Pamięci tych, którzy odeszli,
i żyją we wspomnieniach tych, którzy pozostali…
Roma Wanicka (1924–2013)
Daniela Kopydłowska (1927–2013)
Władysław Dybczyński (1934–2014)
Roman Zając (1951–2014)
Aleksandra Dolly Korewa (1926–2014)
Bolesław Chruściński (1921–2014)
Lidia Kozubek (1927–2015)
Rozdział 1
W hali przylotów było pełno ludzi. Rodziny, przyjaciele, krewni i znajomi
przyszli, aby powitać swoich bliskich po krótkiej lub dłuższej nieobecności.
Pracownicy korporacji i taksówkarze z tabliczkami w rękach wyglądali nieznanych
twarzy. Panowała atmosfera wyczekiwania, zniecierpliwienia. Ludzie witali się
w różnych językach, wśród łez, przytulań, okrzyków i śmiechów, całowali
i obejmowali lub wymieniali formalne ukłony i uściski dłoni. Turkotały
wyładowane bagażami wózki, ich kółka dudniły miarowo o wyłożoną płytkami
podłogę, tworząc podkład muzyczny do zamętu ludzkich głosów i gestów.
Nagle zatrzymał się czas, ucichł dźwięk, ustało nawet bicie mojego serca.
Wciąż trzymałam przy uchu telefon, choć połączenie już się zakończyło. Palce
same zacisnęły się na komórce, łokieć usztywnił, a ja trwałam jak zanurzona
w bezczasie.
Hala przylotów w jednej chwili stała się dla mnie boleśnie pusta i głucha.
Z trudem chwytałam gęste powietrze, ale ono nie docierało do płuc – czułam się
tak, jakby potężna obca dłoń zacisnęła się na moich żebrach, krusząc je i łamiąc.
Krople potu spłynęły mi po karku i sunęły dalej po plecach niczym lodowate palce.
Łzy napłynęły mi do oczu, zamazując obraz, który i tak już utracił kolory.
Od tej rozmowy telefonicznej świat wokół mnie stał się czarno-biały. Po jasnych
plamach światła przesuwały się ciemne bezkształtne cienie. Nie było już na tym
świecie ani jednego człowieka, z którym łączyłyby mnie więzy krwi. Zostałam
sama, zdana wyłącznie na siebie, pozbawiona jakiejkolwiek ochrony przed tym, co
niesie rzeczywistość…
Stałam jak sparaliżowana, wpatrując się bezsilnie w pustkę przed sobą.
Tkwiłam wyprostowana z walizką przy boku, na pozór niewzruszona niczym głaz.
W mojej duszy jednak szalał huragan. Oto po latach wróciłam do domu, by
dowiedzieć się, że on już nie istnieje. Nie pozostało nic, nawet nadzieja zniknęła,
bo już nie miał kto podtrzymać jej przy życiu.
Było mi duszno. Klimatyzacja utrzymywała względnie chłodną temperaturę
powietrza, mimo to zalała mnie fala gorąca. Nagle zrobiło mi się słabo. Osunęłam
się na walizkę. Zgarbiłam się, jakby wielki ciężar łamał mój odrętwiały kręgosłup,
zmuszając go do pokłonienia się rzeczywistości.
Z pochyloną głową wpatrywałam się martwym wzrokiem w łzy kapiące
regularnie na kolana. To nie może być prawda. Panuje tu taki hałas, że musiałam
się przesłyszeć. Przecież…
Drżącą ręką odgarnęłam kosmyki, które wysunęły mi się z francuskiego
warkocza. Spuchnięta od łez znów spróbowałam odetchnąć głębiej.
Niespodziewanie poczułam na ramieniu dotyk i usłyszałam przytłumiony
męski głos.
– Przepraszam, czy pani dobrze się czuje?
Z trudem uniosłam głowę i zwróciłam ku nieznajomemu nieprzytomne
spojrzenie.
– Może podprowadzę panią do taksówki?
Nie odpowiedziałam, nie mogłam wydać z siebie innego dźwięku niż
chrapliwy oddech, ale chyba samo moje spojrzenie było wystarczającą reakcją na
te słowa, bo mężczyzna pomógł mi wstać i asekurował mnie do wyjścia.
Gdybym szła sama, zapewne zataczałabym się jak pijana. Kolana miałam
zesztywniałe, kręciło mi się w głowie. Wdzięczna za pomoc pozwoliłam się
prowadzić do automatycznie rozsuwanych szklanych drzwi. Na zewnątrz
przywitała nas fala gorąca; po chłodzie klimatyzowanej hali przylotów sierpniowy
upał był trudny do zniesienia. Popołudniowe słońce parzyło i jeszcze bardziej
utrudniało oddychanie.
Nieznajomy skierował się do pierwszej z taksówek ustawionych jedna za
drugą przy wąskim chodniku. Taksówkarz wyskoczył z samochodu zadowolony, że
ma klientów, i złapał moją walizkę, by włożyć ją do bagażnika. Z trudem zajęłam
miejsce na rozgrzanym skórzanym siedzeniu. Chciałam podziękować
nieznajomemu, który okazał mi tyle wsparcia i zrozumienia, ale gardło miałam
zaciśnięte niczym węzeł. Nie mogąc wykrztusić ani słowa, spojrzałam tylko na
niego z wdzięcznością. Chwilę później taksówkarz usiadł za kierownicą
i ruszyliśmy. Nie pamiętam nawet, jak wyglądał ów nieznajomy. Świat wokół mnie
był rozmazany, przypominał czarno-białe zdjęcie, na którym woda zostawiła szare
plamy.
Taksówkarz zwracał się do mnie trzy razy, zanim wreszcie zrozumiałam jego
słowa. Dokąd jadę? – zastanowiłam się. Gdzie teraz mam się podziać? Wyjrzałam
przez okno. W głowie miałam tylko jeden adres. Tylko jedno miejsce, do którego
mogłam się udać.
Samochód przyspieszył, zabierając mnie w podróż po znajomych,
aczkolwiek odmienionych okolicach. Zostawiliśmy za sobą Mokotów,
przemknęliśmy przez Ochotę i Wolę, aż wreszcie dotarliśmy na Żoliborz. Nawet
z oczami pełnymi łez rozpoznawałam budynki i ulice. Minęło pięć lat od czasu,
kiedy widziałam je po raz ostatni, ale ich obraz tkwił głęboko w moim sercu.
Z każdym miejscem wiązały się inne sprawy, inne słodko-gorzkie wspomnienia.
Pośród odcieni szarości przed moimi oczami ukazały się chwile z przeszłości,
mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Wraz z barwnymi obrazami pojawiło się
echo dawnych uczuć – radości, szczęścia, niepewności, bólu, smutku, rozpaczy,
tęsknoty i miłości, których rozmiar wgniótł mnie teraz głębiej w fotel.
Zapomniałam… a może tylko wmawiałam sobie, że zapomniałam, wymyślając
coraz to nowsze sposoby na odwrócenie uwagi od tego, co było.
Potrzebowałam dłuższej chwili, aby zrozumieć, że dotarliśmy już na miejsce.
Taksówkarz czekał cierpliwie, aż mu zapłacę, więc sięgnęłam nieporadnie do
torebki po portfel. W zamęcie niespodziewanych nowin zapomniałam wymienić
walutę, więc z przepraszającym spojrzeniem wręczyłam mu banknoty euro,
dodając spory napiwek. Mężczyzna schował pieniądze, a potem wysiadł
z samochodu. Wytężając siły, zmusiłam się, aby podążyć jego śladem.
Zesztywniałe kości stawiały opór, ale wkrótce stałam już na skąpanym w słońcu
chodniku i odbierałam bagaż od kierowcy. Oparłam dłoń na rączce walizki
i traktując ją trochę jak laskę, ruszyłam przed siebie.
Za niskim żywopłotem i niewielkim trawnikiem stał jednopiętrowy dom
bliźniak. To tu… Tutaj właśnie wszystko się zaczęło i skończyło. Od tego miejsca
uciekałam i za nim tęskniłam najmocniej. Śniłam, marzyłam o nim i unikałam go
na wszelkie sposoby. Drżącą dłonią sięgnęłam do dzwonka do drzwi, wcześniej
trzykrotnie spytawszy samą siebie, czy jestem na to gotowa. Odpowiedź za każdym
razem była jednakowa – nie jestem. Zacisnęłam powieki i przygotowując się na
jeszcze większy ból, nacisnęłam guzik.
Usłyszałam jego ciche brzmienie wewnątrz domu. W mgnieniu oka mój
oddech się uspokoił, serce również spowolniło swój rytm. Poczułam, jak napiera na
mnie nowa fala gorąca, niezwiązana tym razem z duszną pogodą i nagrzanym
chodnikiem, którego płyty nawet przez japonki parzyły moje stopy.
Dobiegł mnie przytłumiony odgłos kroków. Oddech momentalnie
przyspieszył, a serce oszalało, pompując więcej krwi, niż potrzebowałabym na
przebiegnięcie maratonu. Przymknęłam oczy, próbując się opanować: to nie
miejsce ani czas na panikę. Ale gdy tylko otworzyły się drzwi, zapomniałam
o logice. Zapomniałam także o oddychaniu, o skwarze, o trudach podróży,
strasznych wieściach, o rozpaczy, lęku i wszystkich obawach, które ustawione
jedna na drugiej tworzyły gruby mur oddzielający mnie od drzwi tego domu.
– Aniele…
Jedno banalne słowo wypowiedziane niskim, boleśnie znajomym głosem
sprawiło, że przeszłość gwałtownie ożyła. Przed oczami przeleciało mi wszystko,
od czego tak uciekałam. I zrobiłam coś, czego – nie wątpiłam w to nawet przez
chwilę – będę wkrótce żałować. Poddałam się i wbrew rozsądkowi osunęłam się
w jego ramiona.
Były takie same jak w mojej pamięci. Wciąż przynosiły spokój, oparcie,
rozkoszne poczucie bezpieczeństwa. Niczym magiczna tarcza broniły mnie przed
wszystkimi zagrożeniami z zewnątrz. Jego zapach wypełnił moje nozdrza. Znałam
go, tak samo jak znałam tego mężczyznę. Po pięciu, dziesięciu czy pięćdziesięciu
latach rozpoznałabym go nawet z zamkniętymi oczami. Mógł się postarzeć,
zgarbić, wyłysieć i pomarszczyć, ale dla mnie zawsze był najpiękniejszy,
najwspanialszy, najlepszy.
Pozwoliłam się wprowadzić, a raczej wnieść do przedpokoju. On wciągnął
jeszcze moją walizkę i drzwi się zamknęły, odcinając nas od upału.
– Aniele, co się stało?
Nie miałam siły na wyjaśnienia. Poczułam, jak raptownie ulatuje ze mnie
resztka energii, zawisłam więc na nim, pozwalając jego ramionom zacisnąć się na
mnie jeszcze mocniej.
– Kto przyszedł, Adrianie? – z dala doleciał nas głos cioci.
Nie odpowiedział. Wsunął dłoń w moje włosy, niszcząc zapewne
pozostałości warkocza, który zaplotłam dziś rano. Nie wiem, jak długo trwaliśmy
w tym uścisku. Gdyby zależało to ode mnie, nie skończyłby się nigdy. Na szczęście
rozsądek nigdy nie opuszczał mojej ciotki, która zaniepokojona przedłużającą się
ciszą wkroczyła do przedpokoju.
– Nela? – zapytała zaskoczona. – Czy to ty? Co tu robisz? Ela mówiła, że
pojedziecie z lotniska prosto do domu, do Kielc.
Na wzmiankę o mamie serce przeszył mi bolesny skurcz. Adrian odsunął
mnie od siebie. Musiał użyć do tego sporo siły, bo moje zaciśnięte kurczowo
ramiona niełatwo było rozprostować.
– Neluś, dziecko! – zawołała ciocia, już poważnie zaniepokojona. – Co się
stało? Dlaczego płaczesz?
Pokręciłam głową, niezdolna wypowiedzieć choćby jednego słowa.
– Wejdź do środka, usiądź. – Ciocia szybko otrząsnęła się ze zdumienia,
przejmując kontrolę nad sytuacją.
Adrian wprowadził mnie do salonu, ale gdy usiłował posadzić na kanapie,
nie chciałam go puścić, więc w końcu był zmuszony usiąść obok. Ciocia
przybiegła, niosąc z kuchni szklankę wody.
– Masz, napij się – poleciła, ale dłuższą chwilę zajęło, zanim moje
odrętwiałe palce zdołały zacisnąć się na szkle.
Uniosłam szklankę niezgrabnie do ust, przy pierwszym łyku uderzyłam
zębami o brzeg. Dźwięk był nieprzyjemny dla ucha, ale smak chłodnej wody na
wyschniętych wargach wyjątkowo przyjemny. Przełknęłam ją głośno i szybko
opróżniłam całą szklankę.
– Powiedz teraz, co się stało – zwróciła się do mnie ciocia. – Gdzie jest Ela?
Dlaczego przyjechałaś sama?
Podciągnęłam kolana pod brodę i przygarbiłam się.Pragnęłam skurczyć się
i zmaleć, by w końcu zniknąć zupełnie w tym świecie bez mamy.
– Mów natychmiast! – zawołała ciocia.
Wzięłam głębszy oddech.
– Ma… – Głos załamał mi się już po pierwszej sylabie. Przyłożyłam dłoń do
szyi, jakby dotyk mógł choć trochę rozluźnić zaciśnięte gardło. – Mama…
– spróbowałam ponownie – …nie… – Ciocia i Adrian wpatrywali się we mnie
zaniepokojeni, uparcie szukając sensu w pojedynczych sylabach. – Nie żyje…
– tylko tyle zdołałam z siebie wydusić, ale tym razem sensu było aż nadto.
Ciocia z głośnym świstem wciągnęła powietrze. Adrian drgnął poruszony,
a potem zaczął gładzić mnie po włosach, jakby tym ruchem uspokajał sam siebie.
– Jak to nie żyje? – Ciocia siliła się na spokój. – Przecież to niemożliwe.
Dlaczego…
– Mamo – przerwał jej Adrian – pozwól jej mówić.
