Listopad powoli zamieniał się w grudzień. Plucha za oknem nocami miała zwyczaj
już zamarzać, od czasu do czasu pojawiał się delikatny śnieg. Kinga postawiła sobie przed
nosem kubek z parującą herbatą z rumem i z lubością wdychała słodki zapach.
Trzeba coś zrobić z piecem.
Jak na jej gust było zdecydowanie za zimno, temperatura w nocy nie spadała za
bardzo poniżej zera, a ona niezmiennie budziła się około pierwszej, drugiej, wciągając na
siebie wszystko co popadnie: kołdrę, szlafrok; dreptała do stojącej niedaleko łóżka szafy
i wyciągała polarowy koc, najpierw jeden, później drugi.
Brrr.
Łyknęła herbaty i skrzywiła się lekko. Normalne kobiety miały się do kogo
przytulić, a ona od jakiegoś czasu już nie miała swojego idealnego męża, Grzesia. Mąż
zasadził się na jej najlepszą przyjaciółkę… Albo ona na niego. Kto by miał chęć
dochodzić, jak właściwie było? Kinga zdecydowanie nie miała, skreśliła Beatę z listy
znajomych. Po przyjaźni zostało niewyraźne wspomnienie i Igor, który po pierwsze,
zaparł się, że Kingi i jej córek, Agaty i Majki, nie zostawi w potrzebie, tak jakby brał na
barki winę matki, po drugie, porzucił zamiar studiowania w Gdyni, i na koniec
zameldował się w całkiem niedawno wybudowanym domu Kingi.
Kobieta sapnęła, rozcierając sobie ramiona. Do dupy z tym wszystkim. Dom
budowała, a właściwie budowali, żeby mieć dla siebie dużo życiowej przestrzeni, żeby
żyć wygodnie i razem się tym życiem cieszyć, a tu co?
Właściwie nic takiego, ot, po prostu zabrakło tego, który miał być obok.
Kredyt spłaca się w żółwim tempie, bo mieszkanie, które planowali wynająć
zajmuje teraz niewierny mąż, a za wynajem płacić nie zamierza. Nowe i zimne kąty wcale
nie sprawiają wrażenia przytulnych, wręcz przeciwnie. Bez ustanku wykrzykują Kindze
prosto w twarz jej porażkę.
Zastanawiała się niejednokrotnie dlaczego tak się stało. Oboje z Grześkiem byli
uznawani za parę idealną, pokazywało się ich zdradzającym mężom i niewiernym żonom
jako wzór, z całkiem jasnym przekazem – można? Oczywiście, że można, tylko trzeba
chcieć.
Czy oni chcieli?
Potarła zimny nos i otuliła się ciaśniej grubym swetrem. Chyba tak… Dopełniali
się, Grzegorz był wyważony, spokojny, a ona nie mogła usiedzieć bez ruchu. Jej palce
wciąż musiały coś skubać, nogi bez przerwy gdzieś ją niosły, dłonie nie mogły leżeć
bezczynnie. Nawet podczas czytania książki trzymała obok siebie notes, w którym
zapisywała skrótowo sprawy „do załatwienia”. Jej uwaga zawsze była podzielona między
dwie albo trzy rzeczy.
Kinga podwinęła pod siebie nogi i zapatrzyła się w ogień niespiesznie liżący
kawałki drewna. Bliscy podejrzewali ją o nerwicę. Czy słusznie? Tego nie mogła im
przyznać, nie czuła się w żaden sposób chora, jeśli już, to może na nadmiar obowiązków.
Z biegiem lat na jej głowie spoczęły wszelkie rachunki, zajmowanie się domem, problemy
dziewczynek, praca. Owszem, Grzegorz pomagał. Nie można było mu zarzucić lenistwa
albo nieróbstwa.
Ale Grzegorz pomagał dopiero wtedy, gdy mu żona dokładnie wytłumaczyła, co
i kiedy należy zrobić.
Pamiętać musiała ona.
– I co tak wzdychasz? – dobiegł ją głos Igora.
– Nic. Nie wzdycham – powiedziała Kinga i westchnęła.
Igor roześmiał się i usiadł obok niej w fotelu, po czym pociągnął nosem.
– Alkoholizujesz się.
– A gdzie tam! – prychnęła. – Ja się dogrzewam. Dogrzewam kochany, a nie
alkoholizuję.
Spojrzał na nią z powątpiewaniem, a Kindze od razu przypomniała się matka Igora,
jej niegdysiejsza przyjaciółka. W jakiś deszczowy, październikowy dzień stanęła w progu
tego właśnie domu pijana w sztok. Przytrzymując się framugi zaczęła obrzucać Kingę
takimi wyzwiskami, że Agata z rykiem pobiegła na górę.
Czego tam nie było! Między innym o kurwie, która zabrała jej syna, zdzirze, co
myśli, że cały świat do niej należy, pindzie, która zawsze wpierdala się tam, gdzie nie
trzeba… Dużo tego było. Kinga skrzywiła się na samo wspomnienie. Igor pojawił się
sekundę po zniknięciu Agaty, wziął matkę za ręce i cedząc coś przez zęby, wywlókł ją za
drzwi. Cóż, miał prawo nie cierpieć kobiet, które nadużywały alkoholu, miał prawo się
nimi brzydzić tak, jak, podejrzewała teraz całkiem słusznie Kinga, brzydził się własną
matką.
– Swoją drogą, możesz mi wytłumaczyć, dlaczego w tym domu jest tak cholernie
zimno? Przecież piec jest ustawiony jak trzeba…
– Kinga…
– No co? Nie gadaj mi tu, że jestem zmarzluchem, może i jestem, ale nie mam
ochoty marznąć we własnym domu. Szlag! – Nagle ogarnęła ją złość; w tamtym
cholernym, małym mieszkaniu wystarczyło przekręcić termostat na czwórkę i po chwili
się człowiek rozbierał, a tu? Tutaj zaprzyjaźniła się serdecznie z dawno nie noszonymi
swetrami, bluzami i polarami, ponieważ nieważne jak bardzo podkręcałaby termostat i tak
było pioruńsko zimno. Spojrzała na Igora i pomyślała, że ten młody człowiek jest zupełnie
nienormalny. Siedzi naprzeciwko niej, w koszulce z krótkim rękawem.
– A ty co się tak hartujesz? Morsem chcesz zostać?
– Nie.
– To ubierz się na litość, bo patrzeć na ciebie nie mogę.
– O właśnie. A czy ty wiesz – Igor podsunął jej palec pod nos – że właśnie to
najczęściej ostatnio mówisz? Do mnie, do Majki, do Agaty, gdy wyjdzie spod prysznica
i przybiegnie tu w samej koszulce. Krzyczysz od razu, żeby zakładała szlafrok, skarpety
i nie wiadomo co jeszcze, bo tobie robi się zimno na sam nasz widok. Kinia, nam jest
ciepło.
– A mnie nie!
– Kiedy ostatnio się ważyłaś? – Spojrzał na nią krytycznie.
– Nie pamiętam, a co?
– A to, że niewiele z ciebie zostało. Nie ma prawa nic cię grzać, nic zupełnie.
Z każdej strony wystają ci kostki i kosteczki.
– Zawsze taka byłam – prychnęła Kinga i dopiła herbatę, stwierdzając przy okazji,
że nic, a nic jej ta herbata nie rozgrzała.
– Nie byłaś – westchnął Igor. – Sęk w tym, że nie byłaś, a my…
– Co my, co znowu za my?
– My, twoje dzieci…
– Igo…
– No co? – uśmiechnął się chytrze. – Też przecież poniekąd jestem twoim
dzieckiem, nie? Usynowiłaś mnie jakby.
– Jakby. I czasami trochę tego żałuję, bo zaczynasz się tu szarogęsić jak…
– Jak kto? Nieważne – machnął ręką. – W każdym razie, my…
– Tak, kontynuuj, moje dzieci…
– Kinga, na poważnie, martwimy się o ciebie.
– To się nie martwcie. – Energicznie zrzuciła z siebie koc, włożyła ręce w rękawy
dużego swetra i poszła do kuchni. Igor oczywiście udał się za nią.
– No i będzie mnie męczył teraz. No – mruknęła ze złością, odsuwając chłopaka
i stawiając czajnik na kuchence.
– Proszę cię, żebyś najpierw się zważyła…
– A już tam! I myślisz, że ci powiem ile ważę ?
– Nie musisz, bo ja od razu i bez tej wiedzy mówię ci, żebyś przytyła. I przede
wszystkim, Kinga – spoważniał – zacznij jeść. Dla siebie samej, dla dziewczyn.
Zauważyłaś jak Agata na ciebie patrzy?
– Jak?
– Jakby się bała, że znikniesz. Zaczynasz się robić coraz mniejsza, coraz mniej
miejsca potrzebujesz dla siebie, a ona tylko wygląda momentu, kiedy te bluzy nagle staną
się puste.
– Kiedy…. – Kinga odwróciła się do niego plecami. Miała ochotę zapewnić go, że
wszystko jest w jak najlepszym porządku, że przecież je i w ogóle. A że chudnie…?
Chudnie, bo ma całą masę rzeczy do zrobienia, bo dom pochłania lwią część jej energii,
bo przecież cały czas biega i nie ma na nic czasu, dopiero wieczorem… Dała sobie jednak
spokój. Z dwóch powodów.
Pierwszy to taki, że Igor po prostu zasługuje na prawdę. Drugi był bardziej
skomplikowany. Po prostu wczoraj się przestraszyła. Zemdliło ją na sam zapach wędliny.
Musiała wyjść z kuchni i poczekać aż wszystkie plasterki znikną z talerza, po czym wzięła
głęboki oddech i z obrzydzeniem wstawiła talerz do zmywarki.
Ano tak. Właśnie wczoraj zebrało jej się na wymioty z powodu szynki, której nie
jadła, już nie pamiętała od kiedy. Uświadomiła to sobie w pracy, gdy spojrzała na
nadgarstek, z którego zawzięcie zjeżdżał zegarek, zapięty niegdyś ciasno, na regulowaną
bransoletę. I zadała sobie pytanie: kiedy ostatnio jadłam? Obiad? Śniadanie? Ostatni
posiłek jaki pamiętała, to ogórek wyjęty z dawno zapomnianego słoika. Kiedy to było?
Wczoraj? Przedwczoraj? Jakiś kęs chleba, kawałek jabłka, łyżka dżemu…
Odwróciła się w stronę Igora:
– Wiem Igo, wiem, rozumiem, tylko jakoś ciężko mi się przemóc.
– To sobie przypomnij Agatę….
– Do cholery, niczego nie musisz mi przypominać, wiem jak unikała jedzenia,
wiem co się z nią działo, wszystkie przeszłyśmy kocioł, ale już powoli z niego
wychodzimy.
– Nie chciałem ci przypominać tego, co się z nią działo, ale to, jak sobie
poradziłyście wspólnie z babciami.
– O co ci chodzi…? Przepraszam – zreflektowała się. Przejechała palcami po
włosach. Tak, znalazły metodę na zanik apetytu młodszej córki. Przyjechała po prostu
mama Kingi i zaczęła wymyślać cuda wianki, nie zrażała się kompletnie, jeżeli dziecko
zaledwie skubnęło śniadanie, czy kolację. Bo babcia Marysia, tak samo jak reszta
domowników, widziała dokładnie, że te skubnięcia Agaty są coraz większe, a po jakimś
czasie nie wystarczało już tylko raz skubnąć. Potrzebny był następny kęs. Potem następny.
I jeszcze następny.
I tak dzień po dniu, mozolnie udało się im wyprowadzić Agatę na prostą.
A Kinga…? Kinga już była dorosła. Kinga musiała sama siebie wyprowadzić na
prostą. Trudno. Spróbuje.
***
Drzwi skrzypnęły znajomo i wystarczyło je lekko uchylić, żeby uwolnić lawinę
wspomnień. Igor oparł się ciężko o framugę i zacisnął powieki. Do zapachu, znajomego
od lat, dołączył jeszcze jeden – taki, który pojawia się w pustym domu: zapach mebli,
starych farb z dawno niemalowanych ścian, pleśni, wykwitającej bez przeszkód na
łazienkowym suficie. Zapach braku ludzi. Ani śladu perfum, wody po goleniu, szamponu.
Żadnej spożywczej nuty.
Znajome kąty atakowały wspomnieniami z każdej strony, traktując Igora jak
intruza, z pretensją i żalem o zaniedbanie. Puste mieszkanie, pokryte grubą warstwą kurzu
meble… Tylko tyle zostało z poprzedniego życia, którego początki stanowiły niewyraźne
obrazy postaci o rozmazanych konturach, niezbyt barwne i raczej niechętnie wyłaniające
się ze wspomnień.
Inaczej rzecz się miała z ostatnimi miesiącami poprzedzającymi wakacje. O, proszę
bardzo, potrafiły przewijać się natrętnie i powoli, powodując u Igora bezwiedne
zaciskanie pięści. Obfitowały w taką ilość szczegółów i precyzję wypowiedzianych słów,
że miał wrażenie przeżywania tego wszystkiego po raz kolejny: odejścia ojca, bezradności
i letargu matki, jej postępującego alkoholizmu… Wreszcie, zdrady, której dopuściła się,
raniąc najbliższą całej rodzinie osobę – Kingę. Dlaczego musiał być świadkiem tego
wszystkiego?
Trzasnął z wściekłością drzwiami i ruszył do sypialni rodziców. Dlaczego nie mogą
mu dać świętego spokoju i pozwolić żyć? Dlaczego zgodził się, na prośbę babci,
przywieźć matce zimowe rzeczy? Nie mogła sama przyjechać, spakować się, ogarnąć
trochę mieszkanie? Po co w ogóle zwalała się na głowę własnej matce, matce, która już
dobiegała siedemdziesiątki, narzekała na serce i wyliczała zawsze swojemu jedynemu
wnukowi całą listę dolegliwości, na którą żaden lekarz nie mógł znaleźć antidotum. Igor
podejrzewał, że na pewne przypadłości lekarstwa nie sposób znaleźć, bo niestety organy
w ciągu długich lat użytkowania eksploatują się prawie doszczętnie i jedynie wymiana
mogłaby przynieść człowiekowi ulgę. Niestety, nie wszystko, a właściwie niewiele da się
wymienić. Wyciąć. Zastąpić. Babcia jednak nie przyjmowała tego do wiadomości.
Zdawała się nie rozumieć, że w jej wieku trzeba zdecydowanie zrezygnować z pewnych
rzeczy, zmniejszyć przydomowy ogródek, nie robić tysiąca słoików przetworów,
a dywaniki z sieni szorować nie co tydzień, ale raz na sezon. A teraz na dodatek wzięła
sobie pod opiekę alkoholizującą się córkę.
Igor prychnął i otarł czoło. Przeciągnął torbę do przedpokoju rozglądając się wokół
i nie mogąc zdecydować, co jeszcze matce się przyda na ten zimowy sezon. Kto w ogóle
wpadł na pomysł, żeby ją tam ulokować? Że niby kilkudziesięciokilometrowa odległość
od miasta będzie w stanie zdziałać cuda? Domek na łonie natury? Towarzystwo babci i jej
szydełkujących, energicznych koleżanek, przesiadujących w cieplejsze wieczory na
ławkach pod płotami? Igor raczej podejrzewał, że finisz tego przedsięwzięcia będzie miał
opłakane skutki, bo matka gotowa się zbratać z lokalnymi wytwórcami alkoholu, a nie
wiadomo jak jej wydelikacony organizm może zareagować na bimber.
– Igorku… chodź, wchodź szybko, nie marznij. – Babcia Jola wciągnęła go
zdecydowanie za próg. – Chyba padać zaczęło, co? Ślisko na drodze? Ty tak spokojnie
jeździsz, ale w taką pogodę to, kochany, nie ważne jak kto jeździ. – Babcia machnęła ręką.
– Ot, wczoraj, niby wcale mroźno nie było, a Kapiczaka tak obróciło w tej jego skodzie,
że płot cały u sąsiadów do naprawy. A dobry płot. Nowy całkiem, kiedy to oni robili…
dwa lata temu? – Babcia zmarszczyła brwi. – Nie, czekaj, wtedy co takie upały były, to
ze trzy lata temu… a może…?
– Nowy był.
– Kto był nowy?
– No, płot. – Igor zdecydowanie chciał ukrócić męki z przypominaniem sobie,
kiedy było jakie lato i czy sąsiedzki płot jest trzy –, czy dwuletni.
– No tak – załapała wreszcie – masz rację, nieważne. Herbaty ci zrobię, chcesz?
Z malinami. Co słychać? Jak dajesz sobie radę?
– Dobrze babciu. Jakoś leci, jest dużo nauki, ale ogólnie nie narzekam. Interesuje
mnie to i coś czuję, że Gdynia sobie jeszcze może trochę poczekać.
– Dobrze mówisz chłopaku. – Szklanka z parującą herbatą stanęła przed Igorem.
– Skończysz jedno, weźmiesz się za drugie, statki nie zając, nie uciekną. Siedzi cały czas,
nic prawie nie mówi…
Igor wiedział, że czas wymiany zdawkowych uprzejmości i gadki o niczym,
właśnie nieubłagalnie minął. A on może chciał tak siedzieć w babcinej kuchni, popijać
herbatę z malinami, jeść beztrosko bułkę drożdżową z rodzynkami i słuchać opowiadania
o Kapiczakach, o tym jak to ksiądz pięknie się zachował i wspólnie z parafianami
remontował kościół, o tym, że wszystko teraz nic nie warte i gdyby nie mleko Stefanowej,
to człowiek mógłby już, choćby zaraz, wyprawiać się na łono Abrahama, bo tak się truć
z własnej nieprzymuszonej woli to grzech, samobójstwo. Tyle, że babcia nie miała ochoty
rozprawiać o niezdrowym jedzeniu. Problemy sąsiadów przestały ją interesować. Patrzył
jak jej wciąż szczupłe palce wygładzają obrus na kuchennym stole.
– Wróciła z tego leczenia… odwyku, tak się chyba mówi, co?
– Chyba…
– Wróciła zupełnie inna.
– Jaka babciu? – Igor przemógł się, żeby zadać to pytanie i spojrzał w oczy
siedzącej naprzeciwko kobiecie.
– Tak jakby ją odzwyczaili żyć. Nie wiem, co tam człowiekowi robią, nie wiem, bo
nie chciała żebym ją odwiedziła, a ja przecież zawiozłabym jej mleka, dobrego,
swojskiego, upiekłabym ciasta… Zawsze lubiła tę drożdżówkę, wiesz? Tylko rodzynki
wydłubywała… Obcy człowiek wrócił. Zamknięty, pusty. Skorupa…
– Babciu…
– Igor, co robić? Nie powinnam cię o to pytać, bo ty jeszcze dzieciak jesteś, to nie
na twoje barki, ale ja nie wiem jak jej pomóc. Gdyby dziadek chociaż żył, świeć Panie
nad jego duszą, to miałabym kogo spytać. Czy tak wygląda człowiek, który stoi na dnie?
Czy ona dopiero się do tego dna zbliża? A jeżeli tak, to czy daleko jeszcze? Bo przecież
jak już na nim stanie, musi znaleźć siłę, musi się odbić. Boże, mój Boże. – Po
pergaminowym policzku potoczyła się jedna łza, którą babcia otarła szybko. – Zajdź do
niej, dobrze? Ja wiem, że ciebie skrzywdziła, ale daj jej jeszcze szansę, proszę cię o to.
To niewiele.
