mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony365 612
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań287 460

Kołakowska Agata - Patrycja

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :748.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Kołakowska Agata - Patrycja.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 64 osób, 55 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

AGATA KOŁAKOWSKA Patrycja

O cyckach, randkach przez Internet i podejrzeniu, że jest się totalną idiotką Czuję się groteskowa. Opuchnięta, opasła i groteskowa. Dwa wielkie cycki samowolnie opuszczają do tej pory jeszcze pasujący stanik i najzwyczajniej w świecie bolą przy każdym najmniejszym ruchu. Kiedy obracam się w nocy z boku na bok - bolą, kiedy biorę prysznic - bolą, kiedy schodzę po schodach - bolą, i to jak!, kiedy biegnę do autobusu i kiedy wracam do domu z siatkami pełnymi zakupów, nie przestają, rzecz jasna, boleć. Jakby tego było mało, wybucham płaczem z byle powodu, w najbardziej nieoczekiwanym momencie. A to wzrusza mnie reklama czekoladek Merci i ta poruszająca serca piosenka z tekstem: „merci, tak podziękuję ci, merci, że jesteś tu", a to rozczula wspomnienie zdechłego chomika, który był moim ulubieńcem w dzieciństwie, a to doprowadza do rozpaczy powrót tych trzech kilogramów, które ostatnio zrzuciłam. Do spazmów potrafi doprowadzić mnie bez większych problemów brak musztardy w lodówce oraz to, że on znowu, ale to do cholery znowu, nie zaniósł do łazienki papieru toaletowego, choć widział, że się skończył. Nie... nie jestem w ciąży, nie jestem także rozkapryszoną histeryczką (no, może czasem) ... po prostu mam comiesięczny PMS. Tak, cała ta sprawa zawsze wydawała mi się wyjątkową niesprawiedliwością. Kobiety nie powinny być tak ciężko doświadczane. Z jakiej racji, do jasnej ciasnej, my się tak męczymy, a oni przechodzą przez życie z durnowatym uśmiechem i przeświadczeniem o wyższości penisa nad waginą? - myślę zawsze w chwilach wyjątkowego wzburzenia. Właściwie to zawsze jestem gotowa do rozpoczęcia gorącej dyskusji na temat niesprawiedliwości bożego podziału cierpień między płci. Doświadczanie comiesięcznego okresu doskwiera mi zapewne tym bardziej,

że od początku mam w tej dziedzinie wyjątkowego pecha. To mnie pierwszą w całej klasie odwiedziła ciotka (nie wiedzieć czemu kiedyś w tak idiotyczny i pretensjonalny sposób mówiło się o okresie), tylko że wówczas był to powód do dumy i zadzierania nosa. Wszystkie koleżanki zazdrościły mi przejścia do świata prawdziwych kobiet. Niestety, dumę szybko zastąpiły pulsujący ból w podbrzuszu, drętwienie nóg i ból w krzyżu. Wtedy moje podejście do miesiączki zmieniło się o 180 stopni. Większość kobiet przez okres przechodzi dość szybko - cztery dni i po sprawie. Ja i w tej dziedzinie otrzymałam niezwykły bonus: bitych siedem dni powrotu do czasów niemowlęcych i chodzenia z pomniejszonym pampersem, czytaj podpaską, w majtkach. Kwestia bólu menstruacyjnego także wydaje się dość zagadkowa. Większość koleżanek w liceum podczas miesiączki dziarsko ćwiczyła na wuefie albo, co najwyżej, zgłaszała niedyspozycję, ale w gruncie rzeczy była to tylko wymówka, by nie uczestniczyć w nielubianych zajęciach. Ja zaś w pierwszym dniu okresu zamieniałam się w chodzącą aptekę. Jedna tabletka przeciwbólowa nigdy nie wystarczała, by ulżyć moim cierpieniom. Podłączałam się zatem pod kojące działanie apapu czy ibupromu do tego stopnia, że w okolicach piątej lekcji świat wydawał mi się jakby szczęśliwszy, bardziej kolorowy i pozbawiony problemów. Czasami zastanawiam się, czy mam faktycznie takiego pecha, że boli mnie bardziej niż inne kobiety, czy moja odporność na ból jest po prostu tak niska. Tego jednak niestety nigdy nie będę wiedzieć. Z całą pewnością w sprawie okresu czuję się pokrzywdzona: dostałam go najwcześniej, trwa najdłużej i boli najbardziej. A do tego on, kiedy teatralnie zwijam się na kanapie w pozycji zbliżonej do embrionalnej, mówi zwykle: „To niemożliwe, żeby aż tak bardzo cię bolało. Trochę udajesz, prawda?".

Faceci powinni dostać choć jeden okres w życiu, z wszystkimi jego urokami. Może wtedy przestaliby histeryzować, kiedy złapią lekki katar. Teraz leżę obok niego ze swoimi bolącymi cyckami, a on pyta, dlaczego nie mam ochoty na seks. - A jak, do cholery, można mieć apetyt na seks, kiedy własne cycki kojarzą się jedynie z upierdliwym bólem - tłumaczę. - Dziwne... mnie się one z bólem nie kojarzą - odpowiada on. A mnie opadają ręce, o ile w pozycji leżącej jest to w ogóle możliwe. Pewnie należy wam się wytłumaczenie, kim jest on. On to mąż. Wiem, że opowieści z udziałem jej i jego zaczynać się powinno od nieszczęścia samotności, najlepiej ze złamanym sercem. Potem randkowania, odrzucenia, powrotu po chwili refleksji i zakończenia całej procedury marszem Mendelssohna. Ta historia zaczyna się jednak w momencie, w którym większość książek się kończy. Pary z zasady poznają się w jakiś cywilizowany sposób. Mam na myśli wspólnych znajomych, studia, kawiarnię, sklep, romantyczne upuszczenie rękawiczki przez nią i podniesienie przez niego. Ja i Rafał poznaliśmy się w najbardziej upadlający sposób, jaki można sobie wyobrazić. Choć obecnie coraz bardziej modny i coraz bardziej katastrofalny w skutkach. Ja (Pati01) i on, Rafał (Raf007), poznaliśmy się przez Internet. Nie lubimy się do tego przyznawać. No, może tylko w towarzystwie par, które poznały się w podobny sposób. Przy pozostałych czujemy się, delikatnie mówiąc, niezręcznie, podejrzewamy bowiem, że kiedy ktoś dowiaduje się, jak się poznaliśmy, nieuchronnie musi pomyśleć co najmniej jedno z niżej podanych słów: a) desperaci,

