny Barakas Tezerenee wys≥a≥ mnie i paru innych na poszukiwanie ciebie! Mia≥eú byś u jego boku w czasie, gdy zacznie przemawiaś do t≥umůw! - Musia≥em odejúś. Wydaje siÍ, #e moja nieobecnoúś wywar≥a niewielki wp≥yw na charakter jego przemowy. - Dru rozpaczliwie pragn$≥ opuúciś miasto, by zbadaś to nowe rozdarcie. Jeúli rzeczywiúcie istnia≥a fizyczna droga na drug$ stronÍ... Tezerenee zdawa≥ siÍ nieúwiadom rozleg≥ego widoku w dali. Wbija≥ wzrok w cel swojej misji - w protestuj$cego obcego. - Mimo to w≥adca klanu #yczy sobie twojego przybycia! Powrůcisz ze mn$! W wysokim czarnoksiÍ#niku wezbra≥a z≥oúś i poczucie niemocy. Od godziny traci≥ panowanie nad sob$ i nad sytuacj$. Zmierzy≥ jeüdüca i bestiÍ lodowatym wzrokiem. - Nie jestem jednym z twoich kamratůw - #o≥dakůw, Tezerenee! PrzybÍdÍ, kiedy sam tego zapragnÍ! Sprawy nie cierpi$ce zw≥oki wzywaj$ mnie do moich w≥oúci! Mo#esz dostarczyś wielmo#nemu Barakasowi wyrazy ubolewania, ale nie mnie! - Ty... - To wszystko, co mam do powiedzenia, Tezerenee! - Czysta moc zatrzeszcza≥a w powietrzu woků≥ smuk≥ego czarnoksiÍ#nika, otaczaj$c go niczym aura. By≥a znakiem narastania furii, ktůra lada moment mog≥a znaleüś ujúcie. Smok zasygnalizowa≥, #e unoszenie siÍ w jednym miejscu sprawia mu coraz wiÍksze k≥opoty, ale jeüdziec nie zwrůci≥ na niego uwagi. Dru zmierzy≥ siÍ z nim wzrokiem. Wreszcie Tezerenee kaza≥ skrzydlatemu wierzchowcowi wzbiś siÍ wy#ej.