Igor się skrzywił. Niewiele… Może i tak, a może bardzo dużo. Niewykluczone, że
kiedyś zapomni matce te wszystkie paskudztwa, nachodzenie Kingi w domu, nasyłanie
policji. Przecież złożyła donos na własną przyjaciółkę, która rzekomo porwała jej
rodzonego syna. Z policją różnie bywa, czasami spojrzą na coś przez palce, czasami
wnikliwie przyglądają się sprawie. Ile mieli przez to nieprzyjemności? Tylko Igor i Kinga
wiedzieli, bo przecież matka była wtedy na okrągło zamroczona alkoholem. Wzdrygnął
się.
– Igor…
– Zajdę babciu, idę. – Podniósł torbę z przywiezionymi ubraniami i ruszył
w kierunku zamkniętych drzwi. Po chwili wahania zapukał.
Trudno było mu początkowo dostrzec cokolwiek, ponieważ w pokoju panowała
ciemność, rozpraszana tylko światłem ulicznej latarni. Znał ten pokój, jako dzieciak
często w nim spał, blisko kuchni, blisko babci i dziadka. Pamiętał, że pod oknem stał
stolik z szydełkową serwetą, na nim zaś obrazek z Matką Boską, a obok flakon
z kwiatami. Babcia miała pod oknem bratki i nagietki, więc te najczęściej stawiała
Najświętszej Panience. Najświętsza Panienka będzie miała ślicznie i kolorowo, popatrz
Iguś – mówiła, przekładając małe kwiaty zerwanymi między rabatami liśćmi i formując
gustowne bukiety – ładnie, prawda? Nie czekając na jego potwierdzenie cofała się parę
kroków, przekrzywiała głowę i podziwiała swoje dzieło. Czasami coś poprawiła, usunęła
zbędny listek, dodała inny. Igorowi wydawało się wtedy, że te babcine ołtarzyki
wyglądają o wiele ładniej, niż ciężkie od róż wazony w kościele. Co niedziela ubierała go
możliwie najlepiej, cmokając z niezadowoleniem na widok zdartych do krwi kolan
i siniaków, zdobiących licznie jego chude jak patyki nogi. Wnuk miał wyglądać jak
wyjęty z obrazka, a niestety rzadko kiedy tak wyglądał… Co innego zachowanie. Wręcz
wzorowe. Na ciągnących się bez końca nabożeństwach, siedział jak zaklęty, wpatrując się
w ołtarz i próbując ogarnąć, co się tu właściwie dzieje. Babcia była dumna z jego pełnej
zadumy postawy. To wystarczało. Za odpowiednią postawę otrzymywał zawsze nagrodę
w postaci lizaka, a w gorące, letnie dni, całkiem dużej porcji lodów. Igorowi to bardzo
odpowiadało, a że nie zgłębił tajemnic kościoła i nie nauczył się wierzyć, to inna sprawa.
Otrząsnął się ze wspomnień, oczy zdążyły się już przyzwyczaić do panujących
w pokoju ciemności, więc bez trudu wypatrzył na stojącej opodal wersalce niewielki,
skulony kształt.
– Wejdź, nie śpię.
– Cześć.
– Przywiozłeś ubrania?
– Tak.
– Dziękuję.
– Mogę zapalić światło? – zapytał niepewnie.
– Po co?
Cholera, żeby cię zobaczyć, żeby sprawdzić jak wyglądasz, nie wiem, po co… Stał
bezradny, wpatrując się w leżącą matkę i pozwalał się powoli ogarniać uczuciu litości.
Jak można jej pomóc? Przed oczami przesunął mu się jej uśmiech, z tych odległych
czasów, o których już powoli zapominał, bo przecież ostatnio ciągle widział własną matkę
w stanie, który zdecydowanie wymagał obecności osób trzecich. Ktoś cały czas musiał
się nią opiekować. Te dni, tuż po odejściu ojca, kiedy bawił się w kucharza i wciskał jej
niemal na siłę gotowane przez siebie posiłki. Żeby cokolwiek, oprócz słodyczy, w siebie
wcisnęła, żeby usiadła wspólnie z nim do stołu, tworząc namiastkę normalności. Następne
dni, kiedy usuwał z jej pola widzenia wszelki alkohol, bezskutecznie, bo potrafiła go
wyczuć praktycznie wszędzie. Już nie pamiętał kiedy ostatnio się śmiała. Kto może
pomóc? Kto potrafi znowu pozwolić się jego matce uśmiechnąć? On sam…? Szczerze
w to wątpił.
***
Związek, każdy nowo tworzony, ma się świetnie. Na etapie poznawania, wspólnych
zainteresowań, zachłystywania się wyrazem podziwu w patrzących szczerze oczach,
snucia planów świetlanej przyszłości i tym podobnych cudowności upływają kradzione
sporadycznie chwile. Kacper przekonał się, że ten etap ma już za sobą. Dwukrotnie. Co
prawda tym razem początek wyglądał nieco inaczej niż ten poprzedni, bo przecież owiany
był tajemnicą, stanowił drugie, sekretne życie Kacpra. Może dlatego wydawał się bardziej
atrakcyjny? O wiele więcej obiecywał?
Julia była zupełnie inna niż Beata; w przeciwieństwie do pierwszej żony Kacpra
odznaczała się stanowczością i zdecydowaniem. Doskonale wiedziała, czego chce od
życia i co każdy dzień ma jej przynieść. Mając za sobą nieudane małżeństwo, bardzo
sceptycznie odnosiła się do kolejnych związków, dbając zawzięcie o to, by były to historie
gorące, przelotne i absolutnie nieprzekraczające wytyczonych granic. Julia nie zapraszała
nikogo do domu. Bo w domu była Hania. Pięcioletnie wspomnienie pierwszego
małżeństwa, cudowne, słodkie i w żaden sposób nie zasługujące na huśtawki emocjonalne
związane z pojawianiem się przy boku matki coraz to innych mężczyzn.
Kacper przesunął palcem po poręczy fotela i zerknął w stronę kuchni. Julia z Hanią
robiły jakieś ciastka, słychać było radosne przekomarzania, przerywane co chwila
wybuchem perlistego śmiechu dziewczynki. Oparł się pokusie dołączenia do nich
i wpatrzył ponownie w ekran telewizora.
Długo dojrzewała w obojgu decyzja połączenia swoich losów. Jedno przelotne,
przypadkowe spotkanie. O drugim decydował już Kacper, nie przypadek. Ciągnęło go do
tej kobiety, dojrzałej, radosnej i tak pewnej siebie. Uciekał z domu tak często, jak mógł,
z domu, w którym Beata ciągle zasypywała go tysiącem pytań, zaglądała w oczy, dusiła
swoją natarczywością. Nie mógł ani chwili milczeć, bo usiłowała natychmiast się
dowiedzieć o czym myśli, nie mógł nigdzie wyjść, bo należało zdać szczegółowe
sprawozdanie – dokąd, z kim, na jak długo się wybiera i dlaczego właściwie ona nie może
mu towarzyszyć. A przecież nie miał przed nią żadnych tajemnic. Niczego nie ukrywał,
niczego, co mogłoby ją zranić. Starał się być lojalny i był. Starał się dzielić z nią
najmniejsze przyjemności i dzielił. Ale Beacie to nie wystarczało, z dnia na dzień robiła
się coraz bardziej zaborcza i coraz mniej zaradna. Kacper westchnął. Igor dojrzewał, a ona
w tym samym tempie dziecinniała.
Igor. Wczoraj dzwonił ze szczegółową relacją pobytu u babci. Relacją – rewelacją.
O ile wcześniej Beata potrzebowała opieki, teraz należało się nią zajmować dzień i noc.
Karmić, prowadzać pod prysznic, pilnować, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Czy teściowa
sobie poradzi? A przede wszystkim jak długo to będzie trwało i czy stan, w który
wpędziła się Beata, a może on ją wpędził, nie wymaga konsultacji specjalisty?
– Chodź do nas. – Julia podeszła bezszelestnie i objęła go za szyję.
– Za chwilę. – Przytulił policzek do jej głowy i uśmiechnął się niemrawo.
– Niczego ciekawego nie wymyślisz…
– A może?
– Co może? – Przysiadła na kolanach i spojrzała na niego uważnie. – Wydaje ci się,
że znajdziesz na wszelkie przeciwności losu jakieś cudowne antidotum?
– Nie na wszelkie… Źle mi z… – spojrzał na nią niepewnie. – Różnymi rzeczami,
próbuję to sobie jakoś poukładać i jakbym się nie starał, czuję się winny.
– To przestań. – Julia wzruszyła ramionami. – Nie zbawisz świata, ani nie
weźmiesz sobie nikogo na plecy. Nie będziesz niósł i niańczył do końca życia.
– Tu nie chodzi o niańczenie. – Szukał słów, starając się znaleźć takie, które by jej
nie uraziły. – Chodzi o pomoc, o wyciągnięcie…
– Skąd? – Podniosła się i odwróciwszy do niego plecami zaczęła przestawiać
książki na półce. – Kacper, każdy musi sobie radzić sam, jeżeli zawsze będziesz gotów
do pomocy, to… wiedz, że ta pomoc będzie oczekiwana. Człowiek dopiero wtedy, gdy
wie, że jest zdany sam na siebie, zaczyna działać, zaczyna sobie jakoś radzić.
– Wiem… – mruknął cicho, patrząc z niepokojem na coraz szybciej poruszające się
ręce. Chciałby zobaczyć jej twarz, ale Julia konsekwentnie demonstrowała mu plecy. Jak
ma jej w prostych słowach wytłumaczyć, że czuje się odpowiedzialny i, co tu dużo mówić,
winny. A człowiek z brzemieniem winy na barkach szczęśliwy raczej nie będzie, bo to
brzemię z dnia na dzień przybiera na wadze i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jak do
cholery ma budować kolejny związek, skoro skutki poprzedniego spędzają mu sen
z powiek? Jak niby ma się cieszyć codziennością, jeżeli w nią bezustannie wplecione są
konsekwencje przeszłości? Czy nie trzeba się z nią rozliczyć? Z przeszłością? Wyzerować
licznik i wtedy dopiero ruszyć bez zbędnego balastu dalej? Kacper zdawał sobie sprawę,
że jeżeli nie uporządkuje wszystkiego, nie ma co liczyć na udane relacje z Julią. Jak
cudowna by nie była, jak bardzo wyrozumiała.
– Wiesz, ale tylko teoretycznie. – Odwróciła się wreszcie, skrzyżowała ręce na
piersiach i popatrzyła mu głęboko w oczy. – Praktycznie sprawa przedstawia się zupełnie
inaczej. Codziennie zapadasz się w sobie i poświęcasz coraz więcej czasu na
przemyślenia dotyczące… – zamachała ręką – na pewno nie nas. Zaczynasz znikać,
znikać na dłużej. Jesteś tu obecny, ale z twojej obecności nic nie wynika. Nie będę ci robić
wyrzutów, bo nie o to w tym chodzi, nie chcę też stawiać ultimatum i chociaż możliwe,
że tak to zabrzmi, nie odbieraj w ten sposób. Musisz wybrać Kacper – szepnęła – musisz
wybrać między tym co było, a tym co może być. Wydawało mi się, że może być wiele.
– A nie przyszło ci do głowy, że wcale nie muszę wybierać? – Spojrzał na nią
twardo.
– O czym ty mówisz?
– Nie muszę wybierać, muszę sobie tylko z pewnymi sprawami poradzić, jakoś je
uporządkować, tylko o to chodzi. Zrozum Julia – wstał z fotela i podszedł do niej powoli
– zrozum, nie wiem co mam robić, byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym miał w tobie
oparcie, gdybyś mi poradziła, pomogła jakoś…
– Nie wiem jak – odsunęła się delikatnie. – Moje zdanie znasz, wiesz doskonale,
jakie zajmuję stanowisko.
Znowu plecy. Oddalające się kroki. Mógł udawać, tylko nie chciał. Nigdy już nie
chciał udawać.
***
Kinga odesłała dzieci na górę, skąd po chwili dały się słyszeć radosne wrzaski.
Dobrze, raz na jakiś czas przyda się Agacie trochę towarzystwa, a temu domowi odrobina
życia. Nie dało się zaś ukryć, że Ewa ze swoją dwójką zaczęła coraz częściej odwiedzać
siostrę i nie sposób było określić, czy chciała dotrzymać towarzystwa Kindze, czy raczej
uciekała. Od czegoś. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Teraz, w poświątecznym
wolnym tygodniu pakowała dzieci w autobus prawie codziennie i wracała do domu
dopiero wieczorem. Kindze to nawet całkiem odpowiadało, bo ją również obdarowano
litościwie kilkoma dniami urlopu i nie miała pojęcia, co mogłaby robić w domu sama.
Może nie tyle sama, ile samotna. Majka zazwyczaj pojawiała się tylko na posiłkach, resztę
czasu spędzając nad książkami, albo przy komputerze. Pod pretekstem przygotowywania
się do matury znikała na całe dnie za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju i nikt nie
odważył się jej przeszkadzać. Kinga miała tylko nadzieję, że starsza córka rzeczywiście
czyta te książki, co trzeba, a Internetu używa do właściwych celów. Igor pojawiał się
i znikał, ostatnio mocno czymś zajęty, z kolei Agata najchętniej przebywała
w towarzystwie mamy. Nie na rozmowach jednak upływał im czas, tylko na totalnym
odmóżdżaniu, czemu wyśmienicie służył telewizor i oglądane bez przerwy filmy. Ileż
można? Tym bardziej, że świąteczny i międzyświąteczny repertuar od kilkunastu lat nie
ulegał zmianie i Kinga miała już dość przebywającego samodzielnie w domu małolata
z sadystycznymi zapędami, reniferów ze świecącym nosem i Mikołajów, którzy mieli
swoje rodziny, hen daleko, na biegunie północnym, żyjąc szczęśliwie wśród radosnych
elfów. Nie, zdecydowanie nie miała ochoty na tego typu rozrywkę. Może coś
o niewiernych żonach, tak, koniecznie żonach. Znudzonych codzienną rutyną i na tyle
atrakcyjnych, żeby przyciągać spojrzenia innych mężczyzn. Albo o zdradzających
mężach, którym zdrada niekoniecznie wyszła na dobre, bo kobiety, zwłaszcza te zranione,
potrafią się przecież mścić. Tyle że tego rodzaju filmów nie mogła oglądać
w towarzystwie nastolatki. Chcąc nie chcąc, zasiadała więc na kanapie naprzeciwko
telewizora, przykrywała się kocem i sięgała po kolejne książki, jednym okiem zerkając
na brykające radośnie w śniegu postacie, lwią część uwagi poświęcając jednak
przewracanym kartkom i nie mogąc się doczekać powrotu do pracy. Dlatego towarzystwo
starszej siostry okazało się zbawcze pod dwoma względami. Po pierwsze – odciągnęło
Agatę od telewizora, po drugie, nie pozostawiało Kindze czasu na przemyślenia.
– Ten makowiec to myślisz, że jeszcze dobry? – Ewa zajrzała do reklamówki
oglądając ciasto z każdej strony.
– A co, nie masz jeszcze dość świątecznego obżarstwa?
– Nie mam. A może i mam. – Ewa wzruszyła ramionami, wąchając ukrojone dwa
kawałki. – Chcesz?
– Nie, dzięki. Jeszcze czuję w gardle wigilijne pierogi.
– Bo tradycyjnie musiałaś zjeść ich najwięcej.
– Lubię. – Kinga łyknęła kawy.
– To sobie od czasu do czasu zrób. Pyszne. – Siostra mlasnęła zachęcająco. – Skuś
się, to nie będę miała wyrzutów sumienia.
– Nie miej. A pierogów nie zrobię, bo nigdy w życiu nie udadzą mi się takie jak
mamie.
– Oj tam, poproś tylko żeby ci zrobiła farsz i tyle, ciasto już chyba sama
zagnieciesz.
– Dobrze mówi, zostało jeszcze ciasta? Brrr jak zimno, wstawiaj wodę na litry
kawy, a swoją drogą, czy ty się nie nauczysz zamykać drzwi? Można do was wejść,
wynieść co się zechce i nikt z domowników nawet nie raczy się zorientować. – Monika
wpadła jak burza, wyściskała po kolei obie siostry, po czym stanęła nad czajnikiem
grzejąc dłonie. – Co słychać?
– Nic ciekawego. – Kinga wpatrzyła się w okno. Sopelki na gałęziach brzozy
kołysały się miękko. Powiesili ostatnio z Igorem dwie siatki wypełnione słoniną
przemieszaną z ziarnami i Kinga zaczęła się poważnie obawiać, czy aby delikatne drzewo
będzie w stanie przetrzymać takie oblężenie. Żółtych brzuszków było pełno, ale i wróble
nie gardziły ucztą, od czasu do czasu pojawiały się też inne ptaki, większe, dużo bardziej
zaborcze i przeganiały te mniejsze od prowizorycznego karmnika. Igor z Agatą zabrali się
więc za budowanie karmnika z prawdziwego zdarzenia, bo wyglądało na to, że chętnych
na dokarmianie jest mnóstwo.
– Grzesiek dzwonił – rzuciła, wpatrując się w okno.
– Z życzeniami? – Ewa przez chwilę szukała odpowiedniego pytania.
– Życzenia mi składał, jak zabierał dziewczyny w pierwszy dzień świąt.
Z propozycją dzwonił. – Kinga oparła się o parapet i krzywiąc lekko spojrzała na siostrę.
– Zdecydowanie chce żebyśmy spróbowali posklejać to, co własnoręcznie potłukliśmy.
– Chyba on potłukł? – sprostowała Monika, głośno siorbiąc kawę. – Ty, zdaje się,
nie wylądowałaś w łóżku jego najlepszego przyjaciela, z tego co mi wiadomo.
– No nie. Ale etap obarczania winą tylko jego, mam już za sobą.
– Jak to? Przecież to on cię do cholery zdradził, i to z kim? Wiesz co, zaczynam
odnosić wrażenie, że siedzenie na tym odludziu niczego dobrego ci nie przynosi.
– Co ty pleciesz?
– Niczego nie plotę, popatrz na siebie, dobrze, że podczas Wigilii widziałam jak
pochłaniasz te wszystkie pierogi, bo byłam pewna, że kompletnie niczego nie jesz.
Powietrzem żyjesz. A teraz jeszcze takie bzdury. Niech ci, broń Boże, nie przyjdzie do
głowy obwiniać siebie o to, co się stało! – Monika z oburzenia aż się zakrztusiła.
– Nie, to nie tak. Nie biorę sobie wszystkiego na bary. Wydaje mi się, że oboje
jesteśmy trochę winni, ja coś zrobiłam nie tak jak trzeba, raz, później drugi. Mam
wrażenie, że gdyby wszystko było okej, Grzesiek nie utknąłby w sypialni Beaty. Czegoś
mu brakowało.
– Nie pleć bzdur. – Talerzyk wylądował z głośnym stuknięciem na stole. – Ja bym
to inaczej ujęła, miał zbyt wiele.
– Jak to? – Kinga przekrzywiła głowę.
– Najnormalniej w świecie. Miał żonę, wspaniałą.
– Spokojnie, nie przesadzaj…
– Nie przesadza – wtrąciła cicho Ewa.
– Milcz i słuchaj, dobrze? O czym to ja, aha, miał żonę, wspaniałą, powtarzam,
dwie córki, zdrowe, szczęśliwe dziewczyny, dom na ukończeniu. Życie, jak bajka, co?
I powiem ci jedno Kinga, ludziom się w dupach, pardon, przewraca od bajek. Rozumiesz?