Podziękowałam mu spojrzeniem, a następnie zmusiłam się do zebrania
wszystkich sił i znowu się odezwałam:
– Odebrałam telefon… – Oddychałam z trudem. – Był wypadek… – Ciężar
winy utknął w krtani, napierał na struny głosowe, zmieniając mój głos w chrapliwy
szept. – Mama nie… – Pokręciłam głową, a kosmyki, które chwilę temu Adrian
wsuwał mi za ucho, ponownie przesłoniły mi twarz. – Nie miała szans. Zginęła na
miejscu – ostatnie słowa wypowiedziałam drżącymi wargami, nawet nie zdawałam
sobie sprawy, że znowu płaczę.
Ciocia zbladła, zastygła, ale wiedziałam, że w środku aż kipi. Znałam to
uczucie, sama go doświadczyłam w hali przylotów. Spojrzałam na Adriana.
Wyglądał, jakby nagle obudził się z długiego snu i nie do końca rozumiał, co się
wokół niego dzieje.
– Niemożliwe – stwierdziła ciocia, podrywając się z kanapy. Szybkim
krokiem przemierzyła salon i chwyciła za telefon. – Niemożliwe – powtórzyła tym
razem ciszej, bardziej do siebie, z pamięci wybierając numer.
Czekając na połączenie, spoglądała na nas z wyrazem niedowierzania na
twarzy. Nie dziwiło mnie to, sama z początku też nie uwierzyłam. Rozmowa
z policjantem nie była długa. Dowiedziałam się tylko, że wypadek zdarzył się na
drodze E77 prowadzącej z Kielc do Warszawy i że wzięło w nim udział pięć
samochodów i cysterna. Rannych było wielu, dwie osoby zginęły na miejscu. Jedną
z nich była moja mama…
– Radek? Tu Basia – moje rozmyślania przerwał energiczny głos ciotki.
– Elżbieta nie odbiera, a jest u mnie Aniela. Mówi, że zdarzył się wy… – przerwała
nagle i jeszcze bardziej zbladła. Zasłuchana w głos rozmówcy skierowała na nas
szklane spojrzenie.
Wiedziałam, co ono oznacza. Adrian nagle wyprostował się i poderwał
z kanapy, a że wciąż nie wypuszczałam go z objęć, zmusił mnie, abym wstała wraz
z nim.
– Jedźmy tam – rzekł naglącym tonem, przyciągając mnie mocniej do siebie,
bo na miękkich nogach nie mogłam utrzymać równowagi. – Mamo!
Ciocia tylko machnęła ręką i odwróciła się do nas plecami, w dalszym ciągu
skoncentrowana na rozmowie telefonicznej.
Wreszcie zakończyła ją i odłożyła słuchawkę. Spojrzała na nas niewidzącym
wzrokiem, uniosła ręce, a potem bezradnie je opuściła. Twarz miała bladą, skóra
wokół jej oczu i ust była nienaturalnie napięta – takiej jej jeszcze nigdy nie
widziałam.
– Mamo – zwrócił się do niej Adrian, ale już łagodniej.
Ciocia przysiadła na stojącym obok krześle, jakby nagle uszły z niej
wszystkie siły.
– Mamo… – powtórzył Adrian; tym razem brzmiało to jak prośba.
– Tak, tak – powiedziała ciocia, podnosząc się z trudem. Przetarła szybkim
ruchem oczy, jakby nie chciała, abyśmy zauważyli, jak bardzo poruszyła ją
rozmowa, którą przed chwilą prowadziła a potem podeszła do nas i opanowanym
tonem oznajmiła: – Aniela miała rację. – Z każdym słowem jej głos brzmiał
pewniej, ale w linii ust wciąż czaiło się napięcie. – Na trasie do Warszawy zdarzył
się wypadek. Niestety… – zawahała się, spoglądając na mnie z bólem w oczach.
– Ela zmarła, zanim zjawiła się pomoc.
Osunęłam się na dywan. Adrian podniósł mnie i posadził na kanapie. Sam
usiadł tuż obok.
– Mamo, zaparz jej melisę – poprosił.
Gdy kroki cioci ucichły, poczułam dotyk jego palców na twarzy. Próbował
zetrzeć łzy, które płynęły nieprzerwanie. Głaskał mnie po policzkach i włosach,
a jego bliskość działała na mnie uspokajająco. Czułam, że mam w nim oparcie
i cokolwiek by się zdarzyło, zawsze mogę na niego liczyć. Uczucie to było tak
słodkie, że aż bolesne. Przywoływało wspomnienia, które tak długo starałam się
wymazać z pamięci. Byłam załamana, wymęczona psychicznie, a jakby tego było
jeszcze mało, zaczęła mi dokuczać czkawka. Adrian obserwował, jak
bezskutecznie walczę, aby ją opanować, aż w końcu zlitował się i poradził:
– Nabierz powietrza i wstrzymaj oddech na dwadzieścia sekund.
Zrobiłam, jak powiedział – nabrałam powietrza w płuca, a potem odliczając
w myślach sekundy, wpatrywałam się w jego twarz. Siedzieliśmy tak blisko siebie,
że mogłam dostrzec wszystkie drobne zmiany, jakie pojawiły się na niej przez
ostatnie pięć lat. Zauważyłam kurze łapki i zmarszczki na czole, cienie pod oczami
i na zapadłych policzkach pokrytych świeżym zarostem. Na pewno za dużo pracuje
i za mało śpi. Najwyraźniej zapominał o regularnych posiłkach. Miałam
nieprzepartą chęć, aby opuszkami palców dotknąć jego brwi, nosa, brody,
rozprostować zmarszczki i przywrócić mu dawny, młodzieńczy wygląd.
Kto wie, może i on porównywał mnie z Anielą ze swoich wspomnień. Od
naszego ostatniego spotkania minęło zaledwie pięć lat, dla mnie jednak to była cała
wieczność. Szaloną, roztrzepaną dziewczynę z burzą rozwianych włosów
i ubrudzonymi farbą mankietami zastąpiła sztywna, pełna rezerwy kobieta
zgarbiona pod ciężarem zdarzeń i zderzeń, przeżyć, które rozerwały na strzępy jej
młodość.
– Już – szepnął niespodziewanie, a ja z zaskoczenia wzięłam nowy oddech.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że on pewnie w myślach odliczał
owe dwadzieścia sekund. Czkawka minęła, a z nią dreszcze, które jeszcze przed
chwilą wstrząsały moim ciałem.
– Lepiej? – zapytał, a ja kiwnęłam powoli głową.
Uśmiechnął się do mnie, ale w jego ciepłych czekoladowych oczach czaiło
się zmartwienie. Znów pogłaskał mnie po włosach, zbierając jasne kosmyki
z twarzy i wsuwając mi je za ucho. Przymknęłam na moment powieki, wbrew sobie
wspominając, jak milion razy wykonywał ten prosty gest, w którym było tyle samo
troski, co poufałości.
– Mamo, jak tam herbata? – zwrócił się nieco głośniej do cioci, wciąż zajętej
w kuchni.
– Już niosę!
Rzeczywiście, po kilku sekundach pojawiła się w drzwiach z dużą filiżanką
z ciemnego szkła, moją ulubioną, z której zawsze piłam podczas pobytów w tym
domu. Wzruszyła mnie jej pamięć do szczegółów.
– Dolałam trochę zimnej wody, żeby nie była taka gorąca – powiedziała
ciocia, przysiadając obok nas na kanapie.
Podziękowałam jej uśmiechem, wciąż bojąc się użyć głosu, i przyłożyłam
filiżankę do ust. Poczułam charakterystyczny smak melisy. U cioci tak często piłam
ziołowe herbaty, że się do nich przyzwyczaiłam i wolałam je niż czarne i czerwone,
które na co dzień parzyła moja mama.
Mama… Skurcz w sercu natychmiast powrócił. Co ja bez niej zrobię? Jak
będę żyć?
Rozdział 2
W domu panowała martwa cisza. Jedynie stary zegar w korytarzu ośmielał
się ją zakłócać i swoim tykaniem przypominał o upływie czasu. Leżałam w łóżku
w starej sypialni Adriana i wsłuchiwałam się w ten dźwięk, dostosowując do niego
własny oddech. Nie mogłam przestać płakać. Łzy utworzyły już na poduszce dwie
mokre plamy.
Czułam się tak, jakbym wraz z tragiczną wiadomością, którą otrzymałam na
lotnisku, postarzała się o dwadzieścia lat. Marzyłam, by zatrzymał się czas, ale
miarowe tykanie sekundnika parło nieprzerwanie do przodu. Świat się nie
skończył, grawitacja działała, nasza planeta nadal się obracała, a za oknem co jakiś
czas dał się słyszeć warkot przejeżdżającego samochodu albo szczekanie psów
z sąsiedztwa. Pomimo całodniowych upałów życie toczyło się zwykłym rytmem.
Pomyślałam o okolicznych domach tętniących energią swych mieszkańców,
o rodzinach, dziadkach, młodych małżeństwach, dzieciach… O tych wszystkich,
którzy mają do kogo wracać po całym dniu pracy, o tych, którzy mają się gdzie
podziać, gdy wszystkie światła zgasną.
Miałam wrażenie, jakby wraz z mamą opuściły mnie wszystkie siły. Zwykłe
uniesienie dłoni do twarzy wydawało mi się nie lada wyczynem. Mięśnie
odmówiły posłuszeństwa i leżałam na łóżku bez sił niczym szmaciana lalka.
Czekając na… no właśnie – czy miałam jeszcze na co czekać?
Wiedziałam, że tego rodzaju myśli donikąd mnie nie zaprowadzą, ale nie
mogłam nic na to poradzić. Co więcej, czułam przytłaczającą odpowiedzialność,
nie opuszczało mnie poczucie winy. Mama jechała tą trasą tylko w jednym celu
– żeby odebrać mnie z lotniska. Gdybym nie zdecydowała się na tak nagły powrót
do kraju, ten dzień spędziłaby zupełnie inaczej. Zapewne nie wyjeżdżałaby z Kielc
i o tej porze byłaby w domu cała, zdrowa i przede wszystkim żywa. Oskarżałam się
o jej śmierć, do tego, choć powinnam była działać i wyjaśniać okoliczności tego
tragicznego wypadku, potrafiłam jedynie coraz bardziej pogrążyć się w rozpaczy
i zadręczać myślami.
Co teraz będzie? – po raz tysięczny zadałam sobie to pytanie. Bez mamy
resztka rozbitych planów, których garść zabrałam ze sobą do samolotu,
roztrzaskała się na szklaną miazgę. Ból serca, towarzyszący mi nieprzerwanie od
kilku dni, wzmógł się i utrudniał oddychanie. Mogłam wziąć jakieś środki
uśmierzające rozpacz, ale nie pozwoliłam sobie na taki luksus. To moja wina
– powiedziałam do siebie w myślach i kolejne łzy spłynęły na mokrą poduszkę.
– Zasłużyłam na cierpienie.
Ból serca potęgował palący wstyd, że pozwoliłam cioci przejąć ciężar
obowiązków. Co prawda, jeśli istniała na tym świecie osoba, która kochała moją
mamę tak mocno jak ja, była nią właśnie ciocia Basia. Tragedia dotknęła nas
wszystkich, mnie w pół sekundy przygniotła, a raczej wgniotła w ziemię, ale ciocia
była zbudowana z twardszej gliny. Natychmiast zabrała się do działania, wskoczyła
w samochód i pognała na miejsce zdarzenia, a potem dalej, do Radomia, gdzie
z Radkiem mieli się dowiedzieć wszystkich szczegółów wypadku. Wstyd mi było,
że oto się zamartwiam i umartwiam, leżąc wygodnie na łóżku, podczas gdy ona
wykonuje moje obowiązki. Powinnam była pojechać tam prosto z lotniska, to
byłaby rozsądna, dojrzała decyzja dorosłej osoby, ale ja potrafiłam tylko myśleć
o własnym cierpieniu i wybrałam najłatwiejsze rozwiązanie – jak małe dziecko
biegiem wróciłam do domu z dzieciństwa, z płaczem rzucając się w ramiona
najbliższych. Wiedziałam, że zawiodłam jako córka, i tym bardziej obwiniałam
siebie o wszystko.
Schody zaskrzypiały miarowo, dając sygnał, że ktoś wchodzi na piętro.
Skierowałam wzrok na niedomknięte drzwi, przez których szparę wpadała do
pokoju plama wieczornego światła z korytarza. Jeszcze kilka skrzypnięć, potem na
dwie sekundy zapadła cisza i lukę w drzwiach przesłoniła wysoka sylwetka.
– Aniele… – wyszeptał ciepły, znajomy głos. – Śpisz?
– Mhm… – wymruczałam, bo mówienie było zbyt dużym wysiłkiem.
Adrian wszedł do pokoju i zostawił za sobą otwarte drzwi, wpuszczając tym
samym nieco więcej światła. W jego pomarańczowym blasku poznałam pękatą
filiżankę z ciemnego szkła, którą ostrożnie postawił na stoliku przy łóżku.
– Przyniosłem herbatę – powiedział cicho, jakby obawiał się zakłócić ciszę
panującą w całym domu.
– Mhm… – powtórzyłam bez większego zainteresowania.
Nie miałam ochoty ani jeść, ani pić. Prawdę mówiąc, nie miałam ochoty na
nic. Co ja teraz pocznę? – zapytałam siebie ponownie, czując nowy przypływ
paniki.
Usłyszałam szelest ubrania, gdy Adrian usiadł na podłodze obok łóżka
i oparł się o nie plecami. Wytężyłam wszystkie siły i poruszyłam ręką. Chwilę to
trwało, ale udało mi się objąć go za szyję, a potem przysunąć się bliżej krawędzi.
Adrian wodził palcami po moim przedramieniu, a dotyk ten i budził mnie,
i usypiał, oddalając wszystkie myśli, w zamian niosąc ukojenie. Zamknęłam oczy,
pozwalając, aby pochłonęła mnie ciemność. W pokoju było parno mimo okna
otwartego na całą szerokość. Nasze oddechy mieszały się z cichym tykaniem
zegara na korytarzu, tworząc swoisty rytm, puls nocy.