b) ofiary, c)niedojdy, d) brzydale (!?). Pół biedy, gdyby natura faktycznie poskąpiła nam urody. Wówczas wszyscy kiwaliby z pobłażliwą wyrozumiałością głowami. Jednak my jesteśmy całkiem urodziwi, a na dodatek sympatyczni. Powoduje to co najwyżej zdziwione uniesienie jednej brwi. Jestem blondynką średniego wzrostu, rozmiar 38, o wesołym usposobieniu i zielonych oczach. Rafał zaś wysokim brunetem o brązowym spojrzeniu, spokojnym charakterze i całkiem niezłej sylwetce. Jednym słowem staramy się nie opowiadać, jak się poznaliśmy, bo ludzie sądzą, że internetowe randki to... mówiąc wprost... totalna siara. Toteż już na pierwszej randce porzuciliśmy sieciowe pseudonimy. Teraz leżymy w łóżku. On chętny, ja mniej. On spracowany, ja sfrustrowana. Nie myślcie, że jestem unikającą seksu nudną, narzekającą babką. Zdecydowanie nie! Opisana wcześniej kwestia bolących cycków niechęć do małżeńskiej miłości powinna wam jakoś wyjaśniać. Normalnie bowiem lubię seks, hmm... nawet bardzo... urozmaicenia, eksperymenty, fantazje itd. Jestem chyba nawet bardziej otwarta na sprawy seksu niż mój mąż. Tylko ostatnio ten PMS i kolejna bezowocna rozmowa kwalifikacyjna jakoś odbierają mi werwę. Właśnie skończyłam studia dziennikarskie i zaczęłam pluć sobie w brodę. Co ja do cholery sobie myślałam, wybierając ten nędzny kierunek?! Że dostanę pracę, że zrobię karierę?! Kretynka! - myślę po każdym rytualnym „odezwiemy się". Czasami zastanawiam się, co by było, gdybym po tym kurtuazyjnym sloganie odpowiedziała rekrutującemu: Gówno prawda, ty skończony bufonie! Ale jakoś nigdy się nie odważyłam. Jeszcze. Prawda stawała się coraz bardziej oczywista i druzgocąca: albo jestem totalną niedojdą, albo mam pecha, albo brak mi

znajomości. Kwestia bycia nieudolną idiotką raczej odpada - na studiach nieźle sobie radziłam, czerpałam z dziennikarskich zadań wielką frajdę i, co ważniejsze, byłam doceniana. Temat pecha jest do rozważenia, ale te znajomości, kumoterstwo... Owszem, mam kilkoro znajomych w mediach, ale mam także coś innego: staroświeckie poczucie honoru, dumę i obrzydzenie do załatwiactwa. Dlatego coraz lepiej zdaję sobie sprawę, że utknęłam. I jest mi strasznie głupio. Głównie przed samą sobą i własnymi marzeniami.

O Holmesie i Watsonie oraz Królu Ciszy Do zmiany stanu cywilnego wierzyłam, ba! byłam pewna, że wychodzi się za mężczyznę swego życia. To jego bierze się na dobre i na złe, jemu przysięga dozgonną miłość i wierność - a jego rodzina nie ma nic do rzeczy. - Pamiętaj: wychodzisz za Rafała, a nie za jego starych - pocieszała mnie Jolka, dobra przyjaciółka od czasów dzieciństwa, po mojej pierwszej wizycie w domu rodzinnym Rafała. Wtórowała jej moja mama: - Daj spokój, nie przejmuj się! Ważne, żebyście byli razem szczęśliwi. A to, jacy są jego rodzice, nie ma najmniejszego znaczenia. I uwierzyłam, bo sama też tak w głębi serca czułam. A teraz się zastanawiam. Poważnie się zastanawiam. Bo wygląda na to, że mam pecha nie tylko z tym okresem. W kwestii teściów także. Jeszcze przed pierwszą wizytą u rodziców Rafała jego brat, Bartek, uczulał mnie: - Tylko pamiętaj, naucz się historii swojej rodziny do piątego pokolenia wstecz. Ojciec lubi wszystko wiedzieć. Posadzi cię w fotelu i będzie przepytywał. Słysząc to, uśmiechałam się blado, wyobrażając sobie gestapowskie przesłuchania w intensywnym świetle lampy. Nie byłam do końca pewna czy to tylko takie rodzinne żarty, których jeszcze nie rozumiem, czy najszczersza prawda. Na wszelki wypadek się przygotowałam. Perfekcyjnie. Zrobiłam zgrabny opis tego, kto jest kim w rodzinie, co robi, co lubi itd. I pojechałam, pewna swego. Chciałam zrobić dobre wrażenie. Do tej pory wypominam sobie w głębi duszy te swoje zasrane chęci. Teść bowiem mnie nie przepytywał. Nie było rozmowy, pytań. Nie było nic. Powitał mnie sztywnym uściskiem zimnej