Nie potrafią docenić tego co mają. Wydaje im się, że może gdzieś jest ładniejsza
i mądrzejsza księżniczka albo większy pałac. Zachłannie chcą od życia więcej, bezczelnie
domagają się maksymalnej dawki szczęścia, jakim prawem? Jakim, pytam? Chrzanisz mi
tu o swojej winie. Kinga, na litość, nikt nie jest idealny i nie ma prawa być, ale chyba o to
w tym wszystkim chodzi, prawda? Żeby nauczyć się żyć z niedoskonałością tego
drugiego, uzupełniać jego braki i niedociągnięcia. I tacy właśnie byliście, wiesz? Do
czasu, aż jemu się znudziło i zachciało czegoś więcej, jeszcze więcej. Pazerność go
zgubiła, ślepota i tyle. Ty coś źle zrobiłaś… Trzymajcie mnie! A pokaż mi takiego
delikwenta, który doskonale wszystko potrafi, błędów nie popełnia, a wygląda przy tym
jak anioł. Nie chrzań, Kinia. – Monika zatrzymała się w swojej wędrówce po pokoju
i spojrzała na siostrę. – Byliście genialnie uzupełniającym się małżeństwem, ale on to
wszystko spieprzył, bo zachciało mu się nagle sprawdzić, czy gdzieś indziej nie jest może
bardziej wygodnie. Dupa, nie ma sprawdzania, w tym pakiecie nie uwzględniono takiej
możliwości. Ewa?
– No co? – Najstarsza siostra poruszyła się niespokojnie na skrawku zajmowanego
przez siebie miejsca, przestała być na chwilę niewidzialna, a bardzo tego nie lubiła.
Najlepiej było uczestniczyć w rozmowie cichym potakiwaniem, a na pewno nie wychylać
się z własnym zdaniem. Tym bardziej, że jakiś czas temu doszła do wniosku, że tak
naprawdę nikt z jej zdaniem kompletnie się nie liczy. W towarzystwie obu sióstr czuła się
zawsze pewnie, potrafiła wesprzeć, pomóc, ale najchętniej się nie wypowiadała na temat
własnych przemyśleń. Teraz patrzyła na ruchliwą, i tak bardzo podobną do Kingi, Monikę
z nieukrywanym podziwem. Jakim cudem można tak pięknie ubrać w słowa to, co jej
samej krążyło już jakiś czas w głowie. Jasno, krótko i całkiem w punkt.
– Ona tak cały czas?
– Ale że co? – Ewa wzruszyła ramionami i napełniła sobie usta makowcem.
– No czy zaczyna się tu umartwiać?
– Raczej nie…
– Dajcie spokój, nic się nie dzieje, nikt się nie umartwia – Kinga usiadła na kanapie
i podwinęła nogi pod siebie – wszystko jest okej.
– Tak? Ciekawe. – Monika przysiadła obok niej i uważnie wpatrzyła się w twarz
siostry. – Ale teraz o niczym innym nie myślisz, tylko o złożonej przez niego propozycji.
Ha, znam cię, znam to spojrzenie!
– Nie znasz…
Wypowiedź Kingi została jednak przerwana przybyciem Igora, który jak zwykle,
zdawał się wypełniać sobą całą wolną przestrzeń.
– A proszę bardzo, oto i jest moja ukochana cioteczka. – Podszedł do Moniki
i uścisnął ją mocno, po chwili bezceremonialnie zaczął jej się przyglądać. – Pokaż, masz
na sobie jakieś nowe obrazki? Cześć Ewa!
– Nie mam, a nawet gdybym miała to w takim miejscu, mój… – Monika przysunęła
się do niego delikatnie i mrugnęła porozumiewawczo – ukochany siostrzeńcu, że raczej
niekoniecznie mógłbyś sobie na nie popatrzeć.
Rodzina zdążyła się już przyzwyczaić do licznych tatuaży najmłodszej z sióstr, do
jej buntowniczego wizerunku, dla Igora jednak jako kobieta stanowiła ciągle fascynującą
zagadkę, dlatego też nie ominął żadnej okazji żeby dać temu wyraz. Kingę nieodmiennie
bawiła ta ich wymiana zdań, w której jedno nie ustępowało pola drugiemu. Celne riposty
latały w obie strony jak piłeczka pingpongowa po stole wytrawnych graczy i zdawało się,
że mecz przeważnie kończy się remisem. Swoją drogą ciekawe, gdzie Igor nabrał takiej
ogłady w postępowaniu z kobietami. Dopiła chłodną już kawę i skrzywiła się
z niesmakiem.
– Jeszcze jedna? Czy herbaty ci zrobić? – Chłopak usiadł na poręczy kanapy
i podciągnął na ramiona Kingi pled.
– Dam sobie radę.
– Wiem, że dasz, pytam po prostu.
– Nie, dzięki. – Kinga położyła drobną dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się
ciepło. Mogła się grzać w tej troskliwości przyszywanego syna do woli. Pytanie ile czasu
jeszcze będzie troskliwy. Westchnęła cicho przysłuchując toczącej się rozmowie.
Nieważne, ważne, że teraz grzeje. Na razie wystarczy.
***
Dlaczego on zawsze wita się z Moniką tak wylewnie? Dokoła Kingi skacze jak
kangurzyca wokół swojego potomka, gotów wsadzić sobie tę dorosłą kobietę na plecy,
wiadomo, torby nie posiadał. Nie spuszczał jej z oczu i nadskakiwał we wszystkim na
każdym kroku. Właściwie… Ewa wzruszyła ramionami. Oprócz pakowania na plecy,
reszta się zgadzała. Herbata, kawa, podstawione pod nos, siatki z zakupami wyciągane
z rąk Kingi natychmiast, jak ją tylko zobaczył. I dobrze, nie ma sprawy, tylko dlaczego
ją, Ewę, traktował zawsze jak nadpsute powietrze, takie, na które zwraca się uwagę, tylko
dlatego, że stanowi dyskomfort. Jej nigdy nie powiedział miłego słowa, ot, zwykłe cześć.
Poza tym panoszył się u Kingi jak gospodarz. Możliwe, że przejął obowiązki pana domu,
tylko po cóż tak się z tym obnosić, z tą swoją troską, uczuciem, niczym syn?
Ewa przejechała pędzlem do pudru po policzkach: za chwilę żaden puder już mi
nie pomoże, ale w sumie, czy stanowi to jakiś problem skoro i tak jestem niewidzialna,
pomyślała. Mogę być stara i brzydka, co to za różnica, skoro nikt tego nie zauważa. Ha,
znając przewrotność losu można mieć stuprocentową pewność, że wtedy nagle ludzie
przejrzą na oczy.
Zaczęła grzebać w szafce i w końcu ją znalazła: wściekle czerwoną pomadkę.
Kupiła ją kiedyś jako uzupełnienie weselnego makijażu. Nie pamiętała, czyje to było
wesele, jak się wtedy bawiła, pamiętała tylko tę krwistą czerwień, która zostawiała ślady
na wszystkim, czego Ewa dotknęła ustami. Z zębami włącznie. Czy Łukasz w ogóle
zauważył różnicę w wyglądzie żony? Ależ skąd. Jemu w oczy rzucały się wszystkie inne
kobiety, tylko nie ona. Szlag!
W jaki sposób zdjąć tę cholerną pelerynę, która chyba od urodzenia czyniła Ewę
ledwie widzialną dla otoczenia? Przejechała zdecydowanie po wargach pomadką, raz,
później drugi. Nawet ten gówniarz mnie bezczelnie ignoruje! Zerknęła na zegarek, no tak.
Ona się tu maluje i udaje kogoś kim nie jest, a Łukasz przecież wraca niedługo z pracy.
Z powodu umalowanych ust żony afery raczej nie zrobi, afera może być w związku
z brakiem obiadu. Ewa rzuciła pomadkę i pobiegła czym prędzej do kuchni. Mięso
zdążyło się rozmrozić, wystarczy tylko dodać przyprawy, rzucić na patelnię. Czy jest
cebula…? Jest, przecież wczoraj kupiła. Szybko zaczęła formować równe kotlety. Zdąży,
spokojnie.
Niestety, układ panujący w tym domu przypominał trochę zwyczaje z lat
dwudziestych ubiegłego stulecia, kiedy to małżonka pielęgnowała ognisko domowe,
rodząc dzieci, gotując, piorąc, i uśmiechając się pięknie podstawiała kapcie pod umęczone
stopy powracającego z pracy męża. Dobrze, z kapciami może niekoniecznie, ale reszta…
Reszta od biedy się zgadzała. Zgadzała się też na to sama Ewa, rezygnując z pracy
i przystając na propozycję Łukasza. Rzeczywiście, w pewnym momencie trzeba by było
wynająć opiekunkę, a miesięczny koszt zjadałby większą część jednej pensji. O ile nie
całą.
Zgodziła się więc z Łukaszem i oddała całkowicie wychowywaniu dzieci, a że
straciła przy tym szacunek własnego męża? A może nigdy go nie było? Jak można
bowiem obdarzać szacunkiem kogoś, kto jest ekspertem jedynie w kwestii dolegliwości
gastrycznych u niemowląt, doboru pieluch i kosmetyków na różnego rodzaju infekcje
skórne? W miarę jak dzieci rosły, zakres jej wiedzy się zwiększał, lecz wciąż dotyczył
głównie fizjologii i Łukasz nie poświęcał mu nawet ułamka swojej uwagi. Chwilami
można było odnieść wrażenie, że żonę traktuje jak kogoś do wyładowywania codziennych
frustracji, bo to właśnie na niej niejednokrotnie ostrzył sobie język, posuwając się do
niesmacznych żartów podczas spotkań ze znajomymi.
Czy rzeczywiście tym była? Taką rolę miała spełniać w związku? Trochę kiepsko...
Ewa zapatrzyła się w okno. Śnieg zalegał jeszcze tu i ówdzie, ale widać było, że zima
chce już odpuścić, cieplejsze powiewy zdarzały się coraz częściej, więc niedługo
nadejdzie wiosna.
I co z tego, moja droga, podszepnęło jej coś wrednie. Co z tego, że kolejny rok
będzie za tobą. Czyżby coś się miało zacząć…? Co i kiedy? Ewa bezwiednie zacisnęła
dłonie na ścierce. Może, kto wie?
***
Julia postanowiła spędzić wieczór z koleżankami. Kacper nie miał nic przeciwko
temu, ale na krótką sugestię, że można by Hanię na ten czas zakwaterować u babci, Julia
obdarzyła go takim spojrzeniem, że najchętniej schowałby się gdzieś w ciemnym kącie.
Przekaz był jednoznaczny: jeżeli chcesz być ze mną, musisz również być z moją
córką. Musisz dać sobie radę, przecież wychowałeś własnego syna, masz doświadczenie.
Ach, no i jest jeszcze jedna rzecz, może nawet najważniejsza. Julia spojrzała na niego
z nadzieją i ufnością, że nie powtórzy błędu pierwszego małżonka. Oto, proszę państwa,
cecha charakterystyczna związków kolejnych. Kacper parsknął cicho. Związek kolejny
charakteryzuje się mianowicie tym, że tworzą go osoby dotknięte przez los. Często
niesłusznie skrzywdzone, patrzące na nowego partnera życiowego przez pryzmat
poprzednich doświadczeń i nie do końca zdające sobie sprawę z tego, jak bardzo
przeszłość rzutowała na stan obecny.
Kacper westchnął głęboko i zajrzał do pokoju dziewczynki. Od jakiegoś czasu
przekładała małe laleczki na półkach, budowała im łóżka z klocków, stawiała jakieś
ściany i wydawała się tak pogrążona w zabawie i z niej zadowolona, że nie należało jej
przeszkadzać. Wycofał się więc do siebie, usiadł przed telewizorem, i niezdecydowany
czy go włączyć, czy raczej wziąć się za książkę, zapatrzył się w okno.
To była dziwna dziewczynka. W jej towarzystwie zazwyczaj chował się za plecami
Julii, obserwując jak rozmawiają ze sobą, śmieją się, żartują. Kiedy zdarzyło się, że o coś
ją pytał, Hania podnosiła głowę i właściwie bez mrugania powiekami wpatrywała się
w niego bardzo intensywnie. Jej spojrzenie nie wyrażało kompletnie niczego, nie było
w nim ani pretensji, ani żalu, cienia uśmiechu. Ani krztyny woli porozumienia. Po prostu
puste spojrzenie, którym zimno go taksowała. Początkowo był pewny, że Hania nie
rozumie, jest przecież małą dziewczynką, a on właściwie już dawno nie miał do czynienia
z takimi dziećmi, mógł zapomnieć w jaki sposób trzeba z nimi rozmawiać. Kobiety mają
tę wiedzę w pakiecie startowym, bez najmniejszego problemu przychodzi im
porozumiewanie się z dziećmi w różnym wieku i nie ma znaczenia, czy są to ich własne
dzieci, czy zupełnie obce. Kacper próbował więc formułować pytania w inny sposób,
omijał trudniejsze słowa, starał się maksymalnie skracać wypowiedź. Bez rezultatu.
Zazwyczaj któreś z dorosłych, albo on, albo Julia, musiało przerwać ciszę, bo
dziewczynka ani myślała nawiązywać z nim kontakt. Cicha i spokojna, bawiła się nie
przeszkadzając dorosłym i nie absorbując otoczenia swoją obecnością, a nowego partnera
matki traktowała jak powietrze.
Szlag by to trafił! Kacper rzucił kontrolne spojrzenie na jasny prostokąt światła
padający z pokoju dziewczynki. W dalszym ciągu dobiegało stamtąd jedynie ciche
stukanie klocków i od czasu do czasu jakieś pojedyncze słowo, rzucane przez którąś
z bohaterek zabawy, wypowiadane cichym, pozbawionym jakichkolwiek wad wymowy
głosem. Więc jednak potrafi rozmawiać. Rzecz jasna, tylko nie z nim. Po co mu to było?
Po co zrobił sobie w życiu bałagan? Jeśli już chciał odejść od Beaty, mógł to zrobić, ale
po co od razu pakować się w nowy schemat? Schemat, który nie całkiem mu odpowiadał,
znowu wyznaczał dość duże granice jego pragnieniom i stawiał blokady jeszcze większe,
niż te poprzednie. Za nim ciągnęły się wyrzuty sumienia i całkiem poważna obawa, że nie
sprosta wymaganiom kolejnej kobiety, za Julią strach, że wprowadza w życie swoje
i swojej córeczki być może niewłaściwego mężczyznę. Dopóki widywali się okazjonalnie
i nie połączyli swojej codzienności, wydawało się, że jest wręcz idealnie. Dzień za dniem,
spotkanie za spotkaniem pachniało sielanką i nieograniczoną niczym miłością. Problem
w tym, że wszelkie ograniczenia zostawiali za drzwiami kawiarni czy innego lokalu albo
wynajmowanej przez niego kawalerki, żeby po spotkaniu z powrotem do nich wrócić.
Dopiero wraz ze wspólnym życiem przyszło to, czego zazwyczaj do siebie nie
dopuszczali. Kacper – wyrzuty sumienia, Julia – obawy. I cały bagaż poprzednich
doświadczeń. To cholernie dużo.
Spojrzał na zegarek, dochodziła ósma, a Hania jeszcze nie jadła kolacji. Zrobił jej
więc dwie kanapki, w przypływie fantazji z pomidora wykroił dwa niewielkie plasterki
i ułożył na kromce jak oczy, ze szczypioru zrobił się nos, a ser utworzył na szynce żółty
i radosny uśmiech. Drugą kanapkę ozdobił podobnie, tyle że uśmiech wykroił nieco
oszczędniejszy, prawie prosta kreska zdawała się uśmiechać z talerza zaledwie
półgębkiem.
– Haniu! Kolacja.
Nie minęła minuta, a dziewczynka zjawiła się w kuchni, zajęła swoje ulubione
miejsce przy stole i grzecznie poczekała aż talerz wyląduje naprzeciwko niej. Później
wpatrzyła się w kanapki, przekrzywiła głowę i wybrała tę, którą zrobił pierwszą. Tę
bardziej uśmiechniętą. Metoda malutkich, maciupeńkich kroczków… Czy ja mam jeszcze
czas na małe kroki, zastanowił się Kacper. Czy wolę stawiać większe? Usiadł
naprzeciwko dziewczynki i zaczął pić herbatę. W ciszy. Wyjątkowo mu tym razem nie
przeszkadzała.
***
Ciasno. Czaszka chwilowo przemieniła się w największą filharmonię świata,
w której obecnie trwał koncert tysiąca instrumentów dętych i perkusyjnych.
Przysłowiowy trampek w gębie. Niedobrze…
Igor ostrożnie uchylił powieki. Mały pokój nie nasuwał kompletnie żadnych
skojarzeń. Obce, skromne meble, można by rzec – styl minimalistyczny w tańszym
wydaniu. Sterta ciuchów rzucona w nieładzie tuż przy łóżku podsunęła mu niewyraźną
migawkę z wczorajszego wieczoru: niską brunetkę i jej ponętne kształty, a później
zrzucane pospiesznie ubrania. Obrócił delikatnie głowę, przypłacając to natychmiast
mocniejszym uderzeniem w skronie.
Proszę bardzo, mamy i gwiazdę imprezy. W porannym świetle prezentowała się już
zdecydowanie mniej imponująco. Na policzkach rozmazały jej się resztki makijażu,
ciemne, długie włosy pozlepiały się w strąki, a z uchylonych ust dolatywał zapach
przetrawionego alkoholu. Jak ona miała na imię…? Przez chwilę usiłował przypomnieć
sobie coś więcej, jednak skacowany umysł odmawiał współpracy. Do świadomości Igora
dochodziły teraz z przeraźliwą wyrazistością przede wszystkim dolegliwości związane
z konsekwencjami przepicia. Nie ma co owijać w bawełnę, spił się wczoraj okrutnie.
Wszystkim, co tylko było pod ręką. A że było tego mnóstwo, towarzystwo też ciekawe,
więc niestety dzisiaj czeka go średnio przyjemny dzień. Delikatnie mówiąc.
Podniósł się powoli i aż jęknął. Czaszka może i wytrzyma, ale na razie,
przynajmniej przez chwilę, wolał nie ryzykować schylania się po spodnie, bo kolejna,
zbyt szybka zmiana pozycji mogła uruchomić windę w przewodzie pokarmowym, a Igor
dobrze wiedział, że zazwyczaj w takich chwilach jeździ ona jedynie w górę. Powstrzymał
chęć ułożenia się z powrotem w łóżku i przyciągnął nogą części swojej garderoby. Jak
najszybciej znaleźć się u siebie, skołować butelkę wody albo czegokolwiek mokrego, co
tylko będzie w stanie usunąć tę pustynię z ust. Po cichu się ubrał i wyszedł z akademika.
Życie studenckie różniło się ogromnie od licealnego. Zdawał sobie z tego wcześniej
sprawę, był świadom, że na uczelni będzie zupełnie inaczej traktowany niż w szkole, że
stawiane mu będą inne wymagania, ale rzeczywistość i tak przerosła jego wyobrażenia.
Zarówno pod względem edukacyjnym, jak i towarzyskim. Nie miał bladego pojęcia ile
jeszcze jest w stanie znieść jego wątroba, nie zastanawiał się również skąd po całonocnej
imprezie ma wziąć siłę, żeby wysiedzieć na zajęciach. Owszem, zdarzało się przysnąć,
dlatego przewidująco zajmował miejsca w ostatnich rzędach, skąd oko wykładowcy nie
miało prawa go wyłuskać. Niemniej jednak o godzinie ósmej, wyszorowawszy zęby,
zjawiał się na wykładach i potrafił wytrzymać do późnego popołudnia, wlewając w siebie
od czasu do czasu trochę kawy. Na tyle mocno pochłonęło go to nowe życie, że powoli
zaczynał zapominać o pierwotnych planach. Marzyła mu się przecież Gdynia i Akademia
Morska, chwilowo jednak przestał marzyć. Albo nie miał na to czasu, albo siły.