Z trudem odwróciłam się na bok, przysunęłam jeszcze bliżej brzegu łóżka
i oparłam głowę na jego barku. To był człowiek mi najbliższy i najdalszy zarazem.
Jego dłoń zaplątała się w moje włosy i poczułam dotyk palców głaszczących mnie
po głowie.
– Śpij, Aniele – szepnął, a jego oddech zatańczył na moich przedramieniu,
przynosząc chwilową ulgę od ciężkiego powietrza gorącej nocy.
Znajomy głos, znajomy zapach, znajome słowa. Adrian był bohaterem moich
najwcześniejszych wspomnień. Gdy budziłam się z głośnym płaczem, którego ani
mama, ani ciocia nie potrafiły zahamować, tylko ten głos, zapach i słowa
pozwalały mi się uspokoić. Tym razem mój płacz zdradzał tylko chrapliwy,
nierówny oddech, ale wierzyłam, że towarzystwo Adriana ujarzmi go i ukoi. Sama
również wytężyłam siły, aby opanować łzy, ale zdradliwa kropla spłynęła z mojego
policzka i kapnęła mu na kark. Poruszył się niespokojnie, potem przechylił głowę
i zanucił piosenkę, którą dawno temu śpiewała mi ciocia.
Pamiętałam ją, jak i wiele innych kołysanek z dzieciństwa, ale jeszcze nigdy
nie słyszałam jej w męskim wykonaniu. Głos Adriana był niski, trochę szorstki, ale
dźwięczny. W pewnym momencie zrobił przerwę, aby podmuchać na moje czoło
i włosy. Uśmiechnęłam się przez łzy, doceniając krótką chwilę ulgi od upalnego
powietrza.
Słowa śpiewane na pograniczu szeptu jeszcze długo odbijały się echem
w moich uszach, unosząc mnie w podróż do przeszłości. Do czasów, gdy
mieszkałam razem z Adrianem w tym domu i nie znałam większych smutków niż
szlaban na lody. Dzieciństwo skąpane w niewyraźnym świetle zawierało w sobie
dużo więcej blasku niż cienia. Okres ciemności nadszedł dużo później, ale gdy raz
się pojawił, nie było już widać jego końca.
Kołysanka sprawiła, że na chwilę zapomniałam o teraźniejszości
i przeniosłam się do cudownych czasów z pogranicza pamięci i wyobraźni. Do
przeszłości, w której jeszcze żyła moja mama.
– Obiad gotowy! – zawołała mama, kończąc rozstawiać talerze na stole
w kuchni.
– Już idę! – odpowiedziała ciocia z gabinetu.
Wtem rozległ się mój mrożący krew w żyłach wrzask. Po takim alarmie
mama natychmiast przybiegła do salonu, w dłoniach ściskając ścierkę, którą
właśnie wycierała ręce. Siedziałam sama w kojcu i byłam najbardziej nieszczęśliwą
dziewczynką na całym świecie.
– Adrian! – krzyknęła ciocia Basia, wypadając z gabinetu niczym strzała.
Chłopiec stojący w rogu salonu spojrzał na nią niewinnie.
– Co!? Ja jej nic nie zrobiłem! Nie wiem, czemu się tak drze.
Ciocia zlustrowała syna uważnym spojrzeniem. Mama wzięła mnie na ręce
i próbowała uspokoić, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Byłam purpurowa od
krzyku, a na dodatek męczyła mnie czkawka. Obie starały się opanować bezmiar
mojej rozpaczy, ale na próżno. Nic, co mówiły, nie mogło mi pomóc.
– Przeproś ją, to się uspokoi – powiedziała do Adriana zdenerwowana
mama.
Chłopiec wybałuszył oczy.
– To tylko dziecko! Nawet nie rozumie słowa „przepraszam”! Po za tym ja
jej nic nie zrobiłem, więc nie…
– Przeproś w tej chwili – warknęła rozkazującym tonem ciocia Basia.
Adrian przewrócił oczami.
– Kobiety… – mruknął pod nosem zrezygnowany.
Odpowiedziały mu trzy poważne spojrzenia.
– No dobrze, dobrze. – Nawet jego mój krzyk chyba zaczął denerwować.
– Przepraszam.
Natychmiast umilkłam. Kobiety spojrzały na mnie zaskoczone, więc
popatrzyłam na nie niewinnie, bo przecież wszystko zostało już wyjaśnione. Ich
reakcja mnie rozbawiła, miałam nawet ochotę się zaśmiać, ale nagle głośno
czknęłam, burząc idealną ciszę wypełniającą salon po brzegi, i przeszła mi ochota
do śmiechu.
– Cóż… – zaczęła mama niepewnym głosem – najwyraźniej on naprawdę coś
przeskrobał.
Ciocia Basia wzniosła oczy w górę, a minę miała taką, jakby chciała
powiedzieć: „Zupełnie mnie to nie dziwi”. Ale zamiast tego stwierdziła:
– Obiad stygnie. – Wzięła mnie na ręce i posadziła przy stole. – Cieszmy się
ciszą… póki ją mamy – dodała, mrugając do mnie konspiracyjnie.
– Kiedy ja nic nie zrobiłem… – upierał się Adrian, zajmując miejsce obok
nas.
Chociaż byłam dużo mniejsza, siedziałam wyżej od niego, więc posłałam mu
spojrzenie z góry, mówiące jednoznacznie: „Jeszcze się doigrasz”, po czym
grzecznie otworzyłam buzię i przełknęłam pierwszy kęs obiadu.
Mama obserwowała mnie z zachwytem.
– Jeszcze wychowa nam syna – rzekła, uśmiechając się przekornie do Basi.
– Jest taka mądra! – zagruchała ciocia, głaszcząc palcem mój policzek.
– Mało które dziecko jest takie mądre.
– Aniela jest nie tylko mądra, ale i inteligentna – sprostowała mama,
wpychając we mnie kolejną łyżkę zupy.
– Ona ma dopiero dwa lata! – zawołał Adrian.
Wszystkie trzy spojrzałyśmy na niego zdziwione.
– Co z tego? – zapytała ciocia.
– No właśnie? – wtórowała jej mama.
Adrian zmierzył je zdesperowanym spojrzeniem.
– Zna dopiero kilka słów, więc nie można stwierdzić, że jest mądra!
Wszystkie byłyśmy urażone, ale ja najbardziej.
– Uważasz, że nasza córka jest głupia? – zapytała Basia z niedowierzaniem.
– Adrian! Jak możesz tak mówić? – krzyknęła zaskoczona mama.
– Ajaan, niee! – zawyłam, również stając we własnej obronie.
Kobiety uśmiechnęły się do mnie z zachwytem.
– Jesteś bardzo mądra – oświadczyła z dumą mama.
– I inteligentna – poparła ją ciocia.
Adrian w odpowiedzi tylko głęboko westchnął.
Obudził mnie ruch powietrza. Nieduża sypialnia skąpana była w blasku
słońca wpadającego przez szeroko otwarte okno. Poranny wiatr wzmógł się
i szarpał firanki. Jego chłodny dotyk dosięgnął łóżka, wybudzając mnie ze snu.
Przez dłuższą chwilę rozglądałam się po pokoju, zastanawiając się, czy to już jawa,
czy jeszcze sen.
Pokój wyglądał trochę inaczej, niż go zapamiętałam. Meble z ciemnego
drewna ustawione wzdłuż granatowej ściany skrywały najrozmaitsze skarby
i pamiątki z przeszłości. Dostrzegłam znajome książki, zabawki i zdjęcia, ale wśród
nich pojawiły się inne rzeczy. Z biurka zniknęły zeszyty, podręczniki oraz
bezcenne zdjęcie rodzinne – ostatnia wspólna fotografia Adriana i jego taty. Ich
miejsce zajęły teczki i papiery, które wyglądały tak, jakby od wieków nikt do nich
nie zaglądał. Na półce obok łóżka brakowało piłki do koszykówki, a przecież przez
wiele lat stanowiła najważniejszy element tego pokoju. Swego czasu Adrian nawet
z nią sypiał, tak bardzo był do niej przywiązany. Podobnym uczuciem darzył wieżę
stereo, która kiedyś królowała niepodzielnie na stoliku obok okna. Teraz pod
oknem stał rower stacjonarny oraz dwa brzydkie pudła, jedno na drugim.
Zniknęły również kolekcja filmów i stojak na płyty CD, a także zasłaniający
kiedyś drzwi plakat przedstawiający szkielet człowieka z polskimi i łacińskimi
objaśnieniami. Oparte o regał stały moje stare sztalugi. Rozglądałam się dalej. Nie,
to już nie był ten sam pokój. Wydawał się obcy, jakby wyprowadzka lokatora
pozbawiła go całego czaru. No właśnie, a gdzie się podział Adrian? Zasypiając,
czułam go przy sobie. Bez jego kojącej obecności tej nocy nie zmrużyłabym oka.
Odgarnęłam włosy z twarzy i wstałam z łóżka. Bolało mnie całe ciało,
mięśnie dokuczały, jakbym nadwyrężyła je nadmiernym wysiłkiem. Stawiając
ostrożnie kroki, wyszłam na korytarz. Schody wiodące na parter okazały się nie
lada wyzwaniem, ale stopień po stopniu jakoś dotarłam na dół.
Przez drzwi z salonu do kuchni zobaczyłam ciocię. Matt Monro śpiewał
cicho i rzewnie Portrait of My Love. Uśmiechnęłam się smutno. Prawie każde
wspomnienie z dzieciństwa spędzonego w tym domu zawierało w sobie podkład
muzyczny i zawodzący głos tego czy innego piosenkarza. Ciocia miała ogromny
zbiór płyt winylowych, których nigdy nie wolno mi było dotykać. Na kartonowych
kopertach widniały nazwiska ówczesnych sław: Louis Armstrong, Marvin Gaye,
Bob Dylan, Andy Williams, Paul Anka, Elvis Presley, Paul McCartney, Nat King
Cole i tak dalej, mogłabym wyliczać w nieskończoność. Ciocia uwielbiała męskie
głosy i miała zwyczaj podśpiewywać im do wtóru podczas wykonywania
domowych czynności. Tak było i tym razem: kiwała się nad czajnikiem, mrucząc
pod nosem słowa piosenki. Ten widok uświadomił mi, jak bardzo tęskniłam za
domem, do którego od pięciu lat nie pozwalałam sobie wrócić.
– Gdzie Adrian? – zapytałam.
Ciocia obróciła się gwałtownie, krótkie, sięgające uszu włosy zatrzepotały,
otaczając jej głowę rozwianą aureolą. Złapała się za serce przestraszona moim
niespodziewanym pojawieniem się w kuchni.
– Nela! – zawołała, wpatrując się we mnie jak w ducha. – Masz identyczny
głos jak Ela. Przez chwilę myślałam… – urwała, nie kończąc zdania.
Ale ja wiedziałam, co chciała powiedzieć. Wiele osób mówiło mi, że gdy
odbieram telefon, trudno mnie odróżnić od mamy. Zwykle takie uwagi mnie
bawiły, lecz tym razem w moich oczach pojawiły się łzy.
– Przepraszam. – Ciocia podeszła i objęła mnie mocno.
Wciąż byłam od niej niższa. Choć przez szereg lat koncentrowałam całą siłę
woli na myśli: „Rośnij, rośnij!”, końcowy efekt był daleki od zadowalającego.
– Co z mamą? – szepnęłam, czując, jak ponownie zaciska mi się gardło,
blokując wydobywające się z niego dźwięki.
Ciocia odsunęła się ode mnie na odległość wyprostowanych ramion
i spojrzała mi poważnie w oczy. Nie wróżyło to nic dobrego.
– Razem z Radkiem staraliśmy się dowiedzieć jakichś szczegółów, ale
policja nie chce dzielić się żadnymi informacjami, dopóki trwają procedury
dochodzeniowo-śledcze. Wiem tylko, że ciało twojej mamy zostanie wydane za
zgodą prokuratora za jakiś tydzień, po sekcji zwłok.
Nie pamiętałam, kiedy ostatnio miałam coś w ustach poza herbatą ziołową,
ale i tak na dźwięk tych słów zawartość żołądka podeszła mi do gardła. Ciocia
znów mnie objęła i dłuższy czas stałyśmy tak w drzwiach kuchni, słuchając Matta
Monro śpiewającego Softly as I Leave You.
Dramat poprzedniego dnia powrócił z całą mocą i w mgnieniu oka zburzył
chwilowy spokój.
– Gdzie Adrian? – powtórzyłam łamiącym się głosem.
Nie miałam siły winić siebie za tę słabość i palącą potrzebę jego bliskości.
– W pracy – odparła ciocia, gładząc mnie po plecach. – Obiecał, że zajrzy do
nas po południu.
Nie odważyłam się spojrzeć na zegarek, bo liczba godzin oddzielających
mnie od spotkania z nim wydawała mi się nieskończona.
– Usiądź – zaproponowała ciocia, popychając mnie do przodu. – Zrobię ci
śniadanie. Wczoraj nic nie jadłaś.
Niechętnie zajęłam miejsce przy stole i zaraz mój wzrok padł na krzesło, na
którym zawsze siedziała mama. Mama… Mama… Poczułam ciepły dotyk dłoni na
policzku.
– Wiem, kochanie, wiem – szepnęła ciocia, spoglądając na mnie ze
współczuciem. – Ja też to czuję.
Pokiwałam głową tak energicznie, że kilka łez skapnęło na obrus przede
mną. Miałam świadomość, że śmierć mamy dotknęła nas wszystkich jednakowo,
ale wydawało mi się, że to ja cierpię najbardziej. Przez łzy spojrzałam na miseczkę
z owsianką, którą podała mi ciocia, i rozpłakałam się jeszcze mocniej. Myślałam
naiwnie, że poznałam już wszystkie rodzaje cierpienia fizycznego i psychicznego.
Okazało się jednak, że było to niczym w porównaniu z tym, co czułam teraz.