dłoni i to by było na tyle w kwestii zapoznawczej. Podczas wspólnego obiadu milczał jak zaklęty, w trakcie kolacji także. Przez kolejne trzy dni też nie odezwał się ani słowem. Przemówił dopiero czwartego dnia, „życzliwym" do widzenia. To się nazywa staropolska gościnność. Nie myślcie jednak, że zostałam zupełnie opuszczona i odepchnięta. Skądże! Wszelkie luki, braki i niedociągnięcia nadrabiała matka Rafała. Jezu... Kariera w FBI i wszelkich służbach wywiadowczych wszystkich krajów świata powinna przed tą kobietą stać otworem. Babka najzwyczajniej marnowała swoje rozliczne talenty. Większość ludzi miewa problemy z teściową lub teściem albo trafia na naprawdę sympatycznych ludzi (powiedzmy sobie szczerze: to rzadkie). Do tamtego momentu, wydaje mi się, nie słyszałam, aby komuś trafiła się taka para spod ciemnej gwiazdy. Dlaczego zatem ten wątpliwy zaszczyt musiał przypaść w udziale mnie? Jak więc zdolności wywiadowcze matki Rafała wyszły na jaw? Wiosna zdążyła zadomowić się na Dolnym Śląsku na dobre, kiedy Rafał zaproponował majówkę nad morzem, w jego rodzinnym domu. Miało to być sprytne połączenie przyjemnego z pożytecznym. Miły pobyt nad morzem, a jednocześnie poznanie jego rodziców. Pomysł wydał mi się niezły. Im bardziej jednak kierowaliśmy się na północ i zbliżaliśmy do Gdańska, tym bardziej ślady wiosny zanikały. Było zimno, wiało i lało, a liście drzew nie były na tyle odważne, aby zacząć się rozwijać. To powinno dać mi do myślenia. Ale nie dało. Od przyjazdu do jego domu minęło jakieś dwadzieścia minut. Zdążyliśmy zjeść obiad, ale nie mieliśmy jeszcze chwili, aby odpocząć po dosyć męczącej podróży samochodem z Wrocławia do Gdańska. To jednak dla Barbary (tak ma na imię matka Rafała) nie było żadną

przeszkodą. Zaprosiła mnie do kuchni i przywaliła bez ogródek: - Jesteś w ciąży?! Jej brązowe oczy zdawały się przewiercać moją macicę na wskroś. - Yyy... nie... - Moja odpowiedź zabrzmiała tak, jakbym sama nie była pewna, jak to ze mną naprawdę jest. Po prostu szok wywołany nieoczekiwanym i obcesowym pytaniem nie pozwolił mojemu mózgowi na skonstruowanie bardziej adekwatnej odpowiedzi. Kiedy wydawało mi się, że odzyskuję równowagę, posypały się następne ciosy: - Czy jesteś katoliczką? - Jakie wykształcenie mają twoi rodzice? - Gdzie studiujesz, czy dostaniesz po tym dobrą pracę, bo chyba chcesz pracować, prawda? - Nie jesteś w ciąży, no ale... chyba chcesz mieć dzieci? - A może jesteś bezpłodna? - Jaką masz grupę krwi? - Nie wiesz? Takie badanie jest niedrogie. Dlaczego go jeszcze nie zrobiłaś? Zrób je szybko. Najlepiej jutro z rana. - Opisz mi historię przebytych chorób. - Macie kota??? Przebyłaś już toksoplazmozę? Koniecznie to sprawdź. - A nie boisz się, że on zadusi wasze dzieci? Na twoim miejscu zaczęłabym rozważać uśpienie szkodnika. - Kochasz go?! Przecież zwierząt nie można kochać. To nie dzieci... - Słyszałam, że pracujesz dorywczo, ile dokładasz do wspólnego budżetu? - Dlaczego tak mało? - Kochasz Rafała? - A czy sądzisz, że on kocha ciebie? - Na pewno?! Chwila ciszy.

- Jakich środków antykoncepcyjnych używacie? Dość zaskakujące może się wydawać zestawienie pytania pierwszego i ostatniego, nieprawdaż? Katoliczka i antykoncepcja?! Ach, ta niezawodna dwulicowość! Do tej pory, kiedy przypominam sobie słodkie tete - a - tete z teściową, zastanawiam się, jakim cudem wytrzymałam to przesłuchanie. I nadal nie rozumiem, czemu nie trzasnęłam wówczas drzwiami jednorodzinnego domu w Gdańsku. Wtedy jednak czułam, że w imię miłości trzeba znieść wszystko oraz że jednak winna jestem szacunek starszym. Ech... W drodze powrotnej miałam mętlik w głowie. Nigdy nikt mnie tak nie potraktował, myślałam. Ojciec Rafała poprosił go przed wyjazdem na rozmowę, która wiele wyjaśniła w sprawie chłodnego i milczącego przyjęcia przyszłej synowej. Nie spodobałam mu się. Podobno jestem za gruba, mam nie taki nos, włosy, wykształcenie, zasobność portfela, gesty, głos... W zasadzie wszystko mam nie takie. Otwarty na ludzi teść Stanisław podjął nawet dramatyczną próbę wybicia z głowy Rafałowi tej, jakże marnej, kandydatki na żonę. Pocieszające, że nie miał daru przekonywania. Albo raczej uczucie Rafała miało jednak solidne podstawy. - Jestem zdziwiony, że moja matka tak cię przepytywała. Pewnie ojciec jej kazał wyciągnąć z ciebie jak najwięcej informacji. Bardzo mi przykro z tego powodu, ale sądzę, że taka sytuacja już się nie powtórzy - tłumaczył zmieszany Rafał. Widziałam, że jest mu głupio, iż naraził mnie na taką przykrość, choć przecież niczemu nie był winien i zupełnie się tego nie spodziewał. Jednak ja już wyświetlałam w głowie film o wspólnej przyszłości z uroczymi dziadkami naszych przyszłych dzieci. Dlatego pierwsze, co zrobiłam po powrocie do domu, to był szybki telefon do Jolki.