Zanim zdążył wsunąć klucz w zamek, drzwi otworzyły się gwałtownie.
– Gdzie ty do cholery byłeś? – Kinga stanęła naprzeciwko niego z miną nie wróżącą
spokojnej rozmowy.
– Na imprezie.
– A nie przyszło ci do głowy, żeby zadzwonić, dać znać, że żyjesz? – Przysunęła
się do niego, po czym skrzywiła z niesmakiem.
– Przepraszam. Zapomniałem. Wchodź do domu, bo zmarzniesz.
– Nie martw się o mnie. Nie martw się teraz, skoro nie pomyślałeś o mnie wczoraj.
Kinga odwróciła się i ruszyła do kuchni, rozcierając ramiona.
Wyciągnął telefon z kieszeni. Szlag, siedem nieodebranych połączeń, trzy SMS-y.
Nie mógł ich słyszeć. Kurtka wisiała sobie spokojnie w pokoju kolegi z roku, a nawet
gdyby miał telefon przy sobie muzyka skutecznie zagłuszyłaby jego dzwonek. Nie miał
teraz siły na tłumaczenia. Poszedł za Kingą tylko dlatego, że w kuchni znajdowała się
upragniona woda; mała butelka wypita w drodze do domu okazała się zaledwie kroplą,
a on potrzebował więcej. Dużo więcej.
Przy ladzie siedziała Ewa. Obrzuciła go taksującym spojrzeniem spod
zmarszczonych brwi i gdy przeszedł obok, potarła znacząco nos.
– Cześć – burknął, omijając ją szerokim łukiem. Wyciągnął z szafki kubek,
przyglądał mu się przez chwilę, po czym nalał sobie wody.
– Cześć – odpowiedziała cicho.
Dlaczego ona zawsze tak cicho mówiła? I dlaczego zawsze miała taką cierpiętniczą
minę, jakby jej ktoś, za przeproszeniem, nasrał w gacie, pomyślał złośliwie Igor.
Przychodziła tutaj, siadała, wzdychała i wiecznie sprawiała wrażenie głęboko
skrzywdzonej przez los. A przecież, do cholery, los tak bardzo jej nie skrzywdził. Igor
odetchnął głęboko, ponownie napełniając kubek.
– I co, na tym zakończymy rozmowę? – Kinga oparła się plecami o lodówkę.
– A możemy jej na razie nie zaczynać?
– Tak się składa, że jestem za ciebie odpowiedzialna.
– Nie Kinga, nie jesteś.
– Mieszkasz tu, żyjesz z nami, traktuję cię jak syna, więc czuję się odpowiedzialna,
nie zmienisz tego.
– Ale ja już skończyłem osiemnaście lat, pamiętasz? – westchnął ciężko i usiadł
naprzeciwko Ewy, rejestrując przy okazji, że przesunęła się jeszcze bardziej na skraj
taboretu, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że za chwilę klapnie spektakularnie
tyłkiem na terakotę i tyle będzie z jej ostrożności i niewidzialności.
– I co z tego?
– Wydaje mi się, że jestem dorosły i stanowię sam o sobie.
– Stanów, proszę cię bardzo. Chcesz iść się napić, idź. Chcesz iść na dyskotekę,
imprezę, czy cholera wie gdzie chodzisz, idź, tylko… – Kinga podeszła do niego i wbiła
mu boleśnie palec w ramię – poinformuj z łaski swojej, o której wracasz i czy w ogóle
wracasz. Bo są tu osoby, które zastanawiają się, czy czasami nie dzwonić na policję i cię
nie szukać… I też nie wiadomo, wśród żywych czy martwych.
– Kinia… nie przesadzaj.
– Nie kiniaj mi tu! – krzyknęła. – To tak dużo? Zadzwonić? Albo chociaż wysłać
SMS-a? Miałabym przynajmniej przespaną noc.
– Przepraszam…
Objęła się ramionami i spojrzała na niego z rezygnacją.
– Wiesz co? Idź ty lepiej już do siebie, za chwilę wstaną dziewczyny, Majka może
i widywała cię w takim stanie, ale chciałabym oszczędzić szoku Agacie. I jeszcze jedno –
rzuciła gdy wchodził już na schody. – Jest trochę rzeczy do omówienia, a ja mam
nadzieję, że niczego nie przeoczyłam.
Kiwnął tylko nieznacznie głową. Teraz nie będzie o niczym myślał, teraz wsypie
tabletki do gardła, przemówi im do rozsądku, żeby zadziałały błyskawicznie i padnie na
swoje łóżko. Teraz. Natychmiast.
***
Beatko, wiosnę już czuć, może pójdziesz na spacer.
Beatko, ciepło na dworze, w lesie tak pięknie pachnie.
Nie siedź w domu.
Wyjdź…
Więc wyszła. Wczoraj. Z innego powodu, niż podziwianie przyrody. Mama miała
szczerą nadzieję, że Beata chce zaczerpnąć świeżego powietrza, ona natomiast doskonale
wiedziała, że musi zaczerpnąć czegoś innego. Pojawiła się okazja, więc pod pretekstem
spaceru wyruszyła na poszukiwanie jakiegokolwiek sklepu, oddalonego trochę od
rodzinnego domu.
Wieś była mała, Beatę wszyscy tu znali jeszcze z czasów kiedy biegała
z poobtłukiwanymi kolanami i z całym stadem rówieśników, rozrabiając jak na wiejskie
dzieci przystało. Ona, Sławek, Szymon, mała Krzysia… Zaleźli za skórę niejednemu
z gospodarzy. Pomysły, jakie czasami przychodziły do ich małych głów, niejednemu
z dorosłych spędzały sen z powiek. Teraz przybyło powodów, żeby poznawać ją z innej
strony.
Wróciła w rodzinne strony połamana, zniszczona i nikomu niepotrzebna.
A przecież nie tak miało być, wyjeżdżała stąd pełna marzeń o cudownej przyszłości
i święcie przekonana, że nigdy nie będzie musiała tu wrócić. Mama, dumna jak paw,
chodziła od sąsiadki do sąsiadki i niby w luźnej pogawędce o niczym, potrafiła zawsze
wspomnieć, jak to się jej dzieciom powiodło. Bo przecież Krzysio siedzi sobie jak pączek
w maśle w tej Belgii, nie ma zamiaru wracać, szkoda, że tak rzadko przyjeżdża, ale
wiadomo, daleko i przecież każdy grosz się liczy, ale pięknie się chłopak pobudował,
dzieci jak malowane. A Beatka… O, Beatka ma kochającego męża, który dba o nią, jak
o największy skarb; Igor to złote dziecko, a lubi babcię i dziadka odwiedzać, często
bywają. A jaki samochód sobie teraz sprawili, ho, ho…
Teraz mama rzadko wychodziła do sąsiadek. One natomiast i bez tego doskonale
się orientowały, co się dzieje za drzwiami małego zielonego domku. Wyglądały przez
koronkowe krochmalone firanki, konsultowały obserwacje między sobą i cicho
przekazywały najnowsze wieści.
A było co przekazywać. Oj, Czanickiej się życie popsuło, oj, popsuło.
Beata jednak miała na to, jak mawiał Igor, wyjechane. Interesował ją tylko sklep
i zawartość kupionej butelki. Dobrze, że mama nie poszła z nią na ten spacer. Nie miała
już ochoty kontrolować każdego kroku córki… I bardzo dobrze. Beata włożyła do torebki
butelkę i odprowadzana czujnym spojrzeniem młodej ekspedientki ruszyła w kierunku
lasu. Miała najszczerszą ochotę upić się do nieprzytomności, zasnąć gdzieś, zniknąć,
przepaść bez wieści. Męczyła ją bezustanna, troskliwa obecność matki, męczył ją brak
reszty rodziny, świadomość, że oto stała się nikim. Te same cztery ściany, wersalka,
w której Beata doskonale czuła każdą najmniejszą sprężynę, codzienny rytuał
i niepewność, co dalej.
To chyba było najgorsze. Beata przestała widzieć jutro. Żyła dzisiaj, ale tylko po to
żeby żyć, przy czym w jej wypadku sprowadzało się to tylko do czynności
fizjologicznych. To ma być życie? Nie, to wegetacja. Próbowali ją ratować, ale przysięgła
sobie, że nigdy więcej nie spędzi ani minuty na oddziale odwykowym, ani sekundy. To
i tak niewiele pomogło, a ta cała farsa przyprawiała ją tylko o niekontrolowane drgawki.
Nie chciała tego wspominać. Nigdy więcej.
Nie pamiętała jak daleko doszła, znała ten las więc nie bała się zabłądzić, a gdyby
nawet… Kogo to interesuje? W pewnym momencie stwierdziła, że czas najwyższy usiąść
i się napić. Łyk za łykiem życie nabierało kolorów… Rzeczywiście, pączki już są na
drzewach, niedługo Wielkanoc, a na Wielkanoc mama zawsze piekła pyszne drożdżowe
baby; oblane różnokolorowym lukrem stały na parapecie i kusiły każdego, kto wchodził
do kuchni. A może ona w tym roku pomoże mamie? Przecież umie gotować. Ha, piec też
umie. Piekła przecież Grzesiowi, produkowała serniki na zimno, tarty, ciasta i ciasteczka.
A on jadł albo nie, bo… nie przychodził. A później zniknął, porzucił ją, jak wszyscy.
Beata zerknęła na butelkę: została już połowa… Najpierw tata, dlaczego zachorował?
Była jego jedyną dziewczynką, jego oczkiem w głowie, przytulał, rozpieszczał,
a w kieszeniach zawsze miał coś słodkiego, specjalnie dla niej. Dla jego księżniczki. Tak,
dla taty była księżniczką, ale go zabrakło. Stała nad prostą, lśniącą trumną i nie mogła
uwierzyć, że ta żółta skorupa w czarnym garniturze, to jej ukochany tata. Miała ochotę
krzyczeć, żeby przestał się wygłupiać, żeby wstawał… Pamiętała ostatnie miesiące przed
śmiercią, kiedy trzymał ją za rękę i patrzył z niemą prośbą, żeby go nie opuszczała, żeby
z nim jeszcze posiedziała. Więc siedziała. Tylko ona, bo nikogo więcej nie chciał. Ile
można znieść cierpienia najbliższego człowieka? Wtedy dowiedziała się, że dużo, wtedy
też zaczęła pociągać jego nalewki, żeby to jakoś przetrzymać, żeby nie dać po sobie
poznać, ile ją to kosztuje.
Aż wreszcie odszedł.
Później Kacper.
Igor.
Wreszcie Grzegorz.
Beata już nie chciała, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek od niej odchodził. Nie chciała
już nikogo mieć blisko. Nie chciała być.
Jakim cudem znalazła się znowu na znienawidzonej wersalce? W głowie
pulsowało, od czasu do czasu rejestrowała jakieś dźwięki i w skupieniu wpatrywała się
w sufit. W tę jedną, wystającą belkę, z której zaczynała złazić farba. Łuska za łuską, jak
z ryby, którą ktoś wyciągnął z wody. Bez sensu.
***
Może ktoś byłby tak łaskaw i powiedział Kacprowi, jak ma, do jasnej cholery,
skupić się na pracy. Odebrał z samego rana dwa telefony. Teściowa, ta poprzednia,
a właściwie jeszcze obecna, zadzwoniła tuż po szóstej, wyrywając go ze snu
i opowiadając sensacje dnia wczorajszego. W jej głosie było mnóstwo żalu, niepewności
i pytań. To właśnie pytania dobijały Kacpra najbardziej.
– Co ja mam robić? Kacper, przyjedź, porozmawiaj z nią, może tobie się jakoś uda
do niej dotrzeć, ja już nie mam pojęcia jakich słów używać.
– Mamo, co ja mogę…?
– Nie wiem, co możesz, ale wiem, że nie próbowałeś. Nie byłeś u niej ani razu,
a może ona czeka na całkowite zamknięcie tego, co między wami było?
A może być częściowe zamknięcie, pomyślał z sarkazmem. Wyszedł po cichu
z sypialni, nie chcąc budzić Julii.
– Mamo, mam teraz nowe życie…
– Masz nowe życie, ale jeżeli myślisz, że z poprzednim jesteś rozliczony, to się
mylisz, oj grubo się mylisz.
– Ja po prostu… Mnie się wydaje, że nic nie jestem w stanie zrobić.
– A pewnie – sarknęła. – To ja ci powiem, że wydawać się może, że jest zimno albo
ciepło, ale w tej kwestii ty masz mieć przekonanie, a mieć go nie będziesz.
– Bo? – westchnął ciężko, zerkając na zegarek. Wracać do łóżka na tych parę minut
nie ma sensu, nastawił więc wodę i zaczął sypać kawę do kubka.
– Bo niczego nie zrobiłeś, ot co. Poszła do lasu, upiła się. Żeby jej Sławek nie
znalazł, to nie wiem jak by się skończyło. Dobrze, że ją ekspedientka wypatrzyła, znaczy
– w którą stronę idzie, bo tak moglibyśmy szukać choćby do lata.
– Yhm.
– Kacper…
– Jestem, jestem…
– No, właśnie nie ma cię.
– Mamo – jęknął zniecierpliwiony.
– Pomóż mi, proszę, bo nie wiem co mam robić – zapłakała.
Zrezygnowany odłożył telefon i oparł się o szafki. A on niby ma wiedzieć. Skąd?
Zza pleców dobiegł go cichy szelest, odwrócił się powoli pewny, że to Julia. Już szykował
tłumaczenia, które, szczerze powiedziawszy, miały się dość mocno mijać z prawdą, kiedy
zobaczył utkwione w niego uważne i całkiem rześkie, jak na tak wczesną porę, spojrzenie
pięciolatki.
– Wstałaś już – odetchnął z ulgą, po raz pierwszy ciesząc się tak bardzo na widok
Hani. – Przed chwilą zagotowała się woda, zrobię ci herbaty. Czekaj, czekaj, mama
zawsze rano parzy ci malinową, a ja tu widzę poziomkową, tak dla odmiany będzie.
Możemy się nawet umówić, że tylko ja ci będę robił tę poziomkową i to w specjalnym
kubku, o popatrz. – Wyciągnął z szafki niebieski kubek w serduszka, dostał go kiedyś od
Beaty, ale nie lubił z niego pić, bo w małym uszku nie mieściły mu się palce; dla małej
powinno być w sam raz. Zaparzył herbatę i postawił kubek przed Hanią. – A na śniadanie
może ci zrobię uśmiechnięte kanapki, chcesz?
Dwa powolne kiwnięcia, w górę i w dół.
– Ale uśmiechy będą tak szerokie, że się nie zmieszczą na kromce.
Albo mu się wydawało, albo Hania przyłożyła rączkę do buzi, tłumiąc chichot.
Dobrze. Nie myśleć o Beacie, skupić się całkowicie na zadowoleniu tej pięcioletniej
dziewczynki, na zyskaniu chociaż odrobiny jej zaufania. Okazuje się, że podczas posiłku
można równie przyjemnie pomilczeć. Raz na jakiś czas gestem wskazywał to na ketchup,
to na dodatkowe plasterki warzyw, a ona albo kiwała głową potakująco, albo przecząco.
Myśli zaczynały wracać powoli na swoje utarte tory, a cisza dawała swoiste ukojenie
i przygaszenie emocji, wzbudzonych przez niedawno odebrany telefon. W tej zgodnej
ciszy zastała ich Julia. Owinęła się szczelniej szlafrokiem, cmoknęła Hanię w czubek
głowy, a na niego spojrzała z wdzięcznością. Dosiadła się do nich i już po chwili w kuchni
rozbrzmiewał jej radosny głos, wypełniając Kacpra poczuciem, że znalazł się
w odpowiednim miejscu i czasie. Zaproponował nawet odwiezienie Hani do przedszkola.
– I co, pojedziesz z Kacprem?
Zdecydowane kiwnięcie głowy. Niedawno jeszcze kurczowo chwytała się maminej
nogi, gdy tylko padała podobna propozycja, bez krzyków i płaczu, po prostu chowała
głowę i kamieniała, wyrażając w ten sposób niemy i zdecydowany protest przeciwko
nowemu towarzystwu i wprowadzaniu jakichkolwiek zmian w codzienny schemat.
Kacper uśmiechnął się do dziewczynki.
– A kto to dzwonił do ciebie z samego rana? – Julia już w przedpokoju
przypomniała sobie poranny telefon.
Cholera. Chciał się minąć z prawdą, znaleźć jakieś mętne wytłumaczenie, tylko że,
niestety miał świadka. Ile słyszała Hania i co z tej rozmowy zrozumiała, nie miał pojęcia,
nie wiedział też czy jest sens ryzykować kłamstwo.
– Teściowa – przyznał się wreszcie.
– Dobrze, zbierajcie się. Haniu, załóż tę lżejszą czapkę, ciepło dzisiaj. – Jedyne, co
świadczyło o jakiejkolwiek reakcji, to delikatne zaciśnięcie warg. – Pamiętaj, żebyś zjadła
obiad, dzisiaj trochę później cię odbiorę, bo mam jeszcze po pracy zebranie.
– Jak już będziemy w „Pszczółkach”? – spytała Hania.
– Tak – uśmiechnęła się wreszcie Julia.
– To dobrze.
– Wiem – wpięła jeszcze dwie spinki we włosy córki i cmoknęła ją w czoło – bo
tam jest cała masa innych zabawek. Innych niż w waszej grupie.
– No, a czasami oglądamy bajki. Mamo, czy dzisiaj też będziemy tam oglądać
bajkę?
– A nie wiem, możesz później spytać pani. Dobrze, jedźcie już. – Julia podniosła
się z kolan i spojrzała na Kacpra. – Ty się spóźnisz do pracy, a ona na śniadanie. Później
pogadamy, okej?
Okej. Dlaczego ma nie być okej? Sprawdził, czy Hania dokładnie zapięła pasy, po
czym zajął miejsce za kierownicą.
– Widzisz Haniu, tak to jest. Człowiek chce dobrze, ale jakby się nie starał, to
czasami mu nie wychodzi – westchnął ciężko i włączył się do ruchu. – Mów prawdę,
trzeba mówić prawdę, pamiętaj. – Zerknął we wsteczne lusterko i zgodnie
z przypuszczeniem napotkał uważne spojrzenie dziewczynki. – Prawda jest
najważniejsza. Chociaż czasami może się wydawać, wiesz, że niekoniecznie ta prawda
wyjdzie na dobre, że może lepiej pewnych rzeczy nie mówić, bo można się komuś narazić
albo kogoś skrzywdzić, to mimo wszystko warto. Bo człowiekowi lżej jest na sercu…
a kierunkowskaz masz bałwanie? Jeżdżą, jak święte krowy, ani spojrzy, ani zasygnalizuje,
o czym to ja… no i właśnie, lżej na sercu, to po pierwsze, a po drugie, i wiesz, to chyba
o wiele ważniejsze… kiedy kłamstwo wyjdzie na jaw, wiesz co to znaczy na jaw? To
znaczy, że się wyda, że wpadniesz, znaczy okaże się, że kłamałeś… rozumiesz, no więc
jak się wyda, to może być bardzo, ale to baaaardzo nieprzyjemnie. A ja sobie obiecałem,
że już nigdy nie będzie mi nieprzyjemnie. Dlatego mówię ci o mówieniu prawdy, żeby
tobie też nigdy nie było nieprzyjemnie, pamiętaj.