Ukryłam twarz w dłoniach zawstydzona własną reakcją. Wszyscy
kochaliśmy mamę, ale tylko ja dałam się owładnąć histerii. Pragnęłam się
opanować i zachowywać równie spokojnie i z godnością jak ciocia. Nigdy jednak
nie potrafiłam dobrze ukrywać swoich uczuć. Na większe i mniejsze tragedie
reagowałam bardzo gwałtownie.
Mama mówiła, że wszyscy artyści są wrażliwi, niektórzy nawet nadwrażliwi,
ale nie powinnam się tym przejmować, bo dzięki temu sztuka przemawia do widza
szczerze i przekazuje mu uczucia w najczystszej, esencjonalnej formie. Może
i miała trochę racji, ale ta ciągła huśtawka emocjonalna wcale mi nie służyła.
Jeszcze zanim samolot wylądował w Warszawie, już byłam wykończona
psychicznie. Wylałam w Wiedniu więcej łez niż kiedykolwiek w życiu. Nawet
trudno mi teraz myśleć o Austrii bez drżenia serca.
Myślałam, że powrót do domu pozwoli mi się uspokoić, wylizać rany,
podliczyć straty i jakoś rozpocząć dalsze życie, ale niespodziewanie wpadłam
z deszczu pod rynnę – ostatnia bliska mi osoba odeszła z tego świata i zostałam
sama. Cały mój ród, cała rodzina zniknęła. A wraz ze mną pewnego dnia znikną
również i moje geny.
– Zjedź coś, Neluś – zwróciła się do mnie ciocia. – Chociaż trzy łyżki.
I napij się herbaty, od tego płaczu wypłynie z ciebie cała woda.
Pokiwałam z trudem głową i sięgnęłam po łyżkę, ale nie podniosłam jej do
ust. Nie mogłam, nie byłam w stanie. Patrzyłam przez łzy na puste krzesło
naprzeciwko, na miejsce, które zawsze zajmowała moja mama. Ciągle ją tam
widziałam – jak śmieje się nad filiżanką kawy i rozprawia na jakiś temat, mocno
gestykulując.
– Jej już z nami nie ma – stwierdziłam prostą prawdę, której nie potrafiłam
przyjąć do świadomości, a tym bardziej zaakceptować.
– Zawsze będziemy za nią tęsknić – oznajmiła ciocia, wmuszając we mnie
dwa łyki ostudzonej herbaty – i nigdy jej nie zapomnimy. – Przez chwilę walczyła,
aby wpakować we mnie łyżkę owsianki, ale dzielnie się broniłam, więc w końcu
się poddała. – Ale pamiętaj, kochanie – dodała poważnie – że jesteś także i moją
córką. Choć nie łączą nas więzy krwi, od chwili swoich narodzin stałaś się częścią
mojej rodziny. I pozostaniesz nią na zawsze.
Przetarłam ręką oczy, dumając na jej słowami. Wiedziałam, że mówi
szczerze i prosto z serca. Lecz czułam, że ból po utracie mamy ukoi dopiero moja
własna śmierć.
Rozdział 3
Siedziałam na schodach, wpatrując się w przestrzeń. Zasłuchana w tykanie
zegara straciłam poczucie czasu i zawisłam gdzieś między przeszłością
a teraźniejszością, unikając myśli o przyszłości. Obserwowałam wędrówkę cienia
po ścianie. Ostatnie promienie słońca przybrały ognisty kolor, gdy wreszcie
zadzwonił dzwonek do drzwi. Jego dźwięk wyrwał mnie z odrętwienia i zdałam
sobie sprawę, że tak naprawdę czekałam właśnie na ten moment. Usłyszałam
szczęk zamka, a potem cichy pisk otwieranych drzwi.
– No cześć, mamo. – Odgłos szurania butów. – Miałem być wcześniej, ale
w ostatniej chwili przywieźli nowego pacjenta i musiałem…
– Wiem, wiem – przerwała mu ciocia, a ich głosy przeniosły się do salonu.
– Nie musisz się tłumaczyć. Dobrze, że przyszedłeś, martwię się o Nelę. Nic dziś
nie jadła. – Szelest uginającej się pod ciężarem kanapy. – Czasem potrafi być taka
uparta – ton cioci stał się jakby lekko poirytowany – ale jak tu z nią walczyć?
Siedzi biedna cały boży dzień bez ruchu i patrzy przed siebie. Chyba już wolałam,
gdy zalewała się łzami. – Chwila ciszy, a potem ciocia innym już tonem spytała:
– Jesteś głodny? Zrobiłam kolację.
– Jadłem w pracy. – Kanapa odetchnęła z ulgą, gdy wstał. – Zajrzę do niej.
– Tak, pójdź na górę – przytaknęła ciocia skwapliwie. – Może tobie uda się
przemówić jej do rozsądku. Nie możemy przecież pozwolić, by po utracie Eli
zagłodziła się na śmierć.
Odgłos kroków, skrzypienie schodów… Wstrzymałam oddech, wyczekując
na upragnioną chwilę. Światło zamigotało i zza rogu wyłonił się Adrian. Przystanął
na półpiętrze, oparł się o ścianę i zmierzył mnie pełnym politowania spojrzeniem.
Najwyraźniej wyglądałam nieszczególnie, lecz zupełnie mnie to nie interesowało.
Jak mogłabym myśleć o takich głupstwach, skoro czułam ból, jakby przypalano
rozgrzanym żelazem dno mojej duszy?
Adrian ruszył w górę. Zatrzymał się kilka stopni poniżej mnie i kucnął, aby
zajrzeć mi w oczy. Uciekłam wzrokiem, nie chciałam, żeby zobaczył w nich
szaleństwo i obłęd, a także to, że zapadam się w siebie głębiej i głębiej, niczym
w ruchome piaski. Dotknął mojego policzka, a jego ręka pachniała szpitalem
i środkiem dezynfekującym. Popatrzyłam w jego ciepłe czekoladowe oczy
i ujrzałam w nich litość. Wstyd mi się zrobiło, więc znów uciekłam spojrzeniem
w bok. Nie potrzebowałam jego litości ani współczucia. Chciałam tylko…
Nie mogłam otrząsnąć się z odrętwienia. Myśli pełzały nieporadnie po
głowie i nie dawały się nijak uporządkować. Pogoń za nimi przerwał mi głos
Adriana nucącego: – „Misiu, czas już iść do łóżka”…
Zmusił mnie, bym wstała ze schodów, i poprowadził do swojej dawnej
sypialni. Poddawałam się jego woli, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się
dzieje, zasłuchana w tę kołysankę, tak dobrze znaną z czasów dzieciństwa.
Posadził mnie na łóżku, kucnął obok i ujął moje dłonie. Poczułam się jak
kukiełka, kiedy zaczął nimi gestykulować do słów kołysanki. Ucieszyłam się,
słysząc jego ciepły głos. Jeszcze parę minut temu byłam gotowa przysiąc, że do
końca życia na moich ustach nigdy nie zawita uśmiech, ale wystarczyła chwila
z Adrianem, aby otaczającą mnie posępną atmosferę śmierci przebiły pierwsze
promyki życia.
Kiedy zostawił mnie na chwilę samą, zwinęłam się w kłębek, zasłuchana
w skrzypienie stopni pod jego stopami. Gdzieś w zakamarkach umysłu rozsądek
nawoływał, że należy trzymać się od niego z daleka, ale udałam, że tego nie słyszę.
Dużo łatwiej było po prostu ufnie poddać się jego ramionom, które tyle razy
ratowały mnie od upadku. Miałam zbyt wiele zmartwień, aby jeszcze teraz
dodawać sobie problemów. Pomyślę o tym później – postanowiłam i obróciłam się
twarzą do otwartego na oścież okna. Na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy.
Adrian wrócił, zdecydowany użyć całej swojej siły perswazji, aby wcisnąć
we mnie kolację. Wpatrzona w gwiazdy ignorowałam jego słowa tak długo, aż
zmusił mnie, bym usiadła i spojrzała na niego. Podsunął mi pod nos talerz z kaszą
manną.
– Musisz mi pomóc – oświadczył, rzeźbiąc łyżką dziurę w białym placku.
– Zrobimy kaszy jedno oko… – Uśmiechnęłam się, wspominając zabawę
z dzieciństwa, a Adrian wykorzystał ten moment nieuwagi, żeby wpakować mi
łyżkę do ust. – Drugie oko… – Odchylałam twarz na boki, ale bezskutecznie.
– A teraz uśmiech… – Pokręciłam głową. – Aniele, jest pół uśmiechu, a trzeba
zrobić drugie pół. – Niechętnie zjadłam kolejną łyżkę, a potem znów skupiłam się
na gwiazdach za oknem. – No jak tak można? – oburzył się Adrian. – Kasza
uśmiecha się do ciebie, a ty odwracasz się do niej tyłem. Co z ciebie za miś?
Z ociąganiem odstawił talerz na nocny stolik. Zapadła cisza.
– O czym myślisz? – W jego głosie wyczułam szczerą troskę.
– O mamie – odparłam, nie odrywając wzroku od okna.
Dłuższą chwilę milczał, aż w końcu wyznał:
– Ja też.
Poczułam ucisk w gardle zwiastujący nową falę łez, więc z tym większym
natężeniem wpatrywałam się w niebo zmieniające się szybko z granatowego
w czarne.
– Podobno nie chcesz odbierać telefonów z kondolencjami.
Nie zamierzałam odpowiadać.
– Ciocia Ela była bardzo lubiana i wielu ludzi odczuwa jej utratę. Chcieliby
wyrazić słowa ubolewania, przynieść ulgę tobie i sobie…
– Nie chcę – jęknęłam, choć każdy dźwięk sprawiał mi ból.
Poczułam jego dłoń na ramieniu; zmusił mnie, bym odwróciła się na drugi
bok i spojrzała na niego.
– A czego chcesz? – zapytał poważnym tonem.
Przez myśli przemknął mi strumień pragnień starych i nowych, które od lat
kierowały moim życiem. Wszystkie jednak zamazały się, straciły na znaczeniu pod
wpływem wydarzeń dnia wczorajszego.
– Umrzeć – szepnęłam.
– Na to ci nie pozwolę.
Przez moment zobaczyłam w jego oczach cień dawnych marzeń, które
z latami umierały jedno po drugim. Zacisnęłam powieki, starając się stłumić
wspomnienia.
– Tęskniłem za tobą – powiedział cicho i chyba szczerze.
Mocniej zacisnęłam powieki. Najchętniej zamknęłabym i uszy, aby odciąć
się od jego głosu. Otworzyły się dawne rany, które zdążyły się już zabliźnić. Albo
tak przynajmniej mi się wydawało.
– Zaśniesz?
– Uhm… – burknęłam dla świętego spokoju, ale zaraz pomyślałam o pustym
poranku. Przeklinając własną słabość, zapytałam: – Będziesz tu, gdy się obudzę?
Poczułam dotyk jego ręki na głowie. Gładził mnie po włosach, okręcając
sobie pojedyncze pasma wokół palców.
– Gdybym mógł, schowałbym cię do kieszeni i nosił przy sobie przez cały
czas.
Walczyłam z natłokiem wspomnień. Wypierane z pamięci zdarzenia krążyły
wokół mnie, rozszerzając się we wszystkich kierunkach, niczym krople atramentu
rzucone na wodę.
– Mamo – rzekł Adrian przy śniadaniu – nie życzę sobie jej obecności na
swoich urodzinach.
Wypowiedział słowo „jej” w taki sposób, aby wszyscy przy stole wiedzieli,
o kim mowa. Nagle uwaga domowników spoczęła na mnie, więc udałam, że nie
zauważyłam tego tonu, i dalej ze spokojem smarowałam kanapkę kremem
czekoladowym.
– Ależ Adrusiu… – wyszeptała skonsternowana ciocia. – Jak możesz tak
mówić? Kończą się wakacje i za parę dni znowu będziesz moim jedynakiem, bo
Nela pojedzie do Kielc.
– Mamo!
– Nigdy wcześniej nie przeszkadzała ci jej obecność – zauważyła moja
mama, dokładając sobie sałatki. – Dlaczego teraz stanowi problem?
Adrian zdegustowany przewrócił oczami.
– Zapomniałyście, co było rok temu?
Spuściłam oczy, nagle niezmiernie zainteresowana wzorami, jakie łyżka
pozostawiła na kanapce po rozsmarowaniu kremu.
– Przecież nie podobał ci się ten tort – stwierdziła ciocia, stając w mojej
obronie.
– Jeszcze bardziej nie spodobało mi się, jak rzucała nim w moich kolegów…
Poczułam palącą potrzebę, aby natychmiast odejść od stołu i ukryć się
w pokoju obok, ale nie poddałam się jej i dzielnie zniosłam wymowne spojrzenie,
jakim obrzucił mnie Adrian.
Mama zachichotała, a ja spojrzałam na nią zdziwiona.
– Przecież żaden się nie obraził – powiedziała. – Sami też się nim obrzucali.
Adrian posłał jej niezadowolone spojrzenie.
– A co było dwa lata temu?
– Pączusiu… – zaczęła łagodnie mama, ale Adrian szybko jej przerwał:
– Nie nazywaj mnie Pączusiem, kobieto! – warknął groźnie, a mama z ciocią
tylko się roześmiały.
– Pączusiu, Pączusiu… – zanuciłam, wykorzystując nadarzającą się okazję,
aby mu dokuczyć.
– Przestań! – krzyknął na mnie tak ostro, że z wrażenia zamilkłam.
– Adrusiu – ciocia uznała, że czas wkroczyć i opanować sytuację – dwa lata
temu też nie było wielkiej tragedii.
– Nie było? – powtórzył oburzony. – Przekłuła wszystkie balony, a potem
rozwaliła moją piłkę!
– Straszne – oceniła mama, czym zasłużyła sobie na oskarżycielskie
spojrzenie Pączusia.
– Owszem, straszne, bo te balony były przygotowane na konkurs, a dzięki tej
tam nie było mowy o żadnym konkursie.
Poczułam się dogłębnie urażona określeniem „ta tam”, więc na złość
uśmiechnęłam się z rozmarzeniem i westchnęłam:
– Było świetnie…
– Nie, nie było świetnie – oświadczył Adrian. – To była katastrofa.