- Jolka, wróciłam. Alarm! Jak zaraz się nie spotkamy, zwariuję. Mam ci tyle do opowiedzenia! - No to rusz tyłek i przyjeżdżaj! - powiedziała, a w jej głosie słychać było słabo skrywaną ciekawość. Po półgodzinnym telepaniu się tramwajem dopadłam guzika domofonu w bloku, w którym mieszka Jolka i wyładowałam na nim chyba wszystkie nagromadzone emocje, bo wystający z okna na parterze dziadek zaczął się wydzierać, żebym tak się nie dobijała. - O to też cię pytała? - nie dowierzała Jolka. - Nie przesłyszałaś się. O środki antykoncepcyjne także - odrzekłam zrezygnowana. - A stary nic a nic do ciebie nie mówił?! No, sorry, zapomniałam, poza „dzień dobry" i „do widzenia" już nic więcej? Wylewny to on raczej nie jest. No, ale jak jedliście obiad, to udawał, że cię nie ma przy stole? To przecież niemożliwe. - Mnie się także wydawało, że takie zachowanie jest niemożliwe. Zwłaszcza jeśli się kogoś w ogóle nie poznało i nie można mieć na jego temat wyrobionej opinii. Ale on chyba wiedział, że mnie nie znosi, zanim jeszcze mnie zobaczył. Widocznie uznał, że nie warto strzępić języka na takiej marnej pluskwie jak ja. - No to się urządziłaś! A co na to Rafał? - Było mu przykro i oczywiście sugestii ojca, aby mnie rzucić, w ogóle nie przyjmował do wiadomości - odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. - Tak się zastanawiam, które z nich jest gorsze. Matka Holmes i doktor Watson razem wzięci czy Król Ciszy - śmiała się Jolka. - Też nie wiem. Martwię się jednak, czy to nie wpłynie negatywnie na nasze wspólne życie.

I wtedy właśnie padły, wspomniane wcześniej, pocieszające słowa: - Pamiętaj, wychodzisz za Rafała, a nie za jego starych. Twarz mi się rozjaśniła i powiedziałam: - Masz rację. Z nimi przecież nie będziemy mieszkać. Półtorej butelki wina później posiadanie teściów tak barwnych i oryginalnych zarazem wydało mi się nawet zabawne, a na pewno nie był to powód do żadnych głębszych refleksji ani, tym bardziej, obaw. Czas na refleksję miał przyjść nieco później. Przemyślenia miały dotyczyć, jak się okazało, nie tylko teściów. Wspomniana zaś rada Jolki była już ostatnią, jaką od niej otrzymałam. Nie dała mi ich tak znowu wiele, ale ta była zdecydowanie ostatnia. Pewnie każdej z was zdarzyło się mieć w życiu prawdziwą przyjaciółkę. Taką od serca. Na dobre i złe. Pewnie także większości z was zdarzyło się w tej kwestii bardzo pomylić. Tkwić w życiowym błędzie i zupełnej nieświadomości. Teraz, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że w rzeczywistości to ja chyba nigdy tak naprawdę Jolki nie znałam. Ponieważ to, co zdarzyło się tuż przed moim ślubem, wprawiło mnie w zupełne osłupienie i długo nie mogłam uwierzyć, że to nie sen. Właściwie mogłam to przewidzieć, ale ludzi, na których nam naprawdę zależy, zawsze staramy się tłumaczyć. Tak też było ze mną. Jolka, jako najlepsza przyjaciółka, miała być, rzecz jasna, moją świadkową na ślubie. Rafał na świadka także wybrał swojego najlepszego kumpla. Różnica polegała na tym, że jego świadek się stawił, a moja świadkowa nie. W najważniejszym dniu mojego życia przyjaciółka od czasów dzieciństwa wystawiła mnie do wiatru. Byłam już lekko zaniepokojona, kiedy nie zjawiła się u fryzjera o umówionej godzinie. Panikować zaczęłam, kiedy

nadszedł czas na malowanie i wkładanie sukni, a Jolka nadal nie odbierała telefonów. U księdza, przed samą ceremonią, kiedy trzeba było podpisywać akt małżeństwa, przestałam czekać i poprosiłam moją kuzynkę, aby zastąpiła Jolkę. Choć jakaś kretynka we mnie nadal wierzyła, że ona w ostatniej chwili jednak wpadnie, cała zmachana, i jakoś wytłumaczy tę całą sensację. W grę wchodziły jedynie tłumaczenia typu porwanie przez kosmitów albo nagły atak amnezji, ale we wszystko uwierzyłabym prędzej niż w to, że moja przyjaciółka okazała się nią nie być. Zastanawiacie się pewnie, co takiego się stało. Wybiłam może jej rodzinę? Przespałam się z jej chłopakiem? Wyjawiłam skrywaną od lat tajemnicę? Otóż nie zrobiłam nic, co mogłoby spowodować taki odwet. Długo zastanawiałam się nad przyczyną jej zachowania. Jolka nigdy potem nie zadzwoniła, nie wysłała SMS - a czy mejla z wytłumaczeniem. A ja już nie zamierzałam o nic pytać. W momencie, kiedy sprawdziłam, że jest cała i zdrowa (zaczaiłam się u niej pod blokiem - wiem, to idiotyczne), zrozumiałam, że wszystko było zaplanowane. Potem zaczęłam wyświetlać sobie wybrane obrazki z ostatniego roku i nie mogłam pojąć, jak mogłam być aż tak ślepa. Kiedy powiedziałam Jolce, że Rafał mi się oświadczył, zareagowała dziwnie powściągliwie: - Tak? Aha. Słowo honoru, nic więcej! Na pierścionek nawet nie spojrzała. Kiedy proponowałam kolejne terminy wspólnego wybierania sukni ślubnej, za każdym razem słyszałam: - Nie teraz, jestem bardzo zajęta. Gdy w końcu wybrałam kreację na ten wyjątkowy dzień i wyraziłam żal, że jej przy tym nie było, uraczyła mnie rozbrajającym wyznaniem:

- Olej to! Ja już olałam! Kiedy chciałam iść z nią wybierać sukienkę dla niej, powiedziała: - Nie, nie trzeba. Sama coś znajdę. I naprawdę wierzyłam, że znajdzie! Bo niby dlaczego miałabym myśleć, że w ogóle nie ma zamiaru szukać? Tymczasem zupełnie nie obchodziło jej, w co będę ubrana, jaką będę miała fryzurę, jaki makijaż. Nie pytała o wybraną restaurację, muzykę, zaproszenia. Zachowanie dość nietypowe jak na przyjaciółkę od serca, czyż nie? Z czego to wynikało? Nigdy nie usłyszałam żadnego wyjaśnienia z jej ust. Zresztą już nawet nie chcę. Dlatego o Jolce więcej nie usłyszycie. Pojawiła się i znikła. Zupełnie tak, jak w moim życiu.

Diesel, udręka i ekstaza Pod drzwiami rozlega się znajome miauczenie. To Diesel, mój rudo - biały kot, nie może się już doczekać, kiedy jego pani wejdzie do domu i podrapie go pod brodą. Diesel jest moim pupilem już trzeci rok. Zaraz po tym, jak wyprowadziłam się z domu, postanowiłam spełnić swoje odwieczne marzenie. O kocim przyjacielu myślałam, odkąd sięgam pamięcią. Na przeszkodzie stał kategoryczny zakaz ojca, który od śmierci mojego chomika nie chciał słyszeć o żadnych futrzakach. Zatem, kiedy tylko zamieszkałam z Rafałem, zaczęłam myśleć o puchatym mruczku. Rafał nie był w siódmym niebie, gdy pewnego dnia po powrocie do domu zastał na podłodze małego, miauczącego, przypatrującego mu się zielonymi oczami kocurka. - To... to... jest kot - padło w końcu. - Brawo kochanie, widzę, że wiedza na poziomie przeciętnego trzylatka została przez ciebie perfekcyjnie przyswojona - odparłam rozbawiona. - Nie rób sobie ze mnie jaj. Co tu robi to futrzaste coś? - fuknął Rafał. - Mieszka. - Ty chyba sobie żartujesz. Patrycja! Nie było przecież mowy o żadnym kocie. - Daj spokój. Polubicie się. O, widzisz, on już cię polubił - powiedziałam kojąco, zalotnie trzepocząc rzęsami. O nogę Rafała ocierał się bowiem trzymiesięczny kocurek, prezentując swój wygięty w elegancki łuk grzbiet. Po czym położył się i pokazując biały brzuch, domagał się pieszczot. - No, pogłaszcz go. Widzisz, jak się przymila - powiedziałam zachęcająco. Rafał kucnął obok kota i niepewnie przejechał po kocim brzuchu palcami. Zupełnie zaskoczony nagłą zmianą liczby

lokatorów w domu i dziwną, płynącą z dotyku miękkiej kociej sierści przyjemnością, którą jednak trzeba było skrupulatnie przede mną ukryć, powiedział: - Nie podoba mi się, że nie skonsultowałaś ze mną tej decyzji. Ten kot musi stąd zniknąć. Od tego momentu minęły już trzy lata, a Diesel (nazwany tak od charakterystycznego dźwięku wydawanego przy mruczeniu) zadomowił się u nas na dobre. Rafał starał się nie okazywać tego, że najzwyczajniej w świecie zwierzaka polubił. Tylko czasem, kiedy nie było mnie w zasięgu jego wzroku, rozlegało się przyciszone: - No co, maluchu? Pogłaskać cię? Ooo taak... i za uchem też. Uśmiechałam się wtedy od ucha do ucha, bo to takie zabawne, kiedy faceci próbują ukryć, że polubili, a może nawet, o zgrozo!, pokochali zwierzaka. - Pati! Komórka ci dzwoni! - rozlega się wołanie Rafała. - Sprawdź, kto to! - krzyczę z łazienki. - Nie wiem, wyświetla się tylko numer! - odkrzykuje mąż. Wypadam z łazienki jak oparzona. Woda z mokrych włosów ścieka na dywan, ale wcale mi to nie przeszkadza. Patrzę na wyświetlacz, który przedstawia jedynie ciąg nic niemówiących cyfr. Może ktoś w sprawie pracy, myślę z nadzieją. - Patrycja Wojnowska, słucham. - Proszę pani, ja dzwonię w sprawie mojego audi. Zadzwonił do mnie ktoś od państwa i powiedział, że mam przedzwonić pod ten numer. Podobno są jakieś kłopoty, jakieś dodatkowe usterki. O co chodzi? - Proszę pana, nie ma żadnych kłopotów ani usterek, yyy... to znaczy może są, ale... - Niechże się pani w końcu zdecyduje! Są, czy nie ma?! Bo jak nie ma, to po co człowiekowi tyłek zawracacie?!