Sam nie wiedział do kogo kierował ten przydługi wykład, czy przekonywał
pięciolatkę, czy raczej samego siebie o słuszności postępowania. Stwierdził jednak, że
taki monolog, to dobra rzecz. Zwerbalizował troski, a co ważniejsze, nie był tych trosk
jedynym odbiorcą. Jakieś tam przekonanie, że nie gada sam do siebie i nie robi z siebie
idioty też nieco poprawiało poczucie własnej wartości.
Do pracy zajechał już względnie spokojny, a poranny incydent stanowił jedynie
niewyraźne wspomnienie, które bez problemu dawało się spychać na sam skraj
świadomości.
I bardzo dobrze.
Dobrze jednak było do południa, bo wtedy zadzwonił Igor. O ile początkowa,
niezobowiązująca wymiana zdań o studiach, zajęciach, pracy Kacpra i innych elementach
codzienności pozwoliła czerpać im obu przyjemność z rozmowy, o tyle wzmianka o babci
Listopad powoli zamieniał się w grudzień. Plucha za oknem nocami miała zwyczaj już zamarzać, od czasu do czasu pojawiał się delikatny śnieg. Kinga postawiła sobie przed nosem kubek z parującą herbatą z rumem i z lubością wdychała słodki zapach. Trzeba coś zrobić z piecem. Jak na jej gust było zdecydowanie za zimno, temperatura w nocy nie spadała za bardzo poniżej zera, a ona niezmiennie budziła się około pierwszej, drugiej, wciągając na siebie wszystko co popadnie: kołdrę, szlafrok; dreptała do stojącej niedaleko łóżka szafy i wyciągała polarowy koc, najpierw jeden, później drugi. Brrr. Łyknęła herbaty i skrzywiła się lekko. Normalne kobiety miały się do kogo przytulić, a ona od jakiegoś czasu już nie miała swojego idealnego męża, Grzesia. Mąż zasadził się na jej najlepszą przyjaciółkę… Albo ona na niego. Kto by miał chęć dochodzić, jak właściwie było? Kinga zdecydowanie nie miała, skreśliła Beatę z listy znajomych. Po przyjaźni zostało niewyraźne wspomnienie i Igor, który po pierwsze, zaparł się, że Kingi i jej córek, Agaty i Majki, nie zostawi w potrzebie, tak jakby brał na barki winę matki, po drugie, porzucił zamiar studiowania w Gdyni, i na koniec zameldował się w całkiem niedawno wybudowanym domu Kingi. Kobieta sapnęła, rozcierając sobie ramiona. Do dupy z tym wszystkim. Dom budowała, a właściwie budowali, żeby mieć dla siebie dużo życiowej przestrzeni, żeby żyć wygodnie i razem się tym życiem cieszyć, a tu co? Właściwie nic takiego, ot, po prostu zabrakło tego, który miał być obok. Kredyt spłaca się w żółwim tempie, bo mieszkanie, które planowali wynająć zajmuje teraz niewierny mąż, a za wynajem płacić nie zamierza. Nowe i zimne kąty wcale nie sprawiają wrażenia przytulnych, wręcz przeciwnie. Bez ustanku wykrzykują Kindze prosto w twarz jej porażkę. Zastanawiała się niejednokrotnie dlaczego tak się stało. Oboje z Grześkiem byli uznawani za parę idealną, pokazywało się ich zdradzającym mężom i niewiernym żonom jako wzór, z całkiem jasnym przekazem – można? Oczywiście, że można, tylko trzeba chcieć. Czy oni chcieli? Potarła zimny nos i otuliła się ciaśniej grubym swetrem. Chyba tak… Dopełniali się, Grzegorz był wyważony, spokojny, a ona nie mogła usiedzieć bez ruchu. Jej palce wciąż musiały coś skubać, nogi bez przerwy gdzieś ją niosły, dłonie nie mogły leżeć bezczynnie. Nawet podczas czytania książki trzymała obok siebie notes, w którym zapisywała skrótowo sprawy „do załatwienia”. Jej uwaga zawsze była podzielona między dwie albo trzy rzeczy. Kinga podwinęła pod siebie nogi i zapatrzyła się w ogień niespiesznie liżący kawałki drewna. Bliscy podejrzewali ją o nerwicę. Czy słusznie? Tego nie mogła im przyznać, nie czuła się w żaden sposób chora, jeśli już, to może na nadmiar obowiązków. Z biegiem lat na jej głowie spoczęły wszelkie rachunki, zajmowanie się domem, problemy dziewczynek, praca. Owszem, Grzegorz pomagał. Nie można było mu zarzucić lenistwa
albo nieróbstwa. Ale Grzegorz pomagał dopiero wtedy, gdy mu żona dokładnie wytłumaczyła, co i kiedy należy zrobić. Pamiętać musiała ona. – I co tak wzdychasz? – dobiegł ją głos Igora. – Nic. Nie wzdycham – powiedziała Kinga i westchnęła. Igor roześmiał się i usiadł obok niej w fotelu, po czym pociągnął nosem. – Alkoholizujesz się. – A gdzie tam! – prychnęła. – Ja się dogrzewam. Dogrzewam kochany, a nie alkoholizuję. Spojrzał na nią z powątpiewaniem, a Kindze od razu przypomniała się matka Igora, jej niegdysiejsza przyjaciółka. W jakiś deszczowy, październikowy dzień stanęła w progu tego właśnie domu pijana w sztok. Przytrzymując się framugi zaczęła obrzucać Kingę takimi wyzwiskami, że Agata z rykiem pobiegła na górę. Czego tam nie było! Między innym o kurwie, która zabrała jej syna, zdzirze, co myśli, że cały świat do niej należy, pindzie, która zawsze wpierdala się tam, gdzie nie trzeba… Dużo tego było. Kinga skrzywiła się na samo wspomnienie. Igor pojawił się sekundę po zniknięciu Agaty, wziął matkę za ręce i cedząc coś przez zęby, wywlókł ją za drzwi. Cóż, miał prawo nie cierpieć kobiet, które nadużywały alkoholu, miał prawo się nimi brzydzić tak, jak, podejrzewała teraz całkiem słusznie Kinga, brzydził się własną matką. – Swoją drogą, możesz mi wytłumaczyć, dlaczego w tym domu jest tak cholernie zimno? Przecież piec jest ustawiony jak trzeba… – Kinga… – No co? Nie gadaj mi tu, że jestem zmarzluchem, może i jestem, ale nie mam ochoty marznąć we własnym domu. Szlag! – Nagle ogarnęła ją złość; w tamtym cholernym, małym mieszkaniu wystarczyło przekręcić termostat na czwórkę i po chwili się człowiek rozbierał, a tu? Tutaj zaprzyjaźniła się serdecznie z dawno nie noszonymi swetrami, bluzami i polarami, ponieważ nieważne jak bardzo podkręcałaby termostat i tak było pioruńsko zimno. Spojrzała na Igora i pomyślała, że ten młody człowiek jest zupełnie nienormalny. Siedzi naprzeciwko niej, w koszulce z krótkim rękawem. – A ty co się tak hartujesz? Morsem chcesz zostać? – Nie. – To ubierz się na litość, bo patrzeć na ciebie nie mogę. – O właśnie. A czy ty wiesz – Igor podsunął jej palec pod nos – że właśnie to najczęściej ostatnio mówisz? Do mnie, do Majki, do Agaty, gdy wyjdzie spod prysznica i przybiegnie tu w samej koszulce. Krzyczysz od razu, żeby zakładała szlafrok, skarpety i nie wiadomo co jeszcze, bo tobie robi się zimno na sam nasz widok. Kinia, nam jest ciepło. – A mnie nie! – Kiedy ostatnio się ważyłaś? – Spojrzał na nią krytycznie. – Nie pamiętam, a co? – A to, że niewiele z ciebie zostało. Nie ma prawa nic cię grzać, nic zupełnie.
Z każdej strony wystają ci kostki i kosteczki. – Zawsze taka byłam – prychnęła Kinga i dopiła herbatę, stwierdzając przy okazji, że nic, a nic jej ta herbata nie rozgrzała. – Nie byłaś – westchnął Igor. – Sęk w tym, że nie byłaś, a my… – Co my, co znowu za my? – My, twoje dzieci… – Igo… – No co? – uśmiechnął się chytrze. – Też przecież poniekąd jestem twoim dzieckiem, nie? Usynowiłaś mnie jakby. – Jakby. I czasami trochę tego żałuję, bo zaczynasz się tu szarogęsić jak… – Jak kto? Nieważne – machnął ręką. – W każdym razie, my… – Tak, kontynuuj, moje dzieci… – Kinga, na poważnie, martwimy się o ciebie. – To się nie martwcie. – Energicznie zrzuciła z siebie koc, włożyła ręce w rękawy dużego swetra i poszła do kuchni. Igor oczywiście udał się za nią. – No i będzie mnie męczył teraz. No – mruknęła ze złością, odsuwając chłopaka i stawiając czajnik na kuchence. – Proszę cię, żebyś najpierw się zważyła… – A już tam! I myślisz, że ci powiem ile ważę ? – Nie musisz, bo ja od razu i bez tej wiedzy mówię ci, żebyś przytyła. I przede wszystkim, Kinga – spoważniał – zacznij jeść. Dla siebie samej, dla dziewczyn. Zauważyłaś jak Agata na ciebie patrzy? – Jak? – Jakby się bała, że znikniesz. Zaczynasz się robić coraz mniejsza, coraz mniej miejsca potrzebujesz dla siebie, a ona tylko wygląda momentu, kiedy te bluzy nagle staną się puste. – Kiedy…. – Kinga odwróciła się do niego plecami. Miała ochotę zapewnić go, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że przecież je i w ogóle. A że chudnie…? Chudnie, bo ma całą masę rzeczy do zrobienia, bo dom pochłania lwią część jej energii, bo przecież cały czas biega i nie ma na nic czasu, dopiero wieczorem… Dała sobie jednak spokój. Z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że Igor po prostu zasługuje na prawdę. Drugi był bardziej skomplikowany. Po prostu wczoraj się przestraszyła. Zemdliło ją na sam zapach wędliny. Musiała wyjść z kuchni i poczekać aż wszystkie plasterki znikną z talerza, po czym wzięła głęboki oddech i z obrzydzeniem wstawiła talerz do zmywarki. Ano tak. Właśnie wczoraj zebrało jej się na wymioty z powodu szynki, której nie jadła, już nie pamiętała od kiedy. Uświadomiła to sobie w pracy, gdy spojrzała na nadgarstek, z którego zawzięcie zjeżdżał zegarek, zapięty niegdyś ciasno, na regulowaną bransoletę. I zadała sobie pytanie: kiedy ostatnio jadłam? Obiad? Śniadanie? Ostatni posiłek jaki pamiętała, to ogórek wyjęty z dawno zapomnianego słoika. Kiedy to było? Wczoraj? Przedwczoraj? Jakiś kęs chleba, kawałek jabłka, łyżka dżemu… Odwróciła się w stronę Igora: – Wiem Igo, wiem, rozumiem, tylko jakoś ciężko mi się przemóc.
– To sobie przypomnij Agatę…. – Do cholery, niczego nie musisz mi przypominać, wiem jak unikała jedzenia, wiem co się z nią działo, wszystkie przeszłyśmy kocioł, ale już powoli z niego wychodzimy. – Nie chciałem ci przypominać tego, co się z nią działo, ale to, jak sobie poradziłyście wspólnie z babciami. – O co ci chodzi…? Przepraszam – zreflektowała się. Przejechała palcami po włosach. Tak, znalazły metodę na zanik apetytu młodszej córki. Przyjechała po prostu mama Kingi i zaczęła wymyślać cuda wianki, nie zrażała się kompletnie, jeżeli dziecko zaledwie skubnęło śniadanie, czy kolację. Bo babcia Marysia, tak samo jak reszta domowników, widziała dokładnie, że te skubnięcia Agaty są coraz większe, a po jakimś czasie nie wystarczało już tylko raz skubnąć. Potrzebny był następny kęs. Potem następny. I jeszcze następny. I tak dzień po dniu, mozolnie udało się im wyprowadzić Agatę na prostą. A Kinga…? Kinga już była dorosła. Kinga musiała sama siebie wyprowadzić na prostą. Trudno. Spróbuje. *** Drzwi skrzypnęły znajomo i wystarczyło je lekko uchylić, żeby uwolnić lawinę wspomnień. Igor oparł się ciężko o framugę i zacisnął powieki. Do zapachu, znajomego od lat, dołączył jeszcze jeden – taki, który pojawia się w pustym domu: zapach mebli, starych farb z dawno niemalowanych ścian, pleśni, wykwitającej bez przeszkód na łazienkowym suficie. Zapach braku ludzi. Ani śladu perfum, wody po goleniu, szamponu. Żadnej spożywczej nuty. Znajome kąty atakowały wspomnieniami z każdej strony, traktując Igora jak intruza, z pretensją i żalem o zaniedbanie. Puste mieszkanie, pokryte grubą warstwą kurzu meble… Tylko tyle zostało z poprzedniego życia, którego początki stanowiły niewyraźne obrazy postaci o rozmazanych konturach, niezbyt barwne i raczej niechętnie wyłaniające się ze wspomnień. Inaczej rzecz się miała z ostatnimi miesiącami poprzedzającymi wakacje. O, proszę bardzo, potrafiły przewijać się natrętnie i powoli, powodując u Igora bezwiedne zaciskanie pięści. Obfitowały w taką ilość szczegółów i precyzję wypowiedzianych słów, że miał wrażenie przeżywania tego wszystkiego po raz kolejny: odejścia ojca, bezradności i letargu matki, jej postępującego alkoholizmu… Wreszcie, zdrady, której dopuściła się, raniąc najbliższą całej rodzinie osobę – Kingę. Dlaczego musiał być świadkiem tego wszystkiego? Trzasnął z wściekłością drzwiami i ruszył do sypialni rodziców. Dlaczego nie mogą mu dać świętego spokoju i pozwolić żyć? Dlaczego zgodził się, na prośbę babci, przywieźć matce zimowe rzeczy? Nie mogła sama przyjechać, spakować się, ogarnąć
trochę mieszkanie? Po co w ogóle zwalała się na głowę własnej matce, matce, która już dobiegała siedemdziesiątki, narzekała na serce i wyliczała zawsze swojemu jedynemu wnukowi całą listę dolegliwości, na którą żaden lekarz nie mógł znaleźć antidotum. Igor podejrzewał, że na pewne przypadłości lekarstwa nie sposób znaleźć, bo niestety organy w ciągu długich lat użytkowania eksploatują się prawie doszczętnie i jedynie wymiana mogłaby przynieść człowiekowi ulgę. Niestety, nie wszystko, a właściwie niewiele da się wymienić. Wyciąć. Zastąpić. Babcia jednak nie przyjmowała tego do wiadomości. Zdawała się nie rozumieć, że w jej wieku trzeba zdecydowanie zrezygnować z pewnych rzeczy, zmniejszyć przydomowy ogródek, nie robić tysiąca słoików przetworów, a dywaniki z sieni szorować nie co tydzień, ale raz na sezon. A teraz na dodatek wzięła sobie pod opiekę alkoholizującą się córkę. Igor prychnął i otarł czoło. Przeciągnął torbę do przedpokoju rozglądając się wokół i nie mogąc zdecydować, co jeszcze matce się przyda na ten zimowy sezon. Kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby ją tam ulokować? Że niby kilkudziesięciokilometrowa odległość od miasta będzie w stanie zdziałać cuda? Domek na łonie natury? Towarzystwo babci i jej szydełkujących, energicznych koleżanek, przesiadujących w cieplejsze wieczory na ławkach pod płotami? Igor raczej podejrzewał, że finisz tego przedsięwzięcia będzie miał opłakane skutki, bo matka gotowa się zbratać z lokalnymi wytwórcami alkoholu, a nie wiadomo jak jej wydelikacony organizm może zareagować na bimber. – Igorku… chodź, wchodź szybko, nie marznij. – Babcia Jola wciągnęła go zdecydowanie za próg. – Chyba padać zaczęło, co? Ślisko na drodze? Ty tak spokojnie jeździsz, ale w taką pogodę to, kochany, nie ważne jak kto jeździ. – Babcia machnęła ręką. – Ot, wczoraj, niby wcale mroźno nie było, a Kapiczaka tak obróciło w tej jego skodzie, że płot cały u sąsiadów do naprawy. A dobry płot. Nowy całkiem, kiedy to oni robili… dwa lata temu? – Babcia zmarszczyła brwi. – Nie, czekaj, wtedy co takie upały były, to ze trzy lata temu… a może…? – Nowy był. – Kto był nowy? – No, płot. – Igor zdecydowanie chciał ukrócić męki z przypominaniem sobie, kiedy było jakie lato i czy sąsiedzki płot jest trzy –, czy dwuletni. – No tak – załapała wreszcie – masz rację, nieważne. Herbaty ci zrobię, chcesz? Z malinami. Co słychać? Jak dajesz sobie radę? – Dobrze babciu. Jakoś leci, jest dużo nauki, ale ogólnie nie narzekam. Interesuje mnie to i coś czuję, że Gdynia sobie jeszcze może trochę poczekać. – Dobrze mówisz chłopaku. – Szklanka z parującą herbatą stanęła przed Igorem. – Skończysz jedno, weźmiesz się za drugie, statki nie zając, nie uciekną. Siedzi cały czas, nic prawie nie mówi… Igor wiedział, że czas wymiany zdawkowych uprzejmości i gadki o niczym, właśnie nieubłagalnie minął. A on może chciał tak siedzieć w babcinej kuchni, popijać herbatę z malinami, jeść beztrosko bułkę drożdżową z rodzynkami i słuchać opowiadania o Kapiczakach, o tym jak to ksiądz pięknie się zachował i wspólnie z parafianami remontował kościół, o tym, że wszystko teraz nic nie warte i gdyby nie mleko Stefanowej, to człowiek mógłby już, choćby zaraz, wyprawiać się na łono Abrahama, bo tak się truć
z własnej nieprzymuszonej woli to grzech, samobójstwo. Tyle, że babcia nie miała ochoty rozprawiać o niezdrowym jedzeniu. Problemy sąsiadów przestały ją interesować. Patrzył jak jej wciąż szczupłe palce wygładzają obrus na kuchennym stole. – Wróciła z tego leczenia… odwyku, tak się chyba mówi, co? – Chyba… – Wróciła zupełnie inna. – Jaka babciu? – Igor przemógł się, żeby zadać to pytanie i spojrzał w oczy siedzącej naprzeciwko kobiecie. – Tak jakby ją odzwyczaili żyć. Nie wiem, co tam człowiekowi robią, nie wiem, bo nie chciała żebym ją odwiedziła, a ja przecież zawiozłabym jej mleka, dobrego, swojskiego, upiekłabym ciasta… Zawsze lubiła tę drożdżówkę, wiesz? Tylko rodzynki wydłubywała… Obcy człowiek wrócił. Zamknięty, pusty. Skorupa… – Babciu… – Igor, co robić? Nie powinnam cię o to pytać, bo ty jeszcze dzieciak jesteś, to nie na twoje barki, ale ja nie wiem jak jej pomóc. Gdyby dziadek chociaż żył, świeć Panie nad jego duszą, to miałabym kogo spytać. Czy tak wygląda człowiek, który stoi na dnie? Czy ona dopiero się do tego dna zbliża? A jeżeli tak, to czy daleko jeszcze? Bo przecież jak już na nim stanie, musi znaleźć siłę, musi się odbić. Boże, mój Boże. – Po pergaminowym policzku potoczyła się jedna łza, którą babcia otarła szybko. – Zajdź do niej, dobrze? Ja wiem, że ciebie skrzywdziła, ale daj jej jeszcze szansę, proszę cię o to. To niewiele. Igor się skrzywił. Niewiele… Może i tak, a może bardzo dużo. Niewykluczone, że kiedyś zapomni matce te wszystkie paskudztwa, nachodzenie Kingi w domu, nasyłanie policji. Przecież złożyła donos na własną przyjaciółkę, która rzekomo porwała jej rodzonego syna. Z policją różnie bywa, czasami spojrzą na coś przez palce, czasami wnikliwie przyglądają się sprawie. Ile mieli przez to nieprzyjemności? Tylko Igor i Kinga wiedzieli, bo przecież matka była wtedy na okrągło zamroczona alkoholem. Wzdrygnął się. – Igor… – Zajdę babciu, idę. – Podniósł torbę z przywiezionymi ubraniami i ruszył w kierunku zamkniętych drzwi. Po chwili wahania zapukał. Trudno było mu początkowo dostrzec cokolwiek, ponieważ w pokoju panowała ciemność, rozpraszana tylko światłem ulicznej latarni. Znał ten pokój, jako dzieciak często w nim spał, blisko kuchni, blisko babci i dziadka. Pamiętał, że pod oknem stał stolik z szydełkową serwetą, na nim zaś obrazek z Matką Boską, a obok flakon z kwiatami. Babcia miała pod oknem bratki i nagietki, więc te najczęściej stawiała Najświętszej Panience. Najświętsza Panienka będzie miała ślicznie i kolorowo, popatrz Iguś – mówiła, przekładając małe kwiaty zerwanymi między rabatami liśćmi i formując gustowne bukiety – ładnie, prawda? Nie czekając na jego potwierdzenie cofała się parę kroków, przekrzywiała głowę i podziwiała swoje dzieło. Czasami coś poprawiła, usunęła zbędny listek, dodała inny. Igorowi wydawało się wtedy, że te babcine ołtarzyki wyglądają o wiele ładniej, niż ciężkie od róż wazony w kościele. Co niedziela ubierała go możliwie najlepiej, cmokając z niezadowoleniem na widok zdartych do krwi kolan