– Naprawdę nie chcesz, żeby ciocia z Nelą uczestniczyły w twoich
urodzinach? – ciocia Basia mówiła to z wyraźnym niedowierzaniem.
Adrian zawstydzony spuścił wzrok.
– Ciocia jest w porządku, to ona jest problemem. – Wskazał mnie ruchem
głowy. – Gdyby choć raz zostawiła mnie w spokoju…
– Powinieneś czuć się wyróżniony, że Nela nie odstępuje cię na krok.
Adrian popatrzył na mamę zdziwiony.
– Wyróżniony?!
– Ależ oczywiście. Nie za każdym chłopcem biegają takie dziewczynki
– powiedziała z uśmiechem, głaszcząc mnie po głowie.
Projekt okładki: Izabella Marcinowska Redakcja: Irma Iwaszko Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Zespół Zdjęcie wykorzystane na okładce © Mohamad Itani/Arcangel Image © by Gaja Kołodziej © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2016 ISBN 978-83-287-0334-6 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2016 Wydanie I
Słowa są jak czas – nie można ich cofnąć
Pamięci tych, którzy odeszli, i żyją we wspomnieniach tych, którzy pozostali… Roma Wanicka (1924–2013) Daniela Kopydłowska (1927–2013) Władysław Dybczyński (1934–2014) Roman Zając (1951–2014) Aleksandra Dolly Korewa (1926–2014) Bolesław Chruściński (1921–2014) Lidia Kozubek (1927–2015)
Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20
Rozdział 1 W hali przylotów było pełno ludzi. Rodziny, przyjaciele, krewni i znajomi przyszli, aby powitać swoich bliskich po krótkiej lub dłuższej nieobecności. Pracownicy korporacji i taksówkarze z tabliczkami w rękach wyglądali nieznanych twarzy. Panowała atmosfera wyczekiwania, zniecierpliwienia. Ludzie witali się w różnych językach, wśród łez, przytulań, okrzyków i śmiechów, całowali i obejmowali lub wymieniali formalne ukłony i uściski dłoni. Turkotały wyładowane bagażami wózki, ich kółka dudniły miarowo o wyłożoną płytkami podłogę, tworząc podkład muzyczny do zamętu ludzkich głosów i gestów. Nagle zatrzymał się czas, ucichł dźwięk, ustało nawet bicie mojego serca. Wciąż trzymałam przy uchu telefon, choć połączenie już się zakończyło. Palce same zacisnęły się na komórce, łokieć usztywnił, a ja trwałam jak zanurzona w bezczasie. Hala przylotów w jednej chwili stała się dla mnie boleśnie pusta i głucha. Z trudem chwytałam gęste powietrze, ale ono nie docierało do płuc – czułam się tak, jakby potężna obca dłoń zacisnęła się na moich żebrach, krusząc je i łamiąc. Krople potu spłynęły mi po karku i sunęły dalej po plecach niczym lodowate palce. Łzy napłynęły mi do oczu, zamazując obraz, który i tak już utracił kolory. Od tej rozmowy telefonicznej świat wokół mnie stał się czarno-biały. Po jasnych plamach światła przesuwały się ciemne bezkształtne cienie. Nie było już na tym świecie ani jednego człowieka, z którym łączyłyby mnie więzy krwi. Zostałam sama, zdana wyłącznie na siebie, pozbawiona jakiejkolwiek ochrony przed tym, co niesie rzeczywistość… Stałam jak sparaliżowana, wpatrując się bezsilnie w pustkę przed sobą. Tkwiłam wyprostowana z walizką przy boku, na pozór niewzruszona niczym głaz. W mojej duszy jednak szalał huragan. Oto po latach wróciłam do domu, by dowiedzieć się, że on już nie istnieje. Nie pozostało nic, nawet nadzieja zniknęła, bo już nie miał kto podtrzymać jej przy życiu. Było mi duszno. Klimatyzacja utrzymywała względnie chłodną temperaturę powietrza, mimo to zalała mnie fala gorąca. Nagle zrobiło mi się słabo. Osunęłam się na walizkę. Zgarbiłam się, jakby wielki ciężar łamał mój odrętwiały kręgosłup, zmuszając go do pokłonienia się rzeczywistości. Z pochyloną głową wpatrywałam się martwym wzrokiem w łzy kapiące regularnie na kolana. To nie może być prawda. Panuje tu taki hałas, że musiałam się przesłyszeć. Przecież… Drżącą ręką odgarnęłam kosmyki, które wysunęły mi się z francuskiego warkocza. Spuchnięta od łez znów spróbowałam odetchnąć głębiej. Niespodziewanie poczułam na ramieniu dotyk i usłyszałam przytłumiony męski głos.
– Przepraszam, czy pani dobrze się czuje? Z trudem uniosłam głowę i zwróciłam ku nieznajomemu nieprzytomne spojrzenie. – Może podprowadzę panią do taksówki? Nie odpowiedziałam, nie mogłam wydać z siebie innego dźwięku niż chrapliwy oddech, ale chyba samo moje spojrzenie było wystarczającą reakcją na te słowa, bo mężczyzna pomógł mi wstać i asekurował mnie do wyjścia. Gdybym szła sama, zapewne zataczałabym się jak pijana. Kolana miałam zesztywniałe, kręciło mi się w głowie. Wdzięczna za pomoc pozwoliłam się prowadzić do automatycznie rozsuwanych szklanych drzwi. Na zewnątrz przywitała nas fala gorąca; po chłodzie klimatyzowanej hali przylotów sierpniowy upał był trudny do zniesienia. Popołudniowe słońce parzyło i jeszcze bardziej utrudniało oddychanie. Nieznajomy skierował się do pierwszej z taksówek ustawionych jedna za drugą przy wąskim chodniku. Taksówkarz wyskoczył z samochodu zadowolony, że ma klientów, i złapał moją walizkę, by włożyć ją do bagażnika. Z trudem zajęłam miejsce na rozgrzanym skórzanym siedzeniu. Chciałam podziękować nieznajomemu, który okazał mi tyle wsparcia i zrozumienia, ale gardło miałam zaciśnięte niczym węzeł. Nie mogąc wykrztusić ani słowa, spojrzałam tylko na niego z wdzięcznością. Chwilę później taksówkarz usiadł za kierownicą i ruszyliśmy. Nie pamiętam nawet, jak wyglądał ów nieznajomy. Świat wokół mnie był rozmazany, przypominał czarno-białe zdjęcie, na którym woda zostawiła szare plamy. Taksówkarz zwracał się do mnie trzy razy, zanim wreszcie zrozumiałam jego słowa. Dokąd jadę? – zastanowiłam się. Gdzie teraz mam się podziać? Wyjrzałam przez okno. W głowie miałam tylko jeden adres. Tylko jedno miejsce, do którego mogłam się udać. Samochód przyspieszył, zabierając mnie w podróż po znajomych, aczkolwiek odmienionych okolicach. Zostawiliśmy za sobą Mokotów, przemknęliśmy przez Ochotę i Wolę, aż wreszcie dotarliśmy na Żoliborz. Nawet z oczami pełnymi łez rozpoznawałam budynki i ulice. Minęło pięć lat od czasu, kiedy widziałam je po raz ostatni, ale ich obraz tkwił głęboko w moim sercu. Z każdym miejscem wiązały się inne sprawy, inne słodko-gorzkie wspomnienia. Pośród odcieni szarości przed moimi oczami ukazały się chwile z przeszłości, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Wraz z barwnymi obrazami pojawiło się echo dawnych uczuć – radości, szczęścia, niepewności, bólu, smutku, rozpaczy, tęsknoty i miłości, których rozmiar wgniótł mnie teraz głębiej w fotel. Zapomniałam… a może tylko wmawiałam sobie, że zapomniałam, wymyślając coraz to nowsze sposoby na odwrócenie uwagi od tego, co było. Potrzebowałam dłuższej chwili, aby zrozumieć, że dotarliśmy już na miejsce.
Taksówkarz czekał cierpliwie, aż mu zapłacę, więc sięgnęłam nieporadnie do torebki po portfel. W zamęcie niespodziewanych nowin zapomniałam wymienić walutę, więc z przepraszającym spojrzeniem wręczyłam mu banknoty euro, dodając spory napiwek. Mężczyzna schował pieniądze, a potem wysiadł z samochodu. Wytężając siły, zmusiłam się, aby podążyć jego śladem. Zesztywniałe kości stawiały opór, ale wkrótce stałam już na skąpanym w słońcu chodniku i odbierałam bagaż od kierowcy. Oparłam dłoń na rączce walizki i traktując ją trochę jak laskę, ruszyłam przed siebie. Za niskim żywopłotem i niewielkim trawnikiem stał jednopiętrowy dom bliźniak. To tu… Tutaj właśnie wszystko się zaczęło i skończyło. Od tego miejsca uciekałam i za nim tęskniłam najmocniej. Śniłam, marzyłam o nim i unikałam go na wszelkie sposoby. Drżącą dłonią sięgnęłam do dzwonka do drzwi, wcześniej trzykrotnie spytawszy samą siebie, czy jestem na to gotowa. Odpowiedź za każdym razem była jednakowa – nie jestem. Zacisnęłam powieki i przygotowując się na jeszcze większy ból, nacisnęłam guzik. Usłyszałam jego ciche brzmienie wewnątrz domu. W mgnieniu oka mój oddech się uspokoił, serce również spowolniło swój rytm. Poczułam, jak napiera na mnie nowa fala gorąca, niezwiązana tym razem z duszną pogodą i nagrzanym chodnikiem, którego płyty nawet przez japonki parzyły moje stopy. Dobiegł mnie przytłumiony odgłos kroków. Oddech momentalnie przyspieszył, a serce oszalało, pompując więcej krwi, niż potrzebowałabym na przebiegnięcie maratonu. Przymknęłam oczy, próbując się opanować: to nie miejsce ani czas na panikę. Ale gdy tylko otworzyły się drzwi, zapomniałam o logice. Zapomniałam także o oddychaniu, o skwarze, o trudach podróży, strasznych wieściach, o rozpaczy, lęku i wszystkich obawach, które ustawione jedna na drugiej tworzyły gruby mur oddzielający mnie od drzwi tego domu. – Aniele… Jedno banalne słowo wypowiedziane niskim, boleśnie znajomym głosem sprawiło, że przeszłość gwałtownie ożyła. Przed oczami przeleciało mi wszystko, od czego tak uciekałam. I zrobiłam coś, czego – nie wątpiłam w to nawet przez chwilę – będę wkrótce żałować. Poddałam się i wbrew rozsądkowi osunęłam się w jego ramiona. Były takie same jak w mojej pamięci. Wciąż przynosiły spokój, oparcie, rozkoszne poczucie bezpieczeństwa. Niczym magiczna tarcza broniły mnie przed wszystkimi zagrożeniami z zewnątrz. Jego zapach wypełnił moje nozdrza. Znałam go, tak samo jak znałam tego mężczyznę. Po pięciu, dziesięciu czy pięćdziesięciu latach rozpoznałabym go nawet z zamkniętymi oczami. Mógł się postarzeć, zgarbić, wyłysieć i pomarszczyć, ale dla mnie zawsze był najpiękniejszy, najwspanialszy, najlepszy. Pozwoliłam się wprowadzić, a raczej wnieść do przedpokoju. On wciągnął
jeszcze moją walizkę i drzwi się zamknęły, odcinając nas od upału. – Aniele, co się stało? Nie miałam siły na wyjaśnienia. Poczułam, jak raptownie ulatuje ze mnie resztka energii, zawisłam więc na nim, pozwalając jego ramionom zacisnąć się na mnie jeszcze mocniej. – Kto przyszedł, Adrianie? – z dala doleciał nas głos cioci. Nie odpowiedział. Wsunął dłoń w moje włosy, niszcząc zapewne pozostałości warkocza, który zaplotłam dziś rano. Nie wiem, jak długo trwaliśmy w tym uścisku. Gdyby zależało to ode mnie, nie skończyłby się nigdy. Na szczęście rozsądek nigdy nie opuszczał mojej ciotki, która zaniepokojona przedłużającą się ciszą wkroczyła do przedpokoju. – Nela? – zapytała zaskoczona. – Czy to ty? Co tu robisz? Ela mówiła, że pojedziecie z lotniska prosto do domu, do Kielc. Na wzmiankę o mamie serce przeszył mi bolesny skurcz. Adrian odsunął mnie od siebie. Musiał użyć do tego sporo siły, bo moje zaciśnięte kurczowo ramiona niełatwo było rozprostować. – Neluś, dziecko! – zawołała ciocia, już poważnie zaniepokojona. – Co się stało? Dlaczego płaczesz? Pokręciłam głową, niezdolna wypowiedzieć choćby jednego słowa. – Wejdź do środka, usiądź. – Ciocia szybko otrząsnęła się ze zdumienia, przejmując kontrolę nad sytuacją. Adrian wprowadził mnie do salonu, ale gdy usiłował posadzić na kanapie, nie chciałam go puścić, więc w końcu był zmuszony usiąść obok. Ciocia przybiegła, niosąc z kuchni szklankę wody. – Masz, napij się – poleciła, ale dłuższą chwilę zajęło, zanim moje odrętwiałe palce zdołały zacisnąć się na szkle. Uniosłam szklankę niezgrabnie do ust, przy pierwszym łyku uderzyłam zębami o brzeg. Dźwięk był nieprzyjemny dla ucha, ale smak chłodnej wody na wyschniętych wargach wyjątkowo przyjemny. Przełknęłam ją głośno i szybko opróżniłam całą szklankę. – Powiedz teraz, co się stało – zwróciła się do mnie ciocia. – Gdzie jest Ela? Dlaczego przyjechałaś sama? Podciągnęłam kolana pod brodę i przygarbiłam się.Pragnęłam skurczyć się i zmaleć, by w końcu zniknąć zupełnie w tym świecie bez mamy. – Mów natychmiast! – zawołała ciocia. Wzięłam głębszy oddech. – Ma… – Głos załamał mi się już po pierwszej sylabie. Przyłożyłam dłoń do szyi, jakby dotyk mógł choć trochę rozluźnić zaciśnięte gardło. – Mama… – spróbowałam ponownie – …nie… – Ciocia i Adrian wpatrywali się we mnie zaniepokojeni, uparcie szukając sensu w pojedynczych sylabach. – Nie żyje…