Czyście wszyscy oszaleli? Skoro nie ma żadnych problemów, to po co wydzwaniacie do ludzi i każecie się kontaktować w sprawie usterek, których nie ma?! Odnoszę wrażenie, że ktoś u państwa w firmie ma problemy z usterkami, ale umysłowymi! Chcę odebrać samochód z naprawy we wtorek, jak było ustalone! - wrzeszczy facet w słuchawce. - Nic pan nie odbierze, chociażby pan chciał, proszę pana - mówię spokojnym, acz zdecydowanym głosem. - Niech pani przynajmniej nie będzie bezczelna, bo zgłoszę skargę pani szefowi! - zaperza się właściciel audi. - Proszę bardzo, niech pan zgłasza pomyłkę telefoniczną komu pan chce, bo ja nie pracuję w żadnej firmie naprawiającej samochody ani nie mam z tym nic wspólnego. A pan najwyraźniej wykręcił zły numer albo błędny panu podano. Kwestię opóźnień i usterek umysłowych faktycznie radziłabym rozważyć, żegnam - kończę i zamykam klapkę telefonu. Cholerna pomyłka; co za gbur! Współczuję już temu, kto będzie musiał z nim rozmawiać o tym Audi. Niech to szlag. A ja znowu miałam durną nadzieję, że dzwoni ktoś, aby zaprosić mnie na rozmowę. - Co to było? - pada z mężowskich ust zapchanych rogalem. - Nic. Jakiś kretyn pomylił numery i się na mnie wydzierał - odpowiadam, a mój głos zdradza, że jestem bardzo zawiedziona. - Nie martw się. W końcu ktoś zadzwoni - bełkocze Rafał, przeżuwając rogal; dobrze wie, że nie takiej rozmowy spodziewała się jego żona. Zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt nie chce zadzwonić i zaprosić mnie na rekrutację. Zaczynam podejrzewać, że firmy umieszczają ogłoszenia w gazetach dla zgrywy. Wszystkie warunki opisywane przez pracodawców

przecież spełniam. Jestem młoda, inteligentna, wykształcona. Co jest, do cholery? zastanawiam się, leżąc wieczorem w łóżku. No nic, jutro będzie nowy dzień, myślę, zapadając w sen. Rano budzi mnie śpiew sąsiada pod prysznicem. To jeden z efektów radosnej twórczości panów architektów. Takiego poniesie fantazja, a potem Bogu ducha winni sąsiedzi muszą znosić popisy wokalne współmieszkańców. - Jezu, czy ten znowu musi wyć? Chyba czas się do niego wybrać i powiadomić, że wysłuchiwanie jego arii to wątpliwa przyjemność - mówi obudzony już Rafał. - No, ale chyba będziesz musiał sam do niego iść, bo ja się nie podejmuję. Rafał, przytulając się, szepcze przymilnie: - Co ci się śniło, kochanie? - Nie pamiętam - odpowiadam. Kłamię, ale jak tu się przyznać do snu o zawrotnej karierze babci klozetowej? No tak, myślę sobie w duchu. Albo już fiksuję od tego zamartwiania się brakiem pracy, albo to proroczy sen. Jedno i drugie jest niestety równie prawdopodobne. - Jakie masz plany na dzisiaj? - pada przy śniadaniu. - Bo wiesz, wrócę z pracy raczej późno. - A jakie ja mogę mieć plany? Przejrzę jeszcze raz w Internecie oferty pracy, ugotuję obiad, zjem obiad, zamulę się jakimś programem telewizyjnym dla zabicia czasu, zadzwonię do ciebie z piętnaście razy, pobawię się z kotem, wstawię pranie, wyjmę pranie, rozwieszę pranie, zrobię sobie kawę, zbesztam siebie za picie tejże, gdyż postanowiłam ograniczać kofeinę, zasnę ze znużenia, obudzę się, zabiję czas jakimś serialem w telewizji, zrobię kolację, zjem kolację, załamię się, że nie mam silnej woli, bo znowu jem po osiemnastej, a potem zacznę nasłuchiwać odgłosu twoich kroków na schodach... niczym wierny i merdający ogonem pies! Jak widzisz, same

rozwijające i godne młodej kobiety zajęcia - kończę tyradę lekko już podenerwowana. - Wiem, kochanie, że to wykańczające. I tak cię podziwiam, bo na twoim miejscu dawno już bym sfiksował. - No, dzięki! - parskam, przechodząc z kuchni do łazienki. Matko, jeśli nikt się nie zlituje i nie zadzwoni w sprawie pracy, to albo ja zwariuję, albo mój mąż mnie rzuci. Bosko! Same świetlane perspektywy, dręczę się, myjąc zęby. Później, kiedy realizuję kolejny punkt napiętego dziennego planu (a jest to punkt „rozwieszę pranie"), dzwoni telefon. Wlokę się na poszukiwania komórki, trzymając w ręku wyprane różowe majtki. - Czego, pytam się grzecznie?! - mówię ze śmiechem. - Uhm... przepraszam... czy rozmawiam z panią Patrycją Wojnowską? - brzmi w słuchawce głęboki i nieco zmieszany męski głos. W tym momencie serce zaczyna się tłuc jak oszalałe, po części dlatego, że wyczuwam, iż będzie dana mi szansa, po części dlatego, iż zdaję sobie sprawę, popełniłam faux pas. - Tak! To ja, przepraszam. Myślałam, że to dzwoni mąż. Jezu, co ja gadam. Zapewne facet zaraz sobie pomyśli, że u nas jakaś patologia, skoro tak się zwracam do męża, karcę się w duchu za bezmyślność. - Ależ nie ma problemu. Kłopot mieć może jedynie szanowny małżonek. Moje nazwisko Lisiecki, dzwonię z „Gazety Miejskiej". Otrzymaliśmy pani aplikację na stanowisko asystentki redaktora naczelnego i w związku z tym chciałem zaprosić panią na rozmowę kwalifikacyjną. - Dziękuję bardzo, a kiedy i o której? - Środa, o dziewiątej? Może być? - Świetnie, dziękuję jeszcze raz! - Zatem do zobaczenia.