i siniaków, zdobiących licznie jego chude jak patyki nogi. Wnuk miał wyglądać jak wyjęty z obrazka, a niestety rzadko kiedy tak wyglądał… Co innego zachowanie. Wręcz wzorowe. Na ciągnących się bez końca nabożeństwach, siedział jak zaklęty, wpatrując się w ołtarz i próbując ogarnąć, co się tu właściwie dzieje. Babcia była dumna z jego pełnej zadumy postawy. To wystarczało. Za odpowiednią postawę otrzymywał zawsze nagrodę w postaci lizaka, a w gorące, letnie dni, całkiem dużej porcji lodów. Igorowi to bardzo odpowiadało, a że nie zgłębił tajemnic kościoła i nie nauczył się wierzyć, to inna sprawa. Otrząsnął się ze wspomnień, oczy zdążyły się już przyzwyczaić do panujących w pokoju ciemności, więc bez trudu wypatrzył na stojącej opodal wersalce niewielki, skulony kształt. – Wejdź, nie śpię. – Cześć. – Przywiozłeś ubrania? – Tak. – Dziękuję. – Mogę zapalić światło? – zapytał niepewnie. – Po co? Cholera, żeby cię zobaczyć, żeby sprawdzić jak wyglądasz, nie wiem, po co… Stał bezradny, wpatrując się w leżącą matkę i pozwalał się powoli ogarniać uczuciu litości. Jak można jej pomóc? Przed oczami przesunął mu się jej uśmiech, z tych odległych czasów, o których już powoli zapominał, bo przecież ostatnio ciągle widział własną matkę w stanie, który zdecydowanie wymagał obecności osób trzecich. Ktoś cały czas musiał się nią opiekować. Te dni, tuż po odejściu ojca, kiedy bawił się w kucharza i wciskał jej niemal na siłę gotowane przez siebie posiłki. Żeby cokolwiek, oprócz słodyczy, w siebie wcisnęła, żeby usiadła wspólnie z nim do stołu, tworząc namiastkę normalności. Następne dni, kiedy usuwał z jej pola widzenia wszelki alkohol, bezskutecznie, bo potrafiła go wyczuć praktycznie wszędzie. Już nie pamiętał kiedy ostatnio się śmiała. Kto może pomóc? Kto potrafi znowu pozwolić się jego matce uśmiechnąć? On sam…? Szczerze w to wątpił. *** Związek, każdy nowo tworzony, ma się świetnie. Na etapie poznawania, wspólnych zainteresowań, zachłystywania się wyrazem podziwu w patrzących szczerze oczach, snucia planów świetlanej przyszłości i tym podobnych cudowności upływają kradzione sporadycznie chwile. Kacper przekonał się, że ten etap ma już za sobą. Dwukrotnie. Co prawda tym razem początek wyglądał nieco inaczej niż ten poprzedni, bo przecież owiany był tajemnicą, stanowił drugie, sekretne życie Kacpra. Może dlatego wydawał się bardziej atrakcyjny? O wiele więcej obiecywał? Julia była zupełnie inna niż Beata; w przeciwieństwie do pierwszej żony Kacpra
odznaczała się stanowczością i zdecydowaniem. Doskonale wiedziała, czego chce od życia i co każdy dzień ma jej przynieść. Mając za sobą nieudane małżeństwo, bardzo sceptycznie odnosiła się do kolejnych związków, dbając zawzięcie o to, by były to historie gorące, przelotne i absolutnie nieprzekraczające wytyczonych granic. Julia nie zapraszała nikogo do domu. Bo w domu była Hania. Pięcioletnie wspomnienie pierwszego małżeństwa, cudowne, słodkie i w żaden sposób nie zasługujące na huśtawki emocjonalne związane z pojawianiem się przy boku matki coraz to innych mężczyzn. Kacper przesunął palcem po poręczy fotela i zerknął w stronę kuchni. Julia z Hanią robiły jakieś ciastka, słychać było radosne przekomarzania, przerywane co chwila wybuchem perlistego śmiechu dziewczynki. Oparł się pokusie dołączenia do nich i wpatrzył ponownie w ekran telewizora. Długo dojrzewała w obojgu decyzja połączenia swoich losów. Jedno przelotne, przypadkowe spotkanie. O drugim decydował już Kacper, nie przypadek. Ciągnęło go do tej kobiety, dojrzałej, radosnej i tak pewnej siebie. Uciekał z domu tak często, jak mógł, z domu, w którym Beata ciągle zasypywała go tysiącem pytań, zaglądała w oczy, dusiła swoją natarczywością. Nie mógł ani chwili milczeć, bo usiłowała natychmiast się dowiedzieć o czym myśli, nie mógł nigdzie wyjść, bo należało zdać szczegółowe sprawozdanie – dokąd, z kim, na jak długo się wybiera i dlaczego właściwie ona nie może mu towarzyszyć. A przecież nie miał przed nią żadnych tajemnic. Niczego nie ukrywał, niczego, co mogłoby ją zranić. Starał się być lojalny i był. Starał się dzielić z nią najmniejsze przyjemności i dzielił. Ale Beacie to nie wystarczało, z dnia na dzień robiła się coraz bardziej zaborcza i coraz mniej zaradna. Kacper westchnął. Igor dojrzewał, a ona w tym samym tempie dziecinniała. Igor. Wczoraj dzwonił ze szczegółową relacją pobytu u babci. Relacją – rewelacją. O ile wcześniej Beata potrzebowała opieki, teraz należało się nią zajmować dzień i noc. Karmić, prowadzać pod prysznic, pilnować, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Czy teściowa sobie poradzi? A przede wszystkim jak długo to będzie trwało i czy stan, w który wpędziła się Beata, a może on ją wpędził, nie wymaga konsultacji specjalisty? – Chodź do nas. – Julia podeszła bezszelestnie i objęła go za szyję. – Za chwilę. – Przytulił policzek do jej głowy i uśmiechnął się niemrawo. – Niczego ciekawego nie wymyślisz… – A może? – Co może? – Przysiadła na kolanach i spojrzała na niego uważnie. – Wydaje ci się, że znajdziesz na wszelkie przeciwności losu jakieś cudowne antidotum? – Nie na wszelkie… Źle mi z… – spojrzał na nią niepewnie. – Różnymi rzeczami, próbuję to sobie jakoś poukładać i jakbym się nie starał, czuję się winny. – To przestań. – Julia wzruszyła ramionami. – Nie zbawisz świata, ani nie weźmiesz sobie nikogo na plecy. Nie będziesz niósł i niańczył do końca życia. – Tu nie chodzi o niańczenie. – Szukał słów, starając się znaleźć takie, które by jej nie uraziły. – Chodzi o pomoc, o wyciągnięcie… – Skąd? – Podniosła się i odwróciwszy do niego plecami zaczęła przestawiać książki na półce. – Kacper, każdy musi sobie radzić sam, jeżeli zawsze będziesz gotów do pomocy, to… wiedz, że ta pomoc będzie oczekiwana. Człowiek dopiero wtedy, gdy
wie, że jest zdany sam na siebie, zaczyna działać, zaczyna sobie jakoś radzić. – Wiem… – mruknął cicho, patrząc z niepokojem na coraz szybciej poruszające się ręce. Chciałby zobaczyć jej twarz, ale Julia konsekwentnie demonstrowała mu plecy. Jak ma jej w prostych słowach wytłumaczyć, że czuje się odpowiedzialny i, co tu dużo mówić, winny. A człowiek z brzemieniem winy na barkach szczęśliwy raczej nie będzie, bo to brzemię z dnia na dzień przybiera na wadze i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jak do cholery ma budować kolejny związek, skoro skutki poprzedniego spędzają mu sen z powiek? Jak niby ma się cieszyć codziennością, jeżeli w nią bezustannie wplecione są konsekwencje przeszłości? Czy nie trzeba się z nią rozliczyć? Z przeszłością? Wyzerować licznik i wtedy dopiero ruszyć bez zbędnego balastu dalej? Kacper zdawał sobie sprawę, że jeżeli nie uporządkuje wszystkiego, nie ma co liczyć na udane relacje z Julią. Jak cudowna by nie była, jak bardzo wyrozumiała. – Wiesz, ale tylko teoretycznie. – Odwróciła się wreszcie, skrzyżowała ręce na piersiach i popatrzyła mu głęboko w oczy. – Praktycznie sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Codziennie zapadasz się w sobie i poświęcasz coraz więcej czasu na przemyślenia dotyczące… – zamachała ręką – na pewno nie nas. Zaczynasz znikać, znikać na dłużej. Jesteś tu obecny, ale z twojej obecności nic nie wynika. Nie będę ci robić wyrzutów, bo nie o to w tym chodzi, nie chcę też stawiać ultimatum i chociaż możliwe, że tak to zabrzmi, nie odbieraj w ten sposób. Musisz wybrać Kacper – szepnęła – musisz wybrać między tym co było, a tym co może być. Wydawało mi się, że może być wiele. – A nie przyszło ci do głowy, że wcale nie muszę wybierać? – Spojrzał na nią twardo. – O czym ty mówisz? – Nie muszę wybierać, muszę sobie tylko z pewnymi sprawami poradzić, jakoś je uporządkować, tylko o to chodzi. Zrozum Julia – wstał z fotela i podszedł do niej powoli – zrozum, nie wiem co mam robić, byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym miał w tobie oparcie, gdybyś mi poradziła, pomogła jakoś… – Nie wiem jak – odsunęła się delikatnie. – Moje zdanie znasz, wiesz doskonale, jakie zajmuję stanowisko. Znowu plecy. Oddalające się kroki. Mógł udawać, tylko nie chciał. Nigdy już nie chciał udawać. *** Kinga odesłała dzieci na górę, skąd po chwili dały się słyszeć radosne wrzaski. Dobrze, raz na jakiś czas przyda się Agacie trochę towarzystwa, a temu domowi odrobina życia. Nie dało się zaś ukryć, że Ewa ze swoją dwójką zaczęła coraz częściej odwiedzać siostrę i nie sposób było określić, czy chciała dotrzymać towarzystwa Kindze, czy raczej uciekała. Od czegoś. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Teraz, w poświątecznym wolnym tygodniu pakowała dzieci w autobus prawie codziennie i wracała do domu
dopiero wieczorem. Kindze to nawet całkiem odpowiadało, bo ją również obdarowano litościwie kilkoma dniami urlopu i nie miała pojęcia, co mogłaby robić w domu sama. Może nie tyle sama, ile samotna. Majka zazwyczaj pojawiała się tylko na posiłkach, resztę czasu spędzając nad książkami, albo przy komputerze. Pod pretekstem przygotowywania się do matury znikała na całe dnie za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju i nikt nie odważył się jej przeszkadzać. Kinga miała tylko nadzieję, że starsza córka rzeczywiście czyta te książki, co trzeba, a Internetu używa do właściwych celów. Igor pojawiał się i znikał, ostatnio mocno czymś zajęty, z kolei Agata najchętniej przebywała w towarzystwie mamy. Nie na rozmowach jednak upływał im czas, tylko na totalnym odmóżdżaniu, czemu wyśmienicie służył telewizor i oglądane bez przerwy filmy. Ileż można? Tym bardziej, że świąteczny i międzyświąteczny repertuar od kilkunastu lat nie ulegał zmianie i Kinga miała już dość przebywającego samodzielnie w domu małolata z sadystycznymi zapędami, reniferów ze świecącym nosem i Mikołajów, którzy mieli swoje rodziny, hen daleko, na biegunie północnym, żyjąc szczęśliwie wśród radosnych elfów. Nie, zdecydowanie nie miała ochoty na tego typu rozrywkę. Może coś o niewiernych żonach, tak, koniecznie żonach. Znudzonych codzienną rutyną i na tyle atrakcyjnych, żeby przyciągać spojrzenia innych mężczyzn. Albo o zdradzających mężach, którym zdrada niekoniecznie wyszła na dobre, bo kobiety, zwłaszcza te zranione, potrafią się przecież mścić. Tyle że tego rodzaju filmów nie mogła oglądać w towarzystwie nastolatki. Chcąc nie chcąc, zasiadała więc na kanapie naprzeciwko telewizora, przykrywała się kocem i sięgała po kolejne książki, jednym okiem zerkając na brykające radośnie w śniegu postacie, lwią część uwagi poświęcając jednak przewracanym kartkom i nie mogąc się doczekać powrotu do pracy. Dlatego towarzystwo starszej siostry okazało się zbawcze pod dwoma względami. Po pierwsze – odciągnęło Agatę od telewizora, po drugie, nie pozostawiało Kindze czasu na przemyślenia. – Ten makowiec to myślisz, że jeszcze dobry? – Ewa zajrzała do reklamówki oglądając ciasto z każdej strony. – A co, nie masz jeszcze dość świątecznego obżarstwa? – Nie mam. A może i mam. – Ewa wzruszyła ramionami, wąchając ukrojone dwa kawałki. – Chcesz? – Nie, dzięki. Jeszcze czuję w gardle wigilijne pierogi. – Bo tradycyjnie musiałaś zjeść ich najwięcej. – Lubię. – Kinga łyknęła kawy. – To sobie od czasu do czasu zrób. Pyszne. – Siostra mlasnęła zachęcająco. – Skuś się, to nie będę miała wyrzutów sumienia. – Nie miej. A pierogów nie zrobię, bo nigdy w życiu nie udadzą mi się takie jak mamie. – Oj tam, poproś tylko żeby ci zrobiła farsz i tyle, ciasto już chyba sama zagnieciesz. – Dobrze mówi, zostało jeszcze ciasta? Brrr jak zimno, wstawiaj wodę na litry kawy, a swoją drogą, czy ty się nie nauczysz zamykać drzwi? Można do was wejść, wynieść co się zechce i nikt z domowników nawet nie raczy się zorientować. – Monika wpadła jak burza, wyściskała po kolei obie siostry, po czym stanęła nad czajnikiem
grzejąc dłonie. – Co słychać? – Nic ciekawego. – Kinga wpatrzyła się w okno. Sopelki na gałęziach brzozy kołysały się miękko. Powiesili ostatnio z Igorem dwie siatki wypełnione słoniną przemieszaną z ziarnami i Kinga zaczęła się poważnie obawiać, czy aby delikatne drzewo będzie w stanie przetrzymać takie oblężenie. Żółtych brzuszków było pełno, ale i wróble nie gardziły ucztą, od czasu do czasu pojawiały się też inne ptaki, większe, dużo bardziej zaborcze i przeganiały te mniejsze od prowizorycznego karmnika. Igor z Agatą zabrali się więc za budowanie karmnika z prawdziwego zdarzenia, bo wyglądało na to, że chętnych na dokarmianie jest mnóstwo. – Grzesiek dzwonił – rzuciła, wpatrując się w okno. – Z życzeniami? – Ewa przez chwilę szukała odpowiedniego pytania. – Życzenia mi składał, jak zabierał dziewczyny w pierwszy dzień świąt. Z propozycją dzwonił. – Kinga oparła się o parapet i krzywiąc lekko spojrzała na siostrę. – Zdecydowanie chce żebyśmy spróbowali posklejać to, co własnoręcznie potłukliśmy. – Chyba on potłukł? – sprostowała Monika, głośno siorbiąc kawę. – Ty, zdaje się, nie wylądowałaś w łóżku jego najlepszego przyjaciela, z tego co mi wiadomo. – No nie. Ale etap obarczania winą tylko jego, mam już za sobą. – Jak to? Przecież to on cię do cholery zdradził, i to z kim? Wiesz co, zaczynam odnosić wrażenie, że siedzenie na tym odludziu niczego dobrego ci nie przynosi. – Co ty pleciesz? – Niczego nie plotę, popatrz na siebie, dobrze, że podczas Wigilii widziałam jak pochłaniasz te wszystkie pierogi, bo byłam pewna, że kompletnie niczego nie jesz. Powietrzem żyjesz. A teraz jeszcze takie bzdury. Niech ci, broń Boże, nie przyjdzie do głowy obwiniać siebie o to, co się stało! – Monika z oburzenia aż się zakrztusiła. – Nie, to nie tak. Nie biorę sobie wszystkiego na bary. Wydaje mi się, że oboje jesteśmy trochę winni, ja coś zrobiłam nie tak jak trzeba, raz, później drugi. Mam wrażenie, że gdyby wszystko było okej, Grzesiek nie utknąłby w sypialni Beaty. Czegoś mu brakowało. – Nie pleć bzdur. – Talerzyk wylądował z głośnym stuknięciem na stole. – Ja bym to inaczej ujęła, miał zbyt wiele. – Jak to? – Kinga przekrzywiła głowę. – Najnormalniej w świecie. Miał żonę, wspaniałą. – Spokojnie, nie przesadzaj… – Nie przesadza – wtrąciła cicho Ewa. – Milcz i słuchaj, dobrze? O czym to ja, aha, miał żonę, wspaniałą, powtarzam, dwie córki, zdrowe, szczęśliwe dziewczyny, dom na ukończeniu. Życie, jak bajka, co? I powiem ci jedno Kinga, ludziom się w dupach, pardon, przewraca od bajek. Rozumiesz? Nie potrafią docenić tego co mają. Wydaje im się, że może gdzieś jest ładniejsza i mądrzejsza księżniczka albo większy pałac. Zachłannie chcą od życia więcej, bezczelnie domagają się maksymalnej dawki szczęścia, jakim prawem? Jakim, pytam? Chrzanisz mi tu o swojej winie. Kinga, na litość, nikt nie jest idealny i nie ma prawa być, ale chyba o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Żeby nauczyć się żyć z niedoskonałością tego drugiego, uzupełniać jego braki i niedociągnięcia. I tacy właśnie byliście, wiesz? Do
czasu, aż jemu się znudziło i zachciało czegoś więcej, jeszcze więcej. Pazerność go zgubiła, ślepota i tyle. Ty coś źle zrobiłaś… Trzymajcie mnie! A pokaż mi takiego delikwenta, który doskonale wszystko potrafi, błędów nie popełnia, a wygląda przy tym jak anioł. Nie chrzań, Kinia. – Monika zatrzymała się w swojej wędrówce po pokoju i spojrzała na siostrę. – Byliście genialnie uzupełniającym się małżeństwem, ale on to wszystko spieprzył, bo zachciało mu się nagle sprawdzić, czy gdzieś indziej nie jest może bardziej wygodnie. Dupa, nie ma sprawdzania, w tym pakiecie nie uwzględniono takiej możliwości. Ewa? – No co? – Najstarsza siostra poruszyła się niespokojnie na skrawku zajmowanego przez siebie miejsca, przestała być na chwilę niewidzialna, a bardzo tego nie lubiła. Najlepiej było uczestniczyć w rozmowie cichym potakiwaniem, a na pewno nie wychylać się z własnym zdaniem. Tym bardziej, że jakiś czas temu doszła do wniosku, że tak naprawdę nikt z jej zdaniem kompletnie się nie liczy. W towarzystwie obu sióstr czuła się zawsze pewnie, potrafiła wesprzeć, pomóc, ale najchętniej się nie wypowiadała na temat własnych przemyśleń. Teraz patrzyła na ruchliwą, i tak bardzo podobną do Kingi, Monikę z nieukrywanym podziwem. Jakim cudem można tak pięknie ubrać w słowa to, co jej samej krążyło już jakiś czas w głowie. Jasno, krótko i całkiem w punkt. – Ona tak cały czas? – Ale że co? – Ewa wzruszyła ramionami i napełniła sobie usta makowcem. – No czy zaczyna się tu umartwiać? – Raczej nie… – Dajcie spokój, nic się nie dzieje, nikt się nie umartwia – Kinga usiadła na kanapie i podwinęła nogi pod siebie – wszystko jest okej. – Tak? Ciekawe. – Monika przysiadła obok niej i uważnie wpatrzyła się w twarz siostry. – Ale teraz o niczym innym nie myślisz, tylko o złożonej przez niego propozycji. Ha, znam cię, znam to spojrzenie! – Nie znasz… Wypowiedź Kingi została jednak przerwana przybyciem Igora, który jak zwykle, zdawał się wypełniać sobą całą wolną przestrzeń. – A proszę bardzo, oto i jest moja ukochana cioteczka. – Podszedł do Moniki i uścisnął ją mocno, po chwili bezceremonialnie zaczął jej się przyglądać. – Pokaż, masz na sobie jakieś nowe obrazki? Cześć Ewa! – Nie mam, a nawet gdybym miała to w takim miejscu, mój… – Monika przysunęła się do niego delikatnie i mrugnęła porozumiewawczo – ukochany siostrzeńcu, że raczej niekoniecznie mógłbyś sobie na nie popatrzeć. Rodzina zdążyła się już przyzwyczaić do licznych tatuaży najmłodszej z sióstr, do jej buntowniczego wizerunku, dla Igora jednak jako kobieta stanowiła ciągle fascynującą zagadkę, dlatego też nie ominął żadnej okazji żeby dać temu wyraz. Kingę nieodmiennie bawiła ta ich wymiana zdań, w której jedno nie ustępowało pola drugiemu. Celne riposty latały w obie strony jak piłeczka pingpongowa po stole wytrawnych graczy i zdawało się, że mecz przeważnie kończy się remisem. Swoją drogą ciekawe, gdzie Igor nabrał takiej ogłady w postępowaniu z kobietami. Dopiła chłodną już kawę i skrzywiła się z niesmakiem.