– tylko tyle zdołałam z siebie wydusić, ale tym razem sensu było aż nadto. Ciocia z głośnym świstem wciągnęła powietrze. Adrian drgnął poruszony, a potem zaczął gładzić mnie po włosach, jakby tym ruchem uspokajał sam siebie. – Jak to nie żyje? – Ciocia siliła się na spokój. – Przecież to niemożliwe. Dlaczego… – Mamo – przerwał jej Adrian – pozwól jej mówić. Podziękowałam mu spojrzeniem, a następnie zmusiłam się do zebrania wszystkich sił i znowu się odezwałam: – Odebrałam telefon… – Oddychałam z trudem. – Był wypadek… – Ciężar winy utknął w krtani, napierał na struny głosowe, zmieniając mój głos w chrapliwy szept. – Mama nie… – Pokręciłam głową, a kosmyki, które chwilę temu Adrian wsuwał mi za ucho, ponownie przesłoniły mi twarz. – Nie miała szans. Zginęła na miejscu – ostatnie słowa wypowiedziałam drżącymi wargami, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że znowu płaczę. Ciocia zbladła, zastygła, ale wiedziałam, że w środku aż kipi. Znałam to uczucie, sama go doświadczyłam w hali przylotów. Spojrzałam na Adriana. Wyglądał, jakby nagle obudził się z długiego snu i nie do końca rozumiał, co się wokół niego dzieje. – Niemożliwe – stwierdziła ciocia, podrywając się z kanapy. Szybkim krokiem przemierzyła salon i chwyciła za telefon. – Niemożliwe – powtórzyła tym razem ciszej, bardziej do siebie, z pamięci wybierając numer. Czekając na połączenie, spoglądała na nas z wyrazem niedowierzania na twarzy. Nie dziwiło mnie to, sama z początku też nie uwierzyłam. Rozmowa z policjantem nie była długa. Dowiedziałam się tylko, że wypadek zdarzył się na drodze E77 prowadzącej z Kielc do Warszawy i że wzięło w nim udział pięć samochodów i cysterna. Rannych było wielu, dwie osoby zginęły na miejscu. Jedną z nich była moja mama… – Radek? Tu Basia – moje rozmyślania przerwał energiczny głos ciotki. – Elżbieta nie odbiera, a jest u mnie Aniela. Mówi, że zdarzył się wy… – przerwała nagle i jeszcze bardziej zbladła. Zasłuchana w głos rozmówcy skierowała na nas szklane spojrzenie. Wiedziałam, co ono oznacza. Adrian nagle wyprostował się i poderwał z kanapy, a że wciąż nie wypuszczałam go z objęć, zmusił mnie, abym wstała wraz z nim. – Jedźmy tam – rzekł naglącym tonem, przyciągając mnie mocniej do siebie, bo na miękkich nogach nie mogłam utrzymać równowagi. – Mamo! Ciocia tylko machnęła ręką i odwróciła się do nas plecami, w dalszym ciągu skoncentrowana na rozmowie telefonicznej. Wreszcie zakończyła ją i odłożyła słuchawkę. Spojrzała na nas niewidzącym wzrokiem, uniosła ręce, a potem bezradnie je opuściła. Twarz miała bladą, skóra
wokół jej oczu i ust była nienaturalnie napięta – takiej jej jeszcze nigdy nie widziałam. – Mamo – zwrócił się do niej Adrian, ale już łagodniej. Ciocia przysiadła na stojącym obok krześle, jakby nagle uszły z niej wszystkie siły. – Mamo… – powtórzył Adrian; tym razem brzmiało to jak prośba. – Tak, tak – powiedziała ciocia, podnosząc się z trudem. Przetarła szybkim ruchem oczy, jakby nie chciała, abyśmy zauważyli, jak bardzo poruszyła ją rozmowa, którą przed chwilą prowadziła a potem podeszła do nas i opanowanym tonem oznajmiła: – Aniela miała rację. – Z każdym słowem jej głos brzmiał pewniej, ale w linii ust wciąż czaiło się napięcie. – Na trasie do Warszawy zdarzył się wypadek. Niestety… – zawahała się, spoglądając na mnie z bólem w oczach. – Ela zmarła, zanim zjawiła się pomoc. Osunęłam się na dywan. Adrian podniósł mnie i posadził na kanapie. Sam usiadł tuż obok. – Mamo, zaparz jej melisę – poprosił. Gdy kroki cioci ucichły, poczułam dotyk jego palców na twarzy. Próbował zetrzeć łzy, które płynęły nieprzerwanie. Głaskał mnie po policzkach i włosach, a jego bliskość działała na mnie uspokajająco. Czułam, że mam w nim oparcie i cokolwiek by się zdarzyło, zawsze mogę na niego liczyć. Uczucie to było tak słodkie, że aż bolesne. Przywoływało wspomnienia, które tak długo starałam się wymazać z pamięci. Byłam załamana, wymęczona psychicznie, a jakby tego było jeszcze mało, zaczęła mi dokuczać czkawka. Adrian obserwował, jak bezskutecznie walczę, aby ją opanować, aż w końcu zlitował się i poradził: – Nabierz powietrza i wstrzymaj oddech na dwadzieścia sekund. Zrobiłam, jak powiedział – nabrałam powietrza w płuca, a potem odliczając w myślach sekundy, wpatrywałam się w jego twarz. Siedzieliśmy tak blisko siebie, że mogłam dostrzec wszystkie drobne zmiany, jakie pojawiły się na niej przez ostatnie pięć lat. Zauważyłam kurze łapki i zmarszczki na czole, cienie pod oczami i na zapadłych policzkach pokrytych świeżym zarostem. Na pewno za dużo pracuje i za mało śpi. Najwyraźniej zapominał o regularnych posiłkach. Miałam nieprzepartą chęć, aby opuszkami palców dotknąć jego brwi, nosa, brody, rozprostować zmarszczki i przywrócić mu dawny, młodzieńczy wygląd. Kto wie, może i on porównywał mnie z Anielą ze swoich wspomnień. Od naszego ostatniego spotkania minęło zaledwie pięć lat, dla mnie jednak to była cała wieczność. Szaloną, roztrzepaną dziewczynę z burzą rozwianych włosów i ubrudzonymi farbą mankietami zastąpiła sztywna, pełna rezerwy kobieta zgarbiona pod ciężarem zdarzeń i zderzeń, przeżyć, które rozerwały na strzępy jej młodość. – Już – szepnął niespodziewanie, a ja z zaskoczenia wzięłam nowy oddech.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że on pewnie w myślach odliczał owe dwadzieścia sekund. Czkawka minęła, a z nią dreszcze, które jeszcze przed chwilą wstrząsały moim ciałem. – Lepiej? – zapytał, a ja kiwnęłam powoli głową. Uśmiechnął się do mnie, ale w jego ciepłych czekoladowych oczach czaiło się zmartwienie. Znów pogłaskał mnie po włosach, zbierając jasne kosmyki z twarzy i wsuwając mi je za ucho. Przymknęłam na moment powieki, wbrew sobie wspominając, jak milion razy wykonywał ten prosty gest, w którym było tyle samo troski, co poufałości. – Mamo, jak tam herbata? – zwrócił się nieco głośniej do cioci, wciąż zajętej w kuchni. – Już niosę! Rzeczywiście, po kilku sekundach pojawiła się w drzwiach z dużą filiżanką z ciemnego szkła, moją ulubioną, z której zawsze piłam podczas pobytów w tym domu. Wzruszyła mnie jej pamięć do szczegółów. – Dolałam trochę zimnej wody, żeby nie była taka gorąca – powiedziała ciocia, przysiadając obok nas na kanapie. Podziękowałam jej uśmiechem, wciąż bojąc się użyć głosu, i przyłożyłam filiżankę do ust. Poczułam charakterystyczny smak melisy. U cioci tak często piłam ziołowe herbaty, że się do nich przyzwyczaiłam i wolałam je niż czarne i czerwone, które na co dzień parzyła moja mama. Mama… Skurcz w sercu natychmiast powrócił. Co ja bez niej zrobię? Jak będę żyć?
Rozdział 2 W domu panowała martwa cisza. Jedynie stary zegar w korytarzu ośmielał się ją zakłócać i swoim tykaniem przypominał o upływie czasu. Leżałam w łóżku w starej sypialni Adriana i wsłuchiwałam się w ten dźwięk, dostosowując do niego własny oddech. Nie mogłam przestać płakać. Łzy utworzyły już na poduszce dwie mokre plamy. Czułam się tak, jakbym wraz z tragiczną wiadomością, którą otrzymałam na lotnisku, postarzała się o dwadzieścia lat. Marzyłam, by zatrzymał się czas, ale miarowe tykanie sekundnika parło nieprzerwanie do przodu. Świat się nie skończył, grawitacja działała, nasza planeta nadal się obracała, a za oknem co jakiś czas dał się słyszeć warkot przejeżdżającego samochodu albo szczekanie psów z sąsiedztwa. Pomimo całodniowych upałów życie toczyło się zwykłym rytmem. Pomyślałam o okolicznych domach tętniących energią swych mieszkańców, o rodzinach, dziadkach, młodych małżeństwach, dzieciach… O tych wszystkich, którzy mają do kogo wracać po całym dniu pracy, o tych, którzy mają się gdzie podziać, gdy wszystkie światła zgasną. Miałam wrażenie, jakby wraz z mamą opuściły mnie wszystkie siły. Zwykłe uniesienie dłoni do twarzy wydawało mi się nie lada wyczynem. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa i leżałam na łóżku bez sił niczym szmaciana lalka. Czekając na… no właśnie – czy miałam jeszcze na co czekać? Wiedziałam, że tego rodzaju myśli donikąd mnie nie zaprowadzą, ale nie mogłam nic na to poradzić. Co więcej, czułam przytłaczającą odpowiedzialność, nie opuszczało mnie poczucie winy. Mama jechała tą trasą tylko w jednym celu – żeby odebrać mnie z lotniska. Gdybym nie zdecydowała się na tak nagły powrót do kraju, ten dzień spędziłaby zupełnie inaczej. Zapewne nie wyjeżdżałaby z Kielc i o tej porze byłaby w domu cała, zdrowa i przede wszystkim żywa. Oskarżałam się o jej śmierć, do tego, choć powinnam była działać i wyjaśniać okoliczności tego tragicznego wypadku, potrafiłam jedynie coraz bardziej pogrążyć się w rozpaczy i zadręczać myślami. Co teraz będzie? – po raz tysięczny zadałam sobie to pytanie. Bez mamy resztka rozbitych planów, których garść zabrałam ze sobą do samolotu, roztrzaskała się na szklaną miazgę. Ból serca, towarzyszący mi nieprzerwanie od kilku dni, wzmógł się i utrudniał oddychanie. Mogłam wziąć jakieś środki uśmierzające rozpacz, ale nie pozwoliłam sobie na taki luksus. To moja wina – powiedziałam do siebie w myślach i kolejne łzy spłynęły na mokrą poduszkę. – Zasłużyłam na cierpienie. Ból serca potęgował palący wstyd, że pozwoliłam cioci przejąć ciężar obowiązków. Co prawda, jeśli istniała na tym świecie osoba, która kochała moją mamę tak mocno jak ja, była nią właśnie ciocia Basia. Tragedia dotknęła nas
wszystkich, mnie w pół sekundy przygniotła, a raczej wgniotła w ziemię, ale ciocia była zbudowana z twardszej gliny. Natychmiast zabrała się do działania, wskoczyła w samochód i pognała na miejsce zdarzenia, a potem dalej, do Radomia, gdzie z Radkiem mieli się dowiedzieć wszystkich szczegółów wypadku. Wstyd mi było, że oto się zamartwiam i umartwiam, leżąc wygodnie na łóżku, podczas gdy ona wykonuje moje obowiązki. Powinnam była pojechać tam prosto z lotniska, to byłaby rozsądna, dojrzała decyzja dorosłej osoby, ale ja potrafiłam tylko myśleć o własnym cierpieniu i wybrałam najłatwiejsze rozwiązanie – jak małe dziecko biegiem wróciłam do domu z dzieciństwa, z płaczem rzucając się w ramiona najbliższych. Wiedziałam, że zawiodłam jako córka, i tym bardziej obwiniałam siebie o wszystko. Schody zaskrzypiały miarowo, dając sygnał, że ktoś wchodzi na piętro. Skierowałam wzrok na niedomknięte drzwi, przez których szparę wpadała do pokoju plama wieczornego światła z korytarza. Jeszcze kilka skrzypnięć, potem na dwie sekundy zapadła cisza i lukę w drzwiach przesłoniła wysoka sylwetka. – Aniele… – wyszeptał ciepły, znajomy głos. – Śpisz? – Mhm… – wymruczałam, bo mówienie było zbyt dużym wysiłkiem. Adrian wszedł do pokoju i zostawił za sobą otwarte drzwi, wpuszczając tym samym nieco więcej światła. W jego pomarańczowym blasku poznałam pękatą filiżankę z ciemnego szkła, którą ostrożnie postawił na stoliku przy łóżku. – Przyniosłem herbatę – powiedział cicho, jakby obawiał się zakłócić ciszę panującą w całym domu. – Mhm… – powtórzyłam bez większego zainteresowania. Nie miałam ochoty ani jeść, ani pić. Prawdę mówiąc, nie miałam ochoty na nic. Co ja teraz pocznę? – zapytałam siebie ponownie, czując nowy przypływ paniki. Usłyszałam szelest ubrania, gdy Adrian usiadł na podłodze obok łóżka i oparł się o nie plecami. Wytężyłam wszystkie siły i poruszyłam ręką. Chwilę to trwało, ale udało mi się objąć go za szyję, a potem przysunąć się bliżej krawędzi. Adrian wodził palcami po moim przedramieniu, a dotyk ten i budził mnie, i usypiał, oddalając wszystkie myśli, w zamian niosąc ukojenie. Zamknęłam oczy, pozwalając, aby pochłonęła mnie ciemność. W pokoju było parno mimo okna otwartego na całą szerokość. Nasze oddechy mieszały się z cichym tykaniem zegara na korytarzu, tworząc swoisty rytm, puls nocy. Z trudem odwróciłam się na bok, przysunęłam jeszcze bliżej brzegu łóżka i oparłam głowę na jego barku. To był człowiek mi najbliższy i najdalszy zarazem. Jego dłoń zaplątała się w moje włosy i poczułam dotyk palców głaszczących mnie po głowie. – Śpij, Aniele – szepnął, a jego oddech zatańczył na moich przedramieniu, przynosząc chwilową ulgę od ciężkiego powietrza gorącej nocy.
Znajomy głos, znajomy zapach, znajome słowa. Adrian był bohaterem moich najwcześniejszych wspomnień. Gdy budziłam się z głośnym płaczem, którego ani mama, ani ciocia nie potrafiły zahamować, tylko ten głos, zapach i słowa pozwalały mi się uspokoić. Tym razem mój płacz zdradzał tylko chrapliwy, nierówny oddech, ale wierzyłam, że towarzystwo Adriana ujarzmi go i ukoi. Sama również wytężyłam siły, aby opanować łzy, ale zdradliwa kropla spłynęła z mojego policzka i kapnęła mu na kark. Poruszył się niespokojnie, potem przechylił głowę i zanucił piosenkę, którą dawno temu śpiewała mi ciocia. Pamiętałam ją, jak i wiele innych kołysanek z dzieciństwa, ale jeszcze nigdy nie słyszałam jej w męskim wykonaniu. Głos Adriana był niski, trochę szorstki, ale dźwięczny. W pewnym momencie zrobił przerwę, aby podmuchać na moje czoło i włosy. Uśmiechnęłam się przez łzy, doceniając krótką chwilę ulgi od upalnego powietrza. Słowa śpiewane na pograniczu szeptu jeszcze długo odbijały się echem w moich uszach, unosząc mnie w podróż do przeszłości. Do czasów, gdy mieszkałam razem z Adrianem w tym domu i nie znałam większych smutków niż szlaban na lody. Dzieciństwo skąpane w niewyraźnym świetle zawierało w sobie dużo więcej blasku niż cienia. Okres ciemności nadszedł dużo później, ale gdy raz się pojawił, nie było już widać jego końca. Kołysanka sprawiła, że na chwilę zapomniałam o teraźniejszości i przeniosłam się do cudownych czasów z pogranicza pamięci i wyobraźni. Do przeszłości, w której jeszcze żyła moja mama. – Obiad gotowy! – zawołała mama, kończąc rozstawiać talerze na stole w kuchni. – Już idę! – odpowiedziała ciocia z gabinetu. Wtem rozległ się mój mrożący krew w żyłach wrzask. Po takim alarmie mama natychmiast przybiegła do salonu, w dłoniach ściskając ścierkę, którą właśnie wycierała ręce. Siedziałam sama w kojcu i byłam najbardziej nieszczęśliwą dziewczynką na całym świecie. – Adrian! – krzyknęła ciocia Basia, wypadając z gabinetu niczym strzała. Chłopiec stojący w rogu salonu spojrzał na nią niewinnie. – Co!? Ja jej nic nie zrobiłem! Nie wiem, czemu się tak drze. Ciocia zlustrowała syna uważnym spojrzeniem. Mama wzięła mnie na ręce i próbowała uspokoić, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Byłam purpurowa od krzyku, a na dodatek męczyła mnie czkawka. Obie starały się opanować bezmiar mojej rozpaczy, ale na próżno. Nic, co mówiły, nie mogło mi pomóc. – Przeproś ją, to się uspokoi – powiedziała do Adriana zdenerwowana mama.
Chłopiec wybałuszył oczy. – To tylko dziecko! Nawet nie rozumie słowa „przepraszam”! Po za tym ja jej nic nie zrobiłem, więc nie… – Przeproś w tej chwili – warknęła rozkazującym tonem ciocia Basia. Adrian przewrócił oczami. – Kobiety… – mruknął pod nosem zrezygnowany. Odpowiedziały mu trzy poważne spojrzenia. – No dobrze, dobrze. – Nawet jego mój krzyk chyba zaczął denerwować. – Przepraszam. Natychmiast umilkłam. Kobiety spojrzały na mnie zaskoczone, więc popatrzyłam na nie niewinnie, bo przecież wszystko zostało już wyjaśnione. Ich reakcja mnie rozbawiła, miałam nawet ochotę się zaśmiać, ale nagle głośno czknęłam, burząc idealną ciszę wypełniającą salon po brzegi, i przeszła mi ochota do śmiechu. – Cóż… – zaczęła mama niepewnym głosem – najwyraźniej on naprawdę coś przeskrobał. Ciocia Basia wzniosła oczy w górę, a minę miała taką, jakby chciała powiedzieć: „Zupełnie mnie to nie dziwi”. Ale zamiast tego stwierdziła: – Obiad stygnie. – Wzięła mnie na ręce i posadziła przy stole. – Cieszmy się ciszą… póki ją mamy – dodała, mrugając do mnie konspiracyjnie. – Kiedy ja nic nie zrobiłem… – upierał się Adrian, zajmując miejsce obok nas. Chociaż byłam dużo mniejsza, siedziałam wyżej od niego, więc posłałam mu spojrzenie z góry, mówiące jednoznacznie: „Jeszcze się doigrasz”, po czym grzecznie otworzyłam buzię i przełknęłam pierwszy kęs obiadu. Mama obserwowała mnie z zachwytem. – Jeszcze wychowa nam syna – rzekła, uśmiechając się przekornie do Basi. – Jest taka mądra! – zagruchała ciocia, głaszcząc palcem mój policzek. – Mało które dziecko jest takie mądre. – Aniela jest nie tylko mądra, ale i inteligentna – sprostowała mama, wpychając we mnie kolejną łyżkę zupy. – Ona ma dopiero dwa lata! – zawołał Adrian. Wszystkie trzy spojrzałyśmy na niego zdziwione. – Co z tego? – zapytała ciocia. – No właśnie? – wtórowała jej mama. Adrian zmierzył je zdesperowanym spojrzeniem. – Zna dopiero kilka słów, więc nie można stwierdzić, że jest mądra! Wszystkie byłyśmy urażone, ale ja najbardziej. – Uważasz, że nasza córka jest głupia? – zapytała Basia z niedowierzaniem. – Adrian! Jak możesz tak mówić? – krzyknęła zaskoczona mama.
– Ajaan, niee! – zawyłam, również stając we własnej obronie. Kobiety uśmiechnęły się do mnie z zachwytem. – Jesteś bardzo mądra – oświadczyła z dumą mama. – I inteligentna – poparła ją ciocia. Adrian w odpowiedzi tylko głęboko westchnął. Obudził mnie ruch powietrza. Nieduża sypialnia skąpana była w blasku słońca wpadającego przez szeroko otwarte okno. Poranny wiatr wzmógł się i szarpał firanki. Jego chłodny dotyk dosięgnął łóżka, wybudzając mnie ze snu. Przez dłuższą chwilę rozglądałam się po pokoju, zastanawiając się, czy to już jawa, czy jeszcze sen. Pokój wyglądał trochę inaczej, niż go zapamiętałam. Meble z ciemnego drewna ustawione wzdłuż granatowej ściany skrywały najrozmaitsze skarby i pamiątki z przeszłości. Dostrzegłam znajome książki, zabawki i zdjęcia, ale wśród nich pojawiły się inne rzeczy. Z biurka zniknęły zeszyty, podręczniki oraz bezcenne zdjęcie rodzinne – ostatnia wspólna fotografia Adriana i jego taty. Ich miejsce zajęły teczki i papiery, które wyglądały tak, jakby od wieków nikt do nich nie zaglądał. Na półce obok łóżka brakowało piłki do koszykówki, a przecież przez wiele lat stanowiła najważniejszy element tego pokoju. Swego czasu Adrian nawet z nią sypiał, tak bardzo był do niej przywiązany. Podobnym uczuciem darzył wieżę stereo, która kiedyś królowała niepodzielnie na stoliku obok okna. Teraz pod oknem stał rower stacjonarny oraz dwa brzydkie pudła, jedno na drugim. Zniknęły również kolekcja filmów i stojak na płyty CD, a także zasłaniający kiedyś drzwi plakat przedstawiający szkielet człowieka z polskimi i łacińskimi objaśnieniami. Oparte o regał stały moje stare sztalugi. Rozglądałam się dalej. Nie, to już nie był ten sam pokój. Wydawał się obcy, jakby wyprowadzka lokatora pozbawiła go całego czaru. No właśnie, a gdzie się podział Adrian? Zasypiając, czułam go przy sobie. Bez jego kojącej obecności tej nocy nie zmrużyłabym oka. Odgarnęłam włosy z twarzy i wstałam z łóżka. Bolało mnie całe ciało, mięśnie dokuczały, jakbym nadwyrężyła je nadmiernym wysiłkiem. Stawiając ostrożnie kroki, wyszłam na korytarz. Schody wiodące na parter okazały się nie lada wyzwaniem, ale stopień po stopniu jakoś dotarłam na dół. Przez drzwi z salonu do kuchni zobaczyłam ciocię. Matt Monro śpiewał cicho i rzewnie Portrait of My Love. Uśmiechnęłam się smutno. Prawie każde wspomnienie z dzieciństwa spędzonego w tym domu zawierało w sobie podkład muzyczny i zawodzący głos tego czy innego piosenkarza. Ciocia miała ogromny zbiór płyt winylowych, których nigdy nie wolno mi było dotykać. Na kartonowych kopertach widniały nazwiska ówczesnych sław: Louis Armstrong, Marvin Gaye, Bob Dylan, Andy Williams, Paul Anka, Elvis Presley, Paul McCartney, Nat King
Cole i tak dalej, mogłabym wyliczać w nieskończoność. Ciocia uwielbiała męskie głosy i miała zwyczaj podśpiewywać im do wtóru podczas wykonywania domowych czynności. Tak było i tym razem: kiwała się nad czajnikiem, mrucząc pod nosem słowa piosenki. Ten widok uświadomił mi, jak bardzo tęskniłam za domem, do którego od pięciu lat nie pozwalałam sobie wrócić. – Gdzie Adrian? – zapytałam. Ciocia obróciła się gwałtownie, krótkie, sięgające uszu włosy zatrzepotały, otaczając jej głowę rozwianą aureolą. Złapała się za serce przestraszona moim niespodziewanym pojawieniem się w kuchni. – Nela! – zawołała, wpatrując się we mnie jak w ducha. – Masz identyczny głos jak Ela. Przez chwilę myślałam… – urwała, nie kończąc zdania. Ale ja wiedziałam, co chciała powiedzieć. Wiele osób mówiło mi, że gdy odbieram telefon, trudno mnie odróżnić od mamy. Zwykle takie uwagi mnie bawiły, lecz tym razem w moich oczach pojawiły się łzy. – Przepraszam. – Ciocia podeszła i objęła mnie mocno. Wciąż byłam od niej niższa. Choć przez szereg lat koncentrowałam całą siłę woli na myśli: „Rośnij, rośnij!”, końcowy efekt był daleki od zadowalającego. – Co z mamą? – szepnęłam, czując, jak ponownie zaciska mi się gardło, blokując wydobywające się z niego dźwięki. Ciocia odsunęła się ode mnie na odległość wyprostowanych ramion i spojrzała mi poważnie w oczy. Nie wróżyło to nic dobrego. – Razem z Radkiem staraliśmy się dowiedzieć jakichś szczegółów, ale policja nie chce dzielić się żadnymi informacjami, dopóki trwają procedury dochodzeniowo-śledcze. Wiem tylko, że ciało twojej mamy zostanie wydane za zgodą prokuratora za jakiś tydzień, po sekcji zwłok. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio miałam coś w ustach poza herbatą ziołową, ale i tak na dźwięk tych słów zawartość żołądka podeszła mi do gardła. Ciocia znów mnie objęła i dłuższy czas stałyśmy tak w drzwiach kuchni, słuchając Matta Monro śpiewającego Softly as I Leave You. Dramat poprzedniego dnia powrócił z całą mocą i w mgnieniu oka zburzył chwilowy spokój. – Gdzie Adrian? – powtórzyłam łamiącym się głosem. Nie miałam siły winić siebie za tę słabość i palącą potrzebę jego bliskości. – W pracy – odparła ciocia, gładząc mnie po plecach. – Obiecał, że zajrzy do nas po południu. Nie odważyłam się spojrzeć na zegarek, bo liczba godzin oddzielających mnie od spotkania z nim wydawała mi się nieskończona. – Usiądź – zaproponowała ciocia, popychając mnie do przodu. – Zrobię ci śniadanie. Wczoraj nic nie jadłaś. Niechętnie zajęłam miejsce przy stole i zaraz mój wzrok padł na krzesło, na
którym zawsze siedziała mama. Mama… Mama… Poczułam ciepły dotyk dłoni na policzku. – Wiem, kochanie, wiem – szepnęła ciocia, spoglądając na mnie ze współczuciem. – Ja też to czuję. Pokiwałam głową tak energicznie, że kilka łez skapnęło na obrus przede mną. Miałam świadomość, że śmierć mamy dotknęła nas wszystkich jednakowo, ale wydawało mi się, że to ja cierpię najbardziej. Przez łzy spojrzałam na miseczkę z owsianką, którą podała mi ciocia, i rozpłakałam się jeszcze mocniej. Myślałam naiwnie, że poznałam już wszystkie rodzaje cierpienia fizycznego i psychicznego. Okazało się jednak, że było to niczym w porównaniu z tym, co czułam teraz. Ukryłam twarz w dłoniach zawstydzona własną reakcją. Wszyscy kochaliśmy mamę, ale tylko ja dałam się owładnąć histerii. Pragnęłam się opanować i zachowywać równie spokojnie i z godnością jak ciocia. Nigdy jednak nie potrafiłam dobrze ukrywać swoich uczuć. Na większe i mniejsze tragedie reagowałam bardzo gwałtownie. Mama mówiła, że wszyscy artyści są wrażliwi, niektórzy nawet nadwrażliwi, ale nie powinnam się tym przejmować, bo dzięki temu sztuka przemawia do widza szczerze i przekazuje mu uczucia w najczystszej, esencjonalnej formie. Może i miała trochę racji, ale ta ciągła huśtawka emocjonalna wcale mi nie służyła. Jeszcze zanim samolot wylądował w Warszawie, już byłam wykończona psychicznie. Wylałam w Wiedniu więcej łez niż kiedykolwiek w życiu. Nawet trudno mi teraz myśleć o Austrii bez drżenia serca. Myślałam, że powrót do domu pozwoli mi się uspokoić, wylizać rany, podliczyć straty i jakoś rozpocząć dalsze życie, ale niespodziewanie wpadłam z deszczu pod rynnę – ostatnia bliska mi osoba odeszła z tego świata i zostałam sama. Cały mój ród, cała rodzina zniknęła. A wraz ze mną pewnego dnia znikną również i moje geny. – Zjedź coś, Neluś – zwróciła się do mnie ciocia. – Chociaż trzy łyżki. I napij się herbaty, od tego płaczu wypłynie z ciebie cała woda. Pokiwałam z trudem głową i sięgnęłam po łyżkę, ale nie podniosłam jej do ust. Nie mogłam, nie byłam w stanie. Patrzyłam przez łzy na puste krzesło naprzeciwko, na miejsce, które zawsze zajmowała moja mama. Ciągle ją tam widziałam – jak śmieje się nad filiżanką kawy i rozprawia na jakiś temat, mocno gestykulując. – Jej już z nami nie ma – stwierdziłam prostą prawdę, której nie potrafiłam przyjąć do świadomości, a tym bardziej zaakceptować. – Zawsze będziemy za nią tęsknić – oznajmiła ciocia, wmuszając we mnie dwa łyki ostudzonej herbaty – i nigdy jej nie zapomnimy. – Przez chwilę walczyła, aby wpakować we mnie łyżkę owsianki, ale dzielnie się broniłam, więc w końcu się poddała. – Ale pamiętaj, kochanie – dodała poważnie – że jesteś także i moją
córką. Choć nie łączą nas więzy krwi, od chwili swoich narodzin stałaś się częścią mojej rodziny. I pozostaniesz nią na zawsze. Przetarłam ręką oczy, dumając na jej słowami. Wiedziałam, że mówi szczerze i prosto z serca. Lecz czułam, że ból po utracie mamy ukoi dopiero moja własna śmierć.
Rozdział 3 Siedziałam na schodach, wpatrując się w przestrzeń. Zasłuchana w tykanie zegara straciłam poczucie czasu i zawisłam gdzieś między przeszłością a teraźniejszością, unikając myśli o przyszłości. Obserwowałam wędrówkę cienia po ścianie. Ostatnie promienie słońca przybrały ognisty kolor, gdy wreszcie zadzwonił dzwonek do drzwi. Jego dźwięk wyrwał mnie z odrętwienia i zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę czekałam właśnie na ten moment. Usłyszałam szczęk zamka, a potem cichy pisk otwieranych drzwi. – No cześć, mamo. – Odgłos szurania butów. – Miałem być wcześniej, ale w ostatniej chwili przywieźli nowego pacjenta i musiałem… – Wiem, wiem – przerwała mu ciocia, a ich głosy przeniosły się do salonu. – Nie musisz się tłumaczyć. Dobrze, że przyszedłeś, martwię się o Nelę. Nic dziś nie jadła. – Szelest uginającej się pod ciężarem kanapy. – Czasem potrafi być taka uparta – ton cioci stał się jakby lekko poirytowany – ale jak tu z nią walczyć? Siedzi biedna cały boży dzień bez ruchu i patrzy przed siebie. Chyba już wolałam, gdy zalewała się łzami. – Chwila ciszy, a potem ciocia innym już tonem spytała: – Jesteś głodny? Zrobiłam kolację. – Jadłem w pracy. – Kanapa odetchnęła z ulgą, gdy wstał. – Zajrzę do niej. – Tak, pójdź na górę – przytaknęła ciocia skwapliwie. – Może tobie uda się przemówić jej do rozsądku. Nie możemy przecież pozwolić, by po utracie Eli zagłodziła się na śmierć. Odgłos kroków, skrzypienie schodów… Wstrzymałam oddech, wyczekując na upragnioną chwilę. Światło zamigotało i zza rogu wyłonił się Adrian. Przystanął na półpiętrze, oparł się o ścianę i zmierzył mnie pełnym politowania spojrzeniem. Najwyraźniej wyglądałam nieszczególnie, lecz zupełnie mnie to nie interesowało. Jak mogłabym myśleć o takich głupstwach, skoro czułam ból, jakby przypalano rozgrzanym żelazem dno mojej duszy? Adrian ruszył w górę. Zatrzymał się kilka stopni poniżej mnie i kucnął, aby zajrzeć mi w oczy. Uciekłam wzrokiem, nie chciałam, żeby zobaczył w nich szaleństwo i obłęd, a także to, że zapadam się w siebie głębiej i głębiej, niczym w ruchome piaski. Dotknął mojego policzka, a jego ręka pachniała szpitalem i środkiem dezynfekującym. Popatrzyłam w jego ciepłe czekoladowe oczy i ujrzałam w nich litość. Wstyd mi się zrobiło, więc znów uciekłam spojrzeniem w bok. Nie potrzebowałam jego litości ani współczucia. Chciałam tylko… Nie mogłam otrząsnąć się z odrętwienia. Myśli pełzały nieporadnie po głowie i nie dawały się nijak uporządkować. Pogoń za nimi przerwał mi głos Adriana nucącego: – „Misiu, czas już iść do łóżka”… Zmusił mnie, bym wstała ze schodów, i poprowadził do swojej dawnej sypialni. Poddawałam się jego woli, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się
dzieje, zasłuchana w tę kołysankę, tak dobrze znaną z czasów dzieciństwa. Posadził mnie na łóżku, kucnął obok i ujął moje dłonie. Poczułam się jak kukiełka, kiedy zaczął nimi gestykulować do słów kołysanki. Ucieszyłam się, słysząc jego ciepły głos. Jeszcze parę minut temu byłam gotowa przysiąc, że do końca życia na moich ustach nigdy nie zawita uśmiech, ale wystarczyła chwila z Adrianem, aby otaczającą mnie posępną atmosferę śmierci przebiły pierwsze promyki życia. Kiedy zostawił mnie na chwilę samą, zwinęłam się w kłębek, zasłuchana w skrzypienie stopni pod jego stopami. Gdzieś w zakamarkach umysłu rozsądek nawoływał, że należy trzymać się od niego z daleka, ale udałam, że tego nie słyszę. Dużo łatwiej było po prostu ufnie poddać się jego ramionom, które tyle razy ratowały mnie od upadku. Miałam zbyt wiele zmartwień, aby jeszcze teraz dodawać sobie problemów. Pomyślę o tym później – postanowiłam i obróciłam się twarzą do otwartego na oścież okna. Na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy. Adrian wrócił, zdecydowany użyć całej swojej siły perswazji, aby wcisnąć we mnie kolację. Wpatrzona w gwiazdy ignorowałam jego słowa tak długo, aż zmusił mnie, bym usiadła i spojrzała na niego. Podsunął mi pod nos talerz z kaszą manną. – Musisz mi pomóc – oświadczył, rzeźbiąc łyżką dziurę w białym placku. – Zrobimy kaszy jedno oko… – Uśmiechnęłam się, wspominając zabawę z dzieciństwa, a Adrian wykorzystał ten moment nieuwagi, żeby wpakować mi łyżkę do ust. – Drugie oko… – Odchylałam twarz na boki, ale bezskutecznie. – A teraz uśmiech… – Pokręciłam głową. – Aniele, jest pół uśmiechu, a trzeba zrobić drugie pół. – Niechętnie zjadłam kolejną łyżkę, a potem znów skupiłam się na gwiazdach za oknem. – No jak tak można? – oburzył się Adrian. – Kasza uśmiecha się do ciebie, a ty odwracasz się do niej tyłem. Co z ciebie za miś? Z ociąganiem odstawił talerz na nocny stolik. Zapadła cisza. – O czym myślisz? – W jego głosie wyczułam szczerą troskę. – O mamie – odparłam, nie odrywając wzroku od okna. Dłuższą chwilę milczał, aż w końcu wyznał: – Ja też. Poczułam ucisk w gardle zwiastujący nową falę łez, więc z tym większym natężeniem wpatrywałam się w niebo zmieniające się szybko z granatowego w czarne. – Podobno nie chcesz odbierać telefonów z kondolencjami. Nie zamierzałam odpowiadać. – Ciocia Ela była bardzo lubiana i wielu ludzi odczuwa jej utratę. Chcieliby wyrazić słowa ubolewania, przynieść ulgę tobie i sobie… – Nie chcę – jęknęłam, choć każdy dźwięk sprawiał mi ból. Poczułam jego dłoń na ramieniu; zmusił mnie, bym odwróciła się na drugi
bok i spojrzała na niego. – A czego chcesz? – zapytał poważnym tonem. Przez myśli przemknął mi strumień pragnień starych i nowych, które od lat kierowały moim życiem. Wszystkie jednak zamazały się, straciły na znaczeniu pod wpływem wydarzeń dnia wczorajszego. – Umrzeć – szepnęłam. – Na to ci nie pozwolę. Przez moment zobaczyłam w jego oczach cień dawnych marzeń, które z latami umierały jedno po drugim. Zacisnęłam powieki, starając się stłumić wspomnienia. – Tęskniłem za tobą – powiedział cicho i chyba szczerze. Mocniej zacisnęłam powieki. Najchętniej zamknęłabym i uszy, aby odciąć się od jego głosu. Otworzyły się dawne rany, które zdążyły się już zabliźnić. Albo tak przynajmniej mi się wydawało. – Zaśniesz? – Uhm… – burknęłam dla świętego spokoju, ale zaraz pomyślałam o pustym poranku. Przeklinając własną słabość, zapytałam: – Będziesz tu, gdy się obudzę? Poczułam dotyk jego ręki na głowie. Gładził mnie po włosach, okręcając sobie pojedyncze pasma wokół palców. – Gdybym mógł, schowałbym cię do kieszeni i nosił przy sobie przez cały czas. Walczyłam z natłokiem wspomnień. Wypierane z pamięci zdarzenia krążyły wokół mnie, rozszerzając się we wszystkich kierunkach, niczym krople atramentu rzucone na wodę. – Mamo – rzekł Adrian przy śniadaniu – nie życzę sobie jej obecności na swoich urodzinach. Wypowiedział słowo „jej” w taki sposób, aby wszyscy przy stole wiedzieli, o kim mowa. Nagle uwaga domowników spoczęła na mnie, więc udałam, że nie zauważyłam tego tonu, i dalej ze spokojem smarowałam kanapkę kremem czekoladowym. – Ależ Adrusiu… – wyszeptała skonsternowana ciocia. – Jak możesz tak mówić? Kończą się wakacje i za parę dni znowu będziesz moim jedynakiem, bo Nela pojedzie do Kielc. – Mamo! – Nigdy wcześniej nie przeszkadzała ci jej obecność – zauważyła moja mama, dokładając sobie sałatki. – Dlaczego teraz stanowi problem? Adrian zdegustowany przewrócił oczami. – Zapomniałyście, co było rok temu?
Spuściłam oczy, nagle niezmiernie zainteresowana wzorami, jakie łyżka pozostawiła na kanapce po rozsmarowaniu kremu. – Przecież nie podobał ci się ten tort – stwierdziła ciocia, stając w mojej obronie. – Jeszcze bardziej nie spodobało mi się, jak rzucała nim w moich kolegów… Poczułam palącą potrzebę, aby natychmiast odejść od stołu i ukryć się w pokoju obok, ale nie poddałam się jej i dzielnie zniosłam wymowne spojrzenie, jakim obrzucił mnie Adrian. Mama zachichotała, a ja spojrzałam na nią zdziwiona. – Przecież żaden się nie obraził – powiedziała. – Sami też się nim obrzucali. Adrian posłał jej niezadowolone spojrzenie. – A co było dwa lata temu? – Pączusiu… – zaczęła łagodnie mama, ale Adrian szybko jej przerwał: – Nie nazywaj mnie Pączusiem, kobieto! – warknął groźnie, a mama z ciocią tylko się roześmiały. – Pączusiu, Pączusiu… – zanuciłam, wykorzystując nadarzającą się okazję, aby mu dokuczyć. – Przestań! – krzyknął na mnie tak ostro, że z wrażenia zamilkłam. – Adrusiu – ciocia uznała, że czas wkroczyć i opanować sytuację – dwa lata temu też nie było wielkiej tragedii. – Nie było? – powtórzył oburzony. – Przekłuła wszystkie balony, a potem rozwaliła moją piłkę! – Straszne – oceniła mama, czym zasłużyła sobie na oskarżycielskie spojrzenie Pączusia. – Owszem, straszne, bo te balony były przygotowane na konkurs, a dzięki tej tam nie było mowy o żadnym konkursie. Poczułam się dogłębnie urażona określeniem „ta tam”, więc na złość uśmiechnęłam się z rozmarzeniem i westchnęłam: – Było świetnie… – Nie, nie było świetnie – oświadczył Adrian. – To była katastrofa. – Naprawdę nie chcesz, żeby ciocia z Nelą uczestniczyły w twoich urodzinach? – ciocia Basia mówiła to z wyraźnym niedowierzaniem. Adrian zawstydzony spuścił wzrok. – Ciocia jest w porządku, to ona jest problemem. – Wskazał mnie ruchem głowy. – Gdyby choć raz zostawiła mnie w spokoju… – Powinieneś czuć się wyróżniony, że Nela nie odstępuje cię na krok. Adrian popatrzył na mamę zdziwiony. – Wyróżniony?! – Ależ oczywiście. Nie za każdym chłopcem biegają takie dziewczynki – powiedziała z uśmiechem, głaszcząc mnie po głowie.