- Do widzenia. - Jeeeeeest!!! Tak, tak, tak! Patrycja przybywa, wielki świecie! Ja - potencjalna asystentka redaktora naczelnego - wpadam w totalny szał szczęścia. Tańczę, śpiewam, skaczę i generalnie przebywam sobie w najlepsze w siódmym niebie. Zupełnie tak, jakby właśnie zaproponowano mi pracę, a nie jedynie zaproszono na rozmowę kwalifikacyjną.

O „babci komunikacyjnej", nieposiadaniu właściwego koloru włosów, za to posiadaniu studiów, których się w rzeczywistości nie ma Cały poniedziałek i wtorek spędziłam na gruntownych przygotowaniach do rozmowy, która miała otworzyć mi drzwi do samospełnienia i rozwoju osobistego. Wyszperałam wszelkie informacje o „Gazecie Miejskiej", jakie tylko znalazłam w sieci, i rozwiązałam wszystkie testy zawierające pytania najczęściej zadawane na rozmowach wstępnych. Przygotowałam i wyprasowałam ubranie, które powie za mnie mniej więcej tak: „Jestem zdolna, ale nie zjadłam wszystkich rozumów, świadoma swoich atutów, ale nie zadufana w sobie, ładna, ale niegłupia, otwarta, ale asertywna, odważna, ale nie bezczelna". Kto by pomyślał, że aż tyle powiedzieć mogą wąska granatowa spódnica przed kolana, biała koszula, czarny pasek i tej samej barwy szpilki! W środę, tę wyczekaną środę, wstaję o szóstej rano. Gdyby ktoś mnie zapytał, po co, czy dlaczego, odpowiedziałabym, że po prostu na tę godzinę nastawiłam budzik. Ale prawda jest taka, że spokojnie mogłam wstać później. Trema i nerwy budzą mnie, jak zawsze, niezawodnie. W sumie budzik nastawiam jedynie dla zasady. Robię sobie lekkie śniadanie, którego i tak nie zjadam, za to popijam owo „nic" całym kubkiem kawy, którą przecież miałam ograniczać, i wykonuję staranny, delikatny, ale profesjonalny makijaż. Ubieram się i podziwiam swoje dzieło w lustrze. Trzeba przyznać, że sama bym siebie zatrudniła, myślę, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. Pozostaje mi jedynie zabić w jakiś sposób te nadprogramowe pół godziny, które mam dzięki temu, że wstałam za wcześnie. Wolny czas pożytkuję na nieroztropną zabawę z Dieslem, a później czyszczenie swojej granatowej spódnicy z biało - rudej sierści.

W końcu wychodzę do tramwaju, jak zwykle o piętnaście minut za wcześnie, na wypadek gdyby miało miejsce któreś z następujących zdarzeń: - tramwaj przyjechałby za wcześnie; - puściłoby oczko w rajstopach i musiałabym wrócić do domu; - zaczepiłoby mnie naprawdę wiele osób z pytaniem o drogę; - w dziwny sposób codzienna trasa nagle by się wydłużyła i dojście na przystanek zabrałoby mi więcej czasu niż zwykle; - zwichnęłabym kostkę i kuśtykanie upośledziłoby moje zdolności motoryczne. Chwała Bogu żadne z powyższych zdarzeń nie miało miejsca i teraz kwitnę sobie w najlepsze kwadrans za wcześnie na przystanku. Ot, zwykły żywot nieuleczalnej pesymistki - katastrofistki. Zawsze jeszcze pozostaje jedna możliwość - tramwaj mógłby nie przyjechać wcale i dodatkowe piętnaście minut można by przeznaczyć na oczekiwanie na taksówkę, myślę zaniepokojona, spoglądając nerwowo na zegarek. Kiedy widziałam już siebie oczami wyobraźni rozchełstaną i znacznie spóźnioną, pędem wpadającą do siedziby gazety, tramwaj z numerem 2 najzwyczajniej w świecie podjechał. Teraz, kiedy jadę, a w zasadzie telepię się na wszystkie strony, trzymając się górnego uchwytu, mój umysł absorbują rozważania na temat staruszków w komunikacji miejskiej. Co, u licha, robi tu tylu ludzi po siedemdziesiątce o godzinie 7.30 rano, zastanawiam się. Po to były te wszystkie lata marzeń o emeryturze i słodkiej możliwości wstawania o przyzwoitej godzinie, aby teraz wyrywać z łóżka o nieludzkiej porze?! A wszystko po to, aby przejechać się zatłoczonym, rozklekotanym tramwajem. No, bo chyba wszyscy naraz nie

muszą jechać do lekarza, wnuka, na działkę, do sklepu czy oddalonego kościoła? Solennie sobie obiecuję, że kiedy będę w wieku emerytalnym, nie poddam się bezmyślnej modzie na poranne spotkania w środkach komunikacji miejskiej. Transport zbiorowy zawsze jawił mi się jako kopalnia dziwnych ludzkich zachowań, dewiacji i miejsce uwalniania się dzikich instynktów. Zupełnie niezrozumiałe wydaje się bezpardonowe kasłanie i kichanie na współpasażerów, kompletna nieumiejętność przemieszczania swoich ciał, kiedy ktoś chce dobrnąć przez zatłoczony pojazd do wyjścia, czy cała paleta form prezentowania światu swojej twórczej osobowości - pisanie, drapanie po szybach i wyrywanie obić z siedzeń. Na osobne rozważania zasługuje jednak zjawisko „babci komunikacyjnej" (co zaskakujące, nie istnieje zjawisko „komunikacyjnego dziadka"). „Babcię komunikacyjną" można zaobserwować już na przystanku - poznaje się ją po popisowym biegu sprinterskim na iście olimpijskim poziomie. W tym dzikim pędzie do autobusu zawsze znajdzie siły, aby odepchnąć pasażerów nieopatrznie znajdujących się bliżej wejścia. Nic dziwnego, że po takim wyczynie, już w środku pojazdu, sytuacja drastycznie się zmienia. Nasza sprinterka nagle opada z sił. Zadziwiające, że najpierw zwykle omija wolne miejsca siedzące, które napotka na swojej drodze, i brnie dalej. Nie każde bowiem siedzenie nadaje się do zajęcia! Jest na przykład po lewej stronie, a staruszka woli prawą. Albo w złej części autobusu _ ona nie lubi jeździć na kole. Tyłem do kierunku jazdy? Nie do przyjęcia! Albo po prostu łatwa zdobycz to żadna zdobycz. Bo tak naprawdę „babcia komunikacyjna" szuka ofiary. A kiedy znajdzie, staje nad nią i zaczyna się spektakl. Pierwszy punkt to obowiązkowe wzdychanie, które, jeśli niezauważone, przechodzi w coraz głośniejsze sapanie, w przypadkach skrajnych - w rzężenie.

Kiedy trafi się osobnik oporny, można zacząć go trącać zakupami, torebką; niektóre posuwają się do potrącania i opierania się ciałem o ramię delikwenta. Jeśli siedzący się zbuntuje bądź jedynie, niezadowolony, lekko poruszy - co jest bardzo pożądaną reakcją - można ze spokojnym sumieniem rozpocząć monolog, który przybiera cztery możliwe warianty. Pierwszy ma miejsce, kiedy ofiara jest młoda. Wykład rozpocznie się wówczas od słów: „Co za bezczelna i niewychowana młodzież w dzisiejszych czasach!". Jeżeli siedzący jest mężczyzną, usłyszy zapewne: „Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy...". Gdy nieszczęśnikiem jest mężczyzna mniej więcej w wieku zainteresowanej, w powietrzu zagrzmi dociekliwe pytanie: „A który pan jest rocznik?". Jeśli zaś siedzi sobie beztrosko młoda kobieta, z całą pewności zostanie potraktowana mianem „wyfiokowanej paniusi". Do tej słownej tyrady dołączają się po kolei koleżanki po fachu i kamienują słownie niesubordynowaną delikwentkę czy delikwenta. Czasami zdarza się, że zaszczuta ofiara zada jedno, jedyne pytanie: „Przepraszam, ale widzę, że jest sporo wolnych miejsc, dlaczego zatem pani nie zajmie któregoś z nich?". W odpowiedzi usłyszy jedynie fuknięcie i ostre: „Co za bezczelność!". Cóż to bowiem za niedorzeczne pytanie? Przecież w tym całym spektaklu wcale nie chodzi o siedzenie, ale o przyjemność płynącą z możliwości wylania swoich frustracji pod przykrywką społecznie nieakceptowanego braku poszanowania dla starszych ludzi. Zadziwiające jest jednak to, że osoby, które naprawdę potrzebują usiąść, zawsze siedzą. Bez biegania, przepychania się, sapania ani pouczania współpasażerów. Jestem właśnie świadkiem wykładu na temat: „Co za bezczelna i niewychowana młodzież w dzisiejszych czasach" i w duchu cieszę się, że podróżuję jednak w pozycji stojącej.

Kiedy dyskusja zaczyna nabierać rumieńców, orientuję się, że właśnie dojechałam na miejsce i mogę już wysiąść, co też czynię z wielką ulgą. Budynek, w którym mieści się siedziba „Gazety Miejskiej", wygląda okazale. Jest to typowy nowoczesny biurowiec, strzelisty, z taką ilością szyb, że można spokojnie zastanawiać się, czy beton w ogóle wchodzi w skład tej budowli. Kiedy przede mną otwierają się ruchome drzwi, moim oczom ukazuje się portiernia i bardzo gruby ochroniarz, który najwidoczniej broni wejścia przed nieuprawnionymi. - Pani w jakiej sprawie? - dochodzi moich uszu, zanim jeszcze zamknęły się za mną automatyczne drzwi. - Dzień dobry. Ja do „Gazety Miejskiej". Jestem umówiona na rozmowę rekrutacyjną. - Pani nazwisko? - Wojnowska. Patrycja Wojnowska. - Proszę usiąść i czekać, aż panią zawołam. Jest opóźnienie, trzeba będzie poczekać - powiedział beznamiętnie portier, nie patrząc mi w oczy. Cóż, poczekam, myślę sobie, siadając na stojącym w rogu holu fotelu. Przynajmniej poprawię sobie makijaż, opanuję nerwy i trochę się ogarnę. Kiedy poprawiam szminkę na ustach, kątem oka widzę opodal jeszcze dwie takie jak ja. Siedzące, poprawiające usta, ubrane elegancko dziewczyny. I jestem już pewna. To moje konkurentki. Brunetka i ruda, zauważam. Widzę, że pan naczelny lubi różnorodność. Brunetka w mini ostentacyjnie prezentuje swoje długie nogi. Nieco wyniosła, ładna. Ale chyba nie myśli, że nogami zawojuje świat? Ruda. Rude to wredne. Może naczelny lubi takie ostre laski. Ale mała... I trochę przy kości. Może to koneser, tłucze się w mojej głowie. Jezu, o czym ja w ogóle myślę! Przecież to nie konkurs Miss Polonia, ale