– Jeszcze jedna? Czy herbaty ci zrobić? – Chłopak usiadł na poręczy kanapy i podciągnął na ramiona Kingi pled. – Dam sobie radę. – Wiem, że dasz, pytam po prostu. – Nie, dzięki. – Kinga położyła drobną dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się ciepło. Mogła się grzać w tej troskliwości przyszywanego syna do woli. Pytanie ile czasu jeszcze będzie troskliwy. Westchnęła cicho przysłuchując toczącej się rozmowie. Nieważne, ważne, że teraz grzeje. Na razie wystarczy. *** Dlaczego on zawsze wita się z Moniką tak wylewnie? Dokoła Kingi skacze jak kangurzyca wokół swojego potomka, gotów wsadzić sobie tę dorosłą kobietę na plecy, wiadomo, torby nie posiadał. Nie spuszczał jej z oczu i nadskakiwał we wszystkim na każdym kroku. Właściwie… Ewa wzruszyła ramionami. Oprócz pakowania na plecy, reszta się zgadzała. Herbata, kawa, podstawione pod nos, siatki z zakupami wyciągane z rąk Kingi natychmiast, jak ją tylko zobaczył. I dobrze, nie ma sprawy, tylko dlaczego ją, Ewę, traktował zawsze jak nadpsute powietrze, takie, na które zwraca się uwagę, tylko dlatego, że stanowi dyskomfort. Jej nigdy nie powiedział miłego słowa, ot, zwykłe cześć. Poza tym panoszył się u Kingi jak gospodarz. Możliwe, że przejął obowiązki pana domu, tylko po cóż tak się z tym obnosić, z tą swoją troską, uczuciem, niczym syn? Ewa przejechała pędzlem do pudru po policzkach: za chwilę żaden puder już mi nie pomoże, ale w sumie, czy stanowi to jakiś problem skoro i tak jestem niewidzialna, pomyślała. Mogę być stara i brzydka, co to za różnica, skoro nikt tego nie zauważa. Ha, znając przewrotność losu można mieć stuprocentową pewność, że wtedy nagle ludzie przejrzą na oczy. Zaczęła grzebać w szafce i w końcu ją znalazła: wściekle czerwoną pomadkę. Kupiła ją kiedyś jako uzupełnienie weselnego makijażu. Nie pamiętała, czyje to było wesele, jak się wtedy bawiła, pamiętała tylko tę krwistą czerwień, która zostawiała ślady na wszystkim, czego Ewa dotknęła ustami. Z zębami włącznie. Czy Łukasz w ogóle zauważył różnicę w wyglądzie żony? Ależ skąd. Jemu w oczy rzucały się wszystkie inne kobiety, tylko nie ona. Szlag! W jaki sposób zdjąć tę cholerną pelerynę, która chyba od urodzenia czyniła Ewę ledwie widzialną dla otoczenia? Przejechała zdecydowanie po wargach pomadką, raz, później drugi. Nawet ten gówniarz mnie bezczelnie ignoruje! Zerknęła na zegarek, no tak. Ona się tu maluje i udaje kogoś kim nie jest, a Łukasz przecież wraca niedługo z pracy. Z powodu umalowanych ust żony afery raczej nie zrobi, afera może być w związku z brakiem obiadu. Ewa rzuciła pomadkę i pobiegła czym prędzej do kuchni. Mięso zdążyło się rozmrozić, wystarczy tylko dodać przyprawy, rzucić na patelnię. Czy jest cebula…? Jest, przecież wczoraj kupiła. Szybko zaczęła formować równe kotlety. Zdąży,
spokojnie. Niestety, układ panujący w tym domu przypominał trochę zwyczaje z lat dwudziestych ubiegłego stulecia, kiedy to małżonka pielęgnowała ognisko domowe, rodząc dzieci, gotując, piorąc, i uśmiechając się pięknie podstawiała kapcie pod umęczone stopy powracającego z pracy męża. Dobrze, z kapciami może niekoniecznie, ale reszta… Reszta od biedy się zgadzała. Zgadzała się też na to sama Ewa, rezygnując z pracy i przystając na propozycję Łukasza. Rzeczywiście, w pewnym momencie trzeba by było wynająć opiekunkę, a miesięczny koszt zjadałby większą część jednej pensji. O ile nie całą. Zgodziła się więc z Łukaszem i oddała całkowicie wychowywaniu dzieci, a że straciła przy tym szacunek własnego męża? A może nigdy go nie było? Jak można bowiem obdarzać szacunkiem kogoś, kto jest ekspertem jedynie w kwestii dolegliwości gastrycznych u niemowląt, doboru pieluch i kosmetyków na różnego rodzaju infekcje skórne? W miarę jak dzieci rosły, zakres jej wiedzy się zwiększał, lecz wciąż dotyczył głównie fizjologii i Łukasz nie poświęcał mu nawet ułamka swojej uwagi. Chwilami można było odnieść wrażenie, że żonę traktuje jak kogoś do wyładowywania codziennych frustracji, bo to właśnie na niej niejednokrotnie ostrzył sobie język, posuwając się do niesmacznych żartów podczas spotkań ze znajomymi. Czy rzeczywiście tym była? Taką rolę miała spełniać w związku? Trochę kiepsko... Ewa zapatrzyła się w okno. Śnieg zalegał jeszcze tu i ówdzie, ale widać było, że zima chce już odpuścić, cieplejsze powiewy zdarzały się coraz częściej, więc niedługo nadejdzie wiosna. I co z tego, moja droga, podszepnęło jej coś wrednie. Co z tego, że kolejny rok będzie za tobą. Czyżby coś się miało zacząć…? Co i kiedy? Ewa bezwiednie zacisnęła dłonie na ścierce. Może, kto wie? *** Julia postanowiła spędzić wieczór z koleżankami. Kacper nie miał nic przeciwko temu, ale na krótką sugestię, że można by Hanię na ten czas zakwaterować u babci, Julia obdarzyła go takim spojrzeniem, że najchętniej schowałby się gdzieś w ciemnym kącie. Przekaz był jednoznaczny: jeżeli chcesz być ze mną, musisz również być z moją córką. Musisz dać sobie radę, przecież wychowałeś własnego syna, masz doświadczenie. Ach, no i jest jeszcze jedna rzecz, może nawet najważniejsza. Julia spojrzała na niego z nadzieją i ufnością, że nie powtórzy błędu pierwszego małżonka. Oto, proszę państwa, cecha charakterystyczna związków kolejnych. Kacper parsknął cicho. Związek kolejny charakteryzuje się mianowicie tym, że tworzą go osoby dotknięte przez los. Często niesłusznie skrzywdzone, patrzące na nowego partnera życiowego przez pryzmat poprzednich doświadczeń i nie do końca zdające sobie sprawę z tego, jak bardzo przeszłość rzutowała na stan obecny.
Kacper westchnął głęboko i zajrzał do pokoju dziewczynki. Od jakiegoś czasu przekładała małe laleczki na półkach, budowała im łóżka z klocków, stawiała jakieś ściany i wydawała się tak pogrążona w zabawie i z niej zadowolona, że nie należało jej przeszkadzać. Wycofał się więc do siebie, usiadł przed telewizorem, i niezdecydowany czy go włączyć, czy raczej wziąć się za książkę, zapatrzył się w okno. To była dziwna dziewczynka. W jej towarzystwie zazwyczaj chował się za plecami Julii, obserwując jak rozmawiają ze sobą, śmieją się, żartują. Kiedy zdarzyło się, że o coś ją pytał, Hania podnosiła głowę i właściwie bez mrugania powiekami wpatrywała się w niego bardzo intensywnie. Jej spojrzenie nie wyrażało kompletnie niczego, nie było w nim ani pretensji, ani żalu, cienia uśmiechu. Ani krztyny woli porozumienia. Po prostu puste spojrzenie, którym zimno go taksowała. Początkowo był pewny, że Hania nie rozumie, jest przecież małą dziewczynką, a on właściwie już dawno nie miał do czynienia z takimi dziećmi, mógł zapomnieć w jaki sposób trzeba z nimi rozmawiać. Kobiety mają tę wiedzę w pakiecie startowym, bez najmniejszego problemu przychodzi im porozumiewanie się z dziećmi w różnym wieku i nie ma znaczenia, czy są to ich własne dzieci, czy zupełnie obce. Kacper próbował więc formułować pytania w inny sposób, omijał trudniejsze słowa, starał się maksymalnie skracać wypowiedź. Bez rezultatu. Zazwyczaj któreś z dorosłych, albo on, albo Julia, musiało przerwać ciszę, bo dziewczynka ani myślała nawiązywać z nim kontakt. Cicha i spokojna, bawiła się nie przeszkadzając dorosłym i nie absorbując otoczenia swoją obecnością, a nowego partnera matki traktowała jak powietrze. Szlag by to trafił! Kacper rzucił kontrolne spojrzenie na jasny prostokąt światła padający z pokoju dziewczynki. W dalszym ciągu dobiegało stamtąd jedynie ciche stukanie klocków i od czasu do czasu jakieś pojedyncze słowo, rzucane przez którąś z bohaterek zabawy, wypowiadane cichym, pozbawionym jakichkolwiek wad wymowy głosem. Więc jednak potrafi rozmawiać. Rzecz jasna, tylko nie z nim. Po co mu to było? Po co zrobił sobie w życiu bałagan? Jeśli już chciał odejść od Beaty, mógł to zrobić, ale po co od razu pakować się w nowy schemat? Schemat, który nie całkiem mu odpowiadał, znowu wyznaczał dość duże granice jego pragnieniom i stawiał blokady jeszcze większe, niż te poprzednie. Za nim ciągnęły się wyrzuty sumienia i całkiem poważna obawa, że nie sprosta wymaganiom kolejnej kobiety, za Julią strach, że wprowadza w życie swoje i swojej córeczki być może niewłaściwego mężczyznę. Dopóki widywali się okazjonalnie i nie połączyli swojej codzienności, wydawało się, że jest wręcz idealnie. Dzień za dniem, spotkanie za spotkaniem pachniało sielanką i nieograniczoną niczym miłością. Problem w tym, że wszelkie ograniczenia zostawiali za drzwiami kawiarni czy innego lokalu albo wynajmowanej przez niego kawalerki, żeby po spotkaniu z powrotem do nich wrócić. Dopiero wraz ze wspólnym życiem przyszło to, czego zazwyczaj do siebie nie dopuszczali. Kacper – wyrzuty sumienia, Julia – obawy. I cały bagaż poprzednich doświadczeń. To cholernie dużo. Spojrzał na zegarek, dochodziła ósma, a Hania jeszcze nie jadła kolacji. Zrobił jej więc dwie kanapki, w przypływie fantazji z pomidora wykroił dwa niewielkie plasterki i ułożył na kromce jak oczy, ze szczypioru zrobił się nos, a ser utworzył na szynce żółty i radosny uśmiech. Drugą kanapkę ozdobił podobnie, tyle że uśmiech wykroił nieco
oszczędniejszy, prawie prosta kreska zdawała się uśmiechać z talerza zaledwie półgębkiem. – Haniu! Kolacja. Nie minęła minuta, a dziewczynka zjawiła się w kuchni, zajęła swoje ulubione miejsce przy stole i grzecznie poczekała aż talerz wyląduje naprzeciwko niej. Później wpatrzyła się w kanapki, przekrzywiła głowę i wybrała tę, którą zrobił pierwszą. Tę bardziej uśmiechniętą. Metoda malutkich, maciupeńkich kroczków… Czy ja mam jeszcze czas na małe kroki, zastanowił się Kacper. Czy wolę stawiać większe? Usiadł naprzeciwko dziewczynki i zaczął pić herbatę. W ciszy. Wyjątkowo mu tym razem nie przeszkadzała. *** Ciasno. Czaszka chwilowo przemieniła się w największą filharmonię świata, w której obecnie trwał koncert tysiąca instrumentów dętych i perkusyjnych. Przysłowiowy trampek w gębie. Niedobrze… Igor ostrożnie uchylił powieki. Mały pokój nie nasuwał kompletnie żadnych skojarzeń. Obce, skromne meble, można by rzec – styl minimalistyczny w tańszym wydaniu. Sterta ciuchów rzucona w nieładzie tuż przy łóżku podsunęła mu niewyraźną migawkę z wczorajszego wieczoru: niską brunetkę i jej ponętne kształty, a później zrzucane pospiesznie ubrania. Obrócił delikatnie głowę, przypłacając to natychmiast mocniejszym uderzeniem w skronie. Proszę bardzo, mamy i gwiazdę imprezy. W porannym świetle prezentowała się już zdecydowanie mniej imponująco. Na policzkach rozmazały jej się resztki makijażu, ciemne, długie włosy pozlepiały się w strąki, a z uchylonych ust dolatywał zapach przetrawionego alkoholu. Jak ona miała na imię…? Przez chwilę usiłował przypomnieć sobie coś więcej, jednak skacowany umysł odmawiał współpracy. Do świadomości Igora dochodziły teraz z przeraźliwą wyrazistością przede wszystkim dolegliwości związane z konsekwencjami przepicia. Nie ma co owijać w bawełnę, spił się wczoraj okrutnie. Wszystkim, co tylko było pod ręką. A że było tego mnóstwo, towarzystwo też ciekawe, więc niestety dzisiaj czeka go średnio przyjemny dzień. Delikatnie mówiąc. Podniósł się powoli i aż jęknął. Czaszka może i wytrzyma, ale na razie, przynajmniej przez chwilę, wolał nie ryzykować schylania się po spodnie, bo kolejna, zbyt szybka zmiana pozycji mogła uruchomić windę w przewodzie pokarmowym, a Igor dobrze wiedział, że zazwyczaj w takich chwilach jeździ ona jedynie w górę. Powstrzymał chęć ułożenia się z powrotem w łóżku i przyciągnął nogą części swojej garderoby. Jak najszybciej znaleźć się u siebie, skołować butelkę wody albo czegokolwiek mokrego, co tylko będzie w stanie usunąć tę pustynię z ust. Po cichu się ubrał i wyszedł z akademika. Życie studenckie różniło się ogromnie od licealnego. Zdawał sobie z tego wcześniej sprawę, był świadom, że na uczelni będzie zupełnie inaczej traktowany niż w szkole, że
stawiane mu będą inne wymagania, ale rzeczywistość i tak przerosła jego wyobrażenia. Zarówno pod względem edukacyjnym, jak i towarzyskim. Nie miał bladego pojęcia ile jeszcze jest w stanie znieść jego wątroba, nie zastanawiał się również skąd po całonocnej imprezie ma wziąć siłę, żeby wysiedzieć na zajęciach. Owszem, zdarzało się przysnąć, dlatego przewidująco zajmował miejsca w ostatnich rzędach, skąd oko wykładowcy nie miało prawa go wyłuskać. Niemniej jednak o godzinie ósmej, wyszorowawszy zęby, zjawiał się na wykładach i potrafił wytrzymać do późnego popołudnia, wlewając w siebie od czasu do czasu trochę kawy. Na tyle mocno pochłonęło go to nowe życie, że powoli zaczynał zapominać o pierwotnych planach. Marzyła mu się przecież Gdynia i Akademia Morska, chwilowo jednak przestał marzyć. Albo nie miał na to czasu, albo siły. Zanim zdążył wsunąć klucz w zamek, drzwi otworzyły się gwałtownie. – Gdzie ty do cholery byłeś? – Kinga stanęła naprzeciwko niego z miną nie wróżącą spokojnej rozmowy. – Na imprezie. – A nie przyszło ci do głowy, żeby zadzwonić, dać znać, że żyjesz? – Przysunęła się do niego, po czym skrzywiła z niesmakiem. – Przepraszam. Zapomniałem. Wchodź do domu, bo zmarzniesz. – Nie martw się o mnie. Nie martw się teraz, skoro nie pomyślałeś o mnie wczoraj. Kinga odwróciła się i ruszyła do kuchni, rozcierając ramiona. Wyciągnął telefon z kieszeni. Szlag, siedem nieodebranych połączeń, trzy SMS-y. Nie mógł ich słyszeć. Kurtka wisiała sobie spokojnie w pokoju kolegi z roku, a nawet gdyby miał telefon przy sobie muzyka skutecznie zagłuszyłaby jego dzwonek. Nie miał teraz siły na tłumaczenia. Poszedł za Kingą tylko dlatego, że w kuchni znajdowała się upragniona woda; mała butelka wypita w drodze do domu okazała się zaledwie kroplą, a on potrzebował więcej. Dużo więcej. Przy ladzie siedziała Ewa. Obrzuciła go taksującym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi i gdy przeszedł obok, potarła znacząco nos. – Cześć – burknął, omijając ją szerokim łukiem. Wyciągnął z szafki kubek, przyglądał mu się przez chwilę, po czym nalał sobie wody. – Cześć – odpowiedziała cicho. Dlaczego ona zawsze tak cicho mówiła? I dlaczego zawsze miała taką cierpiętniczą minę, jakby jej ktoś, za przeproszeniem, nasrał w gacie, pomyślał złośliwie Igor. Przychodziła tutaj, siadała, wzdychała i wiecznie sprawiała wrażenie głęboko skrzywdzonej przez los. A przecież, do cholery, los tak bardzo jej nie skrzywdził. Igor odetchnął głęboko, ponownie napełniając kubek. – I co, na tym zakończymy rozmowę? – Kinga oparła się plecami o lodówkę. – A możemy jej na razie nie zaczynać? – Tak się składa, że jestem za ciebie odpowiedzialna. – Nie Kinga, nie jesteś. – Mieszkasz tu, żyjesz z nami, traktuję cię jak syna, więc czuję się odpowiedzialna, nie zmienisz tego. – Ale ja już skończyłem osiemnaście lat, pamiętasz? – westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko Ewy, rejestrując przy okazji, że przesunęła się jeszcze bardziej na skraj
taboretu, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że za chwilę klapnie spektakularnie tyłkiem na terakotę i tyle będzie z jej ostrożności i niewidzialności. – I co z tego? – Wydaje mi się, że jestem dorosły i stanowię sam o sobie. – Stanów, proszę cię bardzo. Chcesz iść się napić, idź. Chcesz iść na dyskotekę, imprezę, czy cholera wie gdzie chodzisz, idź, tylko… – Kinga podeszła do niego i wbiła mu boleśnie palec w ramię – poinformuj z łaski swojej, o której wracasz i czy w ogóle wracasz. Bo są tu osoby, które zastanawiają się, czy czasami nie dzwonić na policję i cię nie szukać… I też nie wiadomo, wśród żywych czy martwych. – Kinia… nie przesadzaj. – Nie kiniaj mi tu! – krzyknęła. – To tak dużo? Zadzwonić? Albo chociaż wysłać SMS-a? Miałabym przynajmniej przespaną noc. – Przepraszam… Objęła się ramionami i spojrzała na niego z rezygnacją. – Wiesz co? Idź ty lepiej już do siebie, za chwilę wstaną dziewczyny, Majka może i widywała cię w takim stanie, ale chciałabym oszczędzić szoku Agacie. I jeszcze jedno – rzuciła gdy wchodził już na schody. – Jest trochę rzeczy do omówienia, a ja mam nadzieję, że niczego nie przeoczyłam. Kiwnął tylko nieznacznie głową. Teraz nie będzie o niczym myślał, teraz wsypie tabletki do gardła, przemówi im do rozsądku, żeby zadziałały błyskawicznie i padnie na swoje łóżko. Teraz. Natychmiast. *** Beatko, wiosnę już czuć, może pójdziesz na spacer. Beatko, ciepło na dworze, w lesie tak pięknie pachnie. Nie siedź w domu. Wyjdź… Więc wyszła. Wczoraj. Z innego powodu, niż podziwianie przyrody. Mama miała szczerą nadzieję, że Beata chce zaczerpnąć świeżego powietrza, ona natomiast doskonale wiedziała, że musi zaczerpnąć czegoś innego. Pojawiła się okazja, więc pod pretekstem spaceru wyruszyła na poszukiwanie jakiegokolwiek sklepu, oddalonego trochę od rodzinnego domu. Wieś była mała, Beatę wszyscy tu znali jeszcze z czasów kiedy biegała z poobtłukiwanymi kolanami i z całym stadem rówieśników, rozrabiając jak na wiejskie dzieci przystało. Ona, Sławek, Szymon, mała Krzysia… Zaleźli za skórę niejednemu z gospodarzy. Pomysły, jakie czasami przychodziły do ich małych głów, niejednemu z dorosłych spędzały sen z powiek. Teraz przybyło powodów, żeby poznawać ją z innej strony. Wróciła w rodzinne strony połamana, zniszczona i nikomu niepotrzebna.
A przecież nie tak miało być, wyjeżdżała stąd pełna marzeń o cudownej przyszłości i święcie przekonana, że nigdy nie będzie musiała tu wrócić. Mama, dumna jak paw, chodziła od sąsiadki do sąsiadki i niby w luźnej pogawędce o niczym, potrafiła zawsze wspomnieć, jak to się jej dzieciom powiodło. Bo przecież Krzysio siedzi sobie jak pączek w maśle w tej Belgii, nie ma zamiaru wracać, szkoda, że tak rzadko przyjeżdża, ale wiadomo, daleko i przecież każdy grosz się liczy, ale pięknie się chłopak pobudował, dzieci jak malowane. A Beatka… O, Beatka ma kochającego męża, który dba o nią, jak o największy skarb; Igor to złote dziecko, a lubi babcię i dziadka odwiedzać, często bywają. A jaki samochód sobie teraz sprawili, ho, ho… Teraz mama rzadko wychodziła do sąsiadek. One natomiast i bez tego doskonale się orientowały, co się dzieje za drzwiami małego zielonego domku. Wyglądały przez koronkowe krochmalone firanki, konsultowały obserwacje między sobą i cicho przekazywały najnowsze wieści. A było co przekazywać. Oj, Czanickiej się życie popsuło, oj, popsuło. Beata jednak miała na to, jak mawiał Igor, wyjechane. Interesował ją tylko sklep i zawartość kupionej butelki. Dobrze, że mama nie poszła z nią na ten spacer. Nie miała już ochoty kontrolować każdego kroku córki… I bardzo dobrze. Beata włożyła do torebki butelkę i odprowadzana czujnym spojrzeniem młodej ekspedientki ruszyła w kierunku lasu. Miała najszczerszą ochotę upić się do nieprzytomności, zasnąć gdzieś, zniknąć, przepaść bez wieści. Męczyła ją bezustanna, troskliwa obecność matki, męczył ją brak reszty rodziny, świadomość, że oto stała się nikim. Te same cztery ściany, wersalka, w której Beata doskonale czuła każdą najmniejszą sprężynę, codzienny rytuał i niepewność, co dalej. To chyba było najgorsze. Beata przestała widzieć jutro. Żyła dzisiaj, ale tylko po to żeby żyć, przy czym w jej wypadku sprowadzało się to tylko do czynności fizjologicznych. To ma być życie? Nie, to wegetacja. Próbowali ją ratować, ale przysięgła sobie, że nigdy więcej nie spędzi ani minuty na oddziale odwykowym, ani sekundy. To i tak niewiele pomogło, a ta cała farsa przyprawiała ją tylko o niekontrolowane drgawki. Nie chciała tego wspominać. Nigdy więcej. Nie pamiętała jak daleko doszła, znała ten las więc nie bała się zabłądzić, a gdyby nawet… Kogo to interesuje? W pewnym momencie stwierdziła, że czas najwyższy usiąść i się napić. Łyk za łykiem życie nabierało kolorów… Rzeczywiście, pączki już są na drzewach, niedługo Wielkanoc, a na Wielkanoc mama zawsze piekła pyszne drożdżowe baby; oblane różnokolorowym lukrem stały na parapecie i kusiły każdego, kto wchodził do kuchni. A może ona w tym roku pomoże mamie? Przecież umie gotować. Ha, piec też umie. Piekła przecież Grzesiowi, produkowała serniki na zimno, tarty, ciasta i ciasteczka. A on jadł albo nie, bo… nie przychodził. A później zniknął, porzucił ją, jak wszyscy. Beata zerknęła na butelkę: została już połowa… Najpierw tata, dlaczego zachorował? Była jego jedyną dziewczynką, jego oczkiem w głowie, przytulał, rozpieszczał, a w kieszeniach zawsze miał coś słodkiego, specjalnie dla niej. Dla jego księżniczki. Tak, dla taty była księżniczką, ale go zabrakło. Stała nad prostą, lśniącą trumną i nie mogła uwierzyć, że ta żółta skorupa w czarnym garniturze, to jej ukochany tata. Miała ochotę krzyczeć, żeby przestał się wygłupiać, żeby wstawał… Pamiętała ostatnie miesiące przed
śmiercią, kiedy trzymał ją za rękę i patrzył z niemą prośbą, żeby go nie opuszczała, żeby z nim jeszcze posiedziała. Więc siedziała. Tylko ona, bo nikogo więcej nie chciał. Ile można znieść cierpienia najbliższego człowieka? Wtedy dowiedziała się, że dużo, wtedy też zaczęła pociągać jego nalewki, żeby to jakoś przetrzymać, żeby nie dać po sobie poznać, ile ją to kosztuje. Aż wreszcie odszedł. Później Kacper. Igor. Wreszcie Grzegorz. Beata już nie chciała, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek od niej odchodził. Nie chciała już nikogo mieć blisko. Nie chciała być. Jakim cudem znalazła się znowu na znienawidzonej wersalce? W głowie pulsowało, od czasu do czasu rejestrowała jakieś dźwięki i w skupieniu wpatrywała się w sufit. W tę jedną, wystającą belkę, z której zaczynała złazić farba. Łuska za łuską, jak z ryby, którą ktoś wyciągnął z wody. Bez sensu. *** Może ktoś byłby tak łaskaw i powiedział Kacprowi, jak ma, do jasnej cholery, skupić się na pracy. Odebrał z samego rana dwa telefony. Teściowa, ta poprzednia, a właściwie jeszcze obecna, zadzwoniła tuż po szóstej, wyrywając go ze snu i opowiadając sensacje dnia wczorajszego. W jej głosie było mnóstwo żalu, niepewności i pytań. To właśnie pytania dobijały Kacpra najbardziej. – Co ja mam robić? Kacper, przyjedź, porozmawiaj z nią, może tobie się jakoś uda do niej dotrzeć, ja już nie mam pojęcia jakich słów używać. – Mamo, co ja mogę…? – Nie wiem, co możesz, ale wiem, że nie próbowałeś. Nie byłeś u niej ani razu, a może ona czeka na całkowite zamknięcie tego, co między wami było? A może być częściowe zamknięcie, pomyślał z sarkazmem. Wyszedł po cichu z sypialni, nie chcąc budzić Julii. – Mamo, mam teraz nowe życie… – Masz nowe życie, ale jeżeli myślisz, że z poprzednim jesteś rozliczony, to się mylisz, oj grubo się mylisz. – Ja po prostu… Mnie się wydaje, że nic nie jestem w stanie zrobić. – A pewnie – sarknęła. – To ja ci powiem, że wydawać się może, że jest zimno albo ciepło, ale w tej kwestii ty masz mieć przekonanie, a mieć go nie będziesz. – Bo? – westchnął ciężko, zerkając na zegarek. Wracać do łóżka na tych parę minut nie ma sensu, nastawił więc wodę i zaczął sypać kawę do kubka. – Bo niczego nie zrobiłeś, ot co. Poszła do lasu, upiła się. Żeby jej Sławek nie znalazł, to nie wiem jak by się skończyło. Dobrze, że ją ekspedientka wypatrzyła, znaczy
– w którą stronę idzie, bo tak moglibyśmy szukać choćby do lata. – Yhm. – Kacper… – Jestem, jestem… – No, właśnie nie ma cię. – Mamo – jęknął zniecierpliwiony. – Pomóż mi, proszę, bo nie wiem co mam robić – zapłakała. Zrezygnowany odłożył telefon i oparł się o szafki. A on niby ma wiedzieć. Skąd? Zza pleców dobiegł go cichy szelest, odwrócił się powoli pewny, że to Julia. Już szykował tłumaczenia, które, szczerze powiedziawszy, miały się dość mocno mijać z prawdą, kiedy zobaczył utkwione w niego uważne i całkiem rześkie, jak na tak wczesną porę, spojrzenie pięciolatki. – Wstałaś już – odetchnął z ulgą, po raz pierwszy ciesząc się tak bardzo na widok Hani. – Przed chwilą zagotowała się woda, zrobię ci herbaty. Czekaj, czekaj, mama zawsze rano parzy ci malinową, a ja tu widzę poziomkową, tak dla odmiany będzie. Możemy się nawet umówić, że tylko ja ci będę robił tę poziomkową i to w specjalnym kubku, o popatrz. – Wyciągnął z szafki niebieski kubek w serduszka, dostał go kiedyś od Beaty, ale nie lubił z niego pić, bo w małym uszku nie mieściły mu się palce; dla małej powinno być w sam raz. Zaparzył herbatę i postawił kubek przed Hanią. – A na śniadanie może ci zrobię uśmiechnięte kanapki, chcesz? Dwa powolne kiwnięcia, w górę i w dół. – Ale uśmiechy będą tak szerokie, że się nie zmieszczą na kromce. Albo mu się wydawało, albo Hania przyłożyła rączkę do buzi, tłumiąc chichot. Dobrze. Nie myśleć o Beacie, skupić się całkowicie na zadowoleniu tej pięcioletniej dziewczynki, na zyskaniu chociaż odrobiny jej zaufania. Okazuje się, że podczas posiłku można równie przyjemnie pomilczeć. Raz na jakiś czas gestem wskazywał to na ketchup, to na dodatkowe plasterki warzyw, a ona albo kiwała głową potakująco, albo przecząco. Myśli zaczynały wracać powoli na swoje utarte tory, a cisza dawała swoiste ukojenie i przygaszenie emocji, wzbudzonych przez niedawno odebrany telefon. W tej zgodnej ciszy zastała ich Julia. Owinęła się szczelniej szlafrokiem, cmoknęła Hanię w czubek głowy, a na niego spojrzała z wdzięcznością. Dosiadła się do nich i już po chwili w kuchni rozbrzmiewał jej radosny głos, wypełniając Kacpra poczuciem, że znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie. Zaproponował nawet odwiezienie Hani do przedszkola. – I co, pojedziesz z Kacprem? Zdecydowane kiwnięcie głowy. Niedawno jeszcze kurczowo chwytała się maminej nogi, gdy tylko padała podobna propozycja, bez krzyków i płaczu, po prostu chowała głowę i kamieniała, wyrażając w ten sposób niemy i zdecydowany protest przeciwko nowemu towarzystwu i wprowadzaniu jakichkolwiek zmian w codzienny schemat. Kacper uśmiechnął się do dziewczynki. – A kto to dzwonił do ciebie z samego rana? – Julia już w przedpokoju przypomniała sobie poranny telefon. Cholera. Chciał się minąć z prawdą, znaleźć jakieś mętne wytłumaczenie, tylko że, niestety miał świadka. Ile słyszała Hania i co z tej rozmowy zrozumiała, nie miał pojęcia,
nie wiedział też czy jest sens ryzykować kłamstwo. – Teściowa – przyznał się wreszcie. – Dobrze, zbierajcie się. Haniu, załóż tę lżejszą czapkę, ciepło dzisiaj. – Jedyne, co świadczyło o jakiejkolwiek reakcji, to delikatne zaciśnięcie warg. – Pamiętaj, żebyś zjadła obiad, dzisiaj trochę później cię odbiorę, bo mam jeszcze po pracy zebranie. – Jak już będziemy w „Pszczółkach”? – spytała Hania. – Tak – uśmiechnęła się wreszcie Julia. – To dobrze. – Wiem – wpięła jeszcze dwie spinki we włosy córki i cmoknęła ją w czoło – bo tam jest cała masa innych zabawek. Innych niż w waszej grupie. – No, a czasami oglądamy bajki. Mamo, czy dzisiaj też będziemy tam oglądać bajkę? – A nie wiem, możesz później spytać pani. Dobrze, jedźcie już. – Julia podniosła się z kolan i spojrzała na Kacpra. – Ty się spóźnisz do pracy, a ona na śniadanie. Później pogadamy, okej? Okej. Dlaczego ma nie być okej? Sprawdził, czy Hania dokładnie zapięła pasy, po czym zajął miejsce za kierownicą. – Widzisz Haniu, tak to jest. Człowiek chce dobrze, ale jakby się nie starał, to czasami mu nie wychodzi – westchnął ciężko i włączył się do ruchu. – Mów prawdę, trzeba mówić prawdę, pamiętaj. – Zerknął we wsteczne lusterko i zgodnie z przypuszczeniem napotkał uważne spojrzenie dziewczynki. – Prawda jest najważniejsza. Chociaż czasami może się wydawać, wiesz, że niekoniecznie ta prawda wyjdzie na dobre, że może lepiej pewnych rzeczy nie mówić, bo można się komuś narazić albo kogoś skrzywdzić, to mimo wszystko warto. Bo człowiekowi lżej jest na sercu… a kierunkowskaz masz bałwanie? Jeżdżą, jak święte krowy, ani spojrzy, ani zasygnalizuje, o czym to ja… no i właśnie, lżej na sercu, to po pierwsze, a po drugie, i wiesz, to chyba o wiele ważniejsze… kiedy kłamstwo wyjdzie na jaw, wiesz co to znaczy na jaw? To znaczy, że się wyda, że wpadniesz, znaczy okaże się, że kłamałeś… rozumiesz, no więc jak się wyda, to może być bardzo, ale to baaaardzo nieprzyjemnie. A ja sobie obiecałem, że już nigdy nie będzie mi nieprzyjemnie. Dlatego mówię ci o mówieniu prawdy, żeby tobie też nigdy nie było nieprzyjemnie, pamiętaj. Sam nie wiedział do kogo kierował ten przydługi wykład, czy przekonywał pięciolatkę, czy raczej samego siebie o słuszności postępowania. Stwierdził jednak, że taki monolog, to dobra rzecz. Zwerbalizował troski, a co ważniejsze, nie był tych trosk jedynym odbiorcą. Jakieś tam przekonanie, że nie gada sam do siebie i nie robi z siebie idioty też nieco poprawiało poczucie własnej wartości. Do pracy zajechał już względnie spokojny, a poranny incydent stanowił jedynie niewyraźne wspomnienie, które bez problemu dawało się spychać na sam skraj świadomości. I bardzo dobrze. Dobrze jednak było do południa, bo wtedy zadzwonił Igor. O ile początkowa, niezobowiązująca wymiana zdań o studiach, zajęciach, pracy Kacpra i innych elementach codzienności pozwoliła czerpać im obu przyjemność z rozmowy, o tyle wzmianka